Pomalowałyśmy salon na biało i teraz jest znowu ładnie. Choć to może też dlatego, że przy okazji posprzątałam...
Wysłałam Małżonkowi zdjęcie, to uśmiał się, że można pomyśleć, że dom jest jak nowy, tylko żeby ten dach nie przeciekał haha.
Na logikę nie powinnam się była zabierać za malowanie będąc bardzo zmęczoną, ale z drugiej strony nie mogłam tego nie zrobić, kiedy sobie to kilka tygodni temu byłam postanowiłam, że własnie wtedy a wtedy się za to wezmę. Psychicznie by mnie to wykończyło. Bo ja to ja.
Bo ja już tak mam.
Jak już coś mi tam pyknie w mózgu i poczuję, że TERAZ jest właśnie ten moment i że TERAZ trzeba to coś zrobić, a w takiej sytuacji to już nie ma zmiłuj. Gdy poczuję raz taki zew natury do wykonania czegoś to od razu daję sobie jasne wytyczne i konkretny termin, którego nic i nikt nie może zmienić, żeby się waliło, paliło... Żadna siła mnie nie powtrzyma.
O przemalowywaniu kolejnych pomieszczeń na biało zaczęliśmy myśleć, jak tylko pojawił sie pomysł o szukaniu domu, żeby spokojnie przygotowywac nasz aktualny dom do potencjalnej przeprowadzki, gdyby takowa miała pojawić się na horyzoncie. Ściany były białe i muszą być białe oddane przy wyprowadzce, tak stoi wszak w umowie. Poza tym nie mogliśmy już patrzeć na te ściany do połowy pozbawione farby, bo odpadła ona z powodu wilgoci podchodzącej od ziemii. No i ten niebieski już mnie się opatrzył...
Trzeba wam wiedzieć, że ja kocham malowanie ścian. Sprawia mi to ogromną frajdę. Dlatego chciałam to zrobić sama, ewentualnie z dziećmi, ale nie z Małżonkiem, bo on jest czasem strasznie wkurzający ;-) bo on chce wszystko robić sam, szybko, bo on umie lepiej. W sensie, że nie jakoś z premedytacją złośliwie, ale on faktycznie umie lepiej, wszak żyje od jakichś 30 lat z malowania. Co prawda nie ścian, a samochodów i maszyn, ale malowanie to malowanie. Dla niego to chleb powszedni, więc siach-mach, szybko, profesjonalnie, perfekcyjnie, idealnie... ja mogę co najwyżej jskieś debilne drobne prace dla niepełnosprawnych wykonywać, jak na babę przystało...
No i wszystko było by fajnie, bo jest fajnie, gdy ktoś dobrze robotę wykona za ciebie i nie musisz się wysilać, gdyby nie fakt, że ja po prostu LUBIĘ malowanie. Sprawia mi to wiele frajdy, relaksuje i daje wiele satysfakcji z wykonanej pracy, Malowanie to jest taka robota, która przynosi wizualne widoczne i długotrwałe efekty, którymi człowiek potem cieszy się przez kilka lat. Tak, nawet jak coś nie do konca wyjdzie, jakieś mazaje gdzieś powychodzą, albo się szafę ociapie pędzlem, to jest fajno, bo sam tego żeś dokonał własnymi rękami i możesz być z tego dumny.
Dla Małżonka natomiast to po prostu zwykłe proste przedsięwzięcie, które trzeba wykonać jak najszybciej i on chce szybko pozbyć się kłopotu, a ja lubię celebrować tę pracę i cieszyć się każdym drobnym jej aspektem od początku do końca. Sprzątać po malowaniu też lubię. Myć, ścierać, odkładać wszystko na swoje miejsce i patrzeć jak pięknie wygląda na tle czystych ścian... Ot takie zboczenie.
Teraz, gdy nic mi nie idzie, nic nie wychodzi, tak jak chcę, takie proste i efektywne zajęcia są mi bardzo potrzebne dla poprawienia samooceny i samopoczucia. Potrzebuję czasem zrobić coś, co potrafię, w czym jestem dobra, by poczuć się lepiej, by się odrobinę dowartościować, by pokazać, że jest jeszcze coś co potrafię i czemu jestem w stanie sprostać. Po przeżyciach i wszystkich niepowodzeniach ostatnich lat moje z takim trudem wcześniej zbudowane poczucie własnej wartości praktycznie do cna wyparowało i legło w gruzach bezsilności.
Poza tym ja ogólnie jestem taką osobą, która wiele rzeczy woli robić sama od początku do końca po swojemu, by mi nikt nie przeszkadzał, nie wtrącał się, nie wchodził mi w paradę, a już szczególnie nie poprawiał i nie dyrygował. Nie każdego zajęcia to się oczywiśćie tyczy, a tylko niektórych. Przy wielu wolę, jak ktoś pomaga, a przy jeszcze innych to najlepiej, jakby ktoś to za mnie robił i mnie z kolei do tego nie mieszał.
Gotować np mógłby ktoś za mnie każdego dnia, tak bardzo nienawidzę tego przykrego niewdzięcznego obowiązku.
Sprzątać lubię, ale we własnym tempie, wtedy gdy mam na to ochotę i najlepiej gdy nikogo nie ma w domu, by się nie plątał i nie przeszkadzał. W praniu i składaniu ubrań też nikt mi nie musi pomagać, choć jakoś strasznie mi to nie przeszkadza. No, może odrobinę mnie irytuje, jak ktoś inaczej ręczniki czy cokolwiek innego poskłada, ale jestem w stanie to przeżyć. Wiadomo nie od dziś, że ja jestem strasznie upierdliwa i czepliwa...
Malowania jednak nie robi się co drugi dzień, jak pranie ręczniów czy gotowanie. Dlatego to dla mnie wielkie wydarzenie, które należy celebrować i cieszyć się z każdej sekundy. Nawet jak później trzeba za to zapłacić zmęczeniem.
Choć z perspektywy kilkudniowej patrząc to pod tym względem wcale nie było tak źle, jak się mogło wydawać. Bo i czemu by miało być. Malowanie nie jest ani specjalnie ciężkie ani trudne. No chyba, że sufity trzeba malować albo bardzo wysokie tudzież skompliowane pomieszczenia. U nas natomiast sufity są drewniane i się ich nie maluje, a pomieszczenia są bardzo niskie... Malowanie ścian z kuchennej drabinki to bajka...
Co ciekawe na drugi dzień nic mnie nie bolało, bo tak trochę sie skurczy wszystkich części ciała obawiałam, gdyż malowanie aktywuje mieśnie, których na codzień się nie używa, ale nic takiego nie miało miejsca.
Pracowałam powoli i spokojnie robiąc sobie krótkie przerwy, ale cały dzień gdzieś od siódmej począwszy od przenoszenia niektórych rzeczy, potem z przerwą na rowerowanie do sklepu i nazad po jakiś "gips" w tubce, bo zapomniałam wcześniej kupić, a dziury trzeba było zatkac po wyjęciu gwoździ. Potem jeszcze podrównałam innym "gipsem" zagrzybione tereny (ale bez przesady - to przecież nie moja chata). Następnie jeszcze obkleiłam wszystko taśmą, by się nie zabrudziło...
A potem dołączyły Dziewczyny, pomogły rozciągnąć folię malarską po podłodze, włączyłyśmy radio z telefonu przez boxa na cały głos i zaczęła się zabawa. Słuchałyśmy tutejszego jakby "lata z radiem" i grali sporo letniej wesołej muzyki na życzenie słuchaczy, więc dobrze się malowało, choć czasem jakiś oszołom zamówił jakiś stary nostalgiczny zdarty hicior, od którego wałek przestawał się kręcić i ziewańsko się zaczynało, ale ogólnie tutejsze Radio 2 przypomina mi kiedysiejsze polskie lokalne Radio Rzeszów. Mają dużo ciekawych audycji z udziałem słuchaczy i bez, no i grają najróżniejszą muzykę, zarówno stare i nowe lokalne hity folkowe, najnowsze popularne zagramaniczne kawałki jak i piosenki dla dzieci. Jeśli mam ochotę na radio, zawsze wybieram tę stację. To radio usłyszycie chyba też w większości tutejszych sklepów i w wielu domach, choć młodzi wolą staje podobne do polskiej zetki czy eremefu, gdzie mielą przez tydzień jedną i tę samą płytę.
Ale malujmy dalej.
Młoda pomagała ostrożnie i na dwie tury z długą przerwą na rekonwalescencję, bo dłonie szybko zaczęły ją palić żywym ogniem od trzymania pędzla. Jednak całkiem sporo pomalowała jak na trochę niepełnosprawną kobitę. Najstarsza walczyła dzielnie i pędzlem, i wałkiem. Praca w zieleni już przyniosła efekty i kondycja oraz siła Najstarszej znacznie się poprawiła. Robi się z niej silna baba mimo że nie wygląda, bo chuchro to nadal straszne (choć jak na kobietę z zespołem Turnera to i tak podobno wielkolud).
Pomalowałyśmy cały salon dwa razy, ale ta tania farba Dulux z Actiona faktycznie dobrze kryje i tyle wystarczyło, by ten nasz niebieski nie wystawał spod spodu. Jest bielusieńsko jak szanującym się w psychiatryku.
Na koniec nawet jeszcze posprzątałam te folie, taśmy, i meble przepchałam pi razy drzwi na swoje miejsce, a nawet niektóre rzeczy zniosłam, jak wszystkie dwa kwiatki, mój fotel biurowy czy dywan, bo ulewy i burze zapowiadali, a to na polu stało. Mebli nie trzeba było ani zakrywać, ani wynosić, a tylko od ścian odsunąć na środek. Biblioteczki nawet nie dygałam. Ona zakrywa całą ścianę od ziemi do sufitu. Co mnie obchodzi, jak jest z tyłu. Poza tym nasze pająki muszą też gdzieś mieszkać c'nie?
Potem się wykąpałam i jakieś pół godziny poświęciłam na dokładniejsze i dłuższe niż zwykle rozciąganie wszystkich mięśni i ścięgien. Myślę, że to właśnie zapobiegło bólowi, którego się obawiałam. Proste ćwiczenia rozciągające robię od pewnego czasu PRAWIE codziennie i uważam, że to przynosi dosyć dobre efekty. Moje stawy stają się coraz bardzej elastyczne a i całe ciało ogólnie sprawniejsze. Do szpagatu ciągle jeszcze mi daleko, ale to jest mój cel ostateczny, do którego wszak mi się nie spieszy. Światła potrafię ciągle stopami bez wysiłku zapalać, nawet jak pstryczki mam na wysokości głowy i robię to często, gdy ręce mam zajęte niesiem jakichś rupieci. Drzwi też oczywiście stopami otwieram, nawet jak picie niosę w rękach. Gwiazdę też czasem sobie fiknę, bo z pewnych głupot nigdy się nie wyrasta haha
Czy malowanie mnie zmęczyło? Oczywiście, ale zanim zabrałam się za to przedsięwzięcie, uznałam po długich rozważaniach za i przeciw, że mam to w dupie.
Poza tym odrobinę więcej lub mniej zmęczenia i tak nie robi różnicy, bo jest ono wielkie i rośnie bez wględu na to, co robię poza pracą, czy czego nie robię.
Już wcześniej, zaraz po napisaniu poprzedniego wpisu, a może nawet już w trakcie, postanowiłam, że i tak poproszę onkologa o zwolnienie do końca umowy, gdyż i tak nie dam rady bez względu na to czy zajmę się malowaniem, czy te ostatnie dwa tygodnie poza pracą nie będę robić kompletnie nic tylko leżeć i śmierdzieć (mycie też jest wszak męczące).
Praca w takich warunkach nie jest dla mnie. Zapytałam siebie, w imię czego ja się niby mam poświęcać dla tej pracy? Dla kogo? Dla kolegów, którzy mnie nawet nie lubią, a za rok nawet mojego imienia nie będą pamiętać? Dla dzieci, które ledwie znam i których prawdopodobnie nigdy więcej nie zobaczę? W imię czego ja mam swoim zdrowiem płacić za czyjeś głupie decyzje? Co ja będę mieć z tego, że będę pić litrami kawę, energetyki i łykać proszki przeciwbólowe, by przetrwać ostatnie 2 tygodnie w pracy, w której właśnie wszystko stoi na głowie, a w której i tak nie zostanę i która sama nawet nie przetrwa?
Nic nie będę z tego mieć poza rosnącym z każdym dniem zmęczeniem, emocjonalnym wyczerpaniem, a przede wszystkim stresem...
Koleżanki mają swój rozum, niech się same o siebie troszczą. Czy te, które kilka miesięcy temu zabrały dupę w troki i zwyczajnie odeszły do innych świetlic, przejmują się dziś tym, co tutaj się odjaniepawla? Wątpię. One zatroszczyły się o swoje dobro i miały rację.
Dzieci mają rodziców czy innych opiekunów. Niech się nimi zajmują,
Co mnie to wszystko gówno obchodzi?!
W końcu wybrałam po prostu siebie. Bo mogłam. Po co o tym piszę? Bo muszę siebie przekonać, że właściwie postąpiłam i spróbować przestawić mój kompas moralny...
Nie było to łatwe i nie jest, bo całe życie wpajano mi, że mam żyć dla innych, mam być dla innych, inni są zawsze ważniejsi, myślenie o sobie to grzech, to egoizm, samolubstwo, a to wszystko jest złe. Dziś wiem, że to gówno prawda, że bez troszczenia się o siebie, nie możemy dostatecznie zadbać innych, ale przekucie tej wiedzy tajemnej w czyny jest dla mnie wciąż nie lada wyzwaniem. Gdy zaczynam stawiać siebie na pierwszym miejscu, od razu w mózgu pali się czerwone światło alarmowe "egoista!" "samolub!" "to grzech!" wołąją głośniki w mojej głowie i włączają się blokady. Spuszczam pokornie łeb, padam na kolana, biję się w piersi, łykam proszki, popijam kawą i służę innym w pokorze, tak jak mnie nauczono w domu, w szkole, na religii. Z kajdanów wewnętrznych ciężko jest się uwolnić i zawalczyć o swoją wolność i niezależność.
W ostatni dzień mojej pracy pojechałam na mój ostatni dyżur ostatni raz pokonując te a nie inne cztery kilometry na swoim rowerze. Na dzień dobry zapytałałam po raz ostatni koleżankę, którą zmieniałam, "jak tam dziś na pokładzie?". Na co ta wzruszyła zrezygnowana ramionami i odparła, że jedna ze studentek nie stawiła się rano na dyżur, w związku z czym ona była rano całkiem sama, dopóki nie dotarły na swoje (późniejsze) dyżury kolejne dwie dziedwczyny. Dzieci płakały, mówiła, bo nie miał się kto nimy zająć, gdy ona przyjmowła kolejne dzieci i prowadziła wstępne rozmowy z rodzicami. Rano jest bowiem zawsze trochę zamieszania, zanim wszyscy przyjdą, zostaną zajejestrowani w systemie, odłożą do właściwych pojemników swoje pudełka z owocem, kanapką, ciastkiem i wodą, zaniosą plecaczki na półkę, a kurteczki zawieszą na wieszaczkach, a rodzice wymienią z głównym wychowawcą bieżące uwagi na temat dzieci. W międzyczasie zawsze ktoś chce do łazienki, drugi trzeciemu przywali klockiem, a czwarty z piątą kłóci się o wózek na lalki... Kto pracuje z dziećmi, albo ma więcej niż jedno w domu, ten kuma... Rodzice się niepokoili widząc, że koleżanka jest sama, bo przecież zawsze było więcej opiekunów...
Koleżanka dzwoniła kilka razy, pisała sms-y i nagrywała się na sekretarce tej studentki, ale bez jakegokolwiek odzewu. Nie wiadomo, czy laska zachorowała, wilk ją zjadł w drodze, czy zwyczajnie postanowiła się wypiąć i więcej nie przychodzić, co studentowi teoretycznie wolno nawet po jednym dniu pracy bez podawania powodu, ale powiadomić jednak by wypadało, a nawet trzeba... Dzisiejsza młodzież, ech. Teraz na młodych ludzi nie można w ogóle liczyć. Nieodpowiedzialni. Niesłowni. Na wszystko każdy ma wyjebane... Małżonek takich frajerów poznał w swojej pracy bez liku... A ja się szczypię, że chora i zmęczona nie mogę do pracy chodzić, gdy tymczasem młode zdrowe laski ot tak po prostu nie przychodzą z dnia na dzień i chuj, a jak już łaskawie przyjdą, to cały dzień przesiedzą na dupie i nawet swojego gówna z drogi nie przesuną...
Dalej koleżanka powiedziała, że normalnie w takich sytuacjach firma powinna wysłać wsparcie, czyli jakiegoś randoma z innej lokalizacji i że o to wsparcie juz dawno poproszono, ale nikt się nie zjawił i w ogole jakaś parodia z komunikacją z własną firmą. Siedziba główna mieści się kilkadziesiąc kilometrów od nas, bo to sieć działająca w całej Flandrii, a biuro jest jedno pod stolicą naszej prowincji.
I to jest problem z takimi molochami. Dopóki wszystko działa jak należy to działa, ale jak nagle coś jebnie, to ciężko znaleźć kogoś odpowiedzialnego, kto zajął by się danym problemem, bo nikt nie wie, kto to niby powinien być i tak chodzisz od Kajfasza do Annasza, ślesz mejle, dzwonisz, a jednocześnie próbujesz jakoś wszystko utrzymać rękoma, nogoma i zęboma by się do końca nie rozjebało. Tak to wygląda właśnie teraz w tej świetlicy.
Koleżanka rozkłada ręce i niemal z rozpaczą mówi, że już nie wie, jak to wszystko ogarnąć... Potem poszła na górę dzwonić i wróciwszy oznajmiła, że dostała zezwolenie na to by wolontariusze i studentki sami mogli pełnić dyżur bez właściwego etatowego wychowawcy. Ona i ta druga tylko będą zatem musiały otwierać i zamykać...
Jak ja się cieszę, że to już nie jest mój problem!
W międzyczasie pojawiła się ta sprzątaczka, której miałam już nie oglądać...
Tym razem miała inny problem. Popsuł się zamek w drzwiach głównych od akademii i nie mogła tamtędy wchodzić ani wychodzić, więc zapytała, czy może wyjść przez świetlicę z wiadrem brudnej wody, bo musi wylać ją do kanalizacji, bo "wylewanie takiej brudnej wody z płynem do toalety jest bardzo dla sedesu szkodliwe..."JPRDL. Ciekawe, czy jakby musiała sprzątać na 25 piętrze też by latała na ulicę wylewać wodę po umyciu podłogi...? Niektórzy to tu na prawdę mają nasrane we łbach, a ich wiedza na temat szkodliwości substancji jest dosyć... oryginalna. W czym może niby kiblowi zaszkodzić Mr Proper czy temu podobne płyny używane do mycia podłóg? Zakładam oczywiście, że baba używa tego płynu zgodnie z instrukcją, czyli używa zakrętkę płynu na wiadro wody, a nie że nierozcieńczonym myje podłogę, czy cokolwiek innego.... I gdzie wy wylewacie wodę po umyciu podłóg? Dla koleżanki pytam.
Panią Upierdliwą Sprzątaczkę oczywiście musiałam co chwilę wpuszczać do świetlicy, co znaczy, że zamiast iść pilnować dzieci na podwórku, gdzie zabrały je wolontariuszki, musiałam stać przy pstryczku otwierającym drzwi. A ta jeszcze 3 razy musiała zadzwonić, gdym natychmiast, teraz, right now jej nie otwarła... No powiadam wam, ta baba jest porąbana...
Potem znowu przyszedł pan z gminy, który też przez świetlicę musiał się dostać do akademii, by naprawić rzeczone drzwi. Przy okazji popatrzył też do naszych drzwi przesuwnych w sali, które kilka tygodni zostały zgłoszone, ale stwierdził, że na tym on się mie zna, przeto powiadomi kogoś innego i może w przyszłym tygodniu ktoś przyjdzie. Taa...
Spytałam o kibel, czy ktoś ich powiadomił. A tak, faktycznie, było takie zgłoszenie, ale nie mają teraz ludzi... Czy ktoś kuźwa w ogóle pracuje w tym kraju? Przeludnienie jest niby a robić nima komu.
Poszedł zobaczył, rozpoznał problem i zapowiedział. że kogoś wyśle, bo na razie mamy chyba wystarczająco kibli dla dzieci co nie...? No, w sumie mamy... Woda się nie leje, bo Magda se poszukała tutorialu na YT i udało jej się zakręcić wodę w tej durnej spłuczce, za co koleżanka była mi bardzo wdzięczna, ale też jakby lekkiego karpia strzeliła, bo ona próbowała coś z tym zrobić, ale nie wiedziała jak...
No ale ja z Polski jestem, to wszystko zmienia. Polacy to kombinatorzy.
Chwilę później pan przyszedł na podwórko i dał mi klucz do nowego zamka od akademii dla plebana, bo ta akademia to też plebania. To przede wszystkim w sumie dawna plebania, choc dziś mało to kogo obchodzi tak samo jak kościół. Następną chwilę później pojawił się i nieśmiały starownika pleban po swój nowy klucz.
A jeszcze uśmiałam się z tego chłopa z gminy, którego przedszkolak wracający z taolety dopadł ze swoim milionem pytań. Chłopina na wszystko odpowiadał cierpliwie i z uśmiechem...
- A czemu masz takie pomarańczowe ubranie?
- Żeby mnie było lepiej widać, jak pracuję na podwórku czy przy drodze. Tak jest bezpieczniej bo mnie z daleka widać...
- A po co masz tyle kieszeni i co w nich masz? / A do czego ci ten nóż? / A co jak się skaleczysz?
Dzieci wszystko muszą wiedzieć. Ale to dobrze. Szkoda, że z czasem system zabija w nich tę ciekawość świata...
To było w każdym razie bardzo ciekawe ostatnie trzy godziny ostatniego dnia mojej pracy.
Potem wsiadłam na swój rower i popedałowałam na pobliską stację. Kupiłam bilet dla siebie i Pani Rower (tak, to Pani Rower, ma na imię Ciri) gdzie razem z rowerem wsiadłam do pociągu i pojechałyśmy sobie do miasta. Jechało się fajnie, ale do Dendermonde chyba nigdy już się z rowerem nie zawinę, bo tam nie ma tych takich dynsków przy schodach do wyprowadzania rowerów, o czym niby wiedziałam, bo ludzie wciąż narzekają, ale co innego wiedzieć, a co innego musieć samemu rower znieść na dół z peronu i potem go wynieść po kolejnych schodach do wyjścia. Mniej bym się chyba zmęczyła, jadąc te kilkanaście kilometrów na rowerze niż wynosząc go po tych głupich schodach. No ale ciopągiem było szybciej. Dalej pokręciłam pod szpital.
Na oddziale, jak zwykle, jak każdego, przywitano mnie z uśmiechem. Oni tam chyba coś biorą, tak zawsze jest tam wesoło i pozytywnie hehe. Strasznie pozytywni tam ludzie pracują. Tym razem krew nie chciała już w ogóle lecieć z portu, więc pielęgniarka wkuła się w przedramię, by pobrać krew do badania. Zasugerowała, bym zapytała lekarki o wyjęcie tego ustrojstwa z mojego ciała, skoro to ostatnia dawka Zomety, a krwi nie da się przez to pobierać. Port trzeba co 3 miesiące przepłukiwać, co też jest uciążliwe, bo trzeba latać do szpitala po nic. To kwestia kilku minut a pół dnia zmarnowane.
Doktorka powiedziała, że za 3 miesiące to omówimy i zanotowała, żeby mi wizytę ustalili. Dobra, mnie tam rybka. Kwestię zwolnienia kazała mi załatwiać z pielęgniarką socjalną, którą miała do mnie wysłać na oddział. Potem wróciciłam na oddział i przez pół godziny siedziałam pod tą ostatnią kroplówką. Na koniec zapytałam, co z tą pielęgniarką... Koleżanki próbowały się do niej dodzwonić, bo gdzieś w innej części szpitala była, ale w końcu zapytały, czego od niej w zasadzie potrzebuję, gdy odparłam, że zwolnienia, te zapytały tylko o daty i zaczęły próbowac takowe same tworzyć w komputerze, ale wtedy zjawiła się poszukiwana i dokończyła wypełnianie formularza zwolnieniowego, a potem poszła po autograf lekarki i przyniosła mi gotowy dokument. Szanuję , że tam w ogóle nikogo nie obchodzi, dlaczego chcę zwolnienie, tylko po prostu je wypisują. Zakładam, że należy z tego wnioskować, że onkopacjentom się to po prostu należy, no i że w Belgii ludzie zbyt często nie kombinują, nie oszukują na taką skalę jak w Polsce. Choć też to zawsze w dwie strony działa - ty ufasz lekarzowi a on tobie.
Jak się czuję z tym, że już nie muszę iść do pracy? Uczucia mam dosyć mieszane. Stąd też i powyższe rozważania. Z jednej strony mam jak zwykle poczucie winy, że zawiodłam innych i siebie samą. Głupio mi, że porwałam się po raz kolejny z motyką na słońce i uparcie walczyłam z tymi wiatrakami wiedząc już, że moje działania z góry są skazane na niepowodzenie.
Z drugiej jednak odczuwam radość i satysfakcję, że to wszystko właśnie zrobiłam, bo jednak lepiej spróbować i żałować, niż żałować, że się nie spróbowało.
Dobrze, że najpierw wróciłam do sprzątania, by przekonać się, że to jest za trudne.
Dobrze, że poszłam na kurs, bo wielu rzeczy się tam nauczyłam wcale nie tylko strikte związanych z pracą z dziećmi, ale też o sobie, o ludziach, o życiu. No i tego dyplomu też mi już nikt nie odbierze. To samo z pracą w świetlicy. Niby było za trudno, niby nie dawałam rady, niby to nie dla mnie, ale w systemie zapisze się to przecież jako czas przepracowany, a i w CV wychowawca świetlicy wygląda o wiele lepiej niż pomoc domowa.
Poza tym odczuwam ulgę, że już nie muszę tam iść. Nie będę tęsknić, ale będę ten czas dobrze wspominać, bo poza tymi dwoma wymądrzającymi się idealistkami na początku, pozostałe relacje były nienajgorsze (choć powtórne odkrycie zapomnianej starej ale oczywistej prawdy o sobie jako osobie asocjalnej było trochę bolesne). Dobrze, że mogłam przekonać się, że praca z dziećmi już nie jest dla mnie, ale że nadal dobrze się wśród dzieci czuję i że wiele dzieci mnie lubi i to czasem wyraźnie bardziej niż innych. Jeśli w przyszłości nadarzy się taka okazja, to z chęcią zgłoszę się do jakiejś świetlicy jako wolontariusz podczas takich czy innych wakacji.
Teraz pora na odpoczynek oraz zdystansowanie się do życia i zdrowia, a potem zacznę zapewne tworzyć jakąś nową przygodę.
Skutki uboczne Zomety dobrze przewidziałam.
Aktywowały się już wieczorem po powrocie ze szpitala. Powoli zaczęła mnie okarniać wielka senność i dziwne zmęczenie, a do tego wysychał mi pysk w środku i chciało mi sie okropnie pić. Myślałam, że mie rozedzre jak smoka wawelskiego, tyle wody wypiłam. Do łóżka poszłam już o 20 z zamiarem czytania tam książki, ale nie byłam w stanie i zaraz zasnęłam kamiennym snem, ale niespokojnym pełnym dziwnych chaotycznych obrazów. Obudziłam się o szóstej rano, bo mi sie chciało strasznie sikac i pić, a ustach miałam ohydny chemiczny posmak, choć niby tej kroplówki nie piłam tylko dożylnie mi to podali... Wycysiałam się, wypuściam kury, wyniosłam worki z plastikiem i resztkami jedzenia, bo to był dzień odbierania tych worków, wypiłam szklankę wody, zaczyniłam chleb, bo wieczorem wyjęłam byłam zakwas z lodówki, a potem poszłam jeszcze chwilę się położyć, gdyż ciągle byłam nieprzytomna mimo spaceru po świeżym powietrzu. Zasnęłam na kolejne dwie godziny. Po tych blisko 12 godzinach snu nadal byłam nie do życia. Zmęczenie, ale takie inne niż to typowo fizyczne. To jakby od serca pochodzi. Mam uczucie, że ono jakby z wielkim trudem tę krew po moim ciele dziś pompuje. Jakby ta wczorajsza kroplówka z cementem była, czy coś... Na twarzy wykwitały mi czerwone plamy jak tylko szybciej się poruszałam. Czułam się jak podczas grypy jeśli idzie o siłę, takie lelum polelum.
Tak jak przewidywałam, ostatnia dawka zdaje się być najgorsza, ale dobrze że to już koniec. Uf.
Po zjedzenie paru kromeczek, zamięsiłam mój nowy chlebek. Siedziałam sobie z miską na podłodze, bo nie miałam siły stać przez te 20 minut potrzebnych do ugniatanie i rozciąganie ciasta chlebowego. Potem chlebek sobie rosnął w misce przez kilka godzin. Potem go pozakładałam i załadowałam do koszyczka, by jezszcze sobie poleżakaował. Nagrzałam piekarnik razem z garnkiem żeliwnym, a później załadowałam doń ciasto.
Resztę dnia siedziałam pod kocem, słuchającm muzyki i wystukując te wszystkie wyrazy z chromebooka.
"Raz na tym świecie jesteś.
Więc przeżyj życie swoje
jak tylko zechcesz.
Idź do przodu i nie oglądaj się za siebie
Bo nie patrząc za siebie,
dalej dojedziesz. [...]
Wiele rzeczy spróbowałem
jeszcze więcej chcę spróbować.
W walce życia z problemami
głowy ja nie będę chować...
/Jeden Osiem L/
Wieczorem zaczęły mnie boleć wszystkie stawy, mięśnie i kości. Najpierw lekko, ale w końcu gdy spożywałam kolację, nagle pojawił się dosyć intensywny ból w całym ciele. Nie jakiś straszny, ale na dłuższą metę by szło chyba ześwirować. Na szczęście szybko zelżał, ale czułam się źle i coraz gorzej. Stan podgorączkowy, zimno, ból w całym ciele. Poszłam się położyć, ale tak mnie wszytsko bolało, że myślałam, że oczadzieję. Poruszałam się z trudem, bo miałam takie uczucie, że kości w stopach mi się zgumowały, tak dziwnie się stawało na stopach. Było to bardzo nieprzyjemne. Nie mogłam sobie w ogóle miejsca znaleźć do ułożenia... W końcu jakoś zasnęłam. Obudziałam sie gdzieś w środku nocy na siku, ale ledwo udało mi się wstać, takie mi było zimno i wszystko tak cholernie mnie bolało, jakbym z jakiejś skały się strurlała i wszystko było poobijane i powykręcane. To była wyjątkowo bolesna droga do kibla na dół. Na górę wracałam poschodach na czworakach, bo ciężko mi było ustać na nogach. Gorączki niby nie miałam, a tylko lekki satan podgorączkowy, ale uczucie było bardzo gorączkowe. Co za shit!
Rano pojechałam na przejażdżkę rowerową, by trawy dla świnek uzbierać i się trochę rozrusząć i dotlenić, ale nie jest ciągle dobrze. Nadal bolą mnie stawy i czuję się opiździale. Jest jednak lepiej niż wieczorem. Dobrze, że se to wolne załatwiłam, bo nie było by szans, bym poszła do pracy w takim stanie. Nawet bym tam nie dojechała przecież...
Nasi Panowie tymczasem podziwiają ciągle padający deszcz w Polsce. Udało im się jednak wstrzelić się pomiędzy deszczem do Muzeum Wsi Lubelskiej, który to skansen ponoć Młodemu bardzo się podobał. Nawet kilka zdjęć mi przesłali, bym i ja mogła sobie popatrzeć.
Młodemu podoba się u babci i dobrze sie bawi. Małżonkowi u mamy też się podoba, tylko niestety w tym roku bardzo źle zniósł tą długą podróż i teraz jest po prostu chory. Donosi, że wszystko go boli, szczególnie głowa, szyja i plecy i że czuje się koszmarnie, co stawia dalszą część planów i cały urlop pod wielkim znakiem zapytania, ale ufamy, że powoli się poprawi i będzie mógł mimo wszystko też trochę wypocząc i się zabawić... Trzymamy kciuki.
Niestety z od nas do ich miejsca docelowego jest około 1500km, co daje całe dwa dni ciągłej jazdy. Noc spędzają zawsze w hotelu, co trochę pozwala odsapnąć, ale to nadal jest cholernie daleko. Za daleko jak dla jednego kierwcy po 50-tce, za daleko dla osoby pracującej ciężko fizycznie przez cały rok. Mnie wystarczyły dwie przejażdżki w te i z powrotem jako pasażer, by powiedzieć NIE wizytom w Polsce.
Chyba nigdy nie zapomnę tej ostatniej drogi powrotnej do Belgii. Jeżu kolczasty, jaki to był ból! Jak o tym myślę, to aż czuję ten nóż w moich plecach brr. Już jak pod hotelem koło granicy wysiadłam wtedy z wielkim trudem z auta, Małżonek się podśmiechiwał, że stara babcia jestem, bo tak szłam do tego hotelu, jakbym ze 120 lat miała, krok po kroku pochylona trzymając się za plecy. Do postoju w Niemczech było trudno wytrzymać z bólu, ale potem to już był czysty koszmar i tortury. Pamiętam, że jak pod Anwetrpią staliśmy w korku na autostradzie, chciałam wysiąść i te ostatnie kilkadziesiąt kilometrów przejść na nogach, bo ból pleców był już nie do wytrzymania. Ale najśmieszniej było pod domem, gdy nie mogłam wysiąść z samochodu, bo co się tylko ruszyłam, to czułam przeszywający ból, który mnie paraliżował. Jakby ktoś wbijał ostry nóż w moje plecy i obracał przy każdym ruchu. Brrrrrr. Wtedy powiedziałam sobie i wszystkim innym, że nigdy więcej do Polski nie pojadę i obietnicy dotrzymałam. Nie byłam w PL przez 10 lat i raczej sie nie zanosi, choć nie raz nachodzi mnie, by pozwiedzać miejsca, na których odwiedzanie nie było mnie stać, gdy tam mieszkałam...
Może kiedyś zbiorę się w sobie i wsiądę w samolot... lub (co bardziej prawdopodobne) pociąg i pojadę pozwiedzać Polskę. Ino najsamprzód gdzieś siły musze kupić, bo ta którą mam, mi raczej nie wystarczy na tak daleką podróż... Póki co zadowalać sie muszę zwiedzaniem Belgii i Holandii, gdzie jestem u siebie i mam blisko, czyli mnie stać. Ewentualnie mogę jeszcze Niemcy, Francję czy Wielką Brytanie obskoczyć, bo tam szybkie pociągi jeżdżą i można w jeden dzień objechać w te i nazad, jak się uprze, a i bilety nie sa drogie. Tylko, że sama daleko za jasnego grzyba nigdzie nie pojadę, gdzie się nie dogadam. Inaczej już dawno bym do tego Maroko poleciała, gdzie mam darmowy nocleg zapewniony hehe. Nie ma takiej zasranej możliwości. Małżonek nie jest niestety typem turystycznym, co utrudnia sprawę. On woli swoje stare śmieci i własne cztery ściany. Młodzież zaczyna się powoli robić turystyczna i to rodzi nadzieję, że może razem tu czy tam czasem wyskoczymy, jak się moja sytuacja trochę ustabilizuje... W planach na razie są Niemcy, gdzie możemy spokojniutko pociągiem pojechać, ale to się jeszcze zobaczy...
Wiecie, ciężko jest wyruszyć dalej z domu, gdy człowiek nie nawykł do takich eskapad, bo nigdy nigdzie nie jeździł daleko, nigdy nie bywał na żadnych wakacjach.
Wiecie, że ja pierwszy raz pojechałam na wakcje mając jakieś 20 lat, gdy zaczęłam trenować karate? Pojechałam razem z Moim Wielkim Bratem i drużyną na obóz sztuk walki w Bieszczady. Wakacje polegały głównie na intensywnych treningach 3 razy dziennie, łacznie jakieś 5 godzin dziennie, na więcej człowiek nie miał ani czasu ani sił. Ale byłam na wakacjach cały tydzień.
Wcześniej raz byłam na wakacjach z babcią. Po ukończeniu 3 klasy podstawówki. Całe trzy dni spędziłyśmy u siostry babci w pobliskim mieście. Kategoria ŁAŁ! Nigdy nie zapomnę. Moje jedyne "Prawdziwe Wakacje". Dwie noce spałam poza domem (nie licząc nocowanek u babci) w MIEŚCIE! w bloku i mogłam każdego dnia iść sama na plac zabaw się pobawić. Do dziś pamietam jakie tam atrakcje były, Kolorowa karuzela i huśtawki. Nie było zjexdżalni nad czym ubolewałam bardzo.
Na obozie karate byłam 3 lata pod rząd. Pierwszy raz w Bieszczadach, dwa pozostałe nad Bałtykiem. Pierwszy wyjazd nad morze to też była dla mnie kategoria łał. Pierwszy raz zobaczyłam prawdziwe morze mając ponad 20 lat! Czuję wciąż te emocje i to pierwsze wrażenie chyba na zawsze pozostanie we wspomnieniach. Teraz nad morze za to mam blisko i mogę sobie jechać, kiedy mi się tylko zachce morze zobaczyć... Cieszę się z tego faktu i korzystam.
Potem byłam jeszcze raz nad polskim morzem, bo chciałam je pokazać moim dziewczynkom. One miały wtedy 4 i 6 lat a ja byłam ich jedynym rodzicem. Łatwo nie było, jechałyśmy cały dzień i noc pociągiem w jedną i tyleż samo w drugą stronę. Było jednak warto. Zabrałam do pomocy i towarzystwa Młodszego, wtedy nastoletniego brata, czego kurde do dziś żałuję, bo on był taki niezadowolony przez cały tydzień, tak narzekał i biadolił, że kazałam mu jechać nad jakieś głupie morze, że mało mnie szlag przez to nie trafił. Pomóc też w niczym mi nie pomógł... A ja głupia myślałam, że każdy chce zobaczyć morze i każdy, już szczególnie nastolatek, polubi morze... Myliłam się. Siostrę wcześniej zabrałam na nasz obóz (gdy też była nasto) i ta była zachwycona, cieszyła się, ganiała na plażę, nawet z 15 aparatami fotograficznymi całej drużyny raz przez bramę przeskakiwała za nami, ale właśnie to było fajne...
To tyle jeśli idzie o moje wakacje. Pozostałe lata w PL wakacje spędzało się głównie w okolicach farmy, czyli przy zbiorach róznych owoców i warzyw, kopieniu i zwożeniu siana, cięciu trawy i kukurydzy dla krów oraz zbieraniu liści z buraków, żniwach, co wcale nie było jakieś złe, bo zabawy przy tym też było od groma i ciut ciut, a poza tym pomiedzy tym wszystkim mogliśmy sie oczywiście bawić do bólu sami czy to z dziećmi sąsiedzkimi, chodziliśmy się kąpać w rzece, graliśmy na komputerze, jeździlismy rowerami po okolicy, czasem zwiedzaliśmy samopas jakieś ruiny albo szwenadliśmy się po upuszczonym pełnym legend tunelu z drugiej wojny światowej, gdzie Hitler z Mussolinim sie spotkał, gdzie dziś jest płatne muzeum, ale dawniej wystarczyło się przedrzeć przez pokrzywy i za friko bez nadzoru się takie rzeczy zwiedzało... Na grzyby też się systematycznie do lasu ganiało, a i tak zwyczajnie po skałkach się powspinać... Mieszkałam w ładnym górzystym miejscu, prawie że w Bieszczadach. Tam było co robić i absolutnie nie mogę narzekać, że w wakacje się nudziłam albo że źle mi było. Było dobrze. Tylko, że ja marzyłam, by mieć takie prawdziwe wakacje, by wyjeżdżać, by odpoczywać od roboty w polu, od domu... I przede wszystkim by zwiedzać, by oglądać inne miejsca, poznawać świat i ludzi...
Na jednodniowe wycieczki czasem wyjeżdżałam. Na początku z Matką, przeważnie z jakimś Kołem Gospodyń, czy kościołem i głównie do jakichś świętych miejc, ale lepiej zobaczyć 3 raz Licheń i 7 raz Czestochwę niż nie być nigdzie, prawda? Ale jeździłam też na szkolne wycieczki: Kraków, Łańcut (ze 100 razy haha), Wrocław, Zakopane, no i też kościoły, kościoły i kościoły jak to w katolickiej wiejskiej szkole pełnej natchnioncyh i mocno wierzących nauczycieli.
Jako dorosła i pracująca dołączałam też razem z Bratem do wycieczek z plecakiem organizowanych przez MOSiR z pobliskiego miasteczka. Stamtąd też mam kupę ładnych zdjęć i miłych wspomnień.
To wszystko było fantastyczne i piękne, ale o dalekich i dłuższych wyjazdach pzostawało mi tylko marzyć. Rodzice, szczególnie Matka, też tylko marzyli o podróżowaniu, ale po pierwsze z krowami nie było jak pojechać, nie było czasu, a po wtóre nigdy na to nie mieliśmy pieniędzy...
Nie nauczyłam się zatem, jak się takie wyjazdy organizuje, planuje, realizuje. Nie wiem, na co zwracać uwagę, jak to wszystko ogarniać. Nie wiem, jak się za to zabierać, jak ludzie to robią. Nie mając pewności ani wiedzy, a mając dużo lat, zwyczajnie boję się takich wyjazdów w nieznane. Nie znam też w stopniu komunikatywnym żadnego sensownego języka jak angielski czy choćby francuski, a nie wybiorę się przecież do żadnego obcego kraju nie potrafiąc się tam dogadać.
Dopiero w ostatnich latach obczaiłam trochę jak się rezerwuje hotele i jak się w nich należy zachowywać, jak taki hotel działa i co sie z czym je. Strasznie do dla mnie jest żenujące, że jestem już taka stara, a nie wiem takich oczywistych dla większośli ludzi rzeczy. Wszystkiego niby można się nauczyć i mówią nawet, że naukę nigdy nie jest za późno, ale czasem bardzo trudno sie jest przemóc, gdy się czegoś nie musi robić, to łatwiej czasem odpuścić i schować się w swojej ciasnej ale bezpiecznej skorupie.
Wspominam tu nasze pierwsze próby skorzystania z metra w Brukseli, gdy nie wiedzieliśmy nawet jak kupić durny bilet, jak otworzyć nim bramki, gdzie przystawiać te bilety i kiedy... Co z tym było nerwów i złości na to że człowiek w takiej dziurze się wychował i nic nie umie. Albo jak pierwszy raz bilet na pociąg w automacie musieliśmy kupić... ile to się oklikaliśmy ze złością w tę maszynę próbując zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi i jak wybrać właściwy bilet, jak za niego zapłacić... Jak masz mało lat, niczym sie nie przejmujesz, po prostu próbujesz aż sie uda, a jak sie nie uda, pytasz mamy albo pani w szkole, bo to żaden wstyd nie wiedzieć... Potem z każdym rokiem robi się trudniej, bo coraz więcej rzeczy, które ludzie w danym wieku powinni już wiedzieć i zaczynają się podśmiechujki...
Dziś w metrze i pociągach czuję się jak u siebie. Wiem jak to wszystko działa, ale samolotem np jeszcze nigdy nie leciałam i tam już byłby stres do kwadratu... Ale to akurat bardzo mnie ciekawi i kiedyś przelecę się choćby z blisko, by zobaczyć jak to działa... Wyjazd daleko jednak jeszcze chyba jest za wysokim progiem dla mnie... Chyba, żeby ktoś mi chciał towarzyszyć to co innego...
Póki co idę se posiedzieć w ogródku póki slońce świeci. Poczytam książkę i popatrzę na kury. Może moje ciało w tym czasie odrobinę się naprawi i przestanie mnie wszystko boleć, bo to nie jest śmieszne ani przyjemne.
![]() |
Chica |
![]() |
Riko |
Bardzo się cieszę, że nie musisz, póki co pracować. Życzę Ci odpoczynku i zdrowia. Uwielbiam Twojego bloga, opisy jak sobie radzisz z trudnościami. Jakie fajne, mądre masz dzieci. Ja sporo podróżowałam w życiu, daleko i blisko, chociaż nie znam obcych języków, ale były koleżanki chętne do towarzystwa (mąż nie lubił podróży). Mam nadzieję że uda Ci się pozwiedzać świat, jesteś jeszcze młoda, zdążysz. Pozdrawiam serdecznie!
OdpowiedzUsuńDziękuję za wszystkie miłe słowa.
UsuńZe sprzątaniem i gotowaniem mam podobnie, a mebelki macie super, charakterne!
OdpowiedzUsuńZ wiekiem podróże staja się uciążliwe, bo już oczy nie te, kręgosłup itd. a na drogach coraz niebezpieczniej.
W domu jest fajnie, a tobie pomysłów nie zabraknie...
jotka
Prawda, że w domu jest fajnie i przebywanie w nim ma to swoje zalety i tu nie o pomysły na spędzanie wolnego czasu chodzi, bo tych to mam od groma a raczej o ogromny niepokój w kwestii przyszłości, bo mnie do emerytury jeszcze jakieś 19 lat brakuje, a pomysłu na pracę brak... Chorobowego mi wiecznie raczej płacić nie będą...
UsuńDruga kwestia to ogromna nieodparta potrzeba oglądania innych miejsc niż własny dom. Ja jestem typem ciekawskim i potrzebuję tego, choć wiem, że są ludzie, choćby ww wspom iany braciszek, którzy mogą całe zycie w jednej wiosce przeżyć i być zadowolonym.
Super efekt, dużo lepiej teraz to wygląda! Estetycznie, schludnie, czyściutko :) Ja akurat chętnie zmieniłabym u siebie kolor ścian na jakiś bardziej żywy (ale bez pstrokacizny i przesady), bo od kilkunastu lat żyję w pastelach i zwyczajnie mi się już znudziły. Malowanie ścian może nie jest takie złe, ale sufity to okropieństwo. W zeszłym roku odmalowaliśmy dwa, w łazience i kuchni, i to był koszmar! Brrr! Dlatego teraz żadne z nas nawet nie chce myśleć o malowaniu :) Chciałabym mieć Twoje podejście.
OdpowiedzUsuńJakby było bliżej, poszlibyśmy Wam pomalować co chcecie ;-) Ja tam pstrokaciznę lubię. Nasza była sypialnia, a aktualna Młodego jest czarno-(krwiście)czerwona i tego nie ruszymy, dopóki serio nie będzie trzeba, bo jest idealnie. Pokój Młodej jest w dwóch zieleniach. A nasza sypialnia (była Młodego) jest różowo-fioletowa i to będzie następne do malowania. A nie dawno zobaczyłam u kogoś na insta kolorowe drzwi, w sensie że każde drzwi w domu mieli w innym kolorze (niebieskie, żółte, zielone...). Jakbym miała swój dom, to takie bym miała drzwi.
UsuńJa to w ogóle kocham kolorowe drzwi w domu - szczególnie te frontowe! I barwne elewacje :) Im bardziej szalone, tym lepiej! Parę lat temu miałam brązowe i wychodziły mi już bokiem. Rozważałam nawet wściekły róż (fuksję), krwistą czerwień, intensywną żółć, ale ostatecznie poprzestałam na wyciszonej pastelowej barwie, ale to tylko dlatego, że w sklepie mieli bardzo mały wybór szybkoschnącej farby do drzwi. Na bezrybiu i rak ryba. Generalnie na co dzień lubię zastrzyk czegoś kolorowego. Nie wyobrażam sobie siebie w beżowym bądź szarym otoczeniu, gdzie nie ma nic barwnego. Jestem jak pszczoła, kolory mnie przyciągają ;)
Usuńodnośnie zwolnienia lekarskiego w PL to jak ma się orzeczenie o niepełnosprawności to nie potrzeba go brać na badanie czy wizyte u lekarza bo ma sie wolne poza urlopem wystarczy pokazać że sie ma umówioną wizyte. A jak sie nie ma orzeczenia to jak są takie badania jak podanie leku dożylnie czy coś to też bez problemu pracującym wystawią 1 dzień l-4. Skończyłaś kwas no to fajnie ja zamierzam ostatni we wrześniu wziąć ale sama rezygnuje. Ponoć minimum u nas jest 2 lata brania i tyle mi mija. Nie jestem do niego przekonana i obawiam się o zeby więc odstawię
OdpowiedzUsuńU nas zometa jest ogólnie totalnie dobrowolna i płatna (fundusz nie zwraca), ale mówili że może zmniejszyc szanse na ewentualne zasiedlenie się raka w kościach to niech im będzie... Ja na samą wizytę wolnego nie potrzebowałam, bo dyżur kazałam se ustalić na rano, a kroplówkę miałam o 14 więc mogłam pójśc do pracy, a potem do szpitala. Ja nie chciałam po prostu więcej już chodzić do pracy z przyczyn różnych, choć ogólnie zdrowotnych, dlatego potrzebowałam oficjalnego zwolnienia na 2 tygodnie dla pracodawcy, który teraz z kolei musi mi podpisać dokument do funduszu zdrowia, potwierdzajać, że faktycznie byłam chora i faktycznie skończył mi się kontrakt (świadectwo pracy).
Usuńja mam refundację na kwas ale zajmuje mi cały dzień bo rano muszę przed zrobić badanie krwi potem czekać 2h na wynik, potem skonsultować wynik z lekarzem i dopiero kroplówka więc u mnie to jest średnio od 8:00 do 14:00
Usuń