W czwartek prosto z pracy podjechałam do kinezysty, znaczy fizjoterapeutki, która próbuje mi rozmasować napięte z ciągłego stresu mięśnie, ale na razie efekty są raczej mierne. Ten ostatni masaż miał wyjątkowo skutki uboczne, choć może też być i tak, co nawet jest o wiele bardziej prawdopodobne, że zwyczajnie przyszedł znowu gorszy moment. Dość, że po powrocie od kinezystki było mi zimno i ogólnie czułam się jakbym miała wysoką gorączkę, ale termometr upierał się, że nie mam. Poza tym chciało mi się spać i ogólnie byłam jakaś rozpieprzona. Nie szło żyć. Nie mówiąc, żeby cokolwiek się chciało robić. Miałam pedałować do sklepu po coś na obiad, ale szybko doszłam do wniosku, że to będzie dzień takeway'a. Tak też i było. Małżonek zamowił ulubiony makaron z sosem, ja pizzę 4 sery na sosie śmietanowym, Młoda margeritę, a Młody peperoni. Najstarsza się wyłamała i pojechała do Azjatów po sushi i jakiś ryż z sosem. Fajnie mieć stare dzieci.
![]() |
mój cień idący na spacer |
Dziś (piątek) nie mamy prądu od 8 do 15, bo zmieniają kable i słupy na nowe. Bawią się już w to od tygodnia, ale dziś nastał dzień podłączania wszystkiego.
Fajnie jest mieć wszystko na prąd w domu. Wręcz rewelacja, gdy prąd wyłączą.
Rano przezornie, zanim udałam się na dyżur, zrobiłam sobie herbaty do termosu, by mieć na drugie śniadanie po powrocie, a także kawy z cynamonem, by przed wyjsciem na popołudniowy dyżur wypić sobie na zimno z mlekiem. Miałam iść do punktu pocztowego odebrać moją paczkę z Japonii, ale uznałam, że pewnie i tak mi jej nie wydadzą, bo nie ma prądu. Jutro se pójdę.
Pisać bloga se mogę korzystając z hotspota, czyli danych komórkowych w telefonie. W sumie wystarczy na chwilę włączyć, by się zlogować, a potem wyłączyć. Zapisze się, gdy oddadzą prąd. Choć w sumie to znowu tak dużo danych nie zeżera. Już nie raz pisałam sobie w ogródku czy tam gdzieś na dworcu siedząc.
Ten tydzień minął mi całkiem dobrze, powolutku i spokojnie. Pogoda nadal słoneczna. Ba, panuje susza i deszczu na razie nie zapowiadają. Nie jest to dobre ani pożądane, ale skoro już jest, to korzystamy z tego. Małżonek każde popołudnie spędza w ogrodzie z książką i kawą, a potem jeszcze łazi. Tak go wzięło na maszerowanie, że codziennie robi koło 7 kilosów. Ja z nim nie chodzę, bo chodzenie wciąż koło domu mnie irytuje. Od czasu do czasu spoko popatrzeć, co tam w swojej trawie piszczy, ale bez przesadyzmu. Ja wolę w nowych miejscach chodzić. Właście kombinuję, gdzie by tu jutro uderzyć, ale jeszcze nie wymyśliłam. Bo za dużo jest do wyboru. Na razie mam plan na niedzielę. Pojadę odwiedzić byłą sąsiadkę.
Jeśli chodzi o aktywność fizyczną, to ciągle dojeżdżam rowerem do pracy. Elektrycznym bo elektrycznym, ale kręcę nim codziennie po conajmniej 12 km, a jak mam czas to wracam okrężną drogą i wydłużam trasę o kilka kilosów. Poza tym czasem bawię się z dziećmi na podwórku, co niekiedy całkiem sporo gimnastyki mi dostarcza. Czasem pójdę na jakiś spacer, ale ostatnie dni raczej nie miałam na to ochoty ani też sił.
W minionym tygodniu mieliśmy też w robocie badanie okresowe. Lekarka i pielęgniarka przyjechały do naszej świetlicy i każdy dostał po 15 minut na badanie. Tutejsze badania okresowe to taki trochę pic na wodę fotomontaż. Pielęgniarka zbadała mi wzrok, ciśnienie, wagę i zmierzyła mi obwód brzucha i to tyle badania. Gdy zczytają dowód, to mają dostęp do części mojego medycznego dossier, więc zobaczyła, że nie mam ważnego szczepienia na tężec i zapytała, czy może mnie zaszczepić od razu szczepionką skojarzoną tężec i krztusiec. Dla mnie bomba, bo u swojego lekarza pewnie musiałabym za to zapłacić, a tak było od firmy. Potem poszłam do lekarki, która zapytała jak się czuję i wyraziła swój podziw i uznanie, że zrobiłam kurs i że w ogóle pracuję po raku, a potem życzyła mi zdrowia i powodzenia. O i tak wyglądało całe badanie okresowe. Później otrzymałam mejlem atest, że mam pozwolonie na wykonywanie pracy.
Pracowałam głównie w mniejszej świetlicy, gdzie jest spokojnie, sielsko i miło i gdzie pełnię dyżury najczęściej z dawną klasową koleżanką Najstarszej. W tym tygodniu robiłyśmy dla dzieci zabawy z wodą, bo gorąc był cały tydzień, więc chlapańsko w wodzie jest mile widziane przez każdego smrola. Było łowienie plastikowych rybek na magnesowe wędki, puszczanie baniek, psikanie wodą, zabawa plastikowymi garnczkami i wodą z orbeezami.
Koleżanka przyniosła też głośnik na bloototha, więc i dzikie danse były w jeden dzień. Tylko piątkowe popołudnie spędziłam w większej świetlicy, ale i tam było spokojnie, bo po pierwsze piątek ogólnie spokojniejszym tam dniem jest, a po wtóre starszaki były na szkolnej wycieczce i później wracały. Tylko jeden łobuziak z przedszkola znowu nam uciekał i ganiałam za nim po całym szkolnym podwórku. Tak mnie to wnerwiło, że potem jak ten chwilę się zajął zabawką naścienną, a starszak poszedł mu przeszkadzać, to tak ryja na niego wydarłam, że się wszyscy na chwilę uspokoili i uciszyli i wreszcie można było ich spokojnie pozapisywać.
Te codzienne zapisy do świetliy są wielce irytujące. Zwłaszca jak jest więcej niż 20 dzieci, bo to wygląda tak, że oni ganiają po szkolnym podwórku do czasu, aż się pojawimy na horyzoncie, a wtedy panie nauczycielki nakazują im się ustawić w parach jedna para za drugą, a duży ma trzymać za łapkę przedszkolaka. Dzieci faktycznie się ustawią w miarę szybko, ale my musimy każde dziecko z osobna zapisać przez aplikację z telefonu, zanim wyruszymy. Można wklepać imię i nazwisko, można skanować kod, z tym że kod po pierwsze mało które dziecko w ogóle nosi ze sobą, a po drugie skanowanie tego w słońcu trwa bardzo długo, bo telefon nie widzi kodu. Zasadniczo o wiele szybciej wklepiesz imię. O ile je znasz. A trzeba wam wiedzieć, że to nie jest tak jak w PL, że każdy nawet niezbyt ogarnięty potrafi napisać prawidłowo imiona i nazwiska ze słyszenia. Tutaj mamy taką zbieraninę ludzi z całego świata, że nikt nie wie, jak zapisuje się dane imię czy nazwisko. Czasem masz 5 dzieci w grupie, których imię tak samo się wymawia, ale zapisuje totalnie inaczej. Do tego każdego dnia przed szkołą czeka na nas inna grupa dzieci, bo to nie jest tak, że zawsze te same dzieci przychodzą do świetlicy. Niektóre chodzą tylko rano, inne tylko po południu we wtorki, inne tylko w środy, a jeszcze inne raz na ruski rok. Czasem jeszcze jakiś rodzic po prostu za późno przyjdze i jakieś randomowe dziecko idzie z nami, mimo że nie jest zapisane do świetlicy. Wtedy nie ma go w systemie i wtedy trzeba wziąć ze szkoły jego dane, przede wszystkim telefon do rodzica. Zapisywanie trwa dosyć długo i gównażerii się szybko nudzi, więc zaczynają cudować. A do tego jest kilku takich przedszkolaków, którzy uciekają, jeśli ich mocno za łapę nie trzymasz. Nie wiem jak inne panie, ale mnie z tym już szlag trafia. Dawniej jak we trzy chodziłyśmy po dzieci, to jedna mogła stać i tych najgorszych dwóch małych upierdliwców po prostu trzymać mocno, ale jak musisz zapisywać dzieci, to nie dasz rady jednocześniej smroda trzymać, zwłaszcza, że to takie dzieci, co po pierwsze się nie sluchają wcale, a po drugie często nie da się ich nawet ciągnąć za sobą, bo wywalają się na glebę i nawet nie dasz rady cih podnieść (lekkie toto nie jest)... Jestem jak najbardziej za inkluzywnością w szkołach i świetlicach, ale za ty musi iśc dostateczna ilość personelu, czego u nas dziś nie ma. Zatem - moim nader skromnym zdaniem - powinno się rodziców poinformować, że w aktualnej sytuacji dzieci specjalnej troski nie mogą u nas przebywać i tyle, bo to się może kiedyś źle skończyć. Niech taki smról wybiegnie na ulicę pod auto na ten przykład... Dobrze, że tylko czasem tam muszę być, bo to już nie na moje nerwy.
Dni mijają, a post nadal w budowie. Ciągle mi ktoś lub coś przerywa i gubię myśl. Zakończę zatem pochwaleniem się moimi zakupami w Japonii.
Nie, że byłam, bo o tym to ja mogę tylko pomarzyć i marzę. Zdwiedzenie Japonii od zawsze było moim marzeniem, ale jakos się dotąd nie złożyło.
Póki co w kesti japońskich rzeczy to po pierwsze Młody wciągnął mnie do oglądania trzeciej częsci Jojo's Bizzare Adventure. House'a skończyliśmy oglądać i zaczęliśmy Wiedźmina, co mu się spodobało, ale on mi zaproponował trzeci sezon Jojo i faktycznie trzeci jest zarąbisty! Nawet chyba bardziej mi się to podoba niż ostatnie sezony House'a, bo już tak na siłę były zrobione, że aż czasami zęby bolały przy oglądaniu. Doszło do tego, że już nawet "jare jare" mówię, zamiast ja prdl haha. Nawet mi się japońskie liczebniki przypomniały, bo przecież trenując karate nauczyłam się liczyć do 10 po japońsku, no i paru innych słówek. Oglądam też systematycznie insta Cesarzowej Emi , która opowiada mnóstwo ciekawostek i czasem uczy wymawiać słowa po japońsku. Ona ma też kanał na Youtube , ale ja nie mam jakoś cierpliwości do ogląðania długich filmów, bo co innego czytanie, a co innego oglądanie. Tylko kilka oglądnęłam. Ciekawe są zapewne wszystkie, a jest ich dużo i są długie. Zacne. Myślę, że zakolegowałabym się z Emi, gdyby los postawił nas kiedyś na swojej drodze, bo wydaje się być też być normalna inaczej, nietuzinkowa, oryginalna, niesamowita, no i bardzo mądra, a ja lubię mądrych ludzi. Emi gada po polsku, ale mieszka w Japoni, tak nawiasem mówiąc i razem z paretnerem prowadzą też sklep internetowy z japońskimi produktami, który dziś już mogę wam szczerze polecić, gdyż dokonałam pierwszych zakupów testowych.
Zamówienie złożyłam pod koniec kwietnia i oni tam bardzo szybko się uwinęłi z pakowaniem i już pierwszego maja paczka została nadana. Szybko też dotarła do Belgii.
I wtedy zaczęły się schody.
Jak to w Belgii, wszystko musi być utrudnione, skomplikowane i cholernie drogie. Gdy dostałam z poczty wezwanie do zapłaty, to kopara opadła mi na asfalt. No bo zakupy kosztowały mnie łącznie jakieś 25€ - zamówiłam bowie tylko 3 paczki herbaty, jeden żelki i jeden krem do rąk. Jako się rzekło, było to zamówienie próbne. Przesyłka ze strony japońskiej kosztowała 13€, co jest - moim zdaniem - tanio. W końcu z Japonii jest kawał drogi.
A tu poczta poprosiła o zapłacenie kolejnych 26€. Przy czym 6€ to podatek, a reszta usługi Duany, bo oni muszą przecież sprawdzić, czy w paczcze jest to, co stoi na opisie i sporzadzić stosowny protokół. To już nawet nie jest śmieszne. To jest żenujące i wkurwiające. Przy takich cenach to człowiek by się przynajmniej spodziewał, że szybko się uwiną. Ale gdzie tam. DWA TYGODNIE (od dnia dotarcia paczki do Belgii) trwało, zanim dostałam w końcu paczkę do punktu pocztowego. Zapłaciłam oczywiście natychmiast po otrzymaniu powiadomienia przez pocztową aplikację.
To zamówienie zatem to jakby skórka za wyprawę, ale nie żałuję, bo w końcu mam duży zapas herbaty genmaicha i teraz mogę się delektować nią każdego dnia. Kiedyś kupiłam sobie małą paczuszke w japońskim sklepie i pokochałam od pierwszego łyka ten smak zielonej herbaty z prazonym ryżem. Pozostali domownicy nie podzielają mojego gustu, co - nie ukrywam - mnie raduje. Więcej dla mnie.
Krem do rąk o zapachu róży jest dosłownie boski. Dłonie długo pachną prawdziwą różą. Poza tym świetnie się wchłania i dobrze nawilża. Mają też w tym sklepie Wabi-Sabi Store inne zapachy i nie omieszkam się ich zamówić za jakiś czas, bo ceny mnie mimo wszystko nie zniechęcą. Kwestia zamówienie stosownej ilości rzeczy, najlepiej w kilka osób.
Żelki melonowe też były pychota i te już wszystkim podeszły. Tylko paczusia ciut mała.
![]() |
herbata genmaicha 🍵 |
![]() |
to mi się podoba |
![]() |
czajnik z termometrem i kubek z sitkiem oraz pokrywkę są bezcenne |
![]() |
herbata ze słońcem ;-) |
Z ostatnich zakupów jeszcze jedną rzeczą muszę się koniecznie pochwalić. Nabyłam żeliwny garnek do pieczenia chleba. W zestawie z garnkiem był jeszcze okrągły koszyk do wyrastania i …szpachelka. Do tego ostatniego nie jestem przekonana. Używam nadal plastikowej, którą kupiłam do robienia tortów.
Garnek natomiast sprawdza się świetnie. Chleb jakby bardziej miękki z niego wychodzi niż ze szklanego naczynia. No i przede wszystkim nie boję się, że mi się w rękach kiedyś rozpryśnie. Ciężki, jako to żelastwo i porządnie się nagrzewa i dobrze trzyma temperaturę, więc uważac trzeba, by się nie poparzyć.
Badania okresowe to u nas tez farsa.
OdpowiedzUsuńChlebek cudny, zazdroszczę!
Nie zazdrościć tylko robić ;-)
Usuń