5 września 2025

Nowa szkoła, nowe wyzwania

 W minionym tygodniu usiłowałam nadrobić cały miesiąc lenistwa. Takie mam przynajmniej odczucie dziś. Patrzę na kalendarz i widzę, że dopiero kilka dni minęło, a ja mam wrażenie, jakby właśnie cały miesiąc co najmniej, bo znowu dużo się działo, a ja odwykłam...

W poniedziałek Epicki zaczynał nową szkołę dopiero o 13. Ale już przed południem wsiedliśmy oboje na nasze elektryki i popedałowaliśmy na dworzec, gdzie wciągnęliśmy nasze rowery do pociągu i pojechaliśmy do Mechelen. Tam sprowadziliśmy rowery po wielu schodach na dół dyr dyr dyr i wepchawszy telefon z włączoną mapą do etui na kierownicy wyruszyliśmy w kierunku szkoły. Apka pokazała, że trasa ma ok 4 kilometrów. Po południu ruch na  ścieżkach i drogach był umiarkowany. Tym razem, dzięki temu, że miałam telefon na kierownicy, skręciłam w innym miejscu niż poprzednio, tzn tam, gdzie powinnam, tzn tam gdzie apka sugerowała skręt, co zaprowadziło nas do fietsostrady, czyli autostrady rowerowej. No panie! To nie ma nawet porównania z rowerowaniem normalnymi wąskimi ruchliwymi drogami, co nieroztropnie poprzednim razem byliśmy uczynili, w złą drogę skręciwszy.

Młody i jego rower w pociągu w pierwszy dzień szkoły

Autostrada dla rowerów ma szerokość normalnej ulicy. Tą poruszają się nie tylko zwykłe rowery i hulajnogi, ale też szybkie (50km/h) rowery elektryczne oraz motorowery klasy A i B. No i piesi też mogą tamtędy chodzić i czasem chodzą, aczkolwiek ci raczej wybierają inne bezpieczniejsze dla siebie trasy. Na rowerostradzie jest w godzinach szczytu dziki szoł, bo jednoślady jadą nieprzerwanie w obu kierunkach. Ta rowerostrada łączy Mechelen i Antwerpię, więc sporo ludzi pomyka sobie do pracy i szkoły na elektrykach, ale i zwykłymi co niektórzy zapylają jak z macochą do piekła.

Po drodze znajduje się wejście do jakiejś innej szkoły średniej i tam się czasem rano korkuje trochę, bo ludze zsiadają z rowerów, by wejść przez furtkę. Szkoła chyba dość popularna, bo parkuje pod nią setki rowerów, hulajnóg i skuterów.

Mija się też dwa skrzyżowania z normalnymi, ale wąskimi, mało ruchliwymi uliczkami. Na tych skrzyżowaniach rowerostrada ma pierszeńswto, ale tam są też zebry i na zebrach pierwszeństwo mają oczywiście piesi, zatem trzeba bardzo uważać. Poza tym, jak zauważyliśmy już drugiego dnia, niektórzy znak „ustąp pierwszeństwa” tzw odwrócony trójkąt mają daleko...w poważaniu i nagle mogą ci zajechać drogę, bo kto głupiemu zabroni.

Była nawet taka sytuacja, że dziewucha przejechała mi przed nosem, a babcia, która obok niej ustępowała nam grzecznie pierszeństwa, zaczęła się na gówniarę drzeć pouczając ją, co znaczą "zęby rekina" - trójkąty namalowane na jezdni.

Na pewnym odcinku rowerostrada się rozgałęzia i prowadzi pod dwoma wiaduktami po drewnianych mostach nad wodą. Zjawiskowo ten kawałek wygląda i się zachwycaliśmy, a jeszcze i graffiti tam jest zacne, no i bunkier z czasów II Wojny Światowej.

rowerostrada

rowerostrada 

rowerostrada 



Po opuszczeniu rowerostrady, do szkoły jest już dosyć blisko. Bez wątpienia trasa wiodąca rowerostradą jest o niebo prostrza, choć w kilometrach chyba ciut dłuższa. W drodze zaobserowaliśmy, że któraś szkoła średnia ma mundurki, bo mnósto młodzieży jechało na rowerach w identycznych eleganckich białych koszulach w niebieskie paseczki oraz ciemnogranatowych spodniach lub spódniczkach. 

Kolejną obserwacją, którą warto tu zanotować było to, że młodzież dziś jeździ różnymi pojazdami. Sporo nastolatków korzysta z rowerów elektrycznych - od rozklekotanej taniochy z baterią na bagażniku po wypasione markowe rowery za kilka tysięcy euro. Wielu ma jednak zwykłe rowery z napędem na dwie bułki o równie zróżnicowanej jakości i markach - od starych tanich klamotów z Dectahlonu czy Aldi po rowery z najwyższych półek. Niektórzy (najczęściej, jak widzę,  afrykańskiego pochodzenia) jeszcze z hulajnóg elektrycznych korzystają. Piszę "jeszcze", bo u nas szał na hulajnogi już przeminął. Był taki moment parę lat temu, że pojawiło się ich setki nawet na wsi, ale jak szybko się pojawiły, tak zniknęły. Nie, że całkiem, bo  sporo jeszcze ludzi tego używa. Niestety (jeden z głupszych i najniebezpieczniejsych popularnych wynalazków ostanich lat). 

Po odprowadzeniu Młodego pod szkołę, pokręciałam do miasta, gdzie wypiłam matchę i zjadłam ulubione ciacho pistacjowe. Postanowiłam bowiem już na niego poczekać, gdyż zajęcia w tym pierwszym dniu trwały tylko 3 godzinki. Porobiłam też oczywiście zdjęcia z rowerostrady pod wiaduktami wyczekując momentu, że prawie nikt nie jedzie.


Mechelen Centrum

Po posileniu się pojechałm obejrzeć sobie ten las, który oni tam koło szkoły mają. Spodobał mi się. Pojeździłam trochę  moim elektrykiem jak głupek trasą dla rowerów górskich wspominając stare czasy, gdy w górach mieszkałam i góralem jeździłam. Spotkałam kormorana i czaplę, posiadziałam na ławce popijając wodę, a potem popedałowałam jeszcze zobaczyć, jak postępują prace remontowe nad dawnym seminarium, gdzie ma się w tym roku przenieść nowa szkoła Młodego. Nadal tam dźwigi stoją i praca wre, ale trudno oecenić jaki jest progres, bo dużo pewnie w środku robią. Nie zrobiłam zdjęcia, ale to ogromna budowla. Mają tam się mieścić mieszkania, różne firmy, no i ta szkoła... Z budynkiem tym graniczy ogromny park, który dawniej należał do seminarium, zatem mogę rzec, że lokalizacja tej szkoły jest bajeczna. 

strumyk pod lasem

bunkier

kormoran

czapla



Drugiego dnia znowu pojechałam z Młodym, z tym że tym razem bez swojego roweru, bo rano z  rowerem, gdy pociąg jest pełny, to niezbyt dobry pomysł. Wzięłam sobie po prostu Blue-bike'a, bo jeszcze akurat były dostępne, co w Mechelen rano nie jest bynajmniej oczywiste. 


Tego dnia Młody zrozumiał, co stara miała na myśli, gdy mówiła, że rano w Mechelen jest cyrk na kółkach. Żeby dojechać do rowerostrady trzeba wielkie zmyślne skrzyżownie pokonać. Dwa razy czeka się na nim na światłach, ale nie jest bynajmnej poczywiste, że po zmianie na zielone, uda się przejechać, bo czasem rowerzystów jest zbyt wielu i można co najwyżej bliżej światła podjechać. 

Ja wsiura sama nie ogarniam do końca miejskiego ruchu rowerowego, bo nie poruszałam się zbyt wiele po takich miastach rowerami i muszę się jeszcze wiele nauczyć. 

Na skrzyżowaniu stoi dwóch .... nie wiem kto to w sumie.... policjanci raczej to nie są, raczej jakaś służba miejscka, ochrona...? no ale mniejsza o to.... dwóch ludków po prostu pilnuje, a raczej próbuje pilnować porządku, by ruch rowerowy i pieszych przebiegał sprawnie. Niestety już pierwszego dnia zaobserwoaliśmy, że idiotów to tam nie brakuje i że trzeba mieć oczy dookoła głowy, a najlepiej też w dupie. 

Najpierw jak totalne wsioki zatrzymaliśmy się grzecznie na skrzyżowaniu dwóch byczych ścieżek rowerowych przed odwróconymi trójkątami z myślą, że jak grupa czekająca na zielone światło pojedzie, to my podjedziemy pod znak. Taaa. Srali muchy, będzie wiosna... Zanim oni przejechali, spod wiadukttu dojechało z 50 albo i więcej rowerzystów, motorowerzystów... Czym prędzej zatem podjechaliśmy i dołączyliśmy z boku do tłumu, ale ludzie i tak po chamsku się przepychali skuterami czy elektrykami i stawali z przodu na drugim pasie. Pokłosiem czego było, że po zmianie świateł jadący rowerami z przeciwka musieli jechać jezdnią... 

ścieżka rowerowa przy dworcu

czekając na zielone na ścieżce rowerowej🚦

Potem trzeba tam zjechać w lewo, by pojechać w prawo... Tak, tak właśnie się tam jedzie jak to brzmi, że jakby nie fakt, iż ścieżka (a raczej droga, bo to ma kilka metrów szerokości - patrz foto wyżej) rowerowa jest czerwona i że ma strzałki narysowane, to nichuchu nie było by wiadomo, jak jechać, by przedostać się na drugą stronę tego zmyślnego skrzyżowania. Potem znowu się czeka na światło i wjeżdza na most, a potem skręca się na jakiś plac, gdzie każdy jeździ rowerem i chodzi na nogach, jak mu się żywnie podoba bez żadnych zasad i logiki. A idź pan fhuj.

Dotarłszy do rowerostrdy można odetchnąć z ulgą i już spokojnie drzeć pod górę prostą drogą, gdzie z boku są wysokie mury i nic nie może stamtąd się wedrzeć, by cię staranować, jak to się zdarza na normalnej drodze, czego Młody już w tym tygodniu kilkakrotnie doświadczył.

Raz mu jakaś laska w tył wjechała, ale - jak relacjonuje Młody - powiedziała "sorry", więc się na nią nie wkurzył. Innym razem ziomek przydzwonił w niego z boku mało go nie przewracając. Jeszcze innym razem jakiś  dziadek-petarda-na-rowerze  mało go nie zepechnął na chodnik podczas wyprzedzania. Mówię wam, hardcore! Podejrzewam, że za parę tygodni Młody też będzie jeździł jak dzik przez to miasto, bo on się raczej szybko uczy. Nakazuję mu zakładać kask w mieście i ufam, że tak robi, bo jednak zawsze to coś w razie wu.

Pierwsze wrażenia ze szkoły są super pozytywne i entuzjastyczne. 

Młody relacjonuje, że są fajni ludzie. Spotkał już nawet jakiegoś Polaka, a wczoraj opowiadał, że jest ziomek z Australii, który w ogóle jeszcze po niderlandzku nie mówi, tylko ludzie mu po angielsku opowiadają, co i jak. Dowiedział się też już, kto był w innych szkołach hejtowany, kto rzucił w hejtera krzesłem,  a kto wywalił swojego prześladowcę przez okno... Ciekawie się zapowiada...

Na zajęciach głównie się z sobą poznają, dowiadują się, jak działa ta szkoła, a Młody po trochu przekazuje tę wiedzę tajemną mnie. Napiszę o tym następnym razem, jak zaczną normalnie się uczyć, a nie przykładowe randomowe rzeczy robić.

Wczoraj Mlody przypedałowawszy do domu mówi, że widział kolegę klasowego z podstawówki, jak ten wysiadał stację wcześniej z tego samego pociągu i od razu zaczął do niego pisać. Tak dowiedział się, że tamten też chodzi do Mechelen do szkoły, tylko do tej, w której Młoda się uczyła, i że również codziennie tymi samymi pociągami dojeżdża, tylko na innej stacji wsiada i wysiada. Najpierw się zdziwiłam, że nie spotkali się w Mechelen na peronie, ale potem mi się przypomniało, ile tam ludzi czeka i że pociągi mają po 8 wagonów, które są wypełnione często po brzegi. Nie łatwo kogoś zauważyć, jeśli się przypadkowo na niego nie wpadnie. Może odtąd będą się szukać po pociągu i razem podróżować...

Telefony i inne "mądre urzadzenia" (np słuchawki bezprzewodowe) w szkole u Młodego wszyscy oddają na porannej rozmowie z coachem, a odbierają na wieczornej rozmowie. Z wyjątkiem laptopów oczywiście, bo z laptopów się uczą przecież. 

Od 1 września weszła bowiem w życie ustawa zakazująca używania smart urządzeń we wszystkich szkołach. Młodzież, jak czytaliśmy kiedyś i oglądaliśmy z Młodymi, wielce oburzona, a wypowiedzi niektórych nastolatków i nastolatek nawet u Młodego powodowały szok i niedowierzanie, że jego równieśnicy aż takimi amebami umysłowymi są.

Laski np się żalą, że one nie wiedzą teraz która godzina. Młody napisał którejś, że zegarek se może kupić za 5€ i że w szkole zwykle są zegary na placu, a ta na to że "wielu ludzi przecież nie potrafi czytać zegarka!"

Że co?! 

Czaicie to? 

Nastolatki w Belgii nie potrafią odczytać godziny z normalnego zegara!!!!

A ja się kuźwa martwiłam, że nasza Młoda ma problem ze zwrozumieniem, która jest godzina na zegarze analogowym, bo autyzm i dyspraksja jej to utrudnia... Młody też otwiera oczy ze zdziwienia, że co w tym niby jest trudnego…

Ciekawi mnie, czy wasze dzieci czy wnuki znają się na zegarku i czy wy sami się znacie?

Inni płaczą, że teraz nie będą wiedzieć, w jakiej klasie mają w danej chwili zajęcia. Ktoś odpowiedział ironicznie, że "jeste coś takiego jak kartka i długopis i można tego używać”. 

Najbardzej rozbawiła, ale też zszokowała mnie wypowiedź niuni, która oburzona przed kamerą stwierdza, że "belfry jeszcze pewnie będą teraz zdziwione, że ona zadania nie odrobi, a niby kiedy ona teraz zdąży odrobić zadanie, skoro kilka godzin będzie musieć na wiadomości z całego dnia odpowiadać...". Borze ciemny!

Poza tym młodzi mówią, że bez telefonu na przerwie to będzie nuda, zwykłe rozmowy są głupie i w ogóle co oni biedni teraz będą przez godzinę na przerwie południowej robić, jak będą żyć bez sprawdzania po każdej lekcji tikttoka czy instagrama...

Cóż za smutna tragedia. Biedactwa.

Wielu dorosłych ludzi pisało w komenatrzach, że mieli wątpliwości co do tej decyzji rządzących, ale po zobaczeniu jakie "problemy" ma z tego powodu młodzież, stwierdzają, że to jest jak najbardziej potrzebne i są teraz w 100% za.

Tymczasem Młody, który właśnie zaczął 3 klasę szkoły średniej nie odczuwa żadnej różnicy i wielu młodych ludzi też o tym mówiło w komentarzach, bo są we Flandrii takie szkoły, jak choćby własnie była szkoła Młodego, gdzie od zawsze istniał zakaz korzystania z telefonów w szkole także na przerwach południowych. W byłej szkole Młodego można było wyjątkowo korzystać z telefonu przez chwilę podczas lunchu, ale po wyjściu z jadalni telefony należało czym prędzej wyłączyć i schować do tornistra. W ostatnim trymestrze obowiązywał już całkowity zakaz, bo młodzież zaczęła rozrabiać podczas lunchu i dyrektor zakazał telefonów najpierw na tydzień, a że się nie poprawiło to pociągnął zakaz do końca roku.

Moim zdaniem ta regulacja powinna się była pojawić parę lat temu, ale lepiej późno niż wcale. Dobrze jak młodzież choc te 7 godzin dziennie odetchnie do socjalmediów i jak trochę bazowych umiejętności zdobędzie typu korzystanie z kartki i długopisu, czy zegarka, ale też zwykłej rozmowy, zwykłych gier i zabaw oraz najzwyklejszego w świecie nicnierobienia, siedzenia w spokoju na dupie czy leżenia na trawie i gapienia się w niebo. 

Jeszcze nie dawno zaśmiewałam się z akcji "uziemianie", dzięki której ludzi dorośli odkrywają chodzenie na boso po trawie, oddychanie świeżym powietrzem i temu podobne w ich świecie ponoć nieznane i zapomniane (choć dla mnie wciąż oczywiste) rzeczy. Pukałam się w czoło i myślałam, co to kurde są za dziwni ludzie i gdzie oni się w ogóle wychowali, że mając 30, 50, czy więcej lat nagle po raz pierwszy zdejmują buty i dotykają bosymi stopami trawy, czy wody w rzece i prawie że od tego orgazmu dostają, jak wynikało z relacji...

A teraz znowu się dowiaduję, że 15-, 20-latki nie znają się na zegarku i nie potrafią korzystać z notesu i zwykłego kalendarza, a co gorsza nie potrafią rozmawiać w realu. 

Żeśmy się czasów doczekali, no!

A będzie tylko gorzej i gorzej, bo dziś już ludzie nie tylko o godzinę pytają AI, ale o to jak się w danym dniu czują, co powinni zjeść, w co się ubrać, kiedy się bzykać, a kiedy pojść na spacer.

Jak widzę w necie, że ludzie chodzą koło stołu w salonie, by dochodzić do 10 tysięcy kroków, to już mam wątpliwości co do stanu psychicznego i rozumu dziesiejszego społeczeństwa, bo jak Dulski chodził w teatrze na Kopiec Kościuszki to żeśmy się wszyscy śmiali, a teraz patrzysz na to każdego dnia w rzeczywistosci i już cię nawet nie śmieszy... 

 A jednak problem ze stanem umysłu młodziezy, jaki  unaocznia zakaz korzystania telefonów w szkole budzi we mnie dziwne uczucia... Niby wiedziałam, że tak będzie, bo to oczywiste. Niby jestem świadoma, że i moje dzieci wielu rzeczy nie znają, nie potrafią, bo nie muszą tego robić (np rąbać drwa na opał i palić w piecu, bo mamy piec na gaz i prąd), ale wydawać by się mogło, że są jakieś granice... Ale nie, jest źle z ludźmi. Nie potrafią pisać, nie potrafią rachować, nie znają się na zegarku, nie umieją wiązać butów, niczego naprawić samodzielnie... a co najważniejsze samodzielnie myśleć. 

Ja też już wielu rzeczy zapominam i się uwsteczniam, bo technologie je za mnie wykonują,a le my starzy jednak sporo praktycznych rzeczy musieliśmy się nauczyć. Ludzie urodzeni w czasach komputerów i maszyn do wszystkiego już takich umiejętności nie zdobywają i bez komputera, telefonu, czy maszyny są jak niepełnosprawni. 

Próbowaliśmy sobie z Małżonkiem wyobrazić, co by było, gdyby na 5 dni zabrakło prądu. Tylko na 5 dni. Sama myśl nas przeraziła.

A wy? Potraficie sobie wyobrazić dziś życie bez bez prądu albo chociażby bez telefonu?

Co poza tym przyniósł ten tydzień? Ja odebrałam swój kolejny zastrzyk. Teraz daje mi go pielęgniarka, więc z lekarzem rodzinnym się nawet nie widuję. Nie pomyślałam (dopiero teraz mi to do łba przyszło), żeby zapytać pielęgniarki czy ona mi receptę może u doktora załatwić, czy muszę się osobiście z nim umawiać... Następnym razem zapytam może... na razie mam chyba jeszcze receptę na następny raz.

W weekend przypomniało mi się, że myślałam kiedyś o zapisaniu się na kolejny poziom niderlandzkiego, a rok szkolny przecież zaczyna się za 2 dni. No cała ja. Ale nic to, cyk guglownicę i widzę, że w Mechelen już nie ma ani stacjonarnie ani online miejsc na ten poziom. Sprawdziłam zatem w sieci szkół dla dorosłych, w której robiłam kurs na wychowawcę i, proszę ja was, było miejsce na poranny kurs, więc czym prędzej wypełniłam zgłoszenie i dokonałam opłaty. Wczoraj jeszcze dzwoniłam, by potwierdzić, że jestem zapisana, gdyż z mejla wynikało, że mam coś podpisać elektronicznie, a nie znajdowałam na swoim profilu takiego przycisku. Sekretarka odparła jednak, iż wszystko gra i że nauczyciel się ze mną skontaktuje i przyśle mi link do lekcji. Na pytanie o książki pani odparła, że wszystkie informacje są na stronie. 

- Gówno prawda - pomyślałam. Bo przeszukałam całą stronę.

- Nie znalazłam - powiedziałam. 

Na co pani klikając tam na swoim kompie tłumaczyć zaczęła mi jak dziecku:

- Tam wszystko jest na stronie... [klik klik] już sprawdzamy... [klik klik] ... wybieramy "Ni-der-lan-dzki-dla-dor-ro-słych" dalej "poziom-ten-a-ten", teraz "kurs-on-line"... I tu są wszystkie informacje na temat tego kursuuuu... [...] Oj, faktycznie nie ma tu żadnej informacji na temat podręczników...

- Przecież kurwa wiem, bo sprawdzałam osiemdziesiąt siedem razy i ci mówiłam przecież - pomyślałam.

- Oo! - udałam smutne zdziwienie.

Pani po namyślunku stwierdziła, że może nauczyciel nie korzysta z podręcznika, co mnie wydało się nawet dosyć logiczne. Wszak to wysoki poziom i to jego pisemna część, więc możliwe, że będziemy po prostu musieć czytać jakieś teksty, książki albo oglądac coś czy słuchać a potem pisać wypracowania czy coś w ten deseń. Online zresztą można różne rzeczy też robić. Dziwne tylko, że w sekretariacie nie posiadają takich podstawowych informacji.  

Mniejsza jednak o to. Lekcje zaczynają się od przyszłego tygodnia w systemie od 9tej do 12tej 2 razy w tygodniu. Nie chce mi się, bo pisanie jest trudniejsze niż mowa, ale właśnie dlatego chcę się przecież tego nauczyć, że nie umiem. No i nie chce mi się, bo mi się nie chce, bo się rozleniwiłam, ale nakazałam sobie zabrać się znowu za język, bo inaczej jestem gotowa zapomnieć połowę tego co umiem, jak jeszcze trochę w domu pokibluję, a nie zanosi się na to, bym miała szybko za jakąś robotę sie zabrać. Język wyuoczony w starszym wieku nie trzyma się łba tak jak to co za młodego się naumieliśmy i szybko wyparowuje, a ja potrzebuję dobrze mówić i pisać, by mieć choc minimalną szansę na jakąś pracę normalną.





Najstarsza miała rozmowę w biurze pracy, bo jej staż w zieleni dobiega końca. Jeszcze tylko tydzień zostało. Smutno jej z tego powodu, bo lubiła to bardzo. Na zatrudnienie w dziale zieleni nie ma jednak szans, bo to zbyt ciężka robota dla takiego chucherka. Jej mentor powiedział jednak, że w ogrodnictwie jak najbardziej mogła by się starać o zatrudnienie. 

Baba z VDAB zaproponowała jednak, by może teraz spróbowała jeszcze jakiegoś wolontariatu w innym zawodzie, by zdobyć kolejnych umiejętności. Jesteśmy jak najbardziej na tak. Tyle że to może potrwać miesiącami, zanim jej coś znajdą. Najpierw to w ogóle to biuro musi przekazać dokumenty z powrotem do tego pierwszego z naszego regionu, a tamci znowu muszą Najstarszą zaprosić na nowe spotkanie… Biurokracja to tutaj przekroczyła już dawno wszelakie granice przyzwoitości i osiągnęła poziom absurdu i patologii. Biuro pracy zatrudnia podwykonawców, a ci kolejnych podwykonawców, a wszyscy współpracują jeszcze z dziesiątkami różnych dziwnych instytucji, gdzie każda zajmuje się jakąś jedną tylko wąską dziedziną. Z naszych doświadczeń wynika, że często to człowiek nawet nie bardzo wie, czym oni się w ogóle zajmują i po co są, bo ich obecność nie wnosi niczego w niczyje życie poza zamieszaniem i marnowaniem czasu klienta. 

Tego samego dnia zaliczyła też badanie słuchu zlecone przez szpital uniwersytecki w związku z zespołem Turnera. Wszystko jest w porządku z jej uszami.

Młody zaliczył już pierwsze lekcje w Akademii Muzycznej. Będzie miał zachrzan niezły z tymi szkołami. Jednego dnia wraca o siedemnastej, a lekcja w akademii zaczyna się kwadrans przed dziewiętnastą i trwa do dwudziestej pierwszej. W środę wraca koło drugiej, a o 17 ma gitarę. Ale wiecie co? Latał w tym tygodniu zarówno do nowej szkoły jak i do akademii jak na skrzydłach z uśmiechem pełen zapału i entuzjazmu. Cieszy się rozpoczęciem roku szkolnego jak szalony. Oby ta radość życia trwała jak najdłużej. 

Wczoraj obserwowaliśmy oboje z ogromnym zachwytem spektakularne wieczorne niebo za domem. Przecudne było.








Małżonek znowu zaczął się wnerwiać na pracę, bo odkąd kolega zachorował na raka, całe malowanie, które dotąd dwóch ludzi wykonywało, robi on sam. Przy czym dostaje zlecenia, na które się nie pisał w tej robocie. I znowu roboty od ciula, a robić nie ma komu, co wywołuje masę frustracji i nerwów. Już zaczęli go prosić, by robił nadgodziny, by może w soboty zaczął pracować (na czarno za śmieszne wynagrodzenie), a tymczasem on już ledwie te podstawowe 8 godzin z biedą ciągnie. Wraca do domu nieludzko zmęczony zarówno fizycznie jak psychicznie, bo taka presja może człowieka też wykończyć. Bolą go coraz bardziej ręce i nogi, non stop boli go koszmarnie głowa od przeciążonych mięśni i stawów. Ibuprofen łyka jak cukierki, by jakoś przeżyć kolejne dni ciężkiej pracy. Wieczorami chodzi codziennie na parukilometrowe spacery, by pooddychać świeżym powietrzem i się odstresować. 30 lat pracy w oparach farb i rozpuszczalników. Tyle że spacery na zmęczenie nie pomagają, a raczej wprost przeciwnie. Portki już na sznurki wiąże, bo wszystko mu z dupy spada, gdyż chudy już jak szczapa. 

Lakiernictwo to cholernie ciężka praca w bardzo niezdrowych warunkach. Za młodego człowiekowi się wydaje, że nic mu nie straszne, że diabła przeskoczy, ale po 50 to już nie to samo… 

Wszyscy lekarze radzą mu zmianę pracy, tylko szkoda, że nikt nie jest taki mądry, by powiedzieć, jaką niby pracę może dostać człowiek w naszym wieku… Pracę to se można zmieniać i nowych zawodów się uczyć jak się jest młodym zdrowym i silnym byczkiem (czy cieliczką) o trzeźwym umyśle. W naszym wieku nie mając dyplomów i będąc styranym życiem i ciężką pracą od małego, to można co najwyżej pójść żebrać na dworcu. 

Małżonek coraz bardziej martwi się tym, jak tu będzie dociągnąć do emerytury. Rozmawia o tym z kolegami i oni podobne obawy mają, że to jest fizyczną niemożliwością. Człowiek nie ma już siły, ciało coraz mniej sprawne, a tu pracodawcy z roku na rok mają wyższe oczekiwania. Non stop dokładają obowiązków, ktore należy w coraz krótszym czasie wykonywać. Chcą by starszy człowiek robił za trzech, bo młodych do roboty nie ma, bo w ogóle nie ma ludzi chętnych do pracy fizycznej. A tymczasem człowiek słyszy non stop, że młodzi ludzie którzy mają lekką pracę chcą pracować tylko po 3 dni w tygodniu, by mieć równowagę pomiędzy pracą a życiem prywatnym, my mieć więcej czasu dla siebie i rodziny, bo przecież im wystarczy 20 godzin w tygodniu pracować, a dalej będą leżeć i pachnieć. Fizyczni natomiast najlepiej jakby jebali dzień-noc siedem dni w tygodniu bez urlopów, chorowania i najlepiej za darmo...