9 listopada 2024

Dość tej roboty, idę chorować...

 Dwa tygodnie temu czułam się w czwartek fatalnie, a w piątek nie miałam sił ani najmiejszych chęci by pójść do roboty, ale poszłam i przeżyłam. Potem było 4 dni ferii jesiennych, których się bałam, że nie podołam. Postanowiłam, że pójdę w poniedziałek i zobaczę, jak jest. Gdy będzie źle, pójdę do lekarza po zwolnienie. Przeżyłam jednak i te cztery dni. Nie było mi łatwo. Czułam zmęczenie. Chwilami nie kontaktowałam i miałam wrażenie, że odpływam, ale cieszyłam się, że daję rady. Było lepiej niż się spodziewałam, więc cieszyłam się z tego. 

Dziś pytam się siebie, czy było się z czego cieszyć i być dumnym, czy to jednak była głupota i nierozwaga. Może jednak powinnam przyznać, że jest ciężko i pójśc do lekarza przed feriami. Granica pomiedzy tym co normalne a niebezpieczne jest teraz dosyć cienka i trudno ją zauważyć.

Nastał kolejny tydzień. Ten, który właśnie minął... Przez weekend było nawet jako tako. Był to dłuższy weekend i nawet znajomych żeśmy nawiedzili i trochę pogadali, coś dobrego wszamali. Miło było.

Niedziela była leniwa, nijaka i Netflixowa. Nic się nie chciało ani sił nie było za wiele. Małżonek też jest zmęczony, więc oboje powoli toczymy nasze gówniane kule pod górę...

W poniedziałek rano mieliśmy zebranie zespołu. To jest spokojny czas. Omawialiśmy bierzące problemy i plany. Jedna koleżanka przyszła z roczną córeczką, bo nie miała jej z kim zostawić i szkrab czasem pełzał pod stołem i hałasował zabawką. Dziewczyny co jakiś czas do niej zagadywały i zabawiały. Dwie godziny zebrania minęły niepostrzeżenie i ciekawie. Potem rozeszłyśmy się do domu, by po południu powrócić na pole boju. Czułam znowu narastające zmęczenie, więc gdy koleżanka powiedziała, że mogę wyjśc wsześniej, gdyż juz tylko troje urwisów zostało, uradowało mnie to niezmiernie i z wielką ulgą wsiadłam na skuter. Zaraz po dwudziestej powlokłam się na piętro, by zalec na wyrku. 

We wtorek miałam z dwoma nowymi koleżankami  szkolenie bazowe w małej miejscowości  pod Leuven. Pojechałam tam pociągiem. Szkolenie było takie sobie. Nic specjalnie ciekawego, ale też spokojnie, na luzie. Dostaliśmy kanapki i napoje typu kawa, herbata. W drodze powrotnej wysiadłam w Mechelen, gdzie i tak się musialam przesiąść, i poszłam na ulicę handlową z nadzieją znalezienia jakiegoś prezentu pod choinkę. Nic specjalnego jednak nie udało mi się znaleźć, a tylko jeansy dla Młodego kupiłam i sobie szary golfik w JBC. 

Postanowiłam zatem w wolnych chwilach przeszukać internety i udało mi się nawet zakupić to i owo. Ponownie zamówiłam prezent dla Młodego, bo oddano mi pieniądze za ten, który zaginął. Już leży w naszej sypialni i czeka na choinkę.

A choinkę bardzo mam ochotę w tym roku przystroić i dużo światełek nawieszać... Gdy w poniedziałek  szłyśmy z koleżanką do szkoły po dzieci, ta zauważyłą, że w jednym sklepiku choinka już ubrana i w ogóle całe okno w świątecznym klimiacie. Dzieci też to potem zauważyły i zaczęły dyskutować na ten temat. Dziś jak tak siedzę na kanapie z laptopem na kolanach i Beethovenem w słuchawkach, a za oknem widzę ponury listopadowy deszczowy i zimny klimat, oczami wyobraźni widzę już światełka na oknie i kolorową choinkę... No bo zimno się zrobiło i niemiło. Człowiek chciałby to jakoś rozjaśnić i ocieplić...

W nocy z wtorku na środę spałam fatalnie i czułam się gorzej niż źle. Koło północy wzięłam telefon do ręki by umówić wizytę, bo stwierdziłam, że dłużej  już nie wytrzymam tego wszystkiego, ale  na stronie nie było wolnych miejsc. Smutno mi się zrobiło.

Postanowiłam zatem, że rano zadzwonię do lekarza, bo zwykle w razie pilnej potrzeby można się wcisnąć jeszcze.  Rano jednak czułam się w miarę dobrze, więc poszłam do pracy. Jeszcze kiedy dochodziłam do pracy było świetnie. Radośnie witałam się z koleżankami, cieszyłam na widok dzieci, by godzinę później ledwo stać ze zmęczenia, by mieć problemy z panowaniem nad sobą i ledwie doczekać skończenia dyżuru, a po powrocie do domu nie móc nawet rozmawiać i paść natychmiast na łóżko jak nieżywa.

Jakież to jest irytujące! Nawet kurde nie wiem, jak ja się w danym momencie czuję i na ile mi starczy sił.

Kiedyś znowu, gdy dyżurowałam na podwórku, nagle zaczęły mi sie recę trząść i we środku też podobne uczucie miałam, jakbym była bardzo głodna albo za dużo kawy wypiła na pusty żołądek, ale najadłam się przeco, zanim wyszłam do roboty i nie powinnam byc głodna wtedy jeszcze. Zjadłam ciastko, popiłam wodą i delirka trochę minęła. Mogłam żyć dalej, choć zmęczenie ogarniało mnie coraz bardziej i bardziej. Nie mam pojęcia, czy to dostraczenie kalorii pomogło, czy zwyczajnie sam proces jedzenia uspokoił nerwy, czy o co to w ogóle chodzi mojemu ciału. Robi dziwne rzeczy, których nie rozumiem.

Metalnie też jest tak średnio na jeża - ciagle od euforii i pełnej petardy do dna piekła i z powrotem. 

W czwartek umówiłam wizytę na piątek, bo znowu rano czułam się dobrze, a po południu dętka, mimo że byłam w tej spokojnej mniejszej świetlicy i to z dwama koleżankami, gdzie dwie spokojnie by sobie radziło a nawet nudziło czasami. 

W piątek rano już jednak miałam watpliwości co do sensu tej wizyty, bo obudziałam się wyspana, zadowolona z życia, pełna energii, jakby nigdy nic. Znowu zaczęłam poddawać w wątpliwość moje rzekome zmęczenie i złe samopoczucie, no bo jakie złe samopoczucie, jak przecież czuję się wyśmienicie. Nawet mi przez myśl przeszło, że Małżonek może pójść na moje miejsce, a ja pójdę normalnie do pracy. Jakby nie fakt, że w czwartek powiedziałam koleżance o tej wizycie i złym samopoczuciu, to kto wie, czy tak właśnie bym nie zrobiła, by po południu tego żałować, jak 2 tygodnie temu... Ta huśtawka jest okropna!

Poszłam na poranny dyżur. Przez większość czasu było tylko troje dzieciaków, a nas dwie panie. Potem doszło trochę ludzików, ale było spokojnie, cichutko, sielsko, anielsko. Dzieci kolorowały obrazki, inne bawiły się klockami, a jeszcze inne lalkami. Ja sobie też rysowałam obrazki razem z dzieciakami. Pełen relaks. Potem poszłyśmy odprowadzić przedszkolaki do szkoły. To jest ze 300 merów drogi. Dzieci maszerowały raźno i wesoło. Wracałam już zmęczona, jakbym z dwie przyczepy gnoju widłami rozwaliła. Sorry, ale to nie jest normalne! Mam dość tej jazdy z góry w dół. 

Małżonek tego dnia został w domu, bo w czwartek tak sobie dowalił w robocie, że zajechał się praktycznie. Podłapał do tego chyba jakiś wirus i w piątek już go całkowicie rozłożyło. Ledwie na oczy patrzył i ledwo zipał, ale uparł się, że zawiezie mnie autem do lekarza, żebym nie marzła na skuterze bez potrzeby, skoro auto stoi pod domem. Bo to dobry chłopina jest.

Dziś leży jak z diabła skóra cały dzień w wyrku z koszmarnym niepokonywalnym bólem głowy łykając proszki, które nic nie dają i pijąc hektolitry różnorakich gorących napojów, by się choć odrobinę rozgzrać i ugasić wielkie pragnienie podyscane gorączką. Ja narzekam na zmęczenie, ale takiego zmęczenia jak on to ja jeszcze nie miałam. 

Moje jest inne i czym innym spowodowane. Moje zaczyna się wewnątrz i nie wynika z przepracowania fizycznego, choć jest z wysiłkiem związane i wysiłek je pogarsza.

Lekarka nawet wiele pytań mi nie zadała. Mój słowotok zupełnie jej pewnie wystarczył, by mój stan ocenić, bo od razu spytała po prostu, czy 2 tygodnie wolnego mnie urządza. Zupełnie nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy i nie bardzo do mnie dotarło, co ona powiedziała, bo w mojej głowie był plan, że może poproszę o wolne do środy... Nie spodziewałam się, że lekarka od razu da mi dwa tygdodnie. W sumie dopiero w domu zrozumiałam, że dostałam zwolnienie do 22 listopada i od razu zaczęłam się źle z tym faktem czuć. A jak napisałam na naszej pracowej whatsappowej grupie i koleżanki zaczęly mi kolejno życzyć "veel beterschap" (dużo zdrowia) a potem zgłaszać kolejno, która w który dzień może mój dyżur wypełnić to poczułam się z tym jeszcze gorzej. Dyskomfort psychiczny i poczucie winy towarzyszył mi przez długą chwilę. Potem jednak przypomniałam sobie rozmowy z trzema koleżankami. Jedna z moich mentorek powiedziała - Jesteś chora to jesteś chora. Idź na wolne i nie cykaj się w ogóle. Zdrowie jest najważniejsze. My sobie tu damy rady spokojnie. 

Druga starsza ode mnie koleżanka powiedziała, że w ostatnim czasie zrozumiała, że jej zdowie i jej własna osoba są ważniejsze niż jakakolwiek praca czy dobro koleżanek i że jak czuje, że niedomaga to idzie do lekarza i nie przejmuje się pracą, jak dawniej. Nie stawia już pracy nad swoim życiem, bo przekonała się już, że życie jest jedno i szybko może się ono skończyć. Doradziła mi też, bym się rozmówiła z szefową, bo prawdopodobnie jest możliwe by mi np nie dawano w ogóle dyżurów porannych albo inne opcje, dzięki którym będzie mi łatwiej sprostać tej pracy.

Z inną koleżanką też na ten temat trochę rozmawiałam, bo i jej życie dało już popalić i w tym momencie też zmaga się z kilkoma poważnymi problemami. Okazuje się, że podobny ma dylemat: pójść do lekarza i zostać w domu, by tam pogrążyć się w czarncyh myślach, czy chodzić do pracy i walczyć ze zmęczeniem i złym samopoczuciem przez całe dnie. Każdy kij ma bowiem dwa końce. Jedną stroną się podeprzesz, a drugą dostaniesz w łeb. I tak źle i tak niedobrze. Nie ma rozwiązania idealnego.

Te rozmowy z koleżankami w każdym razie dodały mi otuchy i odwagi do pójścia do lekarza i na zwolnienie, choć nie powiem, by mnie to radowało. Tyle, że przynajmniej zmiejsza poczucie winy.

Lekarka powiedziała ponadto, bym się nie poddawała łatwo, o ile czuję się na siłach i chcę tę pracę dalej wykonywać. Mówiła, bym próbowała rozmówić się z szefową, jeśli są szanse, że mogą pójść mi na jakieś ustępstwa i w jakikolwiek sposób ułatwić mi wykonywanie pracy. Dała też jednak do zrozumienia, że może być ciężko.... Potwierdziła to, co kiedyś powiedziała psycholożka, że czasem zwyczajnie po raku nie da się wykonywać pracy... Nakazała mi nauczyć się spokojniej wszystko robić, wolniej, bez nerwów, bez pośpiechu...

Nie ukrywam, że to jest moim marzeniem - nauczyć się na nowo spokojnego podejścia do życia. Nauczyć się jak się nie denerować, jak nas sobą panować, jak nie myśleć za dużo, jak opanować tę okropną nieustajacą gonitwę myśli.

Nie wiem jeszcze jak tego dokonam i czy w ogóle mi się uda, ale chcę nauczyć się akceptować moją nową siebie. Mnie taką jaka teraz jestem: starą, wolno kojarzącą fakty, wolno przetwarzającą informacje rejestrowane przez moje zmysły,wolno myślącą, wolno sie uczącą,  szybko się męczącą, lekko niepełnosprawną umysłowo i fizycznie.  Starszą niż mój paszport pokazuje.

Jeśli uda mi się to zaakceptować i z tym pogodzić, to może i uda mi się nauczyć z tym żyć. Żyć wolniej niż dawniej, robić mniej niż kiedykolwiek przedtem, nie próbować ciągle pchać się przed szereg ani z innymi się ścigać, nie próbować, nie próbować we wszystkim być perfekcyjną i lepszą od innych a nawet taką samą jak inni, bo już nie mam ku temu predyspozycji, jak dawniej. 

Nie jest łatwo pogodzić się z faktem, że człowiek jest coraz głupszy, coraz wolniejszy, coraz mniej sprawny fizycznie jak i umysłowo, że jest coraz brzydszy i coraz mniej może. I że to stało się tak szybko. 

Nigdy nie miałam problemu z upływem czasu. Przyjmowałam zawsze ze spokojem, ciekawością i otwartością każdą zmianę. Najpierw dorastanie, a potem powolne starzenie się. Wszystko było okej. Aż do teraz. Bo oto nagle podczas choroby w ciągu kilku tygodni moje ciało postarzało się o co najmniej 10 lat. To widać nawet i to bardzo wyraźnie na zdjęciach. Czuję to i zmagam się z oznakami tego nagłego postarzenia każdego dnia, o czym było już nie raz i nie dwa, choćby powyżej, ale są też wielkie zmiany wizualno namacalne. Moja skóra, która jeszcze 3 lata temu była jędrna, nagle stała się obwisła, sucha i szorstka jak papier. Włosy są rzadkie, suche i niemiłe w dotyku. Paznokcie są całe w bruzdy, kruszą się i łuszczą. Stawy skrzypią przy chodzeniu i straciły dawną elastyczność, którą jeszcze 3 lata temu miały całkiem niezłą. Błony śluzowe nie produkują należytej ilości śluzu albo jest on inny, bylejaki, co w niektórych aspektach bardzo utrudnia życie. Nawet zwykła przejażdżka rowerem czy ciaśniejsze portki powodują bolesne otarcia wiadomogdzie, a nos krwawi przy bodaj smarknięciu. 

Nie jest łatwo przyzwyczaić się do tej nowej mnie. Wszystko zdaje się jakby obce, nie moje. Nie jest łatwo pokornie stanąć w ostatnim czy choćby przedostatnim rzędzie. Nie jest łatwo być słabiakiem, niepełnosprawną, chorowitą, gdy było się sportsmenką, wojowniczką, gdy zawsze było się silniejszą, sprawniejszą niż większość rówieśniczek, gdy zawsze tryskało się energią, optymizmem i radością, gdy myślenie przychodziło z łatwością, a zadania na inteligencję, na które rówieśnikom godziny brakowało, rozwiązywało się w 5 minut...

Ja nie lubię być ostatnia, nie lubię być głupsza od innych, nie lubię być powolna ani słabsza od innych. 

Nie lubię przyznawać się do porażek a jeszcze bardziej nie lubię ich ponosić, a obawiam się, że ta praca właśnie kolejną porażką okazać się może.

Przekonuję siebie, że powinnam umówić się znowu do naszej psycholożki, bo może pomogła by mi w kwestii ujarzmiania galopującyh myśli i niesfornych emocji czy innych aspektach. Wiem, że by mi pomogła, coś doradziła, przyśpieszyła proces, wyjaśniła i jedno moje ja mówi - zrób to -, ale drugie krzyczy - nie ma mowy! Wizyty u psychologa są bowiem trudne i jak się o tym wie, to ciężko się zebrać na odwagę. Nie wiem, czy tę odwagę znajdę. 

Wiele muszę przemyśleć, przeanalizować. Może uda mi się przez te dwa tygodnie poukładać sobie wiele rzeczy w głowie na nowo z psychologiem czy bez. Może uda mi się trochę odpocząć i zdystansować do nowej pracy i siebie samej. 

Dziś rozpoczęłam ten proces od porządnego posprzątania domu. No dobra, porządnego, to może zbyt mocne słowo, ale dokładnie poodkurzałam i umyłam podłogę. Także w kątach, za kanapą, pod kanapą, a nawet pod i za tymi wszystkimi drobniejszymi przedmiotami, którze wszędzie stoją. Dokładnie posprzątałam toaletę i łazienkę. Naprawdę dokładnie. Że w sensie kabinę prysznicową szczoteczką do zębów porządnie w każdym zakamarku, a nie tylko siach mach gąbeczką na odpierdol. Nawet w sypialni posprzątałam dokładnie, co już bardzo dawno się nie zdarzyło, bo mi się nie chciało ostatnimi czasy sprzątać dokładnie gdziekolwiek. 

To ważny krok. Nie wiem jak tam inni mają, ale u mnie porządek w domu ma ścisły związek z porządkiem w umyśle i emocjach. Jeśli źle się czuję, to nie mam ochoty czegokolwiek sprzątać ani układać dobrowolnie. No i mi zwisa i powiewa, jak wygląda moje otoczenie. Nie obchodzi mnie to w ogóle i nie zależy mi na tym wcale, by wyglądało dobrze.  Co oznacza, że jeśli zabieram się za sprzątanie, to chcę coś zmienić w moim życiu i myśleniu. 

Upiekłam też sernik, bo od kilku dni miałam na sernik ochotę. Dobry wyszedł, jak zawsze i z ochotą spałaszowałam wielki kawał. Czuję się z tym dobrze, że posprzątałam i że upiekłam. Jestem oczywiście teraz zmęczona, ale zadowolona z siebie. Dawno już niczego nie piekłam, choć co jakiś czas miałam na coś ochotę. Nawet czasem produkty kupowałam, ale złe samopoczucie nie pozwalało mi moich planów zrealizować. 

Teraz tylko pytanie, czy to blade światełko w tunelu to jest wyjście, czy rozpędzony pociąg...

Nie długo się okaże.

Póki co idę coś zjeść, wziąć prysznic, dać świnkom trawy i warzywek, a potem pomaszeruję na górę... Może obejrzę coś z Młodym, a może pójdę zobaczyć jak się Małżonkowi choruje w naszej posprzątanej sypialni... 

Nie chce mi się szukać iPada, więc zdjęć dziś nie będę dodawać. Piszę z chromebooka, a toto nie jest za bardzo kompatybilne z urządzeniami Ugryzionego Jabłka, z których mam dostęp do chmury ze zdjęciami.


2 komentarze:

  1. Miałaś na pewno nagły spadek cukru, zjedzenie czegoś słodkiego lub wypicie soku pomaga.
    Czasami nasz system nerwowy daje znać, żeby odpuścić choć na chwilę.
    Moja szefowa miała takie podejście do życia, ze próbowała oszukać kalendarz, samą siebie i wszystkich wokół, nawet z zapaleniem płuc chodziła do pracy. Marnie się to dla niej skończyło, ale nastawienia nie zmieniła, a nawet więcej - niezniszczalności wymagała od innych.
    A trzeba być dobrym dla siebie, dość wrogów wokół ;-)
    jotka

    OdpowiedzUsuń
  2. Odpocznij sobie bez poczucia winy. Jesteś po przejściach zdrowotnych, to co się masz tak szczypać. Fajnie że rozmowy z koleżankami dodały ci otuchy, i że lekarka rozumiejąca.
    Dobrych dni🐞

    OdpowiedzUsuń

Komentujesz na własne ryzyko