Ferie jesienne dobrze nam się kojarzą, bo to na tych właśnie feriach w roku 2013 przeprowadziliśmy się z Brukseli do Flandrii. To oznacza, że mieszkamy tu już 8 pełnych lat. Nie do wiary!
To było osiem trudnych, ale też osiem dobrych lat. Mimo, że z domu prawie się nie ruszamy, przeżyliśmy mnóstwo przygód. Niektóre były wesołe, na wspomnienie innych włosy stają dęba i ciarki przechodzą. Wszystko jest spisane w tym pamiętniku, który też już przecież ósmy rok prowadzę, bo pisać zaczęłam zaraz, jak tylko internet nam podłączyli. Czytając dziś własne stare wpisy wspominam nasze przeżycia, nasze problemy, nasze smutki i radości dnia powszedniego. Widzę też, jak bardzo zmieniło się moje spojrzenie na świat i poglądy oraz system wartości i priorytetów.
Jestem przekonana, że niektórzy znajomi z poprzedniego życia, czyli przedbelgijskiego, raczej by mnie dziś nie poznali. Powiem więcej, mam podejrzenia, że sporo z nich nie chce mnie dziś znać i wstydziło by się przyznać publicznie do znajomości ze mną i wytyka mnie palcem jako coś obrzydliwego i godnego pogardy. Szczególnie ci, którzy utknęli w miejscu i nie chcą albo nie mogą się z niego ruszyć, którzy boją się zmian, wiedzy, prawdy oraz postępu i którzy nienawidzą inności i nie akceptują odmiennych poglądów.
A ja byłam zawsze inna niż reszta, ale teraz po ośmiu latach we Flandrii poświęcanego na obserwację, doświadczanie oraz zadawanie trudnych pytań i szukanie na nie odpowiedzi jestem już w ogóle inniejsza od tych tam z tamtego obcego świata. Wiem, że dziś za cholerę nie odnalazła bym się w Polsce. Co się raz zobaczyło, usłyszało i zrozumiało to się nie odzobaczy, nie odsłyszy, nie odzrozumie.
Dobrze, że mi się udało wyrwać na świat i że moje dzieci mogą dziś żyć w miarę normalnym i w miarę wolnym kraju. Co przyszłość przyniesie, nie wie nikt, ale nie ukrywam, że nie chciała bym, nawet w najgorszych koszmarach sobie nie wyobrażam, my moje dzieci musiały żyć w takim miejscu, gdzie promuje się rasizm, homofobię, gdzie człowieka pozbawia się prawa do decydowania o sobie, o swoim ciele, wyborach życiowych, gdzie próbuje się wszystkim narzucać patologiczną, destrukcyjną religię, gdzie chore średniowieczne ideologie i prawo odbierają młodym ludziom życie…
Dobrze, że nas tam nie ma.
Dobrze, że jesteśmy tutaj, gdzie co prawda raju nie ma, ale przynajmniej na razie idzie w miarę godnie i w miarę bezpiecznie żyć.
A żyjemy ciągle dosyć intensywnie, choć nibywiedziemy bardzo zwyczajne i pospolite życie. Intensywność bierze się stąd, że jest nas 5 ludzi i jeszcze więcej zwierząt, a z każdym jest zawsze trochę takich czy innych problemów, a nie mamy nikogo do pomocy, bo nie dysponujemy tu żadnymi ciotkami, wujkami, dziadkami, kumplami a pieniędzy mamy na styk, a co za tym idzie, nieustannie musimy kombinować, by wszystkiemu sprostać. Co stosunkowo łatwym się zdawało, gdy dziatwa była mniejsza i gdy wszyscy czuliśmy się zdrowi i silni jak byczki. Bo wiecie, nawet brak pieniędzy ani tym bardziej wszystkie inne problemy nie są tak dotkliwe, gdy zdrówko wszystkim dopisuje. Gdy jednak to czy tamto niedomagać zacznie, człowiek traci lekko grunt pod nogami. Gdy co raz to nowe niedomagania pojawiają się systematycznie u kolejnych członków załogi, to już na nogach bardzo ciężko jest ustać. Problemy zdrowotne, nawet niewielkie ale liczebne, dosyć szybko sieją spustoszenie w portfelu, a w głowie straszliwy zamęt.
Czasem doprawdy nie wiadomo, gdzie ogon jest a gdzie głowa. Wiem, że już to sto razy pisałam, ale cóż, nie polepszyło mi się ostatnio, a raczej wprost przeciwnie. Mózg mi się zlasował od nadmiaru zadań do wykonania i ma dosyć wyraźne objawy przegrzania. Dosyć często się zawiesza i laguje. Okropnie mnie to wpienia. Nienawidzę siebie w takim stanie. Przez 40 lat przyzwyczaiłam się do tego, że szybko i sprawnie myślę i działam, że mam dosyć dobrą pamięć, że potrafię robić 5 rzeczy jednocześnie, że zawsze mam chęć do działania i siłę do walki, że żeby nie wiem co, to ja i tak a jak. No i że kto jak kto, ale ja zawsze widzę szklankę do połowy pełną, a jutro wzejdzie słońce i będzie lepszy dzień.
Tak było, ale się zbyło.
Czasy mamy takie, że optymistą być raczej jest ciężko, o ile nie jest się przy tym bardzo naiwnym albo bardzo głupim. Najbliższy czas raczej cukierkowo się nie zapowiada przynajmniej pod względem finansowym. Ceny towarów i usług już są ciężkostrawne dla zwykłych roboli, jak my, a będzie przecież tylko gorzej, co chyba już nawet najwięksi naiwniacy zdążyli zakumać…
Jednak z optymizmem u mnie jeszcze nie jest tak źle, jak z myśleniem i realizacją myślenia. Niedowład mojego mózgu mnie przeraża. Nadal nie wymyśliłam, jak go zresetować i przywrócić ustawienia fabryczne. A tylko roboty co raz mu dokładam, bo to bo tamto, bo siamto owamto.
Staram się raz w tygodniu pisać coś na blogu, by rozładować trochę niepotrzebnych i toksycznych myśli. Pomaga odrobinę. Lepsze to niż nic.
Miniony tydzień też był zakręcony, choć niby ferie, to mniej dziać się powinno. Poniedziałek był beznadziejny. Są czasem takie wolne dni, kiedy człowiek o wiele chętniej by do roboty poszedł. No i to był taki dzień. Budzisz się i nawet nie chce ci się wstawać, ale i tak wstajesz o szóstej czy góra o siódmej, bo przecież masz obowiązki no a poza tym wkurza cię zwyczajnie leżenie w tym łóżku. Znaczy mnie konkretnie ono wkurza, bo czy ciebie też, to nie wiem.
Wkurza mnie, bo jak leżę obudzona, to od razu wszystko zaczyna mnie boleć i od razu mi się odechciewa tego leżenia bezczynnego. Wstaję i zabieram się do roboty - karmię zwierzęta, nastawiam pranie, wynoszę kuwety, składam wyschnięte pranie, rozwieszam wyprane pranie, nastawiam kolejne, jem, szykuję jedzenie, sprzątam no i dotąd jest okej. Niestety z robotą wyrabiam się z pomocą małżonka zwykle w parę godzin i potem pozostaje tylko bezczynność. Niezaplanowana bezczynność jest cholernie męcząca. Są takie dni, że nic się nie chce i na nic się nie ma siły, ale brak zajęcia bardzo irytuje i wyczerpuje. Poniedziałek był takim dniem bezsensownym i zmarnowanym.
Wtorek już był lepszy, bo hej ho hej ho do pracy znów się szło. Kolejne dni podobnie, a przy tym jeszcze różne dodatkowe zajęcia były. W środę np pyknęłam z Najstarszą do banku, by zeskanowali jej dowód, bowiem osiemnastkę skończyła blisko rok temu i odtąd ma już niezależne konto, a jeszcze w banku nie była, bo jakieś lokdałny nie lokdałny. Dopiero jak nie udało się konta w aplikacji Itsmy założyć za pomocą karty bankowej, to nam uświadomiło, że trza się udać chyba do banku wreszcie… I tak też uczyniliśmy. Tyle, że nie wiem, czy teraz apka współpracuje z kartą bankową, bo jeszcze nie chciało się Najstarszej za to zabrać. Zarobiona kobieta jest przy minecraftingu i temu podobnych…
Co to jest Itsmy? O tym mam zamiar osobny post stworzyć, bo to coraz bardziej się popularne robi i pewnie nie długo każdyn będzie musiał mieć w telefonie. Apka zastępuje czytnik dowodów i w sumie w ogóle dowód. Służy bowiem do identyfikacji, logowania do instytucji rządowych, banków i wielu innych firm no i do podpisu elektronicznego…. Dla mnie bomba i często używam… No ale o tym innym razem.
Najdzikszym dniem tego tygodnia był piątek. No i tu trzeba wspomnieć, jak zabłysnęłam z rejestracją Najstarszej do ginekologa, bo to był hit tygodnia.
Ginekolożka, do której syćkie trzy chodzimy, pracuje na co dzień w jednym z okolicznych szpitali. Pacjentki przyjmuje jednak zarówno w gabinecie przyszpitalnym jak i prywatnej praktyce u nas na wiosce. Przy czym rejestrowanie do obydwu gabinetów odbywa się przez szpital, czyli ten sam numer telefonu, na który się dodzwonienie graniczy, nawiasem mówiąc, z cudem. Nienawidzę tam dzwonić. Już prawie znienawidziłam „Cztery pory roku” Vivaldiego, bo tyle się tego osłuchałam w oczekiwaniu na połączenie…
Przy rejestracji najważniejsze, by powiedzieć, gdzie ma być ta wizyta. No i my zawsze na wiosce chodzimy, bo to 5km, a do szpitala jakieś 16km. Tym razem jednak jakiś błąd w systemie wystąpił. Dobrze, że oni tu automatycznie przypomnienie esemesem przysyłają i że tam jest napisane, gdzie ta wizyta jest. I że akurat przeczytałam ten sms.
W środę rano otrzymałam to przypomnienie. Zerknęłam. Tak, wiem, ginekolog, okej. Chowając telefon do kieszeni uświadomiłam sobie, że moje oczy widziały „Szpital NMP” a nie nazwę wsi. What? Wyjmuję, czytam ponownie. WHAT?! No kurde, święcie byłam przekonana, że zamówiłam wizytę u nas a nie tam. No dobra, możemy jechać i do szpitala, tylko dobrze by było to na 100% wiedzieć…
Dzwonię. Cztery pory roku. Wszyscy konsultanci są zajęci. Proszę czekać. Cztery pory roku. Wszyscy konsultanci nadal są zajęci. Vivaldi. Kaszana na lini. Brak sygnału. Dzwonię od nowa. Ze względu na zbyt dużą ilość dzwoniących nie możemy cię teraz obsłużyć zadzwoń ponownie za chwilę…. Dzwonię. Vivaldi… Po kilku godzinach dzwonienia z przerwami na robotę udało mi się dowiedzieć, że faktycznie w szpitalu ta wizyta. Nie wiem, czy to ja nie powiedziałam, gdzie chcę wizytę, czy to oni po anulowaniu pierwszej wizyty (bo Najstarsza miała szkolną wycieczkę) i ustalaniu nowej inne mi miejsce wybrali.
W piątek rano po ujarzmieniu nurofenem migreny (tak, kuźwa, znowu) poleciałam do roboty. Po powrocie zjadłam jakieś stare ziemniaki z mlekiem i zobaczyłam, że właśnie zaczęło lać. Kozacko. Założyłyśmy te wszystkie poncza, portki nieprzemakalne i pojechałyśmy. Nie rozumiem dlaczego mój kask nie ma wycieraczek. Przecie ja nic nie widzę, jak pada. Łapą przecieram, ale to słabo pomaga. Jak te ludzie motórzą w deszcz? Pewnie mają kaski z wycieraczkami… W drodze powrotnej nawet nie padało, więc wdepnęłyśmy do sklepu po trochę szamy.
W domu rozwdziałyśmy się z przeciwdeszczowców, po czym załadowałyśmy Luśkę do skrzynki i pojechaliśmy znowu do weta, bo królik schudł kolejne 200g przez 3 tygodnie i wyraźnie zaczął się gorzej czuć. Tym razem dostała jakiś zastrzyk i syrop, który podaję jej 3 razy dziennie, za co mnie już nie lubi bardzo, bo chyba jej nie smakuje.
Miejmy nadzieję, że jej się poprawi, ale nie powiem, bym się dobrze czuła, gdy naszej małej Lusi coś dolega. Ciągle o niej myślę. Nawet spać nie mogę spokojnie. Dla nas te wszystkie puchate maluchy są jak dzieci. To przecież nasza rodzinka.
Ginekolożka przepisała Najstarszej piguły na sztuczne wywołanie okresu. Ostatnie badania krwi wykazały bowiem zero estrogenu. Jednak zaleciła też pójście do dietetyka, bo Najstarsza musi spróbować jakoś choć trochę przytyć, gdyż niedowaga, czego sami się wszak od dawna domyślaliśmy, jest tu główną przyczyną braku menstruacji, a i inne problemy też w przyszłości może powodować. No ale weź przytyj! Ja wiem coś na ten temat, a to wszak moja córka jest. Opierdoli wagon ciastek, osiem świń i trzy woły i nic to w jej tuszy nie zmieni. Najstarsza jednak nie żre, tyle co ja żarłam za młodego i to widać. No, panie, nie powiem, by głodowała. Nie wiele jest też potraw, których nie lubi. To dwójka młodszych ma problem z tolerowaniem jedzenia takiego czy innego. Ona lubi i mleczne potrawy, i mięcho z ziemniakami, i warzywa… i chleb… Ale faktem jest, że nie znamy się na kaloriach i tym, co i jak trzeba jeść, by nabrać trochę ciała. Duża ma jakieś 162cm wzrostu i waży 40 kilo, a czasem nawet mniej. Chudzielec po prostu.
No to teraz mam już dwójkę dzieci wymagających wizyty u dietetyka. Zdecydowałam już nawet do kogo pójdziemy, ale to znowu 60€ za wizytę, co razem daje 120€ na dzień dobry.
Młody ciągle odwiedza psychologa, co tyle samo kosztuje i już nie mamy zwrotów, bo wyczerpaliśmy limit 6 wizyt. Nie długo też poznamy pumonologa, którego spytamy o alergię.
Czekamy na fakturę za pumonologa Młodej i wszystkie jego badania. Nie mam pojęcia, jaka to będzie kwota… Psychiatra Młodej kosztuje 106€ za wizytę a ortodonta zwykle około 70€ (choć i po 200 faktury bywały).
Ginek Dużej kosztował 40€. Piguły ma za darmo, tak samo jak Młodszej. To choć tyle. Antydepresanty też dużo nie kosztują - 7€ za paczkę piguł.
Ja ciągle nie wybrałam okularów, bo mi szkoda 200€ i ciągle nie byłam na mammografii, bo nie znam ceny badania i trochę się jej boję, a tymczasem guzek w cycku trochę się powiększył. Trzymam się jednak tego, iż ginka powiedziała, że to raczej zwykła cysta… Jednak trzeba by w końcu zapisać się do radiologa i zobaczyć, bo cholera tam wie, czy to serio nic złego. Muszę się w końcu zebrać w sobie i zadzwonić się poinformować o cenę całego badania, bo wszędzie piszą, że przy mammografii nie rzadko robią też od razu inne badania, by mieć pewność…
Małżonek w tym tygodniu odwiedził dentystę i też parę dych mu zostawił za czyszczenie kamienia, no i ostatnio kilku specjalistów od stóp odwiedził, ale poważniejsze i dosyć podejrzane dolegliwości też czekają wciąż na swoją kolej.
Luśka zapłaciła poprzednio 20€, a teraz 40€. I tak się kurde zbiera ziarnko do ziarnka.
Wydaje się, że człowiek nie najgorzej zarabia, ale wydatki z serii PODSTAWOWE I OBOWIĄZKOWE to u nas ponad 2 tysiące euro miesięcznie. Gdy dochodzi do tego leczenie i profilaktyka zdrowotna to niestety trzeba się bardzo zwijać a i tak trzeba sobie dawkować te wątpliwe przyjemności, jakimi są wizyty u lekarzy, bo niewyróbka.
A to jest tak, że jak nie chodzisz do doktora, to nie chodzisz latami i jest cacy, a jak raz się coś zdarzy, to wywoła lawinę… Ja już mam w każdym razie dość, a tu końca nie widać… a na koncie pustki.
A tu grudzień tuż tuż, a z nim urodziny, mikołajki i te wszystkie inne prezentolubne okazje. Już to i owo udało mi się kupić, by nie zostać o niczym. Wszak nasze dzieci tylko na nas mogą liczyć, a dzieci trzeba rozpieszczać, by choć odrobinkę im to durne życie osłodzić…
A wczoraj byłam w sklepie z rzeczami z drugiej ręki, gdzie kupiłam se portki narciarskie za 5€, które mam zamiar używać na skuter, gdyby była zima w tym roku, bo spokojnie mogę je na jeansy zakładać. Teraz jeszcze kurtkę dobrze by było znaleźć z używanych hehe. No a Młody se sprężynowe szczudła (pogo) kupił za 3€ i było kombinowanie, jak to na skuter zabrać, ale daliśmy rady. Uwielbiam sklepy z rzeczami używanymi. Zawsze coś czaderskiego się znajdzie. Jak np grę z dzieciństwa, którą wczoraj wyhaczyłam. Master mind. Graliśmy już z 50 razy od wczoraj. Młodemu podeszła.
Jutro Najstarsza zaczyna staż. Ależ jestem ciekawa pierwszych wrażeń. Tydzień pewnie znowu będzie ekscytujący i bogaty w wydarzenia, jak zawsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentujesz na własne ryzyko