W poniedziałek spotkałam się z jedną sąsiadką na drodze. Ta od razu pyta, czy to ten czwartek. Odpowiadam, że tak, ale że nie musi po mnie przyjeżdżać, bo skoro dwa razy dobrze się czułam po chemii to i po trzecim też chyba będzie podobnie i raczej będę na siłach wrócić do chałupy autobusem… Ale nie, no co ty, ona przyjedzie po mnie…
No dobra. Ale ona musi opowiedzieć świeże ploty, bo ostatnio z jednym sąsiadem gadała i się dowiedziała, że prawie cała ulica przez zimę zaniemogła. Rzeczony sąsiad ma raka prostaty i nie długo się też na chemię wybiera. No popatrz, a to taki fajny wysportowany dziadek, wiecznie na rowerze zasuwa, jak tylko pogoda stanie. Małżonek lubi z nim stanąć pogadać. No ale zimą ludzie mało wychodzą przed dom, bo i po co, to się nie gada i nic się nie wie. Inny sąsiad emeryt też na zdrowiu podupadł, co akurat po nim widać... Ostatnio głównie jego żonę widuję, jak wnuczka wiezie do szkoły. I jeszcze inna sąsiadka, moja klientka, że też coś gorzej ostatnio… Muszę ją odwiedzić i zapytać, co u niej, bo to też świetna babka, samotnie mieszkająca (nie licząc kocurów) osiemdziesięciolatka. I jeszcze dwóch innych emerytów, których ja znam tylko z widzenia, też niedomaga… Emerytka z naprzeciwka nie dawno miała operację na oczy i jeszcze na kolejną czeka.
No zaraza jakaś, czy ki pierun?
No a do tego ja z tym pieprzonym rakiem piersi. A w minionym tygodniu dowiedziałam się, że i najbliższa sąsiadka dołączyła do klubu zdechlaków. Kurde, laska młodsza ode mnie (nie dużo, bo nie dużo, ale młodsza), a ledwie co łazi. Nie dawno poszła do pracy po długim chorobowym, ale nic z tego. Dupa blada. Znowu lekarze… Gówniany jest ten świat. Zapieprzasz uczciwie całe życie jak dziki osioł i nagle przypałęta się jakieś gówno i przywiąże cię do łóżka. I dadzą ci zasiłek, który ledwie na opłaty i chleb starcza, a tu szpitale, operacje, leki, zabiegi, na które potrzebujesz setek euro… Wkurza to niemiłosiernie.
Do sąsiadki żeśmy powiedzieli, że jak coś potrzebuje, np zakupy zrobić, czy jakiejś fizycznej pomocy, to niech stuka w ścianę (mieszkamy w szeregówce) albo pisze sms. Póki co postanowiliśmy wyprowadzać przynajmniej od czasu do czasu jej psy, bo ogródek ogródkiem, a spacer spacerem.
Zamierzam w ten sposób osiągnąć kilka celów. Poza samą frajdą dla psów chcę oswoić Młodego z psami. Młody bowiem panicznie bał długi czas i jeszcze bardzo się boi się psów. Kilka lat temu, jak Młody jeszcze po drabinie na dywan wchodził, sąsiad kupił sobie młodego labradora i ten czub raz pogonił za naszym Młodym, bo chciał się z nim bawić, a Młody był wtedy od niego mniejszy i ogromnie się wystraszył. Od tego momentu panicznie się bał, nawet malutkich piesków a nawet kotów. Z kotami już się zakolegował u babci w Polsce i już się ich nie boi. Psów boi się nadal. Mniej niż 5 lat temu, ale się boi. Jednak nie chce się bać, bo kocha zwierzęta. Chce pokonać swój strach.
Jak sąsiadka kupiła nie dawno nowego psa i zawołała nas, by go przedstawić, Młody odważył się go pogłaskać, mimo że to kawał psa. Wczoraj poszłyśmy z Młodą do sąsiadki po niego i kilkunastoletnią sukę, by je zabrać na spacer, ale Młody się rozmyślił przed drzwiami. Jeszcze nie był ten dzień…
Dziś stał w naszych drzwiach i patrzył, jak prowadzimy psy. Powiedział, że jutro podejdzie blisko…
Młoda polubiła się z piechami już bardzo. Dziś je wyprzytulała i nawet pies jej mordę lizał haha.
Jak już jestem w temacie sąsiedzkim, to od razu wspomnę, że kilka dni temu zadzwoniła do drzwi inna sąsiadka (ta, która ma problem z oczami) i podaje mi torebkę podarunkową z dwoma flaszkami wina, bo - jak mówi - właśnie się dowiedziała, że jestem chora. I przeprasza, że wcześniej nie przyszła, ale nie wiedziała i dopiero co jej sąsiad powiedział…
Miesiąc temu dostałam z kolei prezent od Komitetu Rodzicielskiego z życzeniami zdrowia.
O i tacy są tu właśnie ludzie. Wszyscy o wszystkich muszą wszystko wiedzieć, ale też jeden o drugiego się martwi i jeden drugiego wspiera choćby dobrym słowem, wesołą kartką czy butelką wina przekazaną wraz z najlepszymi życzeniami.
I od razu cieplej się na sercu robi, sił się nabiera i motywacji do walki, co każdemu zdechlakowi jest wszak potrzebne.
Tymczasem, żeby było weselej, w poprzedni piątek poczułam, że ząb mnie zaczyna pobolewać. Nie martwiłam się tym zbytnio, gdyż takimi objawami jak ból zęba, ucha, gardła często zaczyna się moja migrena, a co nie jest bynajmniej objawem defektów tychże narządów, a raczej wynika z jakichś błędów systemowych mojego mózgu, który ogłasza fałszywy alarm.
Niestety okazało się, że ból głowy nie nadjechał, a ból zęba się nasilił. Był do wytrzymania co prawda, ale ból zęba jest zawsze upierdliwy. W poniedziałek zadzwoniłam do dentysty i kazał mi wpaść za chwilę. Popatrzył do paszczy, zrobił zdjęcie rentgenowskie i mi je wydrukował, po czym pozaznaczał coś na nim. Zapytawszy, gdzie chodzę na chemię, zlecił mi umówić się w tym szpitalu na konsultację na stomatologii i dać znać, co tam powiedzą. Mówi, że powinni mi tam zrobić jakiś skan. Zapisał mnie też wstępnie na wizytę u niego na maj. Na koniec wypisał mi receptę na antybiotyk.
Tyrknęłam do szpitala i się okazało, że najbliższy termin na stomatologii jest na 28 marca…Rychło, nie ma co.
Po wybraniu antybiotyku ból zniknął. W czwartek byłam w szpitalu wybrać trzecią dawkę chemikaliów i powiedziałam pani onkolog o problemach zębowych i terminie na stomatologii. Powiedziała, że zaraz spróbuje załatwić wcześniejszy termin. Chwilę później, jak siedziałam pod kroplówką, przyszła pielęgniarka i powiedziała, że udało się tylko tydzień wcześniej załatwić. Dobre i tydzień.
Po trzeciej chemii po południu miałam lekkie zawroty głowy. W piątek nadal mi się we łbie kręciło, pysk mnie palił i robiłam się co chwilę czerwona jak indyk. Dziś do powyższych dołączyło zmęczenie oraz ból i osłabienie wszystkich mięśni. Czyli tak jak poprzednio, tylko intensywniej chyba… Jutro powinno być najgorzej i pojutrze nie ciekawie, a potem powinno się poprawiać z każdym dniem, aż do następnego razu…
Ale pisać mogę, więc piszę. Jeszcze więcej czytam i dobrze mi z tym. Wiadomości ze świata jakoś specjalnie nie śledzę, bo i po cholerę. Co ma być to będzie. I tak nie mam żadnego wpływu na to, co bubki na górze w takim czy innym kraju ustalą i co odpierdolą. Nie mogę też w żaden sposób przygotować się na to, co nam szykują ani niczego zmienić. Po co zatem miałabym panikować i się stresować bez potrzeby każdego dnia? Poczekam spokojnie żyjąc dniem dzisiejszym tu i teraz i zobaczę, co przyniesie przyszłość, a potem zrobię to, co robię zawsze od wielu wielu lat. Postaram się dostosować do zastanej sytuacji. Wykorzystując wszystkie moje talenty, swój rozum i siły będę walczyć z bieżącymi problemami najlepiej jak potrafię i szukać najlepszych na daną okoliczność rozwiązań.
Nie wiem jak wy, ale ja jak czuję, że jutro jest bardzo niepewne (a czuję tak od paru lat), to cieszę się z tego, co mam dziś, bo jutro może być na to za późno.
Jak widzę obłąkane oświadczenia ludzi w internetach, że oglądają co 5 minut wiadomości, nie śpią całe noce, płaczą całe dnie, przestali czytać książki, oglądać filmy, bzykać się, żartować, nie świętują urodzin własnych dzieci czy partnerów, wstydzą się mówić o wesołych sprawach, uważają że publikowanie ładnych zdjęć jest karygodne itd itp to serio mam ochotę krzyknąć im w twarz na cały ryj:
CHYBA WAS KURWA CAŁKIEM POPIERDOLIŁO!
I zasugerować im wizytę u dobrego psychiatry.
Ja rozumiem, że człowiek myśli o przyszłości, martwi się, niepokoi o dzieci i inne bliskie istoty, bo czasy niepewne i trudne, a przyszłość nieciekawie się zapowiada, no ale bez przesadyzmu…
Ale tak, ja od bardzo dawna jestem świadoma tego, na jakim świecie żyję i że nie jest to bynajmniej fantastyczny ociekający miłością i beztroską świat dobrej bozi, kolorowych wróżek czy spełniających życzenia jednorożców, który wokół mnie się kręci, tylko świat twardy, brutalny, bezlitosny i niesprawiedliwy, który mnie i każdą inną jednostkę ma totalnie w dupie, w którym radości trzeba samemu szukać a o szczęście samemu walczyć . Wiem też, że ludzie nigdy nie byli, nie są i nie będą z natury dobrzy, do czego z jakiegoś głupiego powodu nas przekonywano. Ludzie są najniebezpieczniejszymi, najbardziej bezwzględnymi i najbardziej okrutnymi zwierzętami na tej planecie. Walcząc o swoje będą niszczyć, torturować i zabijać każdego, kto stanie im na drodze i nic tego nie zmieni, dopóki wszystkich ludzi szlag nie trafi.
W związku z czym dobrze jest zawsze liczyć na najlepsze, ale spodziewać się najgorszego z każdej strony. Takie jest moje zdanie.
Biedni są ci, którzy latami płyną beztrosko z prądem i żyją w ułudzie, gdy nagle na swej drodze pierwszy raz napotkają poważną prawdziwą przeszkodę, przypierdolą w skałę i zwalą się nagle z tej wygodnej, pięknej, komfortowej łódeczki wprost w spienione zimne pełne rekinów i piranii fale. To musi być straszne przeżycie. Szok. Panika. Niedowierzanie. Bezradność.
Bo ten, kto tę samą trasę pokonał, tylko spróchniałej deski się trzymawszy i większej przeszkody się nie zlęknie, a co najwyżej głośniej wykrzyknie KURWA MAĆ… Życie.
W takich czasach, jakie nam nastały, człowiek zaczyna się cieszyć, że życie mu dało choć trochę w dupę, że się zahartował, bo takiemu łatwiej będzie przyjąć kolejny cios i trudniej się dać złamać.
W takich czasach to nawet dobrze jest mieć raka, bo a nuż kostucha rychło drzwi otworzy i będzie okazja cały ten burdel opuścić raz na zawsze i już nigdy niczym się nie przejmować.
Póki co u nas nie ma ani wojny, ani biedy, ani głodu, a ja nie dostałam ciągle oficjalnego wyroku śmierci, choć każdej z tych rzeczy powinien się człowiek spodziewać w przyszłości… Dlatego właśnie dziś trzeba żyć, doświadczać, czytać, myśleć, rozmawiać, przytulać… i ogólnie korzystać z każdej chwili, by robić to, na co się ma ochotę i co dziś można robić.
Wolicie się umartwiać, bać na zapas, włazić do dupy jednemu człowiekowi, a drugim gardzić, tylko dlatego, że miał pecha urodzić się w takim czy innym miejscu, bo jakiś bubek z ekranu wam tak powiedział, wasza sprawa, ale mnie do tego nie mieszajcie. Ja mam swój rozum i potrafię z niego korzystać. Ja sama decyduję o tym kogo mam nienawidzić, a z kim się bratać. Ja sama też oceniam, czy mam w danym momencie powód do obaw, do smutku czy raczej do zabawy i radości.
I tak z mojej oceny wynika, że nadchodzi wiosna i że przyroda ciągle jest piękna, fascynująca, a życie trudne choć ciekawe. I tego się trzymam.
rusałka ceik, pierwszy motyl sfotografowany w tym roku w ogródku |
Fajnym człowiekiem jesteś, pozdrawiam Cię serdecznie.
OdpowiedzUsuńDziękuję. Pozdrawiam.
UsuńZdrowia życzę i pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńMichał.