6 maja 2023

Piękny majowy tydzień pełen atrakcji

 Jak to jest, że od miesiąca jestem na chorobowym, a ciągle brakuje mi czasu na wszystko, co potrzebuję i chcę zrobić? 

Nie mam telewizji. Netflixa oglądam raz w tygodniu. Nie mam radia. Nie słucham też muzyki. Nie czytam wiadomości. Książkę czytam tylko wieczorem w łóżku po kilka stron dziennie i to nie zawsze. Mało kto nas odwiedza. Nie mam tu rodziny, nie należę do żadnych klubów ani stowarzyszeń ani w żaden inny sposób się towarzysko specjalnie nie udzielam… Za to systematycznie się zastanawiam, jak innym to wszystko udaje się w życiu robić. 

Macie jaką inną czasoprzestrzeń? 

Po prostu znowu dużo się dzieje na raz i dużo spraw mam do załatwienia, ale samo nic się nie chce zrobić niestety…


Spacer

W poniedziałek Reszta z Piątki miała wolne, bo był pierwszy maja. Pogoda dopisała, przeto poszłam z Małżonkiem na długi spacer po naszym lesie. Już jest zielony. Apka informuje, że przeszliśmy wtedy 6,6 km. Całkiem nieźle, zwłaszcza że nie bolały mnie po tym za bardzo nogi ani nie byłam jakoś specjalnie zmęczona. Czyli jest lepiej. Nie dużo lepiej, ale lepiej. Zrobiłam trochę zdjęć. Na parkingu pod lasem stał lodowóz więc zafundowaliśmy sobie po jednej gałce. On wziął waniliowego a ja smerfowego. Pierwsze lody smakują najlepiej. 

Spotkaliśmy podczas spaceru kilka żab, motyli, kaczek i zajęcy oraz mnóstwo kwiatów. Maj jest najpiękniejszym miesiącem roku. Uwielbiam! 

Zauważyliśmy ponadto, że kasztany już kwitną. Trza się za naukę brać ;-)



żywokost - smeerwortel

kaczor




Koło lodowozu spotkaliśmy auto z sowami. Pozwoliłam sobie sfotografować sowy na rękach u obcych ludzi, a potem zwięliśmy się za rozważanie nad tą wątpliwą atrakcją. Znaczy atrakcja wydaje się wyśmienita... DLA LUDZI. Czy jednak jest dobra dla sów? Śmiem twierdzić, że wątpię. Moim zdaniem noszenie systematyczne tych ptaków po lesie w biały dzień, kiedy one powinny sobie drzemać, wydaje mi się niezbyt mądre. Patrzyłam, jak gość wyjmuje te ptaki z pudeł. One spały! Posadzone na ludzkich rękach wydawały się lekko oszołomione i niezbyt przytomne. Nie wiem, może im to nie przeszkadza. Może im nie szkodzi, bo są przyzwyczajone... Nie znam się za bardzo na sowach, a jednak mam ogromnie wątpliwości co do organizowania tego typu atrakcji. Pewnie, że na pierwszy rzut oka, sprawa niesamowita, że możesz sobie wziąć sowę na rękę, że możesz jej dotykać, głaskać, przyglądać się z bliska i jeszcze spacerować z nią po lesie, a do tego pan opowie ci różne ciekawostki na temat sów... Ale sowa to nie jest zwierzątko domowe tylko dziki zwierz, który powinien być traktowany z szacunkiem a nie jako zabawka. 

Co innego wycieczki po lesie w celu podglądania żyjących na wolności sów, nietoperzy czy innych stworzeń. Organizowanych jest tu takich sporo przez organizacje przyrodnicze. Tyle, że takie kosztują więcej wysiłku i cierpliowości oraz wyjścia w nocy lub o świcie z domu i nie zawsze uda się te zwierzaki zobaczyć z bliska,  a już na pewno nie da się ich macać. Tymczasem ludzie w wielkiej cześci to śmierdzące lenie. Wszystko by by chcieli mieć, ale żeby było łatwe, proste, czyste i dostarczone pod sam nos.

Kermis

W tym tygodniu, jak co roku o tym czasie, na wsi odbywał się "kermis", czyli tygodniowy festyn. Nie jesteśmy fanami tego typu imprez, ale nie zabrać dziecka na wesołe miasteczko w swojej wsi to już niemal przestępstwo. Zabraliśmy je zatem. Młody pokręcił się dwa razy na pionowej dzikiej karuzeli, zjadł loda, przeszedł przez piętrowy labirynt, postrzelał z wiatrówki i mogliśmy wracać lżejsi o 30€. Na drugi dzień umówił się z kolegami i poleciał znowu. Tym razem jednak ze swoimi oszczędnościami. Wrócił szczęśliwy, bo udało mu się wystrzelać z wiatrówki maskotkę groszka do swojej kolekcji "świeżaków". 


latający Izydor

Widzicie Pana Groszka wśród maskotek? Izydor walczy o jego wyzwolenie

Pan Groszek dołączył z uśmiechem do rodziny Świeżaki Izydora

We wtorek już wszyscy wracali do pracy, ale z okazji kermisu szkoła ma jeden dzień wolny, więc Młody miał jeszcze dłuższy weekend. Tego dnia nawiedzili nas spece od okien z właścicielką domu, bo wreszcie będą wymieniać nam okna i drzwi wejściowe, które już są w stanie opłakanym. Nie wiadomo jeszcze kiedy, bo czas oczekiwania jest długi, ale mamy nadzieję, że wyrobią się przed zimą. 

Pomierzyli i poszli.

Obdzwoniłam doktorkę, by się wywiedzieć o wyniki badań Młodej. Podoba mi się ich rozwiązanie, że są jasno określone dni i godziny, w których dzwoni się w sprawie wyników badań takich czy innych. Człowiek wie, że wtedy spokojnie może dzwonić i się nie stresuje. Wyniki w porządku. Nie wykryto żadnej alergii. Tylko znowu za mało żelaza... Doktorka powiedziała zatem, że już przepisuje żelazo i można iść wykupić w aptece. Wygoda jest z tymi elektronicznymi receptami.

Szukanie pracy

W tym tygodniu byłam znowu na spotkaniu z jobcoachem. Po ponad godzinnej rozmowie wyszłam dosyć skołowana ogromną ilością informacji. Im dłużej się nad tym wszystkim zastanawiam i szukam informacji, tym mętlik w głowie mam większy. Teraz wiem, że nic nie wiem. 

Pomyślałam, że fajnie by było znowu pracować z dziećmi. Praca w świetlicy z dziećmi szkolnymi 2-12 lat wydaje mi się idealna, bo to 20-30 godzin w tygodniu no i lubię dzieci w tym wieku. Bobasów nigdy nie lubiłam i nie lubię, ale przedszkolne i podstawówkowe jak najbardziej. Tyle tylko, że do tej pracy potrzebny jest kurs. Kurs da się zrobić w rok i jestem jak najbardziej na tak, żeby się czegoś nowego nauczyć jeszcze w tym życiu i jakiś dyplom dostać... Choć z drugiej strony się waham, czy aby nie jestem jeszcze za stara na naukę. Bardzo jestem ciekawa, jaki jest przedział wiekowy na takim kursie...

Problemem jest jednak w tym wypadku mieszkanie na zadupiu. Najbliższy kurs w Aalst - blisko 20 km. Czasem tam pojechać okej, ale kilka razy w tygodniu przez rok przy wątpliwym stanie zdrowia?! Hm… Kolejne problemy to kwestie stosunku pracy i możliwości finansowych. Tu są różne opcje, ale jak dla mnie wszystkie cholernie skomplikowane. No ale są.

Jeszcze przeczytałam, że aby zacząć ten kurs trzeba mieś zaświadczenie ze szczepienia na żółtaczkę A i B.  Jeśli to prawda, to pozamiatane… 

Jednym słowem pełno niewiadomych i przeszkód. Najgorszą jednak chyba poza stanem zdrowia jest stan rodzinny. Bycie matką-żoną cholernie utrudnia człowiekowi życie. Bycie matką-żoną oznacza w dużej mierze rezygnację z siebie, swoich potrzeb, swoich marzeń, swoich zainteresowań dla dobra rodziny. Czy żałuję, że nią jestem? Oczywiście! Co najmniej tyle samo razy, co się z tego cieszę, bo ten stan ma tyle samo zalet co wad. 

Nie ma dobrych rozwiązań na tę okoliczność. Na wiele rzeczy jest zwyczajnie za późno i dobre chęci tego nie zmienią. Ale jeszcze nad tym podumam trochę i się podowiaduję o szczegóły.

Oczywiście myślę też o swoim zawodzie i pokrewnych, ale szanse na oferty pracy w bibliotece to raczej nie za wielkie. Księgarnia też by mi odpowiadała, ale język. Tak, niderlandzki znam wystarczająco, ale z francuskim gorzej. Ale tak, rozważam ZNOWU opanowanie podstaw języka francuskiego. Nie wiem tylko kiedy, bo znowu coś się popsuło w mojej czasoprzestrzeni i moje dni mają dużo mniej czasu niż dawniej. 

Wracając z biura pracy wlazłyśmy znowu do kringwinkel pogrzebać w szmatach. Nie miałam pieniędzy, to było od groma fajnych rzeczy. Zawsze tak jest. Młoda kupiła sobie dwie pary spodenek i świetny chyba niewiele noszony komplet dresowy z Bershki, a mnie zafundowała oczobolne różowe buty jeszcze pachnące nowością i czerwony żakiet. I jeszcze koszulki w czachy przytuliłyśmy, bo jesteśmy obie porąbane zdrowo. Nie ma to jak relaks w lumpie.


W tym tygodniu spędziłam też kolejną godzinkę u fizjoterapeutki. Tym razem miałam trochę ćwiczeń. 

Uczyniłam także coś pożytecznego. Do spółki z Najstarszą i Młodym doprowadziliśmy wreszcie naszą werandę do stanu względnej czystości po zimie. Tutejszy wilgotny i dosyć ciepły klimat bardzo sprzyja wszelakim mchom i glonom, a że weranda stoi od południowo zachodniej strony domu, to zimą obrasta zielonym paskudzwtem z wszytkich stron. Muchy, ptaki, deszcz i kurz oczywiście też robią swoje. Była taka usyfiona, że nie mogłam siedzieć w ogrodzie, bo nie dało się zdzierżyć widoku. Nasza weranda nie jest  żadnym cudem, bo pełni głównie fukcję użytkową - trzymamy tam skuter i dwa rowery oraz buty ogrodowe i inne przydasie, a takze jedzenie i wodę dla kur, no i pranie pod nią nie moknie. Nie jest to zatem rzecz, o której pomyślicie, słysząc słowo "weranda. Nie zmienia to jednak faktu, że miło i przyjemnie jest, gdy to w miarę czysto i przyzwoicie wygląda. Zatem umyliśmy. Najtrudniejszą robotę wykonała w tym rokju Najstarsza Córa, bo to jej przypadło umycie tego przybytku z wierzchu, co wymaga włażenia na drabinę z mopem i wężem. Brudna woda z kawałkami mchu i innego paskudztwa oczywiście ścieka prosto na człowieka, przeto robi się to tylko, gdy jest ciepło. W tym tygdniu temperatury sięgały 20 stopni, więc pogoda była idealna na wodne zabawy. Młody z chęcią przyłączył się do zabawy i z werwą szorował szczotką dół werandy. Do momentu gdy wyszorował skądś dużego pająkaAAAA. Wtedy oznajmił, że  nie ma już ochoty na pomaganie i że idzie do domu, bo on i pająki nie bardzo się lubią. No więc dół w dużej mierze zrobiłam o jednej ręce ja, a resztę Najstarsza. Jest czysto.

Młody w tym tygodniu był strasznym łobuzem.

We wtorek rano obudziłam go o 7.10 i się dowiedziałam że "na dziś" było zrobić PSZCZOŁĘ na etykę. I napis "NOW" na dużej kartce. To wszystko gadżety na lente feest i koniecznie "na dziś" trzeba było przynieść.

Miał 2 tygodnie czasu, by to zrobić, ale akurat rano przed lekcjami sobie przypomniał. Epicko! 

Ale co, ja nie zrobię pszczoły w pół godziny? JA?!!

Zarządziłamm by wyjął wszystko ze szafy z przydasiami i wybrał żółte i czarne, potencjalnie przydatne rzeczy. Ja wlalam mu sok do bidona a flaszkę umyłam i pomalowałam na żółto farbą akrylową, po czym włączyłam ogrzewanie i postawiłam ją na kaloryferze. Znalazałm jakiś pompon i też go pomalowałam. Razem z Młodym wybraliśmy czarny łańcuch na choinkę na paski i czułki, sznurówkę  i kawałki miedzianego drutu na nogi. Znalazło się też parę oczek. Na szczęście jakiś czas temu kupiłam zapas kleju do pistoletu. Ten klej to doskonały wynalazek na takie okoliczności. 

40 minut! Punkt ósma pszczoła i napis były gotowe. Napis wycięłam ze złotej tekturki spod sera żółtego i przykleiłam pistoletem do czarnego kartonu. 5 minut tadam i gotowe. Mam czarny pas w ekspresowym robieniu wszystkiego z niczego w ostatniej chwili. W końcu jestem od 20 lat matką.


Młody oznajmił, że jestem najlepszą mamą, a potem popatrzył na pszczołę i uśmiechając się rezolutnie rzucił hasło:

 "Gdy próbowałeś złożyć coś z LEGO, ale opuściłeś dwie strony w instrukcji" :-)

Po powrocie ze szkoły powiedział, że zapomniałam skrzydełek i że juf od etyki daje mi 10/10 za tę pszczołę. Gdyby wiedziała, ile czasu miałam na jej zrobienie to by dała może i 100/10. 

A skrzydełka? Kurde, pierwszą rzeczą, jaką znalał Młody, była folia i ja wtedy powiedziałam, że przyda się na skrzydełka, a potem zapomniałam. Pszczoła bez skrzydełek uuuuu!

Innego dnia Młody był jeszcze większym draniem. 

Po lekcjach bez pytania o zgodę pojechał sobie do kolegi, który mieszka na innej wiosce. Wrócił o 17.30, gdy już ojciec miał go jechać szukać. Dostał ochrzan i informację, że następnym razem dostanie tygodniowego bana na komputer i Playstation oraz straci wszelakie dodatki finasowe do powyższych typu abonamenty na gry czy muzykę. Nie mam zwyczaju stosować żadnych kar, bo przy tak inteligentnych i wrażliwych dzieciach zwyczajnie nie ma potrzeby, ale wlaśnie zaszła potrzeba, by pierwszy paragraf w domowym kodeksie karnym zapisać. Podejrzewam, że się nie przyda szybko, ale kto wie... W końcu mamy nastolatka w domu.

Matka ma wychodne


W piątek zrobiłam sobie dzień matki i wybrałam się do Mechelen, gdzie fantastycznie spędziłam dzień. 

Połaziłam trochę z aparatem, kupiłam sobie 2 bluzki i spódnicę, zjadłam obiad w knajpie, a co najważniejsze spotkałam się z dwoma znajomymi. Obydwie poznałam dzięki temu blogowi. Jedną kilka lat temu, druga zagaiła do mnie niedawno przez interenet i wczoraj pierwszy raz spotkałyśmy się w realu. Obie są fajnymi babeczkami. To był świetnie spędzony czas i dobrze mi to zrobiło. Dzięki, Dziewczyny, za kawkę i pogaduchy! No i za górę książek. 

Już to pisałam wiele razy, ale powtórze kolejny: dzięki temu blogowi poznałam przez 10 lat całą gromadę niesamowitych ludzi. Nie z każdym oczywiście udało mi się spotkać w cztery oczy, ale z wieloma owszem. Poza tym znajomości wirtualne też są satysfakcjonujące. Już choćby z tego powodu warto tu pisać te wszystkie pierdoły.

A dziś pierwszy raz w tym roku słyszałam kukułkę. Maj pełną gębą.

Jedna z moich klientek przyniosła mi kolorowe czasopisma Libelle i bukiet tulipanów. Bardzo miłe. Dowiedziałam się, że jej rakowa siostra też już wróciła do pracy i też jest to dla niej męczące, mimo że tamta nie pracuje ciężko fizycznie. 

Na koniec jeszcze fotorelacja z Mechelen.

Dziewczyny po ostatniej wycieczce do Mechelen oznajmiły, że nie ma „naszego” toru, ale mimo wszystko inaczej sobie to wyobrażałam... No panie!

Tu, gdzie ten dół, dawniej był tor pierwszy, na którym wysiadaliśmy i tor drugi, na którym wsiadaliśmy do pociągu. Teraz wysiada się na trzecim, bo wcześniejszych nie ma. Widziałam kiedyś, jeszcze przed koroną, wycudowany w kosmos projekt nowego dworca i wtedy sobie myślałam, jak oni niby chcą to wprowadzić w życie?! Teraz już wiem...

tu kiedyś były tory i dworzec...

Mechelen jest miastem rowerów. 
Rowery są tam wszędzie w niezliczonych ilościach i rodzajach. Zrobiłam dla was zdjęcie roweru listonosza i rowerów bagażowych. Nie zdążyłam cyknąć fotki policjantom na rowerach. Z zachwytem obserwowałam młodzież, która przybyła na południowej przerwie do Panosa. Przyjeżdżali po dwoje na rowerach. Każdy wiózł kogoś na bagażniku. Niektóre panienki w spódnicach, elegantki-modnisie wystrojone, wymuskane, ale rower musi być. W Mechelen rowerem jeżdżą wszyscy.
rower pocztowy



rower do przewożenia dzieci

inny rower na dzieci

rowery towarowe


rynek główny


W Mechelen kocham jeszcze drewniane ścieżki wzdłuż wody i tajne przejścia podziemne. Na drzwiczkach wisi informacja, do jakiej ulicy przejście prowadzi.







tajne przejście podziemne


przejscie podziemne




Dobrze tak raz  na jakiś oderwać się od tych wszystkich problemów i załatwień. Dobrze jest raz na jakiś czas pójść też sobie do ładnej restauracji na dobry obiad. 






Drzwi… Lubię stare wielkie drzwi. Sa takie magiczne i tajemnicze...


Rynek Główny



chyba bym się bała tam mieszkać…


Podejrzałam też w mieście ptasie zwyczaje. Usłyszałam uporczywe nawoływanie jakiegoś ptaka. Długo się rozglądałam, zanim wypatrzyłam go na drugim brzegu. Siedział najwyraźniej na gnieździe. Z daleka nie mogłam dojrzeć co to. Zorientowałam się dopiero, gdy przypłynął inny i zaczął wspinać się do góry do gniazda. Zawsze śmieszą nas te zielone nogi! To para kokoszek. Nie wiem, które to on a które ona, ale gdy ten drugi dotarł do domu, ten pierwszy przestał się drzeć. Zamieniły się i pierwszy odpłynał, a wtedy ten drugi na gnieździe znowu zaczął wysyłać nieustający sygnał. Dziwne zachowanie. Zrobiłam zdjęcia z zoomem…

siedzi i krzyczy

przypływa drugi


wspina się



zmiana wachty

odpływa…




Fotografowanie pociągów i torów też nigdy się nie nudzi…




A wysiadając z pociągu na wiosce zawsze patrzymy, czy są kangury na podwórku koło stacji. Były!
Ludzie dziwne zwierzęta hodują w domu… 




















8 komentarzy:

  1. U nas kasztany dopiero zaczynają, a i to nie wszystkie...
    Może to pszczoła nowoczesna lub mutantka?
    Zmiana pracy to zawsze jakieś wyzwanie, kilka razy myślałam o tym, a w rezultacie przepracowałam w jednym miejscu 37 lat, wprawdzie starałam się szkolić i robic różne rzeczy, ale jednak...
    Fajne fotki, lubię wyszukiwanie smaczków, jakie pokazujesz.
    jotka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gdy jeździłam na radiotarapię, jeden z wolontariuszy-kierowców powiedział, że jego siostra całe życie przepracowała w bibliotece i żartował, że to przecież piekielnie nudne i nienormalne, bo kto normalny wytrzymał by 40 lat z jednym i tym samym szefem... ;-) Ja, gdybym nie znalazła dobie chłopa daleko od domu, pewnie do dziś bym pracowała w tej samej bibliotece, a gdyby nie rak, nie zebrałabym sie nawet na myślenie o zmianie pracy, bo niby człowiek chce coś zmienić ale mu sie nie chce, jak nie musi...
      Miło, że podobają Ci się fotki :-)

      Usuń
  2. Hehehehehe pszczółka ci wyszła superowska, ja bym ci dała 100/10 :)
    Też lubię ciekawe drzwi, ale szczególnie mnie rajcują kute z metalu klamki i okucia.
    Fajowsko wypatrzyłaś te kokoszki w gnieździe :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Kangury-albinosy! <3 Z daleka troszkę jak przerośnięte szczury ;) Sówka też piękna. Niestety tam, gdzie do głosu dochodzą pieniądze, nie ma sentymentów. Zwierzęta zawsze cierpią z powodu chciwości człowieka.

    To prawda, dobrze raz na jakiś czas zrobić coś innego, wykraczającego poza rutynę, żeby nie zwariować.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie też na pierwszy rzut oka szczury na myśl przychodzą :-) Mają też szare, ale akurat nie złapałam ich na zdjęciu bo za wierzbą leżały i mi się aparat na liściach fokusował zamiast na "szczurokangurach".

      Usuń
  4. Śliczny wpis, a zdjęcia jeszcze lepsze, bardzo jestem pod wrażeniem twoich wycieczek i robienia przyjemności dla siebie ,niby nic...,ale ja nie umiem.I jeszcze muszę powiedziec ,że zazdroszczę tych fajnych lumpów u was, a Izydor jest słodkim draniem;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też mam problem z robieniem czegoś tylko dla siebie, ale się uczę POWOLI. Tu mnie zmotywowała nowo poznana koleżanka, która po prostu powiedziała, że będzie w Belgii i możemy się spotkać, więc poszłam na żywioł, a że w tym mieście mam starą znajomą, którą też fajnie było by zobaczyć i że akurat miała chwilę czasu to miałam na prawdę fajny dzień babski pogaduszek... Co z kolei motywuje mnie, by częściej sobie taki 'dzień matki' robić i gdzieś wyjść czasem z domu cokolwiek porobić, nawet zwyczajnie po jakimś mieście połazić bez celu, kawę czy piwo sobie wypić w spokoju... Spróbuj czasem! Wymyśl jakąś okazję i dawaj!

      Usuń

Komentujesz na własne ryzyko