strony bloga

8 maja 2024

Ostatni etap mojej nauki rozpoczęty

PS. Uprzejmie proszę o usprawiedliwienie nieobecności mojej na tym blogu w zeszłym tygodniu, ale zmęczenie i stan depresyjny były za ciężkie, by się spod nich wydostać, a wepchanie się razem z nimi na blogspota mogło by być niemiłe w odbiorze dla czytelnika.

Tydzień temu w poniedziałkowe popołudnie udałam się w stronę nowej-starej świetlicy, by rozpocząć ostatni etap kursu. Teoretycznie ostatni, bo kurs trwa do wakacji, ale jak się nie zaliczy, to trzeba we wrześniu zaczynać od nowa. Teoretycznie.

Parę dni temu otrzymałam wiadomość od jednej z klasowych koleżanek, że nie zaliczyli jej poprzedniego etapu i musi powtarzać kurs... 

I wiecie co? Z jednej strony nie jest to dla mnie jakieś ogromne zaskoczenie. To ta dziewczyna, która nie przykładała się do naszego przedstawienia i miała jakieś trudności z kilkoma innymi zadaniami, a z doniesień z lat poprzednich wiemy, że za drobniejsze niedociągnięcia ludzi oblewano... 

Jednakowoż z drugiej strony, gdy patrzę na realia, na tę nieciekawą świetlicową rzeczywistość, z którą ja i klasowe koleżanki się spotykamy na naszych stażach, to oblewanie kursantów za niewykonanie zadań czy niespełnianie wygórowanych wymagań, za rzeczy, których w świetlicowej rzeczywistości nikt nigdzie nigdy nie robi, jednak wydaje się lekką kpiną.

O innych koleżankach informacji nie mam, ale za parę dni spotykamy się w klasie na interwizję, to będzie okazja wymienić się spostrzeżeniami i zobaczyć, kto zdał na kolejny poziom, a kto nie.

Dodać też muszę ponadto, że w głębi duszy to ja chyba jednak liczyłam na to, że nie dostanę zielonego światła do ostatniego stażu. W takiej sytuacji dziś miała bym juz wakacje i mogła bym odpoczywać, czego przecież ogromnnie potrzebuję... 

Cały czas jednak usilnie trzymałam się rękoma i nogoma myśli, by skończyć ten kurs do wakacji, by jak najszybciej mieć to za sobą, by nie chodzić już więcej do żadnej szkoły, by się nie stresować, a spokojnie znowu móc żyć zwykłym trybem i wskoczyć na powrót do jakiejś zwykłej rutyny.

Jak wiadomo, przeszłam na warunkowym, tzn kilka zadań muszę dokończyć na tym stażu. Czy się uda, to się zobaczy.


Od domu do świetlicy mam niewiele ponad kilometr. To jest plus. Pierwszego dnia towarzyszył mi w drodze lekki niepokój na temat tego, jak też zostanie mój powrót odebrany. Okazało się, że przywitano mnie z radością. Koleżanka najwyraźniej się cieszy, że ma z kim pogadać i że w sprzątaniu ma kto pomóc... No, mój cel jest trochę bardziej skomplikowany, ale sprzątanie w tym przypadku należy do obowiązków wychowawcy, więc i na miotle mogę polatać, byle tylko nie jako dodatek a nie główne zajęcie.

Niestety zastałam tam jeszcze mniej dzieci, niż kiedy opuszczałam tę placówkę w styczniu, co jest dosyć smutne. Widać zaniedbanie na kilku płaszczyznach. Zastanawiam się tylko, czy to brak czasu, chęci, pomysłów, umiejętności...?

Ogólnie jednak dla mnie jest w porządku: spokojnie, atmosfera przyjazna, taka swojska, wiejska...


W pierwszy dzień - przyznaję bez bicia - nie robiłam niczego poczciwego. Głównie gadałyśmy i trochę się od nowa oswajałam z dziećmi a one ze mną. Było ich zaledwie kilka sztuk... Sporo dzieci choruje, co nie dziwi przy takiej paskudnej pogodzie - zimno, ponuro, pada i pada bez końca. Poza tym ospa jest na tapecie i do świetlicy przychodzą dzieci w kropki...

Kolejnego dnia koleżanka dała dzieciom pudło z różnymi drewienkami (sklejkowe klocki z odpadków) a ja siadłam przy nich na podłodze i pokazałam,  że z kółek można układać na przykład kwiatki, co szybko zostało podłapane i powstały różne inne obrazki... Potem zakręciłam kółkiem i też się zarazili. Następnie jedno poturlałam do chłopca, a on puścił to dalej, a wówczas koleżanka powiedziała STOP, bo "to nie służy do tego". 

Trochę zbaraniałam na tę uwagę, bo dotąd nie spotkałam się z wytycznymi dotyczącymi używania  drewnianego okrągłego klocka i nie widzę niczego niestosownego ani niebezpiecznego w turlaniu po podłodze drewnianego kółka. Zwłaszcza, gdy na sali jest tylko 4 dzieci (no bo już turlanie kółka pod nogi innym dzieciakom mogło by być niebezpieczne). No ale dobra. Następnym razem będę drążyć, dlaczego nie mogę turlać dropsa, bo ja uważam że jak najbardziej można. A nawet trzeba. 

"bałwanek" ułożony przez dzieci

Wychowawczyni nie zademonstrowała dzieciom, jak używać tych klocków. Nie bawiła się z nimi. I to jest jedna z rzeczy, której brakuje w świetlicach, ale też często w domach, gdzie rodzice się dziećmi zajmują. 

Dorośli zapominają, że czasem dzieciom trzeba pokazać, jak można się bawić, czasem trzeba je zainspirować, pokazać nowe ścieżki i alternatywne rozwiązania, by rozwijać kreatywność, by pokazać, że można kombinować, że można samemu coś wymyślić, coś inaczej zrobić. Natomiast ciągłe pokrzykiwanie z drugiego kąta, że czegoś nie wolno jest doskonałym sposobem, by zabić kreatywność, pomysłowość,  chęć  i radość z odkrywania świata oraz wiarę w siebie. Ja lubię sie bawić z dziećmi. Sprawia mi to sporo frajdy przeważnie, choć miewam też dni niechcemisienicsizmu...

W piątek mieliśmy zaledwie czworo przedszkolaków. CZWO-RO! 

Koleżanka zaproponowała, byśmy poszły do żłobka na dół się pobawić. Byłam sceptycznie do tego nastawiona. Jak się okazało potem, zupełnie słusznie. Naszym dzieciom tam się nudziło, a poza tym podejście pań to u mnie traumę z dzieciństwa aktywowało. Znowu pokrzykiwanie na szkraby z góry. Zostaw tę lalkę! Dość jest zabawek na podłodze! Masz tam piłki i puszki! Baw się piłkami! No co beczysz?! Dobrze wiesz, jakie są zasady i że teraz nie bawimy się lalkami. Idź się baw czym innym! No ile jeszcze będziesz się mazać?! ...a szkrab stoi zdezorientowany, przestraszony i płacze... 

Podniosłam jedną piłeczkę, podałam mu bez słowa. Spojrzało na mnie zapłakanymi oczyma, uśmiechnęło się, złapało piłkę i rzuciło do mnie niezdarnie, a gdy udawałam trudności ze złapaniem, już śmiało się głośno i klaskało w łapki. Po chwili kolebiąc się jak kaczucia podreptało do innych dzieci.

Można? Można! Ale po co jak można też cały dzień piłować koparę. Wiadomo przecież nie od dziś, że od zniżania się do poziomu dziecka i wygłupów może pęknąć kij w dupie. Zastanawiam się, czy ci ludzie zawsze tacy byli, czy może po prostu wypalenie zawodowe ich wszystkich dopadło... albo w życiu im się nie wiedzie i tacy zgorzkniali są przez to... 

A może to ja mam wypaczony obraz rzeczywistości i do wszystkiego się ciągle przyczepiam. Szczerze czasem nie wiem, gdzie góra jest, gdzie dół, co jest normalne a co nie, bo wiem, że ja nie jestem jak wszyscy i to rodzi problemy…

Ja lubię się bawić z dziećmi i wiem, jak bez darcia mordy sprawić, by się zainteresowały zabawą. To jest tajna sztuka więc nie mówcie nikomu. Wystarczy pokazać organoleptycznie, jak się czym bawić.

Zdarza mi się też dosyć często używać rzeczy niezgodnie z ich przeznaczeniem. Nie dawno np zrobiłam slime. Młody ma 12 lat, ale jest zachwycony tą zabawką

Slime  (albo jak kto woli domowe Play-Dough) z mąki kukurydzianej i kremu do ciała.

 "Slime" to gluciasta masa plastyczna. Ta jest wyjątkowo miła w dotyku i pachnie obłędnie. Ponadto łatwo się zmywa.

 Użyłam dwóch składników, które służą do czego innego: balsam do ciała służy do balsamowania ciała, a maizena (skrobia kukurydziana) służy np do zagęszczania zup i sosów czy robienia budyniu. Jak pomieszać oba te produkty, otrzyma się zajefajną masę plastyczną. Można dodać kropelkę barwnika spożywczego, by ją pokolorować. Odrobina brokatu też pewnie by nie zaszkodziła, a dzieciom jeszcze bardziej świeciły by się oczy.



W czwartek sprzątałam w świetlicy jedno pomieszczenie porządnie, bo pajęczyny zwisały z sufitu, a w zlewie zamieszkał pająk. Pozostałe pomieszczenia ogarnęła koleżanka na porannym dyżurze. 

Pod koniec dyżuru  zdążyłam jednak przeczytać dzieciom trzy książki, które przezornie zabrałam ze sobą, bo nikt nie zna dnia ani godziny, w której pojawi się okazja do wciśnięcia dzieciom jakiejś książki. Bibliotekara we mnie pewnie nigdy tak całkiem nie umrze.

Trzy dziewczynki (2,5-4 lat), które najdłużej zostały, z wielką ochotą wskoczyły na kanapę, jak tylko zobaczyły książki. Najwyraźniej rodzice im czytają, bo to widać, słychać i czuć. Wszak nie wszystkie dzieci, jak i nie wszyscy dorośli są książkolubami.

Czytałyśmy "Małą białą rybkę" (Klein wit visje), książkę o kształtach i książkę do gimnastykowania dłoni. 

W tym tygodniu mieliśmy tylko 3 dni robocze,  bo teraz rozpoczynamy długi weekend. Znowu wcisnęłam dziatwie książkę. Tym razem wygrzebałam na strychu starą bajkę Izydora pt: "Kees en het kaasmonster", opowieść o chłopcu, który nocą poleciał na Księżyc, gdzie spotkał serowe potwory zjadające serowy księżyc. Przygotowałam też rakietę mini-układankę.



Innego dnia zabrałam do świetlicy całą kolekcję łamigłówek: książki-wyszukiwanki, książeczki z labiryntami, sudoku i krzyżówkami dla dzieci, które zalegały na strychu po naszych dzieciach, a do tego różne epickie gry do łamania głowy: Laser  Maze, Gravity Maze, Parkinkg Puzzler. W taki oto prosty sposób wykonałam jedno z zaległych zadań - epickie zabawki Ajzajdora posłużyły bowiem do stworzenia nowego kącika zabaw pt "DENKHOEK", czyli kącik myślenia.



W poprzedniej świetlicy by ten numer nie przeszedł, bo tam było za dużo dzieciaków. Tutaj, gdzie straszaków jest tylko kilku, kącik zdaje się idealny. Dzieciakom bardzo się gry i łamigłówki podobały. Zresztą nie tylko dzieciakom - koleżanka od razu wyguglowała sobie, ile kosztuje takie Laser- i Gravity Maze, by kupić swojej córce. Mnie te gry z kolei dawna klientka poleciła i Młody był nimi zachwycony, ale już dawno wszystkie poziomy przerobił. Cieszy mnie zaterm, że teraz jeszcze kilka innych dzieci z nich skorzysta. Potem muszę je zabrać z powrotem do domu, bo Młody na razie nie pozwala ich oddać.

Robiłyśmy też zajęcia plastyczne przygotowane przez koleżankę. Ale i tam udało mi się własny pomysł na wykonanie przemycić. 

W przyszłym tygodniu mam zamiar zrealizować mój kącik sensoryczny i zabawy z nim związane. Tutaj mogę powiedzieć po prostu, że chcę coś zorganizować w danym dniu np za tydzień czy za dwa tygodnie i koleżanka mi od razu powie, czy nic nie stoi na przeszkodzie, czy nie ma nic zaplanowane, a jak jest, to od razu zaproponuje inny termin albo alternatywne możliwości, co możemy dalej przedyskutować co do szczegółów. Wypaść zawsze coś może, wiadomo, ale jest normalnie, nikt nie zbywa, nie olewa, można się dogadać jak ludzie, co sobie cenię. Dobrze, że tu wróciłam. Może uda się jakoś dokończyć ten kurs albo przynajmniej jakąś większą część zaliczyć. Bez wątpienia będę się tu lepiej bawić niż tam.


Moje ciało ciągle nie do końca chce współpracować. Ostatnio wykazuje jakieś dosyć dziwne zachowania. Nie mogę spać, przez co jestem coraz bardziej i bardziej zmęczona, zestresowana i ogólnie w stanie kitowym. Wieczorem idę do łóżka około dziewiątej, by poczytać książkę. Jak już nie widzę liter, gaszę lampkę i zasypiam w mig. Po około 3 godzinach budzę się nagle z uczuciem, iż spałam ze 20 godzin i że już na pewno jest koło 8 rano, że zaspałam... A tu północ, najdalej pierwsza w nocy!

Zwykle nigdzie rano nie muszę iść ani w ogóle nie muszę rano wstawać, bo Młody nie potrzebuje asysty do wyjścia do szkoły. Sam wstanie, sam się ubierze, sam wyjdzie na czas... Tata mu pakuje gofry i wodę do tornistra,  by nie zapomniał, choć i z tym też Młody sobie radzi... Nie muszę zatem wstawać i nie mam presji, że mogę zaspać, przeto to uczucie jest bezzasadne.

Budzę się prawie co noc pomiędzy północą a pierwszą w nocy. Budzę się i nie mogę zasnąć przez kilka godzin. Czuję zmęczenie i senność, ale sen nie chce się aktywować. Zupełnie bez sensu. Leżę i gapię się na sufit, a przez mój mózg pędzi we wszystkie strony na pełnym gazie miliony uciążliwych, niepokojących myśli. W końcu jakoś zasypiam i budzę się koło piątej-szóstej z takim samym uczuciem jak w nocy. Jest późno! Zaspałam! Szukam naprędce telefonu, a ten pokazuje 5:30. 

To ma fatalny wpływ na moje funkcjonowanie za dnia. Co dziwne w dzień też nie potrafię zasnąć. Nigdy nie byłam fanką spania w dzień, bo to zwyczajnie nie działało. Jednak gdy byłam chora albo okrutnie zmęczona nie raz się kładłam na kanapie i zapadałam bez problemu w krótką kilkunastuminutową czy półgodzinną drzemkę, po której wstawałam rzeźka i lepszym sapomoczuciu. 

Teraz to nie działa. W środę miałam np idealne warunki na taką drzemkę: Dziewczyny pojechały nad morze, Chłopacy poszli pokopać w piłkę na boisko. Nie miałam nic do roboty, a zasypiałam niemal na stojący, ledwo się trzymałam na nogach. Wyszłam do ogródka, by posiedzień na słońcu, ale okazło się, że jestem zbyt zmęczona by siedzieć na krześle ogrodowym. Głowa mi leciała. Ręce mnie bolały. Źle się czułam. Poszłam na kanapę, ułożyłam się wygodnie. I nic. Nie udało mi się zasnąć, bo czułam ciągle jakieś nieuzasadnione zdenerwowanie...

Kiedyś się zastanawiałam, jak niby można być zbyt zmęczonym, by zasnąć?! Przecież to nie ma sensu! Teraz już wiem, co autor miał na myśli i że zaiste może tak się zdarzyć.

Moje serce też czasem wykazuje dziwne zachowania. Zadaję sobie tylko pytanie, czy jest to przyczyna, czy skutek, czy też błędne koło...?

Na początku tygodnia jechałam z Najstarszą do biura pracy. Jechałyśmy skuterkiem spokojnie bez pośpiechu. Pogoda była dobra. Nie było powodu do stresu ani nic... Ala nagle w drodze pojawiło się znowu to uczucie (już kilka razy mi się przytrafiło wcześniej, ale nie potrafię umiejscowić w czasoprzestrzeni), że serce jakby miało problemy z pompowaniem krwi, jakby się męczyło bardzo. Tak jak np gdy rowerem pod wielką górę wjeżdżasz czy inną tam fizyczną pracę wykonujesz, albo jak jest bardzo gorąco i duszno... Takie uczucie mi towarzyszy np, gdy wchodzę do szklarni z roślinami tropikalnymi, gdzie jest gorąco i wilgotno... No ale teraz jechałam skuterem spokojnie nic nie robiąc, ciesząć się przyjemną przejażdżką po wiejskich okwieconych górkach. A tu nagle ciężko mi się na sercu zaczęło robić w dosłownym tego słowa znaczeniu, jakby mi kto klatę ściskał i powietrza brakowało... Uczucie mięło szybko, ale niepokój pozostał.

Poza tym kilka razy zakręciło mi się w głowie też bez specjalnego powodu. Mam od zawsze niskie ciśnienie (dawniej to było zawsze około 90/60, teraz zwykle 110/70), zatem nagłe wstanie albo schylanie i prostowanie nie rzadko wiązało się z karuzelą we łbie. Teraz jednak zawroty głowy pojawiajają się w nieoczekiwanych sytuacjach. Nie jest to często, bo dopiero kilka razy się zdzarzyło, ale na tyle już często, że zaczęłam to zauważać. Ostatnio np podczas zakupów. Wstąpiłam z Małżonkiem do sklepu, przeszliśmy niespiesznie sklep i załadowaliśmhy do wózka parę rzeczy. Gdy staliśmy przy kasie nagle sklep zaczął się poruszać i poczułam, że muszę się czegoś przytrzymać... Minęło szybko, ale dziwna i niepojąca sprawa.

W tym tygodniu postanowiłam w końcu sobie zmierzyć ciśnienie i się okazało, że przy słowie PULS miga zaledwie 40. Najsampierw pomyślałam, że nasz stary ciśnieniomierz jakieś cuda odpala. Drugiego dnia było prawie tak samo, co skłoniło mnie do zamówienia nowej maszyny, ale potem przyszedł Małżonek i jemu maszyna pokazywał normalne wartości, zatem uznałam, że może ona jednak wcale nie cygani... Zamówiłam więc wizytę o lekarki, a potem wyguglowałam potencjalne przyczyny i wyszukiwarka podpowiedziała mi probelmy z tarczycą... Cała listę objawów mogłam sobie punkt po punkcie odfajować, no ale w moim przypadku przyczyn może myć bez liku...

Spisuję sobie tutaj, by wszystko sobie uporządkować i i by zanotować, gdybym za jakiś czas potrzebowała tej informacji.

Lekarka zgodziła się, że wymienione przeze mnie objawy zaiste mogą być skutkiem źle funkcjonującej tarczycy, ale też leków które biorę albo zmęczenia i stresu. Pobrała mi krew i umówiłyśmy się na piątek na omówienie wyników i ewentualnych dalszych kroków.

Tymczasem Najstarsza zaczęła i po dwóch dniach skończyła testować kolejny lek na ADHD. Concerta kosztowała bagatela 60€, bo nie ma na to refundacji. To, tak samo jak Rilatin, pochodna amfetaminy i tak samo jak tamto okazało się mieć fatalny wpływ na serce Najstarszej. Znowu musimy umawiać się do psychiatry, by zapytać, co dalej...

Kurde, Najstarsza jest zawiedziona, bo pozytywne działanie tych leków było odczuwalne natychmiast - "wreszcie mogła normalnie myśleć", jak powiedziała. 

W zeszły weekend odwiedzili nas Znajomi z "małym epickim pieskiem Izydora" (wielkich epickich psów Izydora nie zabrali z obawy, że zeżrą nasze piękne świnie). Izydor aż skakał z radości, gdy mu powiedziałam, że Eva i Joshua z pieskiem przyjadą. A mały piesek aż szczekał z radości, gdy zobaczył Izydora zbiegającego ze schodów.

My starzy też wielce się radowaliśmy, że Znajomi przyjechali. Dobrze bowiem czasem z kimś normalnym inaczej po normalnemu języku pogadać o starych karabinach. 

Tyle tylko, że moje ciało to trochę sabotowało. Po chwili rozmowy mój mózg zaczął mieć problemy z koncentracją i rozumieniem, a zmęczenie rosło w siłę, z czego nawet nie zdawałam sobie sprawy, dopóki goście nie wyszli. Wtedy nagle jakbym obuchem w łeb dostała, poczułam się strasznie zmęczona i słaba. A idź pan z takim życiem! Nawet socjalizować się nie można bezkarnie.

Podoba mi się, że wreszcie mam taką Znajomą, do której można powiedzieć normalnie po prostu nie przyjeżdżaj, bo nie mam ochoty się socjalizować i ona rozumie o co mi chodzi i to szanuje. I która wie, co znaczy, że mózg nie pozwala człowiekowi czegoś robić.


Dłuższą chwilę po tym jak goście odjechali, zeszła Młoda z aparatem i spytała, czy idę z nią do lasu. Najpierw odrzekłam że nie, bo jestem strasznie zmęczona, ale w tej samej chwili uznałam, że spacer po lesie właśnie może mi dobrze zrobić, Poruszam się, dotlenię ostatnie dwie szare komórki i będę jak nowa...

Wzięłam swój aparat i poszłyśmy. Przeszłyśmy nieśpiesznie swoją stałą trasę na 7 tysięcy kroków co kilka kroków przystając albo przykucając, by zrobić zdjęcie jakiemuś ślimakowi, robalowi czy dzikiemu czosnkowi. Ja nawet trochę się czołgałam by powąchać leśne konwalie, bo przecież konwalii nie można zostawiać niepowąchanych. 


Spacer był fajny, ale nie wpłynął jednak jakoś specjalnie  pozytywnie na mój stan ogólny. Snu tez nie poprawił, na co liczyłam. Znowu obudziłam się po północy, by se popatrzeć w ciemność. Bo mogę, ha!

Z lasu poza zdjęciami przyniosłam sobie kleszcza, którego zauważyłam dopiero we wtorek po południu, gdy nagle zaczęła mnie noga swędzieć niemiłosiernie. No co za mały wredny gnojek! Wyrwałam go i rozpłaszczyłam na podłodze, ale noga mnie ciągle swędzi. Miejmy nadzieję, że był zdrowy i nie sprzedał mi żadnych dodatkowych atrakcji zdrowotnych, bo tych które mam mi wystarczy. Pożyjemy zobaczymy. Ale trzeba przyznać, że te gnojki wyjątkowo mnie lubią. Chyba nie ma roku, bym choć jednego nie podkarmiła swoją wyśmienitą krwią. Cholera, nawet po chemioterapii się czepiały, co jest wielce zaskakujące, bo komary np wtedy trzymały się na odległość. Nawet fajnie było patrzeć, jak debile krążą wkoło, podlatują, siadają i zaraz się podrywają, jakby ich parzyło. Nawet papugi wyczuwały chemię - syczały wtedy na mnie okropnie i uciekały, gdy do nich podchodziłam. A kleszcze się czepiały i piły krew jak ze swojego.


W zeszłym tygodniu dostałam kartkę z Utrechtu od internetowej znajomej z Instagrama. Kiedyś ogłosiła dla hecy mini konkursik i napisałam jakiś zabawny komentarz, a ona uznała że zasługuje na kartkę. Muszę rzec, że sporo fajnych ludzi na tym Instagramie poznałam. Wymieniamy się opiniami, anegdotami, swoimi historiami, przepisami kulinarnymi... a kiedyś od dziewczyny ze Szwecji książki i puzzle dostałam... Instagram jest dosyć pozytywnym środowiskiem, choć ma też cała masę upierdliwości i wkurzających mnie rzeczy, no i czasem takich ludzi się niechcący spotyka, że się scyzoryk w kieszeni otwiera, ale lubię tam bywać i staram się w gówno nie wdeptywać


Młody nie dawno oświadczył, że jego mózg odblokował mu właśnie nową umiejętność i o teraz umie rysować. Cieszy się tym i rysuje, rysuje, rysuje... Chłopak który nigdy wcześniej nie lubił rysowania i nie potrafił nawet obrazków kolorować.... A ja wpadłam kiedyś na fajną stronkę, na której można patoma kliknięciami animować narysowane postaci... Zajefajne! Wrzucam link, może komuś się przyda



Kiedyś pojechałam z Młodą skuterkiem na wieś. Najpierwsz poszłyśmy do biblioteki. Potem do bobliskiehgo AH na zakupy. W AH nie było rabarbaru, a nam się bardzo chciało jeść kruchy z rabarberem i bezą. Pojechałyśmy zatem dalej do Aldi, a potem jeszcze do Colruyt. Nigdzie nie było rabarbaru, ale wszędzie coś kupiłyśmy, bo rzeczy żywcem na chama pchały się nam do wózka. Gdy wyszłyśmy z ostatniego sklepu ukazało nam się czarne ponure niebo a wiatr zaczął  się wzmagać. Młoda szybko upychając ostatnie produkty do swojeg plecaka, zawołała

 - No szybko sadzaj dupę i aktywuj Tośkę. AKTYWUJ prędko, bo nie mam ochoty na kąpiel.

To "aktywuj" mnie tak rozśmieszyło, że nie mogłam przestać się śmiać i nie mogłam odpalić naszej Tośki, bo się śmiałam jak głupia.

Lubię chodzić na zakupy i do wszędzie indziej z Młodą, bo zawsze wtedy jest wesoło. Czasem tylko ludzie się na nas dziwnie patrzą. Tyle co dojechałyśmy do domu, jak lunęło. Młoda jednak nie dała za wygraną, gdy tylko przestało padać, wsiadła na rower i pojechała do Lidla, a potem jeszcze do Delhaize. Niestety nidzie nie znalazła rabarbaru. SKANDAL! Zaczęłyśmy rozważać, czy nie pójść do sąsiada na szaber, ale Małżonek oznajmił, że widział nie dawno tam sąsiada z opryskiwaczem... Nic to, musiałyśmy obyć się smakiem, ale spokojnie, panie rabarbar... My tak łatwo się nie poddajemy… Jutro też jest dzień.

W zeszłym tygodniu dziewczyny korzystały z faktu, iż w Walonii były ferie i mogły znowu kupić sobie tygodniowy bilet za kilkanaście euro. Nosiło je po całej Flandrii. Najpierw pojechały do Ostendy na plażę. Stamtąd udały się do Antwerpii, by coś zjeść. Innego dnia Brugia, to znowu do polskiego sklepu do Sint-Niklaas je poniosło... 

Nawet nie wiecie, jakże ja się cieszę, że tak je nosi, że jeżdżą, zwiedzają, cieszą się, spędzają z sobą czas. Fajnie widzieć swoje dzieci cieszące się życiem i radosne. Obywdu dobrze robi takie aktywne spędzanie czasu i przebywanie w swoim towarzystwie. 

W pamięci mam ciągle ten ciężki, mroczny czas, kiedy nie chciała żyć, kiedy nie chciała istnieć, kiedy marzyła, by to koszmarne pełne bólu życie się wreszcie skończyło i kiedy myślała o tym intensywnie i szukała najlepszej metody samobójczej i pisała listy pożegnalne, kiedy całe dnie spędzała w łóżku i niemiłosiernie cierpiała, kiedy nie chciała opuszczać swojego pokoju a do lasu wychodziła tylko nocą, by tam wykrzykiwać swój ból, strach i nienawiść do podłego świata i samej siebie, kiedy witała mnie słowami "wypierdalaj z mojego pokoju", kiedy krzyczała, płakała, kiedy miała omamy, kiedy chodziła ciągle na czarno i w kapturach naciągniętych na oczy, kiedy nie chciała nikogo widzieć i z nikim rozmawiać.

Dzięki tym wspomnieniom doceniam każdą chwilę, w której widzę moje dzieci radosne, uśmiechnięte, krzyczące do swoich znajomych przez internet łańcuchami soczystych wulgaryzmów, wychodzące z domu z torbami plażowymi w kolorowych strojach wesoło się przekomarzając i powracające ze sklepów z torbami słodyczy.

Tamto zło udało się pokonać. Myślę, że wygraliśmy razem najcięższą życiową bitwę. Młoda walczy ciągle. Bywa, że upada, ale teraz już wie, że z tą suką na D można wygrać, można ją pogonić i ujarzmić, i to dodaje mocy, dodaje nadziei i chęci do walki. Nowe leki też pomagają bardziej niż te pierwsze. 

Parę dni temu Młoda zwiękrzyła znowu dawkę, co zawsze jest trudne, bo aktywuje i nasila kolejne skutki uboczne i przez pewnien czas jest niecukierkowo, ale radość z tego, że to pomaga, pozwala przetrwać te trudne chwile.

Ma też wokół siebie w realu i wirtualu osoby, na których może polegać i które ją rozumieją, co ma ogromne znaczenie w walce z depresją oraz innymi przeciwnościami losu.

Obie Moje Córki w ostatnich latach przeszły długą i wyboistą drogę ku dorośłości i ku światłu, bardzo dojrzały, zmądrzały, rozkwitły na każdej płaszczyźnie. Jestem z nich dumna i cieszę się każdego dnia z ich obecności w moim życiu. 

Na koniec tego lekko zakręconego tekstu kilka obrazków majowych z naszej okolicy.



























28 kwietnia 2024

Dlaczego dzieciom nie wolno rozmawiać w szkole po polsku?

 Ten wpis będzie w głównej moją prywatną opinią na temat używania określonych języków w życiu codziennym. Po rzeczywiste wytyczne proszę udać się do odpowiednich instytucji, czyli np własnego urzędu gminy, szkoły, przedszkola, świetlicy, swojego pracodawcy etc. 

Każde miejsce w Belgii ma własne zasady i regulaminy…

Do napisania tego wpisu skłoniły mnie uwagi czytelników, z których przebija zdziwienie wymienianym przeze mnie co jakiś czas faktem, że w szkołach moich dzieci oraz świetlicach pozaszkolnych nie wolno rozmawiać w językach innych niż niderlandzki. 

Tak, w szkołach, do których uczęszczały i uczęszczają moje dzieci, obowiązkowo należy używać języka niderlandzkiego, który jest urzędowym językiem Flandrii. Głów za to nie ucinają i dzieciarnia czasem gada w innych językach. Nie jest to jednak mile widziane i często jest karane. Moim zdaniem, poniekąd słusznie.

Gdy idzie się na wywiadówkę do szkoły a nie włada się wystarczająco językiem niderlandzkim, należy zabrać ze sobą tłumacza, nawet jak się wie, że z nauczycielem można się porozumieć w innym języku. Oficjalnie bowiem nauczyciel przeważnie nie może rozmawiać w innych niż niderlandzki językach nawet jeśli biegle się takowymi posługuje. Wielu nauczycieli jest miłych i olewa te wytyczne, bo zależy im przede wszystkim na dobru dziecka i porozumieniu się z rodzicem, ale - moim zdaniem - powinno się bardziej na to zwracać uwagę. Zaraz wyjaśnię dlaczego tak uważam.

Przypomnę tu gwoli ścisłości, że Belgia ma trzy języki urzędowe: niderlandzki, francuski i niemiecki, ale te poszczególne języki dotyczą określonych regionów a nie całej Belgii. W sensie, nie znaczy to, że skoro mamy tu 3 języki urzędowe, to możemy ich używać zamiennie. Bynajmiej!

Bruksela jest oficjalnie dwujęzyczna i nawet nazwy ulic ma w dwóch językach. Ale szkoły nie są dwujęzyczne. Szkoły dzielą się tam na francuskojęzyczne i niderlandzkojęzyczne. Bruksela to jednak nie mój świat i nie zamierzam temu miastu więcej uwagi tu poświęcać. 

W Walonii (dolnej połówce tego kraju) językiem urzędowym jest francuski i tak się tam mówi wszędzie. Po niderlandzku nikt tam prawie nie mówi. Przy granicy z Niemcami jest niewielka część niemieckojęzyczna i po niemiecku tam się gada wszędzie. To też nie moje światy.

U nas we Flandrii obowiązuje niderlandzki, niestety przybywa tu coraz więcej i więcej ludzi mówiących w innych językach, z których spora część niestety nie mówi po niderlandzku albo słabo mówi po niderlandzku i co gorsza nie zamierza nic z tym problemem robić.

Wiedząc to, zastanówcie się teraz nad tym sami na spokojnie, jaki to ma wpływ na edukację…?

Omówię to na naszym przykładzie. 

My w domu mówimy wszyscy po polsku, bo jesteśmy Polakami i przyjechaliśmy z Polski. 

10 lat temu Dzieci poszły do szkoły, w której mówi się po niderlandzku. Nic nie rozumiały. Nikt nie rozumiał, co one mówią. My nie rozumieliśmy nauczycieli a oni nas. Niczego nie mogliśmy omawiać. Dzieci o nic nie mogły zapytać ani nie rozumiały lekcji. Takich ludzi jak my, czyli nie mówiących po niderlandzku, jest tu masa. Codziennie ktoś nowy przybywa. Każdy z innego kraju. I tak od wielu, wielu lat...

Czy to ma wpływ na edukację dzieci? 

Czy to ma wpływ na samopoczucie dzieci? 

Czy to ma wpływ na stosunki koleżeńskie? 

Jak myślicie...?

idźmy dalej. Wyobraź sobie, że jesteś takim dzieckiem i że w twojej klasie jest więcej polskich dzieci. 

Z kim będziesz najchętniej się bawić, porozumiewać? 

Jaki to będzie miało w dalszej konsekwencji wpływ na twoją edukację? 

Podpowiem ci. Na pewno nie przyśpieszy to nauki języka urzędowego i nie wpłynie na rozumienie poszczególnych lekcji i nawiązywania znajomości oraz zacieśniania więzi z innymi dziećmi. 

Jeśli szkoła pozwoli ci mówić po polsku, będziesz się najchętniej trzymał z polskimi dziećmi i będziesz ograniczał kontakty z innymi. Nauka nowego języka będzie ci szła opornie. Do tego inne dzieci nie będą cię lubiły, bo nie będą cię rozumiały. Zatem będziesz mało z nimi kontaktów utrzymywał... I tak rozkręci się błędne koło. To dotyczy też pracy i życia codziennego, ale to nie ta bajka...

Jeśli natomiast szkoła ci zabroni mówić po polsku, to chcąc nie chcąc będziesz używać tutejszego języka, a wtedy szybko się go nauczysz. Przy tym jeśli wszystkie dzieci z wszystkich krajów będą miały ten sam zakaz, to szybko zaczniecie się ze sobą bawić, a wasz wspólny jezyk, czyli w tym wypadku niderlandzki, będzie się poprawiał z każdym dniem. 

No, tu należy też chwilę się zastanowić, czy rozmawianie z innymi obcokrajowcami nie wypacza jakości niderlandzkiego... Moim zdaniem to robi, dlatego dziś ogólny poziom i jakośc tego języka nie są w najlepszym stanie (MOIM ZDANIEM, a jestem TYLKO obcokrajowcem, tyle że zwracającycm uwagę na języki).

Idziemy dalej... 

Wyszliśmy z przedszkola i jesteśmy w podstawówce. Musisz się uczyć czytać i pisać po niderlandzku. Musisz się uczyć dodawać, odejmować, mnożyć, obliczać powierzchnię sześcianu itd Jak masz to robić, gdy nie znasz podstawowych terminów w języku niderlandzkim? Gdy mama ci w domu po polsku wytłumaczy, to w szkole na nic się to nie zda, bo nie będziesz wiedzieć, że driehoek to trójkąt ale też ekierka. A pierwiastek, na którego tu mówią wortel, co oznacza też marchewkę albo korzeń, może wprawić cię w konsternację. O nauce historii, biologii, geografii to już nawet nie mówię...

Dziecko szybko nauczy się w szkole nowego języka, ale pod warunkiem, że będzie go cały szkolny dzień używać, a nie tylko na lekcjach. 

Jeszcze szybciej i lepiej nauczy się go, gdy będzie posługiwać się nim też po lekcjach, czyli np w świetlicy, w klubie sportowym etc.

Wiadomo jest, że możliwość posługiwania się językiem ojczystym jest niezmiernie istotna do prawidłowego rozwoju i dobrego samopoczucia. Dlatego, moim zdaniem, ważne jest, by dziecko mogło w domu mówić w swoim języku. Tylko w ojczystym rozumiemy detale i wszelakie drobne niuanse. W ojczystym najłatwiej wyraża się uczucia, emocje itd itd.

Jeśli jednak zależy nam, by dziecko osiągało dobre wyniki w nauce, dobrze wszystko w szkole rozumiało, poznawało i zaprzyjaźniało się z innymi dziećmi (nie tylko Polakami) jedną z pierwszych rzeczy powinno być dążenie do tego, by w szkole był zakaz używania innych niż niderlandzki języków.

To jest ważne, moim zdaniem, nie tylko dla nas prywatnie, ale dla całego systemu edukacji. Tak na babski rozum wydaje mi się oczywiste i logiczne, że aby zachować odpowiedni poziom nauki i poziom języka urzędowego, trzeba pilnować, by dzieci nie używały w szkole innych języków, by poza szkołą jak największy kontakt z językiem niderlandzkim miały, by oglądały bajki i filmy po niderlandzku, by po niderlandzku czytały książeczki…

Jak inaczej wyobrażacie sobie sensowną i solidną edukację? 

Ktoś kiedyś napisał w komentarzu, że w Polsce ukraińskie dzieci mogą swobodnie po ukraińsku rozmawiać. Wydaje się to takie miłe i sympatyczne ze strony dyrekcji szkoły, ale czy aby na pewno takie jest? Było by, gdyby powstały klasy ukraińskojęzyczne, gdzie lekcje prowadzone by były po ukraińsku, a w przyszłości zagwarantowane będzie tym dzieciom podjęcie studiów czy pracy w tym języku. Moim zdaniem tylko wtedy jest to w porządku wobec tych dzieci. Nie koniecznie wobec polskich i przyszłości kraju, o ile celem nie jest stworzenie Polski ukraińskojęzycznej i Polski polskojęzycznej. 

Pozwalanie dzieciom na rozmawianie w swoim języku wspieramy podział na „nas i ich”, na „swoich i obcych”. Takie jest moje skromne zdanie, co nie znaczy, że wy też tak musicie uważać.

 Jakie są konsekwencje to u nas w BE sobie to właśnie możecie to obejrzeć... 

Podejrzewam, że kiedyś też od takich miłych gestów się zaczęło, a dziś się płacze nad poziomem edukacji, nad poziomem i jakością języka niderlandzkiego. A poziom edukacji we Flandrii leci na łeb na szyję… a jest już, moim zdaniem, wystarczająco nisko, by każdy debil mógł skończyć liceum (w PL chyba zresztą jest podobnie, tak nawiasem mówiąc). W kwestiach pozaedukacyjnych ogólnospołecznych też jest przecież problem… I tu, patrząc z perspektywy tubylców, tym bardziej powinny być sensowne wytyczne i konkretne wymagania wobec ludzi chcących mieszkać we Flandrii. A tymczasem ludzie dostają bez większych problemów obywatelstwo Belgijskie po niderlandzku czy francusku ledwie dukając trzy zdania, co w moim mniemaniu , gdy spojrzeć na to z perspektywy tutejszej, jest  dosyć głupie... 

Jako obcokrajowiec mogę rzec, że spoko, iż nie muszę się uczyć niderlandzkiego, że Małżonek może w robocie po angielsku gadać i że u dentysty czy innego tam lekarza, mechanika, fryzjera etc się po angielsku dogadamy. To miłe i fajne, że wolno, że są takie możliwości, że ludzie władają tu wieloma różnymi językami i wszędzie się można dogadać bez nauki tutejszego języka urzędowego… 

Biorąc to jednak na rozum i spoglądając na to przez flamandzkie okulary, już takie dobre się nie wydaje…

Widzę to po wynikach naszych (i kilku polskich znajomych) dzieci. Nawet biorąc pod uwagę fakt, że Młody ma blisko 130 IQ to i tak dziwnym mi się wydaje, że jego poziom znajomości języka niderlandzkiego zdaje się być (i to od dawna) wyższy niż rodowitych Belgów. 

Chyba nie powinno tak być…? Moim zdaniem przynajmniej część klasy, która od urodzenia posługuje się niderlandzkim, jednak powinna być lepsza od polskiego dziecka w języku niderlandzkim. Mam też cynk od innych Polaków, że ich dzieci też z łatwością sobie radzą z tym językiem od początku, znaczy spełniają szkolne wymagania… Obawiam się jednak, że to nie świadczy wcale o wyższości naszych polskich mózgów, tylko bardzo niskim poziomie szkolnego języka niderlandzkiego. To ma swoje dobre (dla nas obcych) strony i złe.

Doniesienia z pracy i od zaprzyjaźnionych belfrów zdają się moją teorię potwierdzać… Jest cienko.

Komplementy jakie ja słyszę na co dzień na temat mojej znajomości języka też temu świadczą. Ja jestem mądra, stąd wiem, że mój niderlandzki pozostawia sobie wiele do życzenia, ale wszyscy (poza moimi jeszcze bardziej mądrymi dziećmi) twierdzą, że świetnie mówię i piszę. Taa

Poza tym trzeba wam wiedzieć, że tutaj we Flandrii w każdej klasie jest pełno różnych obcokrajowców, z których każdy posługuje się innym językiem w domu.

Taki polski i ukraiński to przecież są podobne. Poza tym Ukraińcy mają często polski w szkole jako język obcy.

A tutaj w Belgii w jednej szkole masz dzieciaki niderlandzkojęzyczne, francuskojęzyczne, polskojęzyczne, arabskojęzyczna, chińskojęzycznej, portugalskojęzyczne, rosyjskojęzyczne, angielskojęzyczne, żeby tylko kilka wymienić. Gdy pozwolić każdemu gadać w szkole w swoim języku, potworzą się grupy językowe, a to pociągnie za sobą m.in. konflikty i spowolnienie nauki niderlandzkiego, a w dalszej konsekwencji obniżenie jego poziomu, bo przeciez jak masz choćby 30% dzieci w klasie obcego pochodzenia to w końcu trzeba poziom nauki do nich trochę dostosować, a potem kolejną trochę i kolejną... Tymczasem nie od dziś wiadomo, że dzieci (ba, wszyscy ludzie) lubią iść na łatwiznę i jeśli można coś łatwiej zrobić to zrobią łatwiej i nie będą się wysilać... Jeśli rodowici Flamandowie otrzymują takie same zadania, jak innojęzyczni to nie może to pozostać bez wpływu na ich język i wiedzę...

Nakazem posługiwania się językiem niderlandzkim w szkole Belgowie próbują ratować ten język przed zagładą i zniszczeniem. Próbują ratować ogólny poziom edukacji, bo słaba znajomość języka pociąga za sobą trudności w rozumieniu materiału z pozostałych przedmiotów.

Uważam jednak, że to już za daleko zaszło. Było się 20 lat temu nad tym zastanowić i wtedy wprowadzić stosowne wymogi, zasady, regulacje… Teraz to musztarda po obiedzie… Choć mówią, że lepiej późno niż później...

Zresztą ja widzę problem nie tylko w szkole. W pracy to też czasem jest MOIM ZDANIEM do dupy, gdy nie ma obowiązku mówienia w języku urzędowym.

Znowu mamy dwie strony medalu. Jedna, która nam obcym pasuje, to to że nie musi się mówić po niderlandzku, by dostać pracę. Dla nas bomba. Czy to jest jednak dobre? Nie sądzę.

Powoli się i to  zmienia. Małżonek zauważył to gdy ostatnio zacząl się rozglądać za ofertami pracy. Coraz więcej firm (wiecej niż jeszcze 5 lat temu) wymaga  komunikatywnej znajomości języka niderlandzkiego. Co wydaje mi się jak najbardziej sensowne i logiczne. Co więcej, ja uważam, że to ma wpływ na jakość pracy. Niby jak, zapytacie? No to wyobraźcie sobie, że swoją pracę musicie wykonywać w zakładzie, gdzie każdy pracownik pochodzi z innego kraju i innym językiem się posługuje, a szefuncio jeszcze w innym mówi. 

No i teraz odpowiedzcie sobie na pytanie, jak wyglądać będzie wasze rozumienie poleceń, jak będzie wyglądać współpraca, gdy tylko pojedyncze słowa wypowiadane przez kolegów i szefa będziecie rozumieć?

A tak ja widzę właśnie funkcjonowanie niektórych firm. W szczególności takich gdzie nie potrzeba dyplomów, czyli w przypadku zwykłych, jak my, roboli.

 Widziałam to nawet, gdy te nam okna wymieniali: kierownik z jednym gościem gadał po niderlandzku, z drugim po francusku, z trzecim po angielsku, dwóch między sobą gadało bodajże po turecku i pewnie jeden drugiemu tłumaczył, bo tak jest tu często, że ktoś nie mówi ani Kali jeść Kali pić, ale ma kolegę, który mu tłumaczy. Kolega nie zawsze też wszystko rozumie, a czasem rozumie źle... 

U Małżonka w firmie też tak robota wygląda. Nasi przyjeżdżają na umowy A1 bez znajomości jakiegokolwiek języka poza polskim i tak któryś bardziej ogarnięty (nie mylić z dobrze mówiący) w językach tłumaczy innym. Nie muszę dodawać, że nie każdy posiada lotny umysł i nie każdy od razu wszystko zrozumie i zapamięta, a nie mogąc zapytać szefa (bo nie zna języka) robi jak uważa... Efekty są czasem opłakane. No i szybko tworzą się podziały. Belgowie sobie. Polacy sobie. Turcy sobie... Jeden się z drugim nie dogada, a jak już to tylko w sprawach pracy, a na przerwie nie pogadasz już "o starych karabinach", nie zrozumiesz dowcipów, no więc tworzą się grupy, każdy siada przy innym stole, albo jeszcze lepiej - niektórzy Polacy wychodzą ostentacyjnie na zewnątrz z kanapką, "bo z belgusami jedli nie będą" i  zaczyna się wzajmne obrabianie dupy, obrażanie, złości i niesnaski. Każda grupa uważa się za lepszą od drugiej... Nic dobrego z tego w każdym razie nie wynika.

Tutaj też widziałabym bezwzględny nakaz nauki niderlandzkiego, ale na takiej zasadzie, że pracodawcy powinni wysyłać pracowników w czasie godzin pracy na takie podstawowe kursy językowe, oczywiście z zachowaniem normalnego wynagrodzenia za te godziny. No ale to marzenie ściętej głowy. Małe firmy i tak już ledwo zipią, ale to inna bajka.



26 kwietnia 2024

Ciężko było, ale się przeżyło

 To był taki tydzień z takich co to chciało by się przespać i obudzić się w niedzielę, by zobaczyć juz efekty i być po. Niby wiesz, że jakoś to będzie, jakoś przeżyjesz, jakoś dasz rady... lepiej lub gorzej ale wiesz, że mimo wszystko nie zagraża ci żadne śmiertelene niebezpeczeństwo, a tylko dużo trudności i ewentualności nieprzyjemności cię czeka. Niby zatem nie tragedia, ale nerwówka jak diabli i zmęczenie, diabelne zmęczenie...

zrobiłam laleczce sukieneczkę z chusteczki


Akcja poprzedniego weekendu rozgrywała się głównie na Kanapie w pobliżu Laptopa za panowania Wielkiego Zmęczenia. Najsampierw dokończono ostatnie projekty, ale ich nie wydrukowano, bo drukarki spodziewano się dopiero we wtorkowe popołudnie... Później było trochę skrolowania obrazków na instagramach i oglądania przygód filmowych bohaterów z "Rojst' i "Berlina".

Były dobre zamiary pójścia na spacer, ale sił na te zamiary zabrakło i nie zostały zrealizowane. Poza tym za zimno było. No panie, kto to widział o tej porze przymrozki i taką zimową ponurą aurę człowiekowi zmęczonemu życiem zapodawać!? Patrzysz przez okno i widzisz kwtinące drzewa i krzewy, trawy po pas, ptaki uwijające się przy swoich gniazdach i myślisz: ależ piękna wiosna! Po czym wychodzisz i się okazuje, że to nie żadna wiosna jeno środek zimy. Wyciągasz znowu w wielkim smutkiem wszystkie niedawno poprane i odniesione do szafy zimowe kurtki, czapki, rękawice, włączasz znowu ogrzewanie i parzysz hektolitry herbaty albo gorącej czekolady i zapominasz o lodach kupionych tydzień wcześniej z okazji 25 stopni i schowanych w lodówce. 

W poniedziałek kontynuowałam odpoczywanie, bo nadal byłam zmęczona, a nocami nie spałam porządnie, bo mój mózg potrzebował namiętnie myśleć o wszystkich nadchodzących zdarzeniach i potencjanych problemach z tychże wynikających. 

We wtorek był TEN WIELKI DZIEŃ w naszej szkole, który całe naszej klasie i naszej nauczycielce mnóstwo stresu dostarczył. Rano zaczęliśmy w wielkim pośpiechu i zdenerwowaniu szykować dwie sale i migusiem nasz plan zajęć omawiać. Sytuacji nie poprawiał fakt, że dwie koleżanki w ostatnim momencie zrezygnowało. Jednej nagle zmarł tato, druga powiedziała tylko ze łzami w oczach, że "przyczyny osobiste" zmuszają ją do przerwania kursu. W ten sposób z dziesięciu zrobiło się nas osiem.  Żeby było weselej, okazało się, że ten dzień otwarty w naszej szkole organizowany przez VDAB nie polega na tym, jak wszyscy żeśmy myśleli, że ludzie zajrzą czasem do naszej klasy i pójdą dalej, tylko na tym, że przyszli rano i zostali do końca. Każdy łącznie z nauczycielką się wkurzył, bo dla wielu koleżanek był to dodatkowy czynnik stresowy, gdyż nie lubią jak ludzie i to obcy im na ręce patrzą. Mnie to akurat było równo w paski, bo mnie zawsze najbardziej znajomi stresują niż jakieś randomy, których nie znam. Im bliższy znajomi tym większy dla mnie stres, ale rozumiem koleżanki doskonale. Druga sprawa to to, że nasza klasa jest po prostu zwyczajną, przeciętną klasą, czyli salą niezbyt dużych rozmiarów - ot że kilka ławek się zmieści. Gdy ponad 20 nas na początku było, to ludzie ledwo się mieścili, a na tych zajęciach było nas 8 kursantek plus kilku naszych nauczycieli, plus 25 przedszkolaków i ich dwie panie - to już był spory tłum, a my tam zajęcia miałyśmy prowadzić, gdzie dzieci się bawią, skaczą, biegają, gdzie rozstawialiśmy nasze zamki dla księżniczek albo wykopaliska archeologiczne, czy jak moja grupa, prowadziliśmy zabawy ruchowe. I na to wszystko wbija ci do sali jeszcze 10 dodatkowych ludzi, których nikt nie zna, a którzy robią zdjęcia, filmują, ale przede wszystkim zajmują ci miejsce, oddychają twoim powietrzem i generują u ciebie dodatkowy stres. Zabić to mało! Innemi słowy organizacja jak zwykle pierwsza klasa.

No ale dobra. PRZEŻYLIŚMY wszyscy. Nasz występ zaliczony pozytywnie i nawet bez negatywnych komentarzy. Partnerka postanowiła bardzo rozsądnie starać się robić to co ja i całkiem dobrze to wyszło. Mogło oczywiście być lepiej, gdyby wcześniej wykazała więcej zainteresowania i chęci, ale skoro zaliczyłyśmy bez problemu to jest dobrze i nie ma temu co więcej czasu poświęcać.

Wszyscy ogólnie dobrze się spisali i odwalili kawał dobrej roboty, a impreza dla dzieci była udana. Moja grupa odprowadzała skrzaty na przystanek autobusowy, gdzie czekałyśmy z nimi, aż autobus się pojawił, a potem machałyśmy, aż autobus zniknął za urzędem gminy, a wtedy koleżanka zawołała: "uf wreszcie się was pozbyłyśmy, dranie" i wszystkie odetchąwszy z ulgą zaczełyśmy się śmiać i wymieniać wrażeniami i spostrzeżeniami całego dnia. Potem zabrałyśmy się za doprowadzanie sale do stanu sprzed zamieniania ich na przedszkole, a na koniec szybko podpisałyśmy wielką kartkę urodzinową i wręczyłysmy uczycielce, która tego dnia obchodziła w ten zmyślny sposób swoje urodziny.

Takim sposobem najgorsze zostało odfajkowane.

Środa jednak też była ciężka. OSIEM I PÓŁ GODZINY w świetlicy to nie lada wyzwanie nawet dla zdrowego. Miałam dość już przed południem, a tu godziny ciągnęły się w nieskończoność, jak mi się zdawało. Po południu udało mi się zorganizować osobiście jedną zabawę (bo nie było nikogo, kto by mi przeszkadzał). Nie byłam za bardzo przygotowana do tego, a tylko rano zgarnęłam swoją nie dawno zakupioną chustę animacyjną i na szybko przeczytałam instrukcję do podstawowych zabaw, ale nie mam wielkiego doświadczenia z tą zabawką i trochę mało pomysłów miałam i stosownego słownictwa mi brakowało, a poza tym i tak po chwili zaczęło padać i musieliśmy uciekać do sali... Zabawa zatem wypadła tak średnio na jeża... 

W końcu udało mi się dociągnąć jakoś do szóstej godziny i mogłam z wielką ulgą pedałować do domu.

Kolejnego dnia szkolna mentorka zjawiła się zgodnie z zapowiedzią na ostatnią ewaluację. Miałam zatem okazję, by przekazać jej projekty. Nie zazdroszczę jednak jej zadania, bo jakoże w poniedziałek rozpoczyna się oficjalnie ostatni etap kursu, każdy kursant musi zostać oceniony za ten etap, a to oznacza, że nauczyciele mają weekend na przejrzenie naszych zadań i powiadomienie każdego, czy zdał i czy może rozpoczynac kurs. Mówią, że najpierw przeglądają po łebkach ogólnie, co i jak, by ocenić, czy zadania zostały wykonane i powiadamiają kursantów o zaliczeniu lub nie, a potem zabierają się dopiero za dokładne czytanie. Jeśli wtedy im wyjdzie, że coś tam nie ten teges to po prostu zadają dodatkowe zadania do wykonania na ostatnim stażu. 

Od jednego chłopczyka otrzymałam obrazek, który mnie zachwycił. 



Mnie mentorka poinformowała od razu, że dzień wcześniej mieli naradę i uznali od razu, że mogę iść dalej nawat jak moje zadania są niekompletne. Przeto mogę już na prawdę odetchnąc przez weekend, a w poniedziałek iść spokojnie na pierwszy dzień stażu.

Wczoraj ponadto z rańca obskoczyłam skuterem szpital. Szybko załatwiłam płukanie portu, pomachałam pani onkolog, bo miała otwarte drzwi do gabinetu i czym prędzej wracałam do domu, bo jeszcze miałam trochę roboty przed wyjściem do świetlicy. Musiałam na ten przykład odświnić świnie i zapodać im po kropelce antybiotyku, gdyż znowu przygarnęły te cholerne robaki. Głównie to Lady przygarnęła, bo tylko u niej póki co dupa znowu wyłysiała. Podejrzewamy, że głównym powodem tego, że ona to non stop ma jest fakt, że zaraza mała nie chce brać witaminy C. Pozostałe prośki to wręcz dopominają się codziennie swojej tabletki do chrupania. Na początku te młodsze też nie chciały żreć - brały do pyszczka i wypluwały, ale za którymś razem im podeszło i teraz uwielbiają. Lady nie daje się namówić, choć Młoda co jakiś czas próbuje jej pod nos podstawiać, bo to Młoda rozprowadza dragi w świńskim świecie. 

droga na skróty



Po południu nagle coś mnie zaczęło piec na obojczyku. Pomacałam i zaklęłam głośno, gdy wymacałam lepiec, którego zapomniałam odkleić po przyjściu do domu. SHIT! Odkleiłam czym prędzej z uczuciem, że odrywam sobie skórę. Lepiej późno niż później. Strach pomyśleć, jak by to wyglądało, gdybym się dopiero wieczorem zorientowała. Brrr. Od czasów antyrakowych terapii z moją skórą coś się potegowało i nie toleruje żadnych lepców nawet na chwilę. Nawet te tak zwane specjalne dla wrażliwej skóry są niebezpieczne. Momentalnie skóra czerwienieje i zaczyna sędzieć a potem piec. Po dłuższym czasie robią się rany.

gdy zapominam odkleić plastra


Dziś z kolei jeździłam do rodzinnej po zastrzyk, przez co teraz jestem jeszcze gorzej zmęczona niż przez resztę dni, bo to cholerstwo ma takie właśnie skutki uboczne, które aktywują się po kilku godzinach od wbicia igły: zmęczenie i senność.

Zabrałam też i Najstarszą ze sobą, by lekarka mogła ją zbadać i wypisać receptę na inny lek na ADHD zaleconey przez polskiego psychiatrę. Teraz załatwiamy to tak, że pan doktor przysyła mejlem dokument w którym opisuje po angielsku co stwierdza i zaleca, a my przekazujemy to naszej lekarce rodzinnej, która pisze recepty lub daje skierowania. Poprosiłyśmy też o wypisanie jakiegoś zaświedczenia dla biura pracy o tym, że Najstarsza ma stwierdzone ADHD. Informację o autyzmie mają już od dawna. Na tej podstawie otrzymywała też pomoc z GTB. Kolejne spotkanie z VDAB mamy w przyszłym tygodniu, bo pani coś tam jeszcze musi dopytać... Tak przynajmniej napisała w e-mailu do mnie. 

W nazym ogródeczku pojawiły się w tym tygodniu synogarliczki. W zeszłym roku ich nie było, więc bardzo się cieszymy, że powróciły, ale okropne z nich łobuzy. Młoda przyuważyła kiedyś, że to one tak rozwalają dziobami ziarno z kurzego karmnika, a ja się zastanawiałam, co tu naraz taka granda. 







20 kwietnia 2024

Udało mi się trochę zluzować majty.

 Mogę rzec, że od ostatniego wpisu udało mi się trochę zluzować majty. Nie że tam od razu pełen luz, ale jest trochę lepiej. Podkreślam: TROCHĘ. Dobrze nie jest, bo jestem zmęczona i ciągle dosyć zestresowana, no ale po kolei.



Jako się rzekło w poniedziałek odbyłam rozmowę ze swoją mentorką. Gadałyśmy jakieś półtorej godziny i muszę przyznać, że bardzo mi ta rozmowa pomogła i dodała otuchy. Po tym, co nauczycielka powiedziała, od razu postanowiłam spróbować dokończyć ten kurs w tym roku szkolnym. Czy się uda, w dużej mierze zależy od zdrowia i wytrzymałości mojego organizmu (i pierdyliarda losowych rzeczy).

Mentorka powiedziała jedną ważną rzecz, którą chciałam usłyszeć, a mianowicie, że jeśli nie uda mi się wykonać zadań stażowych w tej świetlicy, to wyjątkowo mogę je zrealizować podczas ostatniego stażu, czyli w innej świetlicy (w tej w której byłam na początku). Przy okazji dowiedziałam się, że te zadania stażowe, która dała nam inna nauczycielka, już są nieaktualne, bo w międzyczasie postanowiono, że na tym ostatnim prawdziwym stażu już żadnych zadań nie będzie. Mamy bowiem teoretycznie już wszystko umieć, a więc po prostu idziemy tam i robimy swoją robotę jak pełnoprawni pracownicy.   

Umówiłyśmy się zatem, że spróbuję teraz zrobić, ile się zrobić da i na ile mi siły i zdrowie pozwolą, a resztę potem na ostatecznym stażu, o ile mi zdrowie i siły pozwolą. A nie jestem co do tego przekonana, bo czuję się raczej słabo i szybko się męczę, ale przede mną jeszcze 1 dzień szkoły plus 3 dni stażu. To niewiele, a jednak strasznie dużo.

Dzień szkoły zapowiada się wielce stresująco, bo te przedszkolaki przyjeżdżają a my będziemy się nimi zajmować, a nasi nauczyciel będą się temu przyglądać i oceniać. Nie było zbyt wiele czasu na przygotowania, więc będzie raczej spontan, czyli generator stresu.

A potem w środę mam cały dzień stażu, bo muszę odrobić dwa dni, w które byłam chora. Ten drugi dzień to ostatni czwartek, ale o tym za chwilę. 

Potem kolejnego dnia, żeby było atrakcyjniej, rano muszę skoczyć na chwilę do szpitala, by mi przepłukali port, pobrali krew do badania i żeby powiedzieć "Dzień Dobry" pani onkolog. A potem dup znowu na staż. Mentorka ma się tego dnia pojawić na ostatnią ewaluację. Piątek jest oficjalnie moim ostatnim dniem stażu. Dużo tego jest jak na mój stan, ale bardzo chcę podołać. Liczę się jednak z tym, że wszystko może pójść nie tak...



Jak może pamiętacie z poprzedniego wpisu, po feriach miałam przeprowadzić swoje zajęcia. Bardzo chciałam je przeprowadzić, bo uważam, że były by fajne i dzieciom by się podobały. Zabrałam jeszcze parę rzeczy i powtórzyłam sobie na wszelki wypadek wszystkie zabawy, ale spodziewałam się, że nic z tego może nie wyjść, bo już przecież wystarczająco długo tam ten staż odbywam. No i podejrzenia okazały się jak najbardziej słuszne. Wiedziałam to, zanim zadzwoniłam do drzwi świetlicy, bo zobaczyłam przed budynkiem domu kultury i sportu wielki baner ogłaszający, że oto obchodzimy właśnie "dzień zabawy na świeżym powietrzu". Nawet nie wiedziałam, że takie święto istnieje, no ale się dowiedziałam. 

Zajecia tego dnia były jednak fajne, bo były zabawy ze strażakami, policjantami, było sporo dmuchanych zamków, malowanie twarzy i sporo innych atrakcji dla dzieci w każdym wieku. Śmieszne tylko trochę, że dzień zabawy na świeżym powietrzu odbywał się w sporej części w sali sportowej, bo burze cały dzień przechodziły, czyli padał deszcz, ale ogólnie fajna sprawa.

Nie, nie, to nie były zajęcia organizowane przez świetlicę, tylko przez gminę ogólnie, czyli przy współpracy różnych instytucji i wparciu mediów, rządu itd. Świetlica jednak miejści się w tym samym miejscu, co impreza się odbywała, więc wystarczyło przejść korytarz i już byliśmy na imprezie.

Załapałam się do pilnowania najmłodszej grupy i konkretnie miałam dwa brzdące pod opieką, więc akurat mi oczu i rąk spokojnie wystarczyło. Do organizacji ze strony świetlicy bym trochę klawiaturę postrzępiła, ale nie będę maranować swojego czasu na wywewnętrznianie się z tego tytułu. 

Ta środa była okropnie wyczerpująca, bo takie imprezy masowe, gdzie pilnować trzeba nieswoich dzieci to ostra jazda bez trzymanki, więc wieczorem byłam dętka. Na drugi dzień wcale nie było lepiej, a nawet było gorzej, więc znowu poszłam do doktorki po wolne. Piątek miałam zwyczajnie wolny, więc odpoczywałam sobie i dokończałam moje zadania pisemne, dzięki czemu już prawie są gotowe. Zostało mi tylko ostanią z czternastu wymaganych  zabawę opisać według schematu.

Myślę, aczkolwiek nie jestem pewna, że moje zaplanowane zajęcia można będzie łatwiej, spokojniej  i atrakcyjniej zrobić z kilkoma dzieciakami w tej drugiej małej świetlicy niż z tym czterdziesto- czy siedemdziesięcio osobowym stadem. Jednym słowem te wszystkie problemy w ostatecznym rozliczeniu mogą wyjść na plus. Nie chwalmy jednak dnia przed zachodem słońca, bo jeszcze nie skończyłam ani tego stażu, ani nie oddałam zadań pisemnych, ani nie zaliczyłam imprezy w szkole.

Przed tym cyrkiem w szkole też mam teraz lekkiego cykora przez tego piekielnego tik-taka, którego przygotować miałyśmy w dwójkach, no bo moja dwójka raczej się nie wysiliła a do tego po ostatniej (a zarazem pierwszej) próbie nie jestem przekonana, czy ona mi tego nie spiętroli.

Robiłam sobie nadzieję, że skoro Młodemu wystraczyło to raz wytłumaczyć i za drugim razem grał rolę, jak stary aktor, to dorosła dziewczyna spokojnie powinna sobie poradzić. Tja. 

Ale przyznam się wam, że we wtorek postanowiłam, iż miesiąc dobroci dla koleżanek się skończył i podkablowałam na luzaka do uczycielki, że panienka się nie wysilała zbytnio. 

Gdyby chociaż słowna była, to by się to nie zdarzyło, ale cóż, sama się o to prosiła. We wtorek lekcje mieliśmy tylko po popołudniu. Zaproponowałam zatem, byśmy się rano spotkały w szkole i nasze przedstawionko przećwiczyły, bo za tydzień kurde trzeba je przed dziećmi zagrać. 

Tak, JA TO ZAPROPONOWAŁAM, choć logika podpowiada, że to od niej wyjść powinno, bo to ona nie wie nic o tym. Zaproponowała godzinę dziewiątą. Dobra. Rano wstałam, czym prędzej ogarnęłam poranny burdel i już miałam wychodzić, a tu sms, że panienka będzie "później, bo nie zdąży na autobus". PÓŹNIEJ! Napisała po prostu PÓŹNIEJ! Pytam zatem o której konkretnie godzinie, bo ja nie sram czasem wolnym. Koło dziesiątej - odpisała. No to okej. Wpieniło mnie to jednak jak fiks. Pomyślałam sobie tylko, że dobrze że ja jestem młoda i zdrowa, dzięki czemu do szkoły mogę popierdalać 12 kilometrów na rowerze i nie muszę, jak takie biedne małolaty na żaden głupi autobus czekać. Tak, ona mieszka w sąsiedniej wiosce i do szkoły ma nie wiele dalej niż ja. Tyle że ona jest 26 lat odemnie młodsza, a to robi różnicę. Gdzie by ci tam młodzik się wysilał i rowerem fatygował na taką przerażającą odległość.

Postanowiłam że pojadę i tak od razu, by wstąpić do sklepu po warzywa. No bo jedną z rzeczy, które tam mamy (sorry, ja mam) w programie, jest robienie pociągu z warzyw (no wiem, czasem miewam dosyć głupie pomysły). 

Wsiadłam na rower, pojechałam do sklepu, kupiłam paprykę i ogórka, przyjechałam do szkoły. Przyszłam do klasy, gdzie nasza nauczycielka pracowała sobie nad swoimi papierami (dlatego można było przyjść wcześniej do klasy). Pogadałyśmy chwilkę i zaczęłam przygotowywać wszystko, a wtedy przyszedł sms, że autobus nie jechał, więc panienka będzie MOŻE pół godziny później... 

Wkurw mnie wziął! I wtedy, jak uczycielka zagaiła coś na jej temat, powiedziałam, jak się sprawy naszego przedstawienia przedstawiają w razie, jak coś pójdzie nie tak.  Pojwiłasię przedjedenastą. Ale ciągle ja byłam tą stroną, która proponowała kolejne próby i jeszcze kolejne, a ona tą stroną, która po każdej próbie sięgała po telefon z miną wskazującą znudzenie aktualnym zajęciem i chęć pójścia do domu. 

A potem była jeszcze heca, bo się okazało, że moja partnerka nie jest jedyną w swoim rodzaju. Inna koleżanka zaczęła nagle się żalić, że wszystko sama robiła, a tamta druga nic... No a wtedy  UWAGA TRZYMAJCIE MNIE Panienka siedząca po mojej prawicy wyrywa się z głośnym zdziwionym "COOO?! No to nie fajnie..." 

Myślałam, że spadnę z krzesła. Ale koleżanka zaczęła ciągnąć swoją opowieść, a wtedy reszta obecnych dziewczyn zaczęła wyrażać swoje opinie, że to karygodne, niedopuszczalne, że powinno się to nauczycielce zgłosić, że praca w grupie to praca w grupie i każdy się powinien udzielać, a nie że jeden wszystko robi, a drugi nic...

Wtedy chyba coś tam się przebiło i coś gdzieś zaświtało, ale nie do końca wiadomo co i gdzie...

 Po dłuższej chwili Dziewczę zapytało, czy może jednak mogło by przynieść następnym razem książkę o pociągach i drugą jakąś zupełnie nie na temat, bo przecież ono też nic nie zrobiło i co będzie jak się nauczycielka zapyta, co ono zrobiło... Tu zapadła niezręczna cisza, bo ja nie miałam najmnjejszego zamiaru pocieszać nikogo, że jak coś to będę dla niego kłamać, bo i nie mam takich planów. Poza tym podejrzewam, że nauczycielka pytać nie będzie o to, co już wie... 

Po chwili zapytałam jednak ze słabo ukrywaną złością, gdzie niby ona chce te książki wcisnąć i w jaki spoób do tego przedstawienia, ale nie otrzymałam odpowiedzi. 

Potem zaczęła się lekcja. Robiłyśmy muzyczne pudełko z opakowań po serkach wypełnionych makaronem i ozdobionych.



A wieczorem otrzymałam sms z tym samym pytaniem "czy mogę przynieść te książki?". Nie uznałam za stosowne odpowiadać na niedorzeczne pytania.

Mówią, że tonący nawet brzytwy się chwyta i coś w tym  jest. 

A w naszym ogrodzie tymczasem praca wre. Kogut pieje, kura znosi jaja i drze dziobam by ją wypuścić choć na chwilę poza ogrodzenie. Do ich stołówki zlatują się nasi najróżniejsi pierzaści znajomi. Pani Kosowa przylatuje non stop i zabiera pełny dziób jedzenia. Nie boi się Człowieków i nawet jak w ogródku jesteśmy, to ląduje bez wahania. Sroki i kawki trochę bardziej się boją, ale też nie aż tak, by nasza obecność w kuchni za oknem ich powstrzymywałam od grzebania w kurzym jedzeniu. Kury jednak za nimi nie przepadają i czasem któreś ich pogoni. 

Panieneczki sikoreczki i paniczowie wróblowie też czasem się kręcą, ale nie tak często i nie w takich ilościach jak zimową porą. Miło jest mieć tyle życia w ogródku. Uwielbiam przyglądać się tym sympatycznym maluszkom przez okno siedząc w kuchni przy stole.