20 lipca 2015

belgijsko-arabskie przyjęcie urodzinowe

Autobus, będący testem cierpliwości dla Młodego doczekał w końcu na wypakowanie z pudełka... No ale po kolei.
Gdy małżonek mówił, że spotkał w sklepie kolegę Dora z mamą i zaprosili nas na urodziny, wydało mi się oczywiste, że to tak jak u nas nie raz bywało. Spotykasz znajome dziecko na drodze i postanawiasz go zaprosić na mini przyjęcie, żeby twojemu szkrabowi było weselej dmuchać świeczki. Pomyślałam więc, że pewnie my posiedzimy sobie przy kawie z rodzicami, a dzieciaki będą się bawić, że może będzie też inna koleżanka z sąsiedztwa ze swoją mamą lub/i tatą... W każdym bądź razie nie spodziewałam się, że będzie tam cała rodzina chłopca... 

Kto w Polsce organizując rodzinną imprezę z jakiejkolwiek okazji zapraszałby jakieś niemal przypadkowe osoby? Wszak znamy się praktycznie tylko z widzenia, a raczej widywania co dnia pod szkołą... Nawet swoich imion wzajemnie nie znamy...

Co prawda jak się jest rodzicem takiego szołmena jak nasz Doro, można się spodziewać, że człowieka zapamiętają. Młody bowiem cieszy michę do każdego ludzia, do każdego też z daleka drze się "Daaaaag!"... Jak sadziliśmy kwiatki ostatnio łażąc wte i we wte z doniczkami, konewkami, ziemią, to z sąsiadką z na przeciwka co najmniej z 10 razy się przywitał i to za każdym razem z takim entuzjazmem, jakby ze 3 lata jej nie widział... Kobieta miała ubaw... Powszechny jest też obrazek, że pod szkołą albo na ulicy czy w sklepie podchodzi do nas jakiś szkut z piątej czy szóstej klasy i przybija piątkę z Młodym niczym starzy kumple...

No, ale też mam problem, nie? Zamiast się cieszyć z zaproszenia, to się nad motywami będę jak głupia zastanawiać... Ależ ja się cieszę. Jestem szczęśliwa za każdym razem, gdy ktoś nas gdzieś zaprosi, nas lub nasze pociechy. Tam samo się raduję, gdy ktoś zagadnie na ulicy, czy napisze na fb. Z kwiatków i innych podarunków też się cieszę. Wszak te wszystkie mniejsze i większe gesty świadczą, że ludzie nas zauważają, pamiętają o naszym istnieniu, nie unikają ani nie omijają. Mieszkając w PL nawet nie pomyślałam, że takie duperele mogą mieć dla kogoś tak wielkie znaczenie. Wśród swoich ziomków tego typu pierdoły nie są aż tak istotne, są czymś normalnym, powszednim, pospolitym. Pewnie, że zwykle każdy się cieszy, gdy gdzieś go zapraszają. Nawet jak czasem jest to kłopotliwe, choćby z braku pieniędzy na prezent, czy odpowiedni strój (są różne okazje), czasem nie może lub nie chce się pójść, jednak mimo wszystko, chyba każdy cieszy się, że o nim ktoś pamiętał. Na obczyźnie  tego typu gesty mają jeszcze większą wartość i znaczenie.

Zapakowaliśmy przeto autobusik i poszliśmy z wizytą do ludzi, których prawie nie znamy, z którymi dogadujemy się mieszaniną angielskiego i niderlandzkiego, ale których maluszek polubił się z naszym maluszkiem. Na miejscu zauważyliśmy z nie małym zdziwieniem, że rodzice z tamtym chłopcem rozmawiają w domu po francusku, czyli dla niego niderlandzki to też drugi język. Sąsiadka, o której wspomniałam powyżej, faktycznie też tam była. U nich z kolei w domu mówi się po hiszpańsku i niderlandzku, ale to wiedziałam już wcześniej.
Poczęstowano nas kawą i ciasteczkami domowej roboty. Po raz drugi przekonałam się, że arabskie ciasteczka domowe są przepyszne. Zaryzykuję stwierdzenie, że lepsze niż polskie, choć nasze też uważam za świetne, zresztą sama lubię i umiem piec to i owo. Na pewno są inne. Podejrzewam, że używają jakichś specyficznych przypraw i składników. Może kiedyś się dowiem. Póki co musiałam się zadowolić delektowaniem, gdyż kobieta, które je upiekła mówiła tylko po arabsku. Zaś - jak się później okazało - wiodącym językiem przyjęcia był język francuski. Gdyby mi o takiej sytuacji  ktoś opowiadał kilka lat temu,  na 100% współczułabym sobie, bo pomyślałabym, że osoba niefrancuskojęzyczna znajdująca się na takiej imprezie musi czuć się koszmarnie, niesfojo. Tymczasem nic bardziej mylnego - jest całkiem normalnie, nikt nie jest skrępowany taką sytuacją. Być może dlatego, że jest to kraj wielokulturowy, wielojęzyczny i takie rzeczy są na porządku dziennym...? Ludzie nie zwracają uwagi na czyja inność, bo tu inność jest normalna.Wszakże w Polsce - z wyjątkiem dużych miast - bardzo rzadko spotykamy osobę mówiącą w innym języku. Pojawienie się obcokrajowca na wsi wywołuje efekt "wow" i wielotygodniowe obgadywanie, a już istota o innym kolorze skóry jest częstokroć pokazywana palcem. Tu jednak każdego dnia spotykam na ulicy, w sklepach, w szkołach, u lekarza ludzi z całego świata, widzę różne kolory skóry i słyszę wokół siebie rozmowy spod Wieży Babel i chyba nic mnie już nie zdziwi... Choć nie będę ukrywać, że na początku swojego pobytu w BE nie mogłam się napatrzeć na tą wielokulturowość, wielokolorowość i nasłuchać brzmienia tych wszystkich fantastycznych języków. Na początku czułam się dziwnie, wstydziłam się nieznajomości innych języków. Potem dopiero zrozumiałam, że nie jestem w tym odosobniona, że to nic nadzwyczajnego w tym kraju. Teraz w takich sytuacjach jak ta wczorajsza po prostu oddaję się temu co lubię, czyli obserwowaniu i słuchaniu ludzi. Niderlandzkiego słucham, by coś zapamiętać. Francuskiego słucham, by sprawdzić, czy choć trochę zrozumiem. Hiszpańskiego, czy np arabskiego słucham i po prostu zwyczajnie zachwycam się ich brzmieniem... to bardzo interesujące i piękne języki. 

A jakie obserwacje poczyniłam tym razem? Ciekawe jak zwykle (dla mnie oczywiście).
Przybyliśmy jako jedni z pierwszych gości, więc mogliśmy popijając spokojnie kawkę obserwować tych przybywających. Znaczy z tym "spokojnie' to lekko przesadziłam. Bo tu przychodząc do kogoś nie wystarczy machnąć łapą i zakrzyknąć "witojcie wszyscy!", nie wystarczy też, że mężczyźni podadzą sobie dłonie - jak w PL. Tutaj każdy od najmłodszego do najstarszego wita każdego całusem. Bonjour - cmok, bonjour - cmok, goiededag - cmok, dag - cmok, bonjour - cmok, salem alejkum - cmok, bonjour...  było tam prawie 30 ludzi (miałam czas to policzyłam z grubsza). Każdy z przychodzących wita każdego z obecnych. Cmokamy więc słodziutkie dzidziusie, cmokamy mamy i tatusiów, cmokaja się mali chłopcy i starsi panowie. Wychodząc w ten sam sposób się żegnamy z wszystkimi. Trzeba się ocmokać za wszystkie czasy :-) Dorek - jak na polskiego niecałuśnego dla obcych chłopaka przystało - przy  próbie pocałowania go przez jakąś ciocię kolegi zaczął uciekać wokół zjeżdżalni. Koledze jednak pocałunku nie odmówił - ucałował go (na życzenie zebranych) podczas wręczania prezentu, a przy pożegnaniu przyciągnął go za koszulkę i zasadził mu długaśnego przytulaśnego buziaka w puszystego polika. Słodziaki.

 Poza nami i sąsiadami reszta gości to najbliższa rodzina małego solenizanta, a więc dziadkowie oraz ciocie i wujkowie z obydwu stron - duża rodzina. Chwilę siedzieliśmy w domu, chwilę na podwórzu - gdzie kto chciał. Wszyscy zeszli się na dmuchanie świeczek i odpakowywanie prezentów.
odpakowywanie autobusu od Dorcia

 Wspólnie odśpiewano 'Happy Birthday' i potem niderlandzkojęzyczni jeszcze 'Lang zal hij leven'. Torty (było 3 różne) były też pyszne. 


Potem dzieci goniły po podwórku, a dorośli gadali - jak to zwykle na takich spotkaniach bywa. My też wymieniliśmy parę zdań z panią i panem domu (po angielsku głównie) a także z rodzicami koleżanki Dorcia (sąsiadki solenizanta) (po nl).

 Na koniec podano paellę (wyguglować - nie będę opisywać potrawy, która podobno jest jak nasz bigos - każdy ma inny przepis). 
paella
Mieliśmy więc wreszcie okazję skosztować jakiejś nowej potrawy i tych różnych robali, które jak dotąd tylko oglądałam, ale nie jadłam. Powiem, że nawet dobre. Młodemu posmakowały małże i mówił "daj jesce ślimaczka", tego dużego bobosia z oczami i nogami (krewetki) nie chciał próbować. Tylko okropnie duże porcje nakładali i mimo, że mi smakowało nie dałam rady tego w siebie wepchnąć. Pewnie nie bez znaczenia jest fakt, że to jednak obca potrawa i organizm być może nie przyjmuje nowości w nadmiarze. Mężowi, który ma byle jaki i słaby żołądek nawet trochę zaszkodziło i dziś narzekał na bóle brzucha - starość nie radość haha. On woli swojskie polskie żarcie, dlatego dziś nagotował se rosołu z makaronem i już jest zadowolony.

Ja dziś miałam w planach wycieczkę pociągową do kina w Antwerpii z moimi wszystkimi małolatami (Stary nie zna niderlandzkiego i nie lubi bajek (czytaj: wstydzi się oglądać), więc nic po nim w kinie). Jednak od rana siąpił deszcz, a że mieliśmy mieć 2 przesiadki to przełożyliśmy na jutro. A nuż pogoda dopisze.

Dla tych nietutejszych a zastanawiających się, co ja niby robię dziś i jutro w domu? - mieliśmy długi weekend. Jutro święto państwowe, dziś wolne za jakiś inne święto (nie pamiętam jaki), które było wypadło w niedzielę, czy coś takiego...

A póki co spadam pograć z Młodą w "zomer bingel" - grę na tablecie, która jest powtórzeniem materiału z 5 klasy, a którą zakupiłam dla niej w szkole. Nawet jej się podoba i czasem sama poklika, ale woli jak ma towarzystwo. Tak więc udaję dla niej ucznia 5 klasy. Trochę nie radzę sobie z pytaniami z francuskiego, ku jej radosze, ale chyba to przeżyję jakoś... Może to niezbyt wiele, jak na moje wstępne plany, ale dobre i cokolwiek. Muszę się bowiem przyznać, że nasza wakacyjna nauka w tym roku jest zupełnie nieudana jak na razie. Przygotowałam sobie co prawda trochę matmy - zgodnie z zaleceniami nauczycieli, ale jeszcze się na porządnie nie zabraliśmy, choć lipiec się kończy. Ona sama się nie za bardzo kwapi, bo jak są we dwie to grają w kogamę lub minecrafta. Gdzieżby im się chciało matmę ćwiczyć. Jakoś tak mi się żywcem nic nie chce w ostatnich tygodniach, czuję się wyeksploatowana psychicznie i emocjonalnie. Fizyczne chwilami też, ale tylko wieczorami, zwłaszcza pod koniec tygodnia, ale to akurat chyba normalne. Takie momenty jak to wczorajsze przyjęcie mają bardzo dobry wpływ, bo ma się te parę godzin czasu by nic nie robić, nie myśleć o niczym poważnym, ważnym, by się oderwać na chwilę od problemów... Dobrze się stało, że nas zaprosili. Bardzo dobrze...

3 komentarze:

Komentujesz na własne ryzyko