17 listopada 2023

Ciężki ten listopad

 Taki zachrzan, że nawet nie pamiętam, co robiłam w zeszłym tygodniu...

Jedyny dzień, który doskonale zapamiętałam to zeszły czwartek... 

Rano pojechałam do szkoły. Pogoda była ładna. W południe nawet swoje kanapki na skwerku przed szkołą poszłam wszamać.  Choć nie jestem wielką fanką jedzenie pod chmurką, tak w szkole lubię lunch wsuwać na ławce, nawet jak w kurtce siedzę i łapy mi marzną, bo tam mogę się cieszyć ciszą i samotnością przez prawie godzinę, a jest mi to bardzo potrzebne. Z drugiej strony fajnie też z koleżankami pogadać, bo zawsze to człowiek czegoś się dowie i miło czas spędzi, ale hałas stołówki mnie męczy, a ja potrzebuję trochę ciszy, by mózg mógł odpocząć. 


O szesnastej skończyłam lekcje i wsiadłam na skuter. Pogoda wciąż była ładna, ale wyjechawszy zza kościoła zobaczyłam na dole  (szkoła jest na górce) w okolicy mojej wioski wielkie czarne chmurzysko. Wyglądało iście paskudnie i strasznie...

Nic to, jechałam dalej, aż dojechałam do strefy kropelek. Wtedy się zatrzymałam, by wyjąć z kofra i założyć na się portki i pelerynę przeciwdeszczową. Jechałam dalej z nadzieją, że epicentrum burzy mnie ominie. W pewnym momencie jednak napotkałam coś jakby przelotne oberwanie chmury. Musiałam się zatrzymać, bo zaczęło tak nieludzko wiać, że nie byłam w stanie utrzymac skutera na ścieżce. Do tego lały się całe wiadra wody urozmaicone gradowymi kuleczkami. Ulicą zaczęło woda szorować niczym rzeką i widoczność była może na 2 metry. Koniec świata, panie! Pelrynę mi wykotłowało tak, że całe spodnie w mig mi przemokły, a do tego z peleryny woda wlewała mi się strumieniami wprost do nowych kozaczków. Milusio. Zimno się okropnie zrobiło przez ten grad.

Gdy w końcu dotarłam do domu, byłam przemoknięta i zmarznięta. Jedyne o czym marzyłam to gorący prysznic, herbatka i łóżeczko, a tu trzeba było tylko szybko ubrania i buty zmienić, zapakować Młodego w pelerynę i wyruszać w drugą stronę do lekarza. 

 Deszcz już tylko siąpił, no ale padał. Wokół ciemnica. No i se tak jedziemy, jedziemy, a wtedy spoglądam na wskaźnik paliwa i mi się przypomina, że miałam zatankować w drodze ze szkoły, ale koło stacji benzynowej spotkałam się przecież z burzą i zapomniałam. Jedziemy na oparach, jest ciemna noc i w tej wsi, gdzie jest lekarz, nie ma stacji benzynowej, co oznacza, że potem musimy jeszcze w trzecią stronę pyrkać po to cholerne paliwo.  Aaaaaaa! 

No ale wody człowiekowi nigdy za wiele. Gdy drugiego dnia koleżanka zadzwoniła do Młodego z pytaniem, czy jedziemy z nimi w niedzielę na basen, powiedzieliśmy że taaaak!

Po to, by w niedzielę od świtu się zastanawiać, czy to aby na pewno dobry pomysł, skoro mam tyle zadań do zrobienia, że nie wiem, jak się z tym wyrobię... Ostatecznie jednak uznałam, że potrzebuję relaksu i beztroskiej zabawy. Liczyłam jednak, że spędzimy na basenie godzinkę, a tymczasem mało mi się skóra nie rozpuściła, bo dziatwa tak świetnie się bawiła, że dopiero po dwóch i pół godziny udało się ich wyciągnąć z wody. 

Oprócz mnie, Młodego i swojej córki  Pani Mama zabrała jeszcze jedną dziewczyną, którą Młody też lubi, a we troje to już zabawa wyśmienita. Ja też trochę z Panią Mamą pogadałam i popływałam.

Po basenie wszystkie dzieci przyszły do nas na obiad. Dobrze, że Małżonek akurat dosyć podzielne danie jednogarnkowe upitrasił, bo dziewczynhy najpierw zapytały, czy mogą po basenie pojechać do nas się pobawić, a potem, czy mogą z nami zjeść. Taaa, tutejsze dzieci są dosyć otwarte i bezpośrednie :-)

 Zeżarli obiad i ciasto, i pełno niezdrowych przekąsek i bawili się we troje do wieczora. Dla Młodego to było trochę za wiele. Bardzo sie cieszył i z basenu, i z wizyty koleżanek, ale dla niego było to też okropnie męczące. Za dużo bodźców, za dużo wrażeń, za dużo aktywności. Był bardzo, bardzo zmęczony. Ale ogólnie było fajnie.


Potem mnie straszna nerwa wzięła, bo nie wiedziałam, jak się wyrobić z tymi wszystkimi zadaniami, które miałam na liście do wykonania. Chodzi głównie o zadania szkolne. Poza zwykłymi tam pisemnymi w tym tygodniu miałam 1. nagrać wideo, jak tłumaczę zasady gry lub zabawy, 2. casus, w którym trzeba było nagrać rozmowę telefoniczną z mamą na zadany temat (każdy miał inny). 3. zacząc przygotowywać projekty do zrealizowania na stażu w tym semestrze: 

1. "fotoksiążka rodzinna", gdzie trzeba poprosić kilkoro rodziców o zdjęcia rodzinne i przeprowadzić z nimi wywiad na temat rodziny i dziecka, a potem zmajstrować książkę, by w koncu z jej użyciem przeprowdzić zajęcia z dziećmi na temat różnic i podobieństw miedzy ludźmi.

2. Zorganizowanie spotkania dla rodziców w świetlicy.

3. Zorganizowanie imprezy lub zajęć w świetlicy z jakąś instytucją czy osobą z zewnątrz.

Wszystko wymaga sporo pomyślunku, fantazji i jeszcze więcej roboty. A tu jeszcze pierdylirad innych rzeczy trzeba zrobić: poumawiać dziesiątki wizyt u specjalistów, w urzędach, pójść potem na nie z młodymi wszystkimi po kolei, chatę w miarę ogarniać albo młodzieży zadania rodzielać, co czasem wcale mniej czasu nie zajmuje, tyle że fizycznie odciąża. A tu jeszcze Młody był zdechły, a tu jeszcze pierwsze egzaminy sie zbliżają i być może trzeba mu korki z niderlandzkiego załatwić (najpierw Młoda spróbuje pomóc), bo słabo mu idzie ten przedmiot.

Tak szczerze? Chujozy chwilami dostaję. Zaliczyłam nawet lekkie załamanie któregoś dnia. Na szczęście udało mi się w miarę szybko pozbierać z grubsza do kupy. Choć czasem to ja czuję się jak jedna wielka kupa.

Młody miał w tym tygodniu pierwszy z eksperymentalnych dni szkolnych online. Tak sobie wymyślili, że raz na trymester będzie młodzież mieć zadania online i nie będą musieć przychodzić do szkoły. Jak dla Młodego to raz w miesiącu albo nawet raz w tygodniu było by okej i kto wie, może w przyszłym roku tak właśnie będzie. Pomysł wydaje się dobry, skoro każdej szkole brakuje nauczycieli. 

Ze szkoły Młody wraca codziennie zadowolony i to mi się podoba. Parę dni temu odkrył, że nauczyciel od etyki jest członkiem zespołu metalowego Hexa Mera, a Młody jest fanem tego rodzaju muzyki. Zaczęło się od tego, że kilku nauczycieli zwróciło uwagę na koszulki Młodego z nazwami różnych wykonawców i pytali go, czy zna tę muzykę, czy tylko tak przypadkiem ma takie koszulki. Odpowiedzią twierdzącą i dyskusją na temat muzyki Młody od razu zaskarbił sobie sympatię kilku nauczycieli, a pan od etyki spytał ostatnio, czy Młody słyszał o zespole Hexa Mera, bo przypadkowo jest jego członkiem. Młody w domu od razu wyguglował i nauczyciel etyki zyskał od razu milion puktów u Młodego :-)


A któregoś dnia wróciwszy ze szkoły z wielkim uśmiechem i dumą oznajmił, że na matmie dał czadu. Robili zadania w książce. Było pytanie wielokrotnego wyboru i kolejno wszyscy odpowiadali, jaką odpowiedź zanotowali. Wszyscy oprócz Ajzajdora jak jeden mąż podali A i śmiali się szyderczo z Ajzajdora, który jako jedyny podał C. Młody mówi, że widok ich min był bezcenny, gdy nauczyciel oznajmił, że tylko Młody podał prawidłową odpowiedź. 

Drugie pytanie, jak chwali się Epicki Ajzajdor, było jeszcze lepsze, bo Ajzajdor stwierdził, że możliwe jest, iż żadna z podanych w książce odpowiedzi nie jest prawidłowa, gdyż jest możliwe inne rozwiązanie, po czym oczywiście swoją tezę udowodnił. To było coś z figurami przestrzennymi, a Epicki Ajzajdor  potrafi przecież  obracać w głowie przedmioty w 3D. Nauczyciel po namyśle przyznał, że Młody ma rację. Wiadomo, przecież jest mądry ;-)

I jak tu nie lubić takiej szkoły, w której główka ma co robić, w której inteligencja jest ceniona i w której nauczyciele są znanymi muzykami? 

Młoda dziś też dała czadu. Pokręciła do centrum do sklepu wieczorem i na środku ulicy znalazła gruby portfel: pieniądze, dokumenty, karty wszelakie. Chciała zanieść na policję, ale już było zamknięte. W domu przeglądneliśmy i okazało się, że jest jedna karta z adresem właściciela, blisko 90-letniego pana, jak wynikało z dokumentów. Pojechali z Tatą do sąsiedniej gminy. Dziadzio, jak powiada Młoda, zdawał się nie być chyba w ogóle świadomy, że zgubił portfel. Być może mu wypadł w drodze do domu...? Dziękował stukrotnie. 

W zeszłym tygodniu przez okno w pokoju Młodego zauważyliśmy o siódmej Księżyc i coś, co podejrzanie wyglądało nie na gwiazdę. Szybko sprawdziłam w aplikacji Mijn Hemel (moje niebo) no i faktycznie, o siódmej był najlepszy widok na Wenus. Nie jestem wielkim znawcą nieba, ale lubię czasem spoglądać w górę i wiedzieć, co tam widzę. Apka przychodzi z pomocą i podpowiada, co widać danego dnia. 



Na stażu jest okej, dzieci są fajoskie, ale atmosfera nie jest za bardzo motywująca..

W środę poprosiłam kilku rodziców o zdjęcia rodzinne i o odpowiedzenie na różne pytania pisemnie. Czy wywiążą się z obietnic, czas pokaże, ale miejmy nadzieję, że tak. 

Wymyśliłam też, że spróbuję zorganizować dzień czytania z udziałem biblioteki plus rodzinny mini turniej, czy coś w ten deseń, czyli zaproszę rodziców na kawę i ciastko do świetlicy i spróbuję jakieś atrakcje im i dzieciom zapewnić... 

Świetlica nie ma zwyczaju zapraszać rodziców, jak powiedziała moja mentorka. Ba, rodzice w ogóle nie mają wstępu do świetlicy - dzieci odprowadzają i odbierają do/od bramki przy schodach i zawracają. Mentorka nie gwrantuje mi, że ktokolwiek przyjdzie na moją imprezę, ale mówi, że mogę próbować. Wszyscy tam uważają, że rodzice nie wykazują większego zainteresowania działalnością świetlicy, a ja się zastanawiam, czy kiedykolwiek choć spróbowali to zainteresowanie wzbudzić... 

W środę na przykład koleżanki przekonywały mnie, że niektórych rodziców nawet nie ma co pytać o zdjęcia i informacje o rodzinie, bo słabo mówią po niderlnadzku, bo nie są komunikatywni, bo nie są sympatyczni itd. Jednak ja bardzo chcę mieć rodzinę słodkiej mulatki i czarnoskórych braci w mojej fotoksiążce, więc zagaiłam do taty dziewczynki i co się okazuje? Ano że to super sympatyczny pozytywny facet! Jak innych będę mieć okazję spotkać, też spróbuję spytać. Bo moge! Czy dadzą zdjęcia, nie wiem, ale wiem, że nie ma co się kierować opiniami normalsów z uprzedzeniami ;-) Może się okazać, jak już nie raz bywało, że obcokrajowiec z obcokrajowcem się nieźle dogada choćby gadał na migi, choć tubylec się z nim za cholerę nie dogada.

Ogólnie jestem zawiedziona nastawieniem koleżanek ze świetlicy do moich projektów. Zero entuzjazmu, zero chęci do robienia czegokolwiek, zresztą nie tylko w kwestii moich projektów...

Ostanio w planie była zabawa przy muzyce. Jedna mówi, że pogoda ładna, więc może nie będziemy robić tych zajęć tylko weźmiemy dzieci na podwórko. Na to ja wredna jędza mówię, że na polu przecie można muzę z telefonu puścić i zrobić te zajęcia. Okazało się, że mają głośnik na bluetooth, ale na nastawienie to nie wpłynęło... Na pewno nie tak, jakbyśmy sobie tego życzyli. Nie pomojemu, w ogóle nie po mojemu.

Natychmiast moje myśli lecą do ostatnich lat w PL. Oto przypomina mi się sytuacja, kiedy to przeprowadziłam się z córkami do mojego nowego faceta i tam się zapisałam do biblioteki...

 U nas w bibliotece zawsze coś się działo, każdy był pełen radości, entuzjamu, zapału, pomysłów, nastawiony na człowieka, a tam w tym nowym mieście typowe antysocialne ponure bibliotekary. Zajęcia dla dzieci ograniczone do 5 osób robione z łaski. A raz, gdy przeszukiwałam półki w poszukiwaniu czegoś czytalnego, przyszedł starszy pan i zapytał bibliotekarę o jakąś książkę dla żony, bo chora i sama przyjść nie może, a bibliotekara niemiło: "PROSZĘ SE POSZUKAĆ!".  Pan mówi, że on nie czyta, nie zna się, że chciałby, by coś poleciła dla starszej pani, a ta ryj: "Nie wiem, co wy ludzie sobie myślicie, że my to w tej bibliotece to nic innego nie robimy, tylko książki czytamy i że wszystkie książki żeśmy przeczytały! Nie, my tu robotę mamy do wykonania, nie mamy czasu czytać, my tylko wypożyczamy...." 

No i tu jest jakby coś w ten deseń.

Na szczęście to tylko staż. Do końca stycznia bliżej jak dalej. Może następnym razem lepiej trafię. Albo z deszczu pod rynnę muachachacha. 

W szkole też niektórzy są upierdliwi. Dziś zmarnowali  na przykład 2 godziny z mojego życia!



Moja grupa jest normalna (inaczej) i jak przedwczoraj otrzymaliśmy mejla, że dziś jest specjalne spotkanie w sprawie projektów, to większość przewracała oczami i utyskiwała, a dziś na tym spotkaniu usiedliśmy w samym tyle i nadal przewracałyśmy oczami, bo niektórzy to naprawdę potrafią z igły widły zrobić a co wybitniejsi to nawet kurwa przewracarkę. Pięćset razy pytają o to samo i proste rzeczy tak komplikują, że skarpetki się filcują a ziemniaki z piwnicy parami wychodzą. Jedna to nawet dociekała w sprawie, która jej nie dotyczy, bo ona chce wiedzieć w razie jakby ktoś z tego drugiego kursu potrzebował pomocy. Jezu, baba chyba jest jedyną, która nie zrozumiała prostych zadań, ale ubzdurało jej się, że będzie innym pomagać. Kobieta nie ma chyba nic innego do roboty poza tym kursem, bo wysyła dziesiątki wiadomości na grupie, poleca książki, filmy, przygotowuje jakieś zadania, ćwiczenia, jakby to kogokolwiek obchodziło w ogóle, a większość ludzi, chce po prostu zrobić ten kurs, by dostać papier uprawniający do pracy w takim a nie innym zawodzie KROPKA! Większość ma rodziny, dzieci, milion obowiązków, no życie po prostu, więc po powrocie ze szkoły czy stażu, tak samo jak ja, patrzą by jak najszybciej uwinąć się z zadaniami i żyć swoim życiem, a nie dodatkowe ćwiczenia robić, czy w ogóle głowę sobie kursem zawracać dłużej niż to konieczne...

Te ludzie to so!

A tymczasem Młoda niedawno spostrzegła, że mamy nowego gościa w ogródku. Pierwszy raz toto w życiu widzimy. Ładne jest. Pokrzywnica się nazywa, mówi wujek google. Zdjęcia takie średnio udane, bo malutkie odleciało, jak zobaczyło, że człowieki stoją w oknie.

Poza tym przylatuje teraz kilkanaście wróbli, sikorka, kosy, no i Mały Tiki, czyli nasz ulubieniec szef szefów rudzik.  

pokrzywnica



A na wsi rozwieszono już światełka i odkryłam, że to wcale nie głupi pomysł, że na początku listopada już się świecą, bo to jest przesympatyczny, ciepły akcent w te ponure, zimne i mokre dni.





6 komentarzy:

  1. Bardzo sie ciesze ze napisalas Magda, rozumie Cie doskonale bo w mojej sasiedniej wsi jest dokladnie tak samo, trzymajcie sie cieplo

    OdpowiedzUsuń
  2. U nas tez już liczne światełka, sama chyba jakieś wyciągnę, bo ciemnica od piętnastej.
    Rutyna zabija ludzi, pomysły, entuzjazm... sama to przerabiałam w pracy, zdana na siebie i pomoc koleżanek, bo na dyrekcję trudno było liczyć.
    Kiedyś miałam taki zachrzan w pracy, bo projekty, zastępstwa, nowa pracownia komputerowa, a byłam sama i przyszedł kryzys. Zamknęłam się na godzinę na klucz i musiałam posiedzieć w ciszy, bo czułam, że zwariuję...
    jotka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Światełka mają moc. Wyciągaj!
      Może i rutyna... Podejrzewam, że nie małe znaczenie mają problemy w prywatnym życiu plus niezbyt dobry - moim zdaniem - system funkcjonowania tych świetlic, braki kadrowe, brak wakacji, ale kurde z drugiej strony dziewczynhy są dużo młodesze ode mnie, no młode po prostu więc jeszcze powinno im się chcieć, powinny tryskać życiem, chęciami i pomysłami... A z drugiej strony to w sumie często obserwuję, że dziś to młodym właśnie raczej mało się chce

      Usuń
  3. Ależ intensywny ten listopad u Was. Ledwo nadążyłam ;)

    OdpowiedzUsuń

Komentujesz na własne ryzyko