4 czerwca 2023

Pierwsza rozmowa o pracę i inne zdarzenia

Latem pisanie nie idzie tak sprawnie, jak w paskudne, długie, zimowe dni, bo człowiek jednek chętniej wybiera przebywanie na świeżym powietrzu. W Belgii zdecydowanie mamy lato - słońce praży, gorąco jest, wiatr wieje... Co niestety ma też swoje złe strony. Zaczyna już być bardzo sucho. Trawa na naszej-sąsiadowej łączce zaczyna szeleścić pod stopami i już ciężko coś smacznego dla świnek utargać. 

Farmerzy powykaszali łąki i cały tydzień wszędzie cudnie pachniało sianem. Jeszcze cudniej pachną akacje. Żadne kwiatki nie tworzą tyle aromatu, co kwitnące drzewa akacjowe, bo te są wysoko i zapach niesie się daleko wokół. No okej, rzepak też potrafi dać czadu, ale rzepak to raczej pod kategorię smród podchodzi. Nie chciałabym mieć pod oknem pola rzepaku...

Inni ludzie też chyba cieszą się latem, bo zdecydowanie mniej ludzi na bloga zagląda. Dokładnych statystyk co prawda nie śledzę, ale wyświetlenia i komentarze widzę, otwierając bloggera. 

Blogerki godne polecenia

A propos komentarzy i pisania, to - jak może zauważyliście pod poprzednim wpisem - jedna z czytelniczek, która jakiś czas temu w Belgii zamieszkała,  podzieliła się ze mną dobrą nowiną, a mianowicie że zainspirowana moimi wypocinami, sama też zaczęła pisać. Zajrzałam do niej i muszę rzec, że ciekawie opowiada. Zatem polecam blog Anny:

https://annakobietazwyczajna.blogspot.com/

Skoro już przy poleceniach jestem, to i do bloga koleżanki Evy was odsyłam. Z jej bloga dowiecie się, jak żyje się w Belgii ludziom z psami. Eva też oskarża mnie o zarażenie wirusem pisania, z której to choroby już prawie się wyleczyła ;-) Nie powiem, żeby mi było przykro z tego powodu, że ludzie zaczynają pisać. Szczególnie, gdy piszą fajnie i ciekawie.

http://piwoiczekoladki.blogspot.com/


Kartka z pamiętnika

Poprzednim razem zapomniałam donieść, że koncert w Luksemburgu, na który nasi panowie się wybierali, został odwołany, bo wokalista się rozchorował. 100€ za hotel poszło się bimbać, bo nie było możliwości anulowania. Ale nie to jest najważniejsze. Ten koncert miał być prezentem dla Naszego Syna z okazji Lentefeest. Obaj chłopacy - i duży i mały - na to czekali z radością, bo to miał być pierwszy współny koncert taty z synem. I DUPA! Zawód totalny. No ale mnie już nic nie dziwi, bo przecież u nas to normalne, że plany biorą w łeb. Było już o tym na kartach tego bloga nie raz. No ale co, bok se wyrwiesz?

Kupiłam mu za to ciekawą książkę na pocieszenie. Ostatnio zadawał znowu sporo pytań w temacie penisów, wagin, seksu, a nawet menstruacji, więc zobaczywszy nową książkę z serii "Ileśtam super mądrych rzeczy, które musisz wiedzieć o..." postanowiłam mu ją kupić. Spodobała się i mam nadzieję, że poczyta trochę jak skończą się już testy końcoworoczne.

Z okazji moich urodzin mieliśmy z kolei jechać do Walonii połazić po jaskiniach i parku safari, ale Młodą ze 3 tygodnie temu jakiś wirus dopadł i jeszcze nie puścił, przez co czuje się słabo,  i dlatego przełożyliśmy obchody moich urodzin na czas bliżej nieokreślony.

Prezenty jednak dostałam. Młoda, która zna mnie chyba najlepiej z wszystkich ludzi na tej planecie, jak zwykle ofiarowała mi czaderski podarunek. Takie prezenty od serca są najlepsze. Kartka szczególnie mnie wzruszyła i rozbawiła zarazem.



Rozmowa z psycholożką znowu mi trochę pomogła w opanowanu swoich wątpliwości i chaosu myślowego. Miewam bowiem dosyć spore wahania nastroju - od euforii do sporego doła i z powrotem. Ciągle trudno jest mi zaakceptować i pogodzić się z faktem, że nie jestem tą Magdą, którą byłam, że nie mogę robić tego, co wcześniej robiłam, że moje ciało nie jest moim ciałem sprzed raka. Psycholog powiedziała, że jeszcze pradopodobnie bardzo długo nie będzie, a niewykluczone, że już nigdy nie będę tym, kim byłam i taka jaką byłam, bo rak sam w sobie oraz chemia i naświetlania pewne rzeczy mogły zniszczyć bezpowrotnie. To stwierdzenie jest dla mnie bardzo ważne, by się nie łudzić i nie czekać, na coś, co może nigdy nie nadejść. Ale nadal mnie to wszystko wkurza i pewnie jeszcze trcohę tak będzie, bo do takich zmian nie łatwo jest się przyzwyczaić. 

Drugą sprawą spędzającą mi sen z powiek jest kwestia pracy. Tu też się cieszę, że psycholog powiedziała, że powinnam zapomnieć o pracy fizycznej, bo to już nie dla mnie, bo nie dam rady. Bo to dobrze, jak jakiś fachowiec powie ci to samo, co samemu  myślisz, bo wtedy to jakby ważniejsze się staje i nabiera mocy urzędowej. Ciągle jakieś wątpliwości mną targają. 

Czy aby na pewno to w porządku jest wobec świata tak przeciągać zwolnienie lekarskie? 

Ciągle poddaję też w wątpliwość moją realną niezdolność do pracy i zastanawiam się, czy aby na pewno jestem wystarczająco niezdolna do sprzątania, czy też może jednak zwyczajnie zbyt leniwa jestem, bo może jakbym się za siebie wzięła i więcej zaczęła ćwiczyć to może bym jednak była zdolna do tej pracy...? 

Pytam siebie, googla i specjalistów i co jakiś czas sprawdzam swoje możliwości i analizuję swoje ciało, próbując ocenić, czy to lub tamto da się poprawić ciężką pracą nad sobą, czy też zwyczajnie jest po prostu chore i nie do naprawienia na ten moment. No i niestety prawda jest taka, że zauważam sporo rzeczy niedonaprawienia. Weźmy np kolana (i inne stawy). Ruch poprawia zdecydowanie ich kondycję i sprawność, ale nadmiar ruchu lub zbyt intensywny czy długotrwały najwyraźniej im nie sprzyja, a wielce prawdopodobnie może jeszcze bardziej popsuć, bo biorę piguły, które wyłączają produkcję estrogenu, a on jest niezbędny m. in. do prawidłowego funkcjonowania stawów. I z tym np nie ma co handlować. 

I tak dochodzę do wniosku, że NIE, NIE MOGĘ WYKONYWAĆ PRACY FIZYCZNEJ. Po to, by za dwa dni znowu poddać ten fakt w wątpliwość. No bo ja nie chcę być jakimś bezużytecznym pasożytem. Nie chcę być niepełnosprawną staruszką. Chcę normalnie, uczciwie pracować, normalnie żyć i funkcjonować w społeczeństwie i rodzinie. Muszę o to walczyć, a to oznacza, że trzeba to z innej strony ugryźć, np szukając roboty, którą dam radę wykonywać. 

I tak, odkąd odkryłam, że mam jakieś szanse na otrzymanie pracy w bibliotece, zabrałam się z całą mocą za grzebanie w tym temacie. Czytam artykuły i uczę się stosownego słownictwa. Piszę z mozołem różne listy motywacyjne po niderlandzku. Ba, nawet przekopałam kilka lumpeksów i zaopatrzyłam się w jakieś ubrania, które nadają się do ubrania na rozmowę kwalifikacyjnąm czy w ogóle do potencjalnej pracy w bibliotece. Będąc sprzątaczką, która stroni od imprez i wyjść, nie mam w szafie żadnych przyzwoitych ubrań. Wcześniej jeszcze parę miałam w razie wu, ale jako że były dostosowane do posiadania dwóch piersi, to zostały wywalone do śmieci po mastektomii. Moja garderoba składa się głównie z t-shirtów i bluz dresowych oversized,  ubrań z męskiego działu, do tego dresów i paru szerokich jeansow. Ogólnie rzecz ujmując - menel, to mój styl. No więc poszłam do lumpa i kupiłam parę bluzek oraz jakiś żakiet w razie wu. Wszystkie mieszczą się ciągle w stylu menelskim, ale można się pokazać w tym w biurze ;-). Tak myślę. Jak dostanę kiedyś jakąś przyzwoitą robotę to zaopatrzę się lepiej w jakimś babskim sklepie.

Wysłałam CV i list motywacyjny do biblioteki więziennej, bo im więcej o tej pracy czytałam, tym bardziej chciałam tam pracować. To by było bez wątpienia ciekawe, fascynujące i niepowtarzalne doświadczenie. No i mam wrażenie, że jako obcokrajowiec mam większe szanse dostać robotę w bibliotece więziennej niż w zwykłej publicznej. No ale pożyjemy, zobaczymy. Na razie nie otrzymałam żadnej wiadomości od nich, ale rozmowy mają zaplanowane na 21 czerwca, więc jeszcze jest czas.

Póki co jednak mały sukces już mogę odtrąbić, bo zaprosili mnie na rozmowę kwalifikacyjną do biblioteki publicznej.

Gdy dostałam mejl z informacją o rozmowie kwalifikacyjnej, to pojechałam zobaczyć, gdzie ta biblioteka w ogóle się znajduje i czy faktycznie jest realne dojeżdżanie do niej codziennie skuterem w razie czego. Wszak mieszkając na zadupiu, raczej nie ma się możliwości dostania się na inne zadupie środkami komunikacji miejskiej, bo pociągi i autobusy jeżdżą tylko na trasach zadupie-miasto-miasto-zadupie. Na trasach zadupie-zadupie przemieszczamy się we własnym zakresie. Okazało się, że mapy internetowe nie cyganią i faktycznie jest 40 minut  pyrkania w jedną stronę, ale się da, jak się chce. Do punktu bibliotecznego trochę bliżej, ale droga bardziej sfiksowana… Od biedy te kilkanaście kilometrów to i na bike'u przekręci czasem, jak się zaweźmie. 

urząd gminy

plac koło biblioteki

zakręt Skaldy w pobliżu biblioteki

dekoracja pod kafejką

ryneczek przyprawiający o ból głowy, bo to droga i plac w jednym


To była moja pierwsza prawdziwa rozmowa kwalifikacyjna w całym 46-letnim życiu

Rozmów w biurze sprzątającym przecież nie można uznawać za rozmowy, bo każdego i tak z otwartymi ramionam witają. Nie wiedziałam w ogóle, jak wygląda taka rozmowa, dlatego cały dzień czytałam internet, by choć trochę się w tej sprawie zorientować. Na podstawowe pytania ogólne byłam przygotowana, ale zapomniałam o jednym ważnym pytaniu, które było przewidywalne, ale wymagało przemyślenia i nauczenia się słownictwa. Zapytali, jakie zadania mogłabym wykonywać. Szlag. Kilkanaście lat nie mam kontaktu z biblioteką i mój chemomózg nie mógł wyprodukować w sekundę właściwych odpowiedzi dotyczących poszczególnych zadań bibliotekarza, które znam i potrafię. Stwierdzenie, że wszystko mogę robić, mnie by raczej nie przekonało, gdyby mi kto tego przykładami nie udowodnił. No ale ogólnie jestem z tej rozmowy wielce zadowolona, bo po pierwsze teraz już wiem, jak to wygląda i że nie jest trudne, tylko trzeba znać wszystkie potzebne słowa i nie plątać się w zeznaniach. Po drugie uważam, że nie wypadłam źle, jak na pierwszy raz, jak na starą babę z otępiałym mózgiem i jak na obcokrajowca. Nie oczekuję cudów, ale uważam, że mam jakieś szanse. Może i niewielkie, ale mam.

Wyjechałam na rozmowę pół godziny wcześniej, więc zrobiłam znowu kilka zdjęć na ulicy. Znalazłam dekoracje z gliny w przypadkowych miejscach. Wynik jakiejś akcji zapewne. Interesująco podeszli w tej gminie do tematu malowania skrzynek elektrycznych. Mianowicie ukazują one zdjęcia z minionych lat i krótkie opisy miejsc. Świetna idea.






Uśmiałam się ponadto do siebie w kwestii polskiego przejmowania się strojem w kontekście belgijskiego podejścia. Rano z 5 razy się przebierałam, bo nie mogłam znaleść stroju, który byłby - moim zdaniem -godny rozmowy o pracę, a jednoczenie nadawał się na skuter (rano jest zimno na motorze). Ubrałam się w oczobolny czerwony żakiet i takież same spodnie, bo wyszłam z założenia, że mają mnie zapamiętać jako kogoś wyraźnego i wesołego. Na to wdarłam męską skórzaną kurtkę mojej córki. No ale dobra, ja się starałam dobrze i elegancko wyglądać, bo w końcu idę na rozmowę do pracy w bibliotece a nie na sprzątaniu. Zapomniałam tylko,  że jestem w Belgii i nastawiłam się, że moi rozmówcy też będą wystrojeni. Pani z urzędu gminy była w kolorowej sukience, ale pan z biblioteki przybiegł zwyczajnie w bluzie dresowej. Bo to Belgia. A może zwyczajnie takie czasy...? Chętnie się dowiem, czy w Polsce ludzie nadal się stroją wybornie na każdą okazję?


Wracając z rozmowy wreszcie zatrzymałam się w lesie i poszłam zobaczyć ten zamek z bliska, na co od dawna miałam ochotę, ale się nie mogłam tam wybrać… 

Hof te Melis

zamek Hof te Melis

Zamek Hof te Melis

droga do zamku

Młody był u psychologa po rezultaty badań. Potwierdzono, że jest zdolny i dysponuje IQ niewiele poniżej 130, co wielce go usatysfakcjonowało, bo jednak posiadanie papieru na swoją wysoką inteligencję to jest coś. Natomiast co do autyzmu nie potwierdzono ani jego obezności ani nieobecności. Musimy iść do psychitary na dalsze badania, a na wizytę poczekamy sobie pół roku. Dostaliśmy namiary na eksperta od wysoko uzdolnionych, który od niedawna przyjmuje w naszej wiosce i napisałam e-mail z prośbą o spotkanie. Dostałam też tytuły książek, które warto przeczytać, by lepiej sobie radzić z ponadprzeciętną zdolnością i wszelakimi innymi problemami, które to zjawisko ze sobą pociąga, czyli np nadwrażliwością i głodem wiedzy.

Psycholożka opowiadając o poszczególnych etapach badania wyrażała w uśmiechem otwarcie swoje zdziwienie i zaskoczenie sposobem myślenia Młodego. Opowiedziała np że w jednym zadaniu trzeba było najpierw ułożyć obrazki we właściwej kolejności, a potem opowiedzieć historię. Mówi, że Młody ułożył te obrazki w złej - tak się jej przynajmniej wydawało i tak mówią wytyczne - kolejności, ale gdy przyszło do opowiadania, to się okazało, że Młody znalazł zupełnie inny sens w tych obrazkach i że wg jego opowieści były właściwie ułożone. W innym zadaniu nie mogła nadążać z podawaniem pytań, bo Młody był tak szybki. Jednak były też takie zadania, w których wypadł przeciętnie. Szybkość przetwarzania i rozumowania płynnego jego mózgu jest zdecydowanie ponadprzeciętna, za to ma stosunkowo słabą pamięć roboczą, co mu obniża ogólne punkty, które jednak w ostetcznym rachunku plasują go w grupie ZDOLNYCH, do których statystycznie należy 13,6 procent dzieci. Wysokim uzdolnieniem może się pochwalić już tylko 2,3%. Psycholożka dodała, że niewykluczone, iż jakby ten test był robiony w inny dzień, to Młody mógłby i do 130 IQ wyciągnąć, bo ponoć przy ostatnich zadaniach był już bardzo zmęczony i to mogło być powodem gorszych rezultatów. No ale panie, znalezienie się w elitarnej grupie dzieci posiadających 115-127 IQ to już wystarczająca satysfakcja. 

A jednocześnie powód do wielu obaw, bo bycie ponadprzeciętnie inteligentnym wcale nie jest takie zajebiste. Już samo uczucie, że idioci cię otaczają, potrafi być męczące na dłuższą metę. No sorry, ale niestetety takie uczucie człowiekowi inteligentnemu dosyć często towarzyszy i nie chodzi tu o jakąś pogardę dla innych czy wywyższanie się, ale zwyczajnie prosty fakt, że ludzie cię kompletnie nie rozumieją, że za tobą nie nadążają, że proste i oczywiste dla ciebie rzeczy musisz tłumaczyć ciągle wszystkim jak krowie na rowie a i to często nie pomaga. Świat jest zawsze dostosowany do potrzeb większości, a większość jest przeciętnie uzdolniona... Szkoła dla dzieci zdolnych może być nie do ogarnięcia, bo będą się nudzić, jeśli ich głód wiedzy będzie niezaspokajany dostatecznie, co w rezultacie skutkuje niskimi ocenami albo i porzuceniem szkoły... Znam nawet chyba takiego jednego gostka. Ma na imię Jasiek i jest moim ojcem :-) A i Młoda pewnie do tej kategorii się łapie, tylko że ta ma jeszcze inne problemy, co jeszcze bardziej utrudnia jej życie wśród normalsów.

Ufam, że klasa inżynierów będzie dla Młodego dobrym miejscem i że spotka tam wielu mądralińskich. Personel szkolny, jak wynika z naszej pierwszej rozmowy, też jest raczej zorientowany w kwestii wysoko uzdolnionych uczniów, zatem liczę, że Młody będzie miał tam dobrą opiekę i dostateczne wsparcie. 

Psycholog, do którego nas teraz zapisałam, specjalizuje się w pracy z osobami (wysoko)uzdolnionymi, prowadzi specjalne zajęcia indywidualne i grupowe dla uzdolnionych dzieciaków i ich rodzin. Bardzo jestem ciekawa pierwszego spotkania, bo zależy mi na tym by jak najlepiej poznać tę tematykę i by Młody jak najlepiej mógł siebie poznać i zrozumieć. Byśmy wiedzieli, jakie mamy możliwości i np czego możemy się dopominać dla niego w szkole i poza szkołą. Robimy zatem kolejny krok do przodu.



W zeszły piątek byłam odebrać kolejny zastrzyk Decapeptylu i znowu 5 razy sprawdzałam w kalendarzu, bo znowu nie mogło mi się w głowie pomieścić, że już miesiąc minął o poprzedniego zastrzyku. 

Młody został zaproszony na imprezę z okazji lentefeest do kolegi klasowego. Zleciłam zatem Małżonkowi wypytanie się kolegów Belgów, po ile się tu daje na komunie czy lentefeest? Dowiedzieliśmy się, że jak dzieciak idzie sam, to max 50€, a jak cała rodzina, to koło stówki wydoli. Młody wziął zatem kartkę,  trzy dychy i Ptasie Mleczko. Bawił się od 14 do 22. Koło dwudziestej napisał, by tata przywiózł mu suche ubrania, bo polewali dmuchany zamek i siebie nawzajem wodą z węża... Pomyślałam, że na polskich przyjęciach rzecz raczej nie do pomyślenia takie dzikie harce. Zawsze kazali dzieciakom siedzieć za stołem z rodziną i się zachowywać przyzwoicie, a jak już można było się iść "pobawić" to na sztywniaka, by wykrochamlonych szat "kościołowych" nie pobrudzić. Nie wiem, jak tam teraz jest, ale lubię zdecydowanie luzackie podejście do imprez dla dzieci i nie tylko. 



Póki co Nasz Młody jest bardzo popularny i bardzo lubiany przez wszystkich. Zapraszają go z chęcią do wspólnej zabawy zarówno starzy koledzy z poprzedniej klasy jak i ci z nowej. Ma też już zaproszenie na pierwszy tydzień wakacji  do innego kolegi na Paintbal z okazji urodzin. Coś nowego. Urodzin paintballowych jeszcze nie przerabiałiśmy. Fajnie, że jest tu tyle możliwości zorganizowania fajnych urodzin poza domem.

Moje dzieci były zapraszane z okazji urodzin kolegów do: krytych placów zabaw, kręgielni, parków trampolinowych, escape-roomów, rollerlandu, basenów, kina, kinderborderij (nie wiem, czy "farmy dziecięce" w Polsce istnieją i czy ma to jakąś nazwę - to taka farma, w której mozna się bawić i obcować ze zwierzętami gospodarskimi, gdzie można karmić krowę, zjeść domowe lody czy inne posiłki i napoje), dziewczyny były też np na krawieckim workshopie, gdzie szyły torby, była też urodziny organizowane przez rodziców w sali parafialnej, w szkolnej sali gimnastycznej no i oczywiscie w domu. 

Będąc w Antwerpii wdepnęłyśmy do polskiego sklepu po Tymbarka, bo nas pragnienie zmogło, więc przy okazji zgarnęłam z półki galaretki, bo poczułam nagły zew mojego mózgu. Chciał koniecznie galaretkę, no! Dooobra była i piękna. Belgom ten deser jest obcy. Raz zrobiłam na urodziny dziewczyn, ale dzieci nie odważyły się spróbować czegoś takiego dziwnego i trzęsącego. Natomiast sąsiadka z Portugalii, którą kiedyś poczęstowałam, aż do mamy zadzwoniła, by opowiedzieć, że poczuła smak dzieciństwa, bo u nich też wcinało się kolorowe galaretki. Kolory mi się udały tym razem kosmiczne.






Z dobrych rzeczy tego tygodnia wymienić należy przejażdżki rowerowe do sklepu, które celebrowałam okrężnymi ścieżkami przez las. Tymi przejażdżkami raduję się bardziej niż wcześniej, bo wcześniej żyłam złudzeniem, że wystarczy  chcieć rowerować. Teraz wiem, że samo chcieć nie znaczy nic, gdy odpowiednie warunki nie są spełnione. Wiem też, jaką radość się odczuwa, gdy się okazuje, że nagle znowu można robić takie zwykłe rzeczy, jak jeżdżenie rowerem do sklepu po ziemniaki na obiad. 
Zauważyłam też kilka ciekawych rowerów pod sklepem. Jeden np miał zmyślną przyczepkę, a drugi aż dwa koszyki na psy.
ścieżka przez las i widok na pobliski znany browar Bosteels



rower z przyczepką

rower z dwoma koszykami na psy

Zaczynam też dzięki takim moim przejażdżkom jeszcze lepiej rozumieć ludzi, którzy tak zwyczajnych rzeczy robić nie mogą i nie będą mogli nigdy robić i których każdego dnia świat próbuje przekonać, że wystarczy chcieć… 

Przez takie wypaczone poglądy i takich bezdusznych idiotów cierpi m.in. moja Córka. Ona bowiem nie może robić większości takich zwyczajnych rzeczy, których istnienia i posiadania większość ludzi nie docenia albo wręcz nimi gardzi. Tymczasem są na tym świecie ludzie, dla których wyjście z domu do ludzi, na słońce, na wiatr, na rower, na basen oznacza ból, dyskomfort i cierpienie.  Nie dlatego, że nie chcą, tylko że nie mogą… Pomyślcie o nich czasem, gdy idziecie do swojego „głupiego sklepu”, do swojej „durnej szkoły”, do swojej „nudnej pracy”, gdy biegacie, pływacie, spacerujecie, bawicie się na imprezie, czy jeździcie na nartach. Pamiętajcie, że są ludzie, którzy poszli by z przyjemnością do waszej głupiej szkoły, pracy, ugotowali by wasz głupi obiad czy zrobili wasze głupie zakupy, ale kurwa nie mogą…

Wypełniłyśmy z Młodą przez internet zgłoszenie do FOD o uznanie niepełnosprawności i przyznanie zasiłku. Nie wiem, co z tego wyniknie i ile będą trwały procedury. Napisane tam było, że miesiące… Wiemy natomiast jedno, a mianowicie, że pani z biura pracy miała rację. Te kwestionariusze pamiętają chyba poprzednie stulecia, kiedy to niepełnosprawnym można było określić tylko tego, kto nie miał nóg, rąk albo był głuchym czy niewidomym… czyli było widać, że delikwentowi coś dolega. Pytania były tak głupie, że aż przykro. Dobrze, że kobieta nas ostrzegła, bo po pierwszym pytaniu, byśmy stwierdziły, że to nie ma sensu i zrezygnowały z wypełniania. Teraz poczekamy i zobaczymy, czy coś to spowodowało…

Tu zgadzam się z koleżanką Evą, że w Belgii na wszystko trzeba czekać i czekać. Ja czekam już trzeci miesiąc na zasiłek chorobowy… Zajebiście! Zastanawiam się, co robią ludzie chorzy, którzy na ten przykład nie mają przypadkiem pracującego partnera ani nikogo innego, kto jest w stanie ich utrzymywać przez okres chorobowego. Przy tym, powiedzmy sobie szczerze, mnie to guzik jest w tym momencie, to znaczy mogę nie tylko o siebie zadbać, ale i ogarnąć mieszkanie, ugotować, pójść na zakupy. A co, gdybym tak była przykuta do łóżka, nie mogła się samodzielnie nawet podetrzeć? Tak, zamówiłabym sobie pielęgniarkę i specjalne łóżko z funduszu zdrowia, tylko co bym jadła i czym za wszystko płaciła? A jakbym miała do tego małe dziecko? 

Kurde, na dzień dzisiejszy mamy około 2 tysiące euro faktur do opłacenia miesięcznie, a ja od 3 miesięcy nie mam dochodów. To jakaś porażka totalna. Wydałam już większość wakacyjnego, a zdało by się wykupić już bilety na pociąg do Amsterdamu… No i żyję pełna stresu i się zastanawiam, czy będę musieć wrócić do roboty, by zarobić na te wakacje, czy w końcu mi ten zasiłek przyznają… No dobra, wiem, że zabombiłam z tym jednym dokumentem od lekarza, ale już dawno został dosłany. Tyle że to rozpoczęło całą procedurę od nowa, bo to Belgia jest.

Najstarsza wczoraj była w końcu na pierwszym wymarzonym i wyczekanym masażu relakcującym. Na początek wybrała ofertę masażu pleców za 30€. Spodobało jej się i na pewno jeszcze nie raz zafunduje sobie taką przyjemność. Należy jej się jak psu buda i potrzebuje takich rzeczy. Było nie było całe dnie tkwi w ciemnjej zakurzonej hali pochylona nad maszyną do szycia. Systematycznie narzeka na zmęczenie i bóle ciała spowodowane tą samą pozycją. Autyzm i nadwrażliwość na bodźce nie poprawia sytuacji. Dostała od firmy słuchawki i może zatkać uszy i słuchać swojej ulubionej muzyki w pracy, czego innym nie wolno, a co łagodzi trochę narażenie na hałas i przebodźcowanie, ale tylko trochę. Cieszę się, że pomyślała o takim masażo dla siebie i że poszła. Ma 20 lat, nie ma tu rodziny poza nami, nie ma żadnych przyjaciół ni kolegów. Poza pracą mało kiedy wychodzi z domu. Ot czasem wyjdą z siostrą na sushi, do McDonalda czy na jakieś zakupy. Poza tym siedzi zamknieta na poddaszu i gra na komputerze. Typowe życie autysty. 

Ostatnio zauważyłam w sklepie kwiatki po 2,5€ i przywiozłam  do domu w torbie rowerowej, bo  pogoda zachęciła mnie do oporządzenia i upiększenia muru granicznego  z naszej strony. Sąsiedzi po drugiej jego stronie są do bani, ale to nie znaczy, że na granicy nie można mieć czegoś ładnego dla zrównoważenia sytuacji. Potrzebuję poza tym kolorów wokół siebie, by przeganiały moje czarne myśli…


wieża ciśnień w sąsiedniej gminie i tęczowe flagi

nasz mur graniczny i kwiatki samosiejki

mur graniczny i moja kolekcja kurek-doniczek zakupionych w lamusie


Inni sąsiedzi za to są w porządku. W minionym tygodniu pogawędziłam trochę z parą emerytów. Maria-Teresa pracowała z mężem w swoim cudnym ogródku. Wyrywali krzaczki, by posadzić ozdobnej trawy, gdyż on po operacji serca już nie ma tyle sił na pracę w ogrodzie, co dawniej, a i ona już nie ma tyle werwy. Ich dzieci są naszymi rówieśnikami, a wnuki w wieku naszych dzieci. Dowiedziałam się przy okazji, że starszy wnusio też jest wysoko uzdolniony i nadwrażliwy i że chodzi do specjalnej szkoły pracującej w innym systemie, niż zwykłe, gdzie więcej uwagi poświęca się talentom i potrzebom dzieci zdolnych. Zapisuję w razie wu. Dobrze jest czasem przystanąć na chwilę i podejść do płota…