24 lutego 2024

Jak wygląda obiad w belgijskiej świetlicy pozaszkolnej?


Bruksela

Lekcje...

W poniedziałek i wtorek, jak wiadomo,  chodzę do szkoły. Zajęcia zaczynają się o 8:30 i kończą po 16:15. W południe jest 45 minutowa przerwa, która oddziela 2 przedmioty. Każda z tych dwóch lekcji też ma krótką przerwę lub dwie, zależnie od potrzeb i życzeń...

We wtorek szkoła znowu wykazała się doskonałym systemem informacji. Przyszłyśmy do klasy, rozsiadłyśmy się i zaczęłyśmy omawiać nasz projekt. Wtedy otrzymaliśmy e-mail z sekretariatu, że nauczycielka jest chora i przedpołudniowa lekcja jest odwołana. No panie, niektórzy przyjeżdżają z dość daleka i przyjechali na darmo....?! Każda się wkurzyła, bo nauczycielka mogła przecież sms czy mejl do wszystkich wysłać od razu, byśmy wiedzieli na czas, a nie że dopiero sekretarka nas powiadomiła, jak przyszła rano do roboty. Aaaaa!

Nic to, któraś rzuciła pomysł, by zadzwonić do nauczycielki od lekcji popołudniowej, bo może akurat ma rano czas i by przyszła. Pomysł szalony, ale - proszę ja ciebie - nauczycielka się zgodziła. Powiedziała tylko, że dopiero koło 9 się zjawi, bo odprowadzała dziecko do szkoły i musi do domu wrócić światła pogasić i jakiś chleb czy coś tam kupić... Odpowiedziałyśmy, że nie ma problemu. Wszak lepiej godzinę posiedzieć i poczekać, niż wracać do domów i za chwilę ponownie jechać. Niektórzy godzinę są w drodze w jedną stronę! I tak oto sposobnym chytrem* zorganizowałyśmy sobie wolne popołudnie!

Nie marnowałyśmy jednak czasu, tylko każdy zabrał się za pracę nad naszymi projektami z przedmiotu 'zabawa'. Mamy przygotować "Tik-Tak moment". Niektórzy z was na pewno pamiętają jeszcze nasz polski Tik-Tak, fajny program dla dzieci. Nie wiecie jednak pewnie, że i Belgowie mieli swój TIK-TAK w telewizji. Z tym że tutejszy Titk-Tak to trochę co innego, ale też dla dzieci i też ciekawa sprawa. 

Teraz właśnie taki Tik-Tak wzorowany na programie telewizyjnym organizuje się czasem w przedszkolach i świetlicach dla maluszków. Są to kilkuminutowe przedstawienia tematyczne bez słów. Poniżej pokażę wideo, jakby kogoś interesowało. I takie Tik-Taki mamy właśnie przygotować w dwójkach. Ja z dużo młodszą koleżanką (w wieku Najstarszej) wybrałyśmy temat "pociągi".

 Nauczycielka zamówiła tik-takowy domek (patrz wideo) w internecie i teraz mamy go jeszcze na lekcji pomalować w jakieś ładne kolory. Jedna z koleżanek przyniosła też swój domek tiktakowy wraz z akcesoriami. A i ja sobie pewnie taki zmajstruję, bo to może być przydatne kiedyś w pracy.


Wiecie co mnie wkurza? Pewnie, że nie wiecie! Ano wkurza mnie to, że miałam w domu fury  zabawek i wszystkie rozdałam, jak Młody z nich wyrósł. A teraz by mi się te zabawki i różne inne akcesoria edukacyjne przydały! Niestety nie przyszło mi do głowy, że będę na starość chcieć robić karierę jako wychowawca świetlicy ;-)

Zatem teraz muszę szukać znowu zabawek dla małych dzieci! Cieszę się jednak, że mamy te Krinkloopy i Action, gdzie za parę centów można cuda-niewidy zakupić. Ostatnio np korzystając z w/w wolnego popołudnia od razu pojechałam do Kringloopa, by poszukać jakiegoś małego pociągu, bo zwykle jakieś są. No i proszę - był pociąg z Bumbą. Taki jakiego potrzebowałam: mały drewniany, kolorowy, z cyferkami za 2 euro. UF!


 Inny pociag zamierzamy zrobić z pudełek po herbacie albo margarynie czy coś w ten deseń. Zrobię też tunelo-most z tektury i czapki konduktora też chyba zrobimy... A może zamówię gotową z interenetu albo uda mi się pożyczyć od znajomej konduktorki...? Mam też pociąg LEGO na baterię, a koleżanka ma też coś od kuzynostwa wypożyczyć.

Lubię takie zadania!

Zadania do wykonania w świetlicy już mniej, bo niektóre nie biorą pod uwagę, że istnieją różne świetlice, inne niż ta, którą widzieli autorzy tych zadań, więc polecenia są czasem trudne do realizacji.

Teraz np dostałam zadanie z przedmiotu "żywienie dzieci", aby samodzielnie poprowadzić obiad w świetlicy. W poprzedniej świetlicy była by to prosta sprawa. W aktualnej jest niemożliwym samodzielne organizowanie obiadu, bo w tym wypadku 10 osób to wcale nie za dużo, jak się przekonałam we środę, bo tyle nas tego dnia było wychowawców...

Jak wygląda obiad w naszej świetlicy?

W środę lekcje w całej Flandrii kończą się o 12. Niektóre dzieci idą do domu z rodzicami, babciami, starszym rodzeństwem lub same. Wiele jednak maszeruje do pobliskiej lub dalszej świetlicy, bo nie ma ich kto odebrać i się nimi zajmować. Tutejsi dziadkowie nie są tacy skorzy do niańczenia wnuków jak polscy i pewnie mają rację... Rodzice natomiast muszą naginać do roboty, bo tu raczej ciężko utrzymać dom z jednej pensji.

My zbieramy się w świetlicy sporo przed 12. Sprawdzamy, czy wszystko jest w porządku na sali, po czym rodziela się zadania. Każdy sam wybiera, co chce robić danego dnia. I tak: jedna osoba idzie odebrać dzieci ze szkół. Tym razem szłam i ja, by zobaczyć jak to wygląda, więc było nas dwie. 

A wygląda to tak, że maszeruje się kilometr do jednej szkoły, gdzie odbiera się przedszkolaki i wraca się z nimi specjalnym autobusem, a potem wygania się ich do świetlicy patrząc czy wszystkie ładnie weszły w drzwi. Potem idzie się do drugiej pobliskiej szkoły po kolejną grupę pierdzioszków. 

Kolejna pani pełni dyżur na parkingu, gdzie odbiera dzieci przyjeżdżające innym szkolnymi autobusami i pilnuje, by bezpiecznie dotarły one do drzwi świetlicy. 

Tam za drzwiami dzieci wyjmują chlebaczki z tornistrów i zdejmują kurtki. Kurtki wędrują na wieszaki, a tornistry na półki. Każda szkoła ma swój dział w naszej mini-szatni, gdzie kolejna pani dyżuruje i pilnuje, by ta procedura sprawnie i bezkonfilktowo przebiegała oraz pomaga maluszkom. Dzieci następnie ustawiają się w kolejce do rejestracji, gdzie dyżur pełni zwykle 2 kolejne panie: jedna szuka nazwisk na papierowych listach, druga dokunuje rejestracji w komputerze. 

Dzieci przechodzą dalej, gdzie kolejna pani kieruje je (przynajmniej próbuje - wszak to masa prędziutkich ludzików) najpierw do łazienek na siku i mycie rąk, a następnie do stolika z wodą (w inne dni, gdy lekcje kończą się o 15:30, z ciastkami i owocami) i do stolików.

Przy stoliku z wodą i ewentualnie ciastkami/owocami czuwają kolejne panie. Te mają za zadanie zadbać o to, by wszystkie dzieci znalazły miejsce przy stoliku, by mialy co jeść i co pić. Dzieci powinny mieć swoje kanapki w środę, ale zdarza się, że ktoś zapomniał. Wtedy dostaje wafle ryżowe, ciastka, czy inne tam zamienniki kanapek. Dziecko często może sobie wybrać coś w naszej szafie ciastkowej. Do picia jest tylko i wyłącznie woda. Inne napoje są zakazane! Do niedawna w świetlicach i szkołach dostępne jeszcze było mleko zwykłe i czekoladowe oraz soki owocowe, ale ta era minęła. Teraz jest tylko woda. Albo z flaszek jak u nas, albo z kranu, jak w poprzedniej świetlicy. Wodę mogą dzieci pić u nas cały dzień (nie w każdej świetlicy jest taka praktyka). Gdy chce się im pić, podchodzą i proszą o wodę. U nas mają też zwykle do dyspozycji dystrybutor wody i kubeczki plastikowe (wielorazowe), ale aktualnie dystrybutor jest popsuty.

Dzieci zawykle powinny czekać z jedzeniem do komendy: Eet smakkelijk! (Smacznego), ale różnie z tym bywa. W mniejszych grupach i podczas ferii ta zasada jest przestrzegana. Jednak gdy jest ponad 70 dzieci z różnych szkół, każdy zaczyna jeść od razu, jak się tylko usadzi przy stoliku. 

Dzieci mogą siadać w dowolnym miejscu. Nie ma jakiegoś drastycznego podziału ani na szkoły, ani na wiek, choć zwykle usadza się maluchów osobno, a starszyznę osobno, no chyba że mały braciszek chce ze starszą siostrą siedzieć czy coś w tym stylu, to może. 

Gdy wszystko jest rozsadzone i rozdzielone, panie wychowawczynie też biorą swoje chlebaczki i szukają wolnych miejsc przy stolikach. Zazwyczaj rozsiadamy się po całej sali, bo wiadomo, że jak pani siedzi przy stole, to mniejsza szansa, że będą wygłupy i konflikty. Tę zasadę jedzenie z dziećmi i mniej więcej tego samego, co dzieci, uważam za fantastyczną i godną naśladowania w każdej placówce, gdzie pracuje się z dziećmi i młodzieżą. Nigdy nie zapomnę mojej belferki od polaka z liceum, która kazała se pierogi ze stołówki przynosić i wpieprzała to na lekcji, gdy nam brzuchy burczały i z głodu się zwijały. Czysta podłość! 

Gdy dzieci skończą jeść, czekają na pozwolenie pani, na odejście od stołu. Wtedy powinny odnieść kubeczek lub butelkę do odpowiednich pojemników oraz chlebaczek do tornistra. Czasem wyznacza się jakiegoś starszaka do zbierania kubeczków i butelek po sali. Gdy poodnoszą rzeczy, mogą iść się bawić czy to w sali, czy na podwórku (o ile pogoda jest w miarę dobra). 

Oczywiście w takim tłumie kłótnie i draki są na porządku dziennym. Kary też są na porządku dziennym. Najczęściej jest to przesadzenie do innego stolika albo daleko od stolików w ogóle. Przeważnie na zasadzie, że podchodzisz, chwytasz krzesełko i przeciągasz razem z dzieciakiem pod ścianę i tam zostawiasz zakazując ruszać się z miejsca. Często ci, którzy się wygłupiają, muszą zostać przy stolikach lub w kącie, gdy inni bawią się już w najlepsze. Siedzą, tam dopóki się całkie nie uspokoją i ktoś im nie pozwoli odejść. 

I tak w tym kołowrotku miałam poprowadzić samodzielnie obiad. Tja! Koleżanki zaproponowały, bym objęła dowódzwto przy wodopoju i pilnowała porządku przy stolikach, co też zrobiłam, ale oczywiscie nie sama, bo to jest zwyczajnie niewykonalne przy takiej masie ludzików. O i tak np podeszłam do jakiegoś stolika, by zapytać, czy wszystko okej,  a tam dziewczątko małe w wieku około 3 latek wstało i złapało się w kroku... Zanim zdążyłam zapytać, czy chce siku, już portki przemokły i to tak, że nalało się do butów. Koleżanka pełniąca dyżur przy toaletach najwidocziej nie upilnowała, by wszystkie bąki zaliczyły kibelek (co bynajmnej mnie nie dziwi w takim chaosie). 

Tak więc na parę minut wypadłam z gry, gdyż trzeba było zabrać bąbelka do kanciapy, zdjąć mokre ciuchy, poszukać na półkach suchych, a potem mokre spakować i udać się z bąbelkiem na poszukiwanie tornistra, by wetknąć tam brudne ubranka. Butów zapasowych nie mieliśmy, więc dziopa dostała tylko suche skiepy i ganiała dalej bez butów. A niuni jeszcze skiepy z minecraftem się nie spodobały, bo chłopakowskich ona nie chce.... Aaaaa! Znalazłam jej inne. Też chłopakowskie, ale jasne i już nie grymasiła. Te dzieci to so!

Przy okazji się okazało, że zużyłam ostani worek i koleżanka, które przyprowadziła następnego siuśmajtka nie miała w co brudnych majtek spakować.

Dodam tu gwoli ścisłości, bo nie jeden się może zastanawia nad tym... TAK, to jest tutaj normalne, że  dzieci siedzą poza domem czasem i 11 godzin o kanapce, wodzie, owocu i kilku ciastkach (o ile ciastka w rodzinie są dozwolone). Ciepłe posiłki, czyli dokładnie jedną obiado-kolację je się tutaj wieczorem w domu z rodziną. W piątek idzie się na frytki. I to nie jest żart. W Belgii faktycznie spora część ludzi raz w tygodniu idzie na frytki.

Istnieją szkoły, które dają gorące zupy (takie miksowane do picia) szczególnie zimową porą.

Istnieją i szkoły, w których dzieci dostają w południe jakiś gorący obiad.

Niektóre dzieci idą też każdego dnia na południe do domu (przerwa trwa godzinę), bo np mają fajną babcię, która mieszka blisko szkoły i gotuje dla wnusiów.

Najczęściej jednak po prostu koło 10 je się owoc lub ciastko, w południe kanapki, koło 16 owoc lub ciastko. Popijając to wszystko wodą z kranu. 

Przy czym niedozwolone jest jedzenie czegokolwiek w innych momentach.

* * *

W czwartek też pomagałam przy dystrybucji jedzenia, jak każdego innego dnia, a potem robiłam z dziećmi tulipany z rolek po srajtaśmie i pudełek po jogurtach. Spontaniczna zabawa.

Najbardziej zachwycone wydawały się moje koleżanki. No wiadomes, nie było pewnie takich kwiatków na tik-tokach, bo wymyśliłam je na poczekaniu, zobaczywszy jak biedne dzieci próbują sklejać plastikowe pojemniki klejem roślinnym... Pokazałam, że można pojemnik owinąć papierem ze starych gazetek reklamowych, pozaginać wkoło z wszystkich stron i potem skleić papier. Rolki cięliśmy byle jak, ale wyglądały i tak jak kwiatki. Łodyżką była kartka z tej samej gazetki sklepu zabawkowego. Potem dzieci wycinały sobie z tej gazetki obrazki i dekorowały nimi swoje doniczki. 

Podoba mi się, że koleżanki zbierają wszystkie potencjalnie przydatne śmieci (rolki po papierze toaletowym, reklamy, kubeczki po jogurtach czy owocach...) i wrzucają je do szuflad. Dzieci mogą wszystko brać, jeśli chcą. Do ciągłej dyspozycji mają też nożyczki, kolorowanki, klej roślinny (jak poproszą to i taśmę samoprzylepną), linijki, szablony, gazety, czyste kartki (często jakieś stare plakaty czy kalendarze z jednej  strony czyste, które można dostać po różnych firmach za friko), kredki itp. 

Świetlica dysponuje oczywiście i innymi akcesoriami do malowania i majsterkowania, ale to już pod nadzorem i przewodnictwem wychowawczyni się odbywa.

W czwartek była znowu burzowa panika. 

W zeszłym roku podczas wichury dziecko zostało uderzone w parku ciężką gałęzią w wyniku czego zmarło. Od tego czasu najwyraźniej placówki zajmujące się dziećmi mają zakaz wypuszczania dzieci na zewnątrz, gdy media zapodadzą kod pomarańczowy lub czerwony. W czwartek bowiem dzieciom nie wolno było wychodzić na podwórko. Panie włączyły im telewizor, by je czymś zająć. Na szczęście rodzice najwyraźniej też spanikowali, bo wiele dzieci zostało odebranych zanim skończyły jeść, a potem przychodzili masowo kolejni rodzice i dziadkowie. O 17 było już tylko kilka dzieci. Powiem szczerze, że nie mogłam uwierzyć swoim oczom. No i oczywiście, wiadamo, od razu musiałam nad tym faktem porozkminiać sobie...

Czyli okazuje się, że jednak można odebrać dzieci praktycznie zaraz po lekcjach i że nie muszą kiblować całe dnie w świetlicy i to wcale bez większego powodu. No chyba, że ludzie dali się mediom przekonać, że ta wichura stanowi śmiertelne zagrożenie dla dzieci przebywających w placówkach opiekuńczych typu świetlica... Biorąc pod uwagęznany fakt, że rodzice potrafią dziecku (także niemowlakowi) rano środek przeciwkorączkowy wcisnąć i wysłać je na cały dzień do świetlicy czy szkoły bez większych skrupułów, to masowe odbieranie dzieci z powodu zapowiadanej burzy wydaje sie co najmniej lekko dziwne.

Nie, okej, dla mnie bomba. Im mniej dzieci, tym lepiej, ale ciekawi mnie motywacja rodziców w tego typu sytuacjach.

Druga kwestia to te zakazy i nakazy odgórne. Zawsze się wtedy zastanawiam, co jest z tymi współczesnymi ludźmi nie tak. Dlaczego? Ano dlatego, że ze szkoły wiem, iż każdy przeciętny i w miarę zdrowy  człowiek ma 5 zmysłów: smak, wzrok, węch, słuch i dotyk, a do tego całkiem zaawansowny mózg, który pozwala mu analizować rezulaaty pobrane przez zmysły i łączyć ze sobą fakty oraz wyciągać wnioski. 

Poza tym obserwuję też zwierzęta, które ponoć mniej mądre są, ale w takich sytuacjach właśnie zaczynam mieć wątpliwości co do tego... No bo tak, zwierzęta widząc, słysząc, czując, że zaczyna wiać silniejszy wiatr albo intensywnie padać, próbują jak najszybciej znaleźć jakieś bezpieczne schronienie. Gdy widzą, czują i słyszą, że jest ciepło, pogodnie, spokojnie, wychodzą i się czilują albo jedzą. 

Tymczasem człowiek mający te same zmysły i do tego potrafiący zrozumieć procesy zachodzące w przyrodzie i znający przynajmniej teoretycznie ich potencjalne konsekwencje, co robi?

NIE... Człowiek nie patrzy na niebo i świat, nie wystawia twarzy i ręki na zewnątrz, by sprawdzic, czy pada, czy jest ciepło, czy tez zimno, nie słucha czy szumi wiatr i jak mocno szumi, nie patrzy na ziemię, by zobaczyć, czy jest ślisko. Nie, człowiek nie używa swoich naturalnych zmysłów, by w ten prosty, ale dość skuteczny sposób ocenić, czy jest w danym momencie bezpiecznie i by odpowiednio do sytuacji się zachować. Nie, człowiek czeka, by mu telewizja albo radio powiedziały, jaka jest pogoda i czy ona jest dla niego w danej chwili bezpieczna. Więcej, współczesny człowiek musi mieć jasno i wyraźnie powiedziane, co powinien wtedy zrobić. Człowikeowi nie wysrarczy powiedzieć, że bedzie piździło jak w kieleckiem, że ogłąsza się kod czerwony, co zonacza, że będzie kurewsko piździło, że będą się łamac drzewa, że wiatr bedzie przepychał nawet duże i ciężkie przedmioty, a to oznacza, że mogą one się przewracać i przemieszcać z miejsca na miejsce, a w dalszej konsekwencji skądś i nas coś lub kogoś spadać itd itd.

Panie, współczesnemu człowiekowi ani sama obserwacja ani nawet informacja o wietrze, temparaturze, czy opadach nie wystarczą, by stosownie do sytuacji się zachował. Nie, panie, człowiekowi współczesnemu trzeba jak debilowi odgórnie określone działania NAKAZYWAĆ a inne ZAKAZYWAĆ. 

No i tak np w zeszłym roku pewnego dnia belgijskie radia powiedziały tylko, że będzie mocno wiało i tylko ogłosili jakiś kod czerwony. Zapomniały poswiedzieć, że jak zacznie piździć i wiatr będzie giął drzewa do ziemi, ciskał wszystki wkoło, to wtedy nie powinno się bawić z dzieciakami na podwórku w pobliżu drzew i innych rzeczy, które mogą spaść na głowę. No i proszę. Ludzie nie wiedzieli i się bawili na polu, a wtedy niewiedzieć czemu nagle odpadło kawał drzewa i zabiło dzieciaka. Kto by pomyślał, że tak może się stać, gdy wieje silny wiatr...

Teraz zatem do wszystkich placówek wysyła się odgórny zakaz wypuszczania dzieci przez cay dzień, nawet jak burza zapowiadana jest na późne popołudnie, jak tym razem.

Trochę mnie to zdziwiło. Gdy bowiem przyszłam na świetlicę, pogoda była całkiem ładna i w ogóle nie wiało, ale dzieci nie mogłby wyjść, bo był zakaz odgórny. Bo faktycznie wielka filozfia jest zawołać dzieci do środka, gdy pogoda się zmieni. Nie mówię tu o wycieczce do lasu, którą faktycznie lepiej jest odwołać, ale o wyjściu na podwórko, gdzie wystarczy zawołać i dzieci są w minutę w środku. Po to mamy - tak mi się przynajmniej do niedawna wydawało - te wszystkie zmysły, by potrafić ocenić sytuację i zagrożenie oraz na czas zareagować odpowiednio. Nie wiem, jak wy, ale ja potrafię rozpoznac nadchodzącą burzę. Nawet w Belgii. To przecież widać, słychać i czuć. Niebo robi się ciemniejsze, wiatr się wzmaga, słychać hałas, a powietrze ma inny zapach. 

Jak wieje, to spieprzamy do domciu, gdy chcemy uniknąć spotkania z burzą. 

Jak wieje, nie idziemy bawić się w lesie, ani w parku, ani w pobliżu zabudowań, z których coś może spaść, urwac się itd., jeśli zależy nam na własnym i swoich podopiecznych bezpieczeństwie. 

Gdyby ludzie zwracali uwagę na to co się wokół nich dzieje, by patrzyli, słuchali i myśleli, nie trzeba było by takich durnych  zakazow i nakazów. 

Non stop, dosłownie w każdej dziedzinie życia zauważam niezdrowe konsekwencje ludzkiej głupoty i bezmyślności. Teraz prawie wszędzie mamy jakieś posrane zakazy i nakazy tylko dlatego, że uprzednio jakiś baran jeden z drugim nie potrafił sie zachować jak na człowieka przystało. Ba, nawet jak na zwierzę przystało. Więc trzeba było wprowadzić zakazy i nakazy, by chronić ludzi przed nimi samymi. 

Mam wrażenie, że spora część ludzi dorosłych w ogóle nie potrafi samodzielnie myśleć, samodzielnie oceniać zagrożeń i im samodzielnie im zapobiegać. Spora część ludzi nie potrafi zrozumieć związków przyczynowo-skutkowych w codziennym życiu, nie dostrzega w ogóle  potencjalnych skutków swoich poczynań. Tutaj w Belgii jest to wyjątkowo intensywnie widoczne. Bezmyślna masa robotów sterowana od świtu do zmierzchu za pomocą mediów przez tych, Którzy-Podejmują-Decyzje.

Wizyta w stolicy

Młoda zauważyła, że ludki niezłe d*py mają ;-)

w tym tunelu to dopiero piździło... ledwo szło iść ;-)


W piątek byłyśmy z Młodą w Brukseli, bo miała wezwanie do FOD-u w sprawie jej wniosku o uznanie niepełnosprawności. Odpowiedziałyśmy na te same pytania, na które pół roku temu odpowiedałyśmy pisemnie i to by było na tyle. Pani powiedziała, że teraz Młoda ma poprosić w biurze pracy, by wysłali jakieś dokumnety potwierdzające to co ona zeznała na temat problemów z szukaniem pracy ze względu na zdrowie oraz ewentualnych zaświadczeń od psychiarty i innych tam specjalistów... 

Tak, trzeba mieć zdrowie i cierpliwość, by zostać uznanym za niepełnosprawnego. 

Po załatwieniu załatwień poszłyśmy do pobliskiej galerii na jakiegoś fastfooda. Młoda przy okazji czegoś nowego mnie nauczyła. Aby wybrać najlepsze stoisko z jedzeniem, trzeba patrzeć, gdzie podchodzi najwięcej nastolatków, bo nastolatki zawsze wiedzą, gdzie jest najlepsze żarło. Tak też uczyniłyśmy i okazało się, że najwięcej nastolatków stoi przy francuskich takosach. Pierwszy raz jadłam tę potrawę i bardzo mi smakowała. Młoda wybrała frytki z roztopionym chedarem, bo reszta rzeczy była z mięsem, ale jej kubki smakowe też były zadowolone.

Potem pojechałyśmy schodami na wyższe piętro na herbatę bąbelkową, którą Młoda już kosztowała razem z Najstarszą  podczas ostatniej ich wizyty w stolicy. Młoda po drodze zahaczyła jeszcze o stoisko bogato zdobionych gofrów. Mnie by się gofer już do brzucha nie zmieścił, a juz napewno nie taki ze śmietaną, czekoladą i innym syfem na wierzchu, jak to w Brukseli. Mnie wystraczyło, że boba była półlitrowa, bo mniejsze kubeczki wyszły. 

Pijąc napój przez rurę, sprawdzałąm na pobliskim ekranie, jakie sklepy jeszcze są w tej galerii i doszłam do wniosku, że teraz poza jedzeniem, to w sumie nie ma po co tam nawet wchodzić. Dawniej było sporo odzieżowych, fajny sklepik z zabawkami i fajnie było poszwendać się po tym kilkupiętrowym przybytku, ale teraz nie ma - jak dla mnie - za czym się tam pchać. Nuda!

nasze boby

Zaproponowałam Młodej, byśmy poszły do Primarku, bo tam przynajmniej taniocha i to wcale nie najgorszej jakości, jak na takie ceny. Niestety nie było na czym oka zawiesić. Jedno wielkie morze szarości, a ja szukam teraz kolorowych rzeczy, bo pracuję z dziećmi, to nie chcę się ani na czarno ani na szaro ubierać, a poza tym ja zwyczajnie lubię kolorowe wesołe ubrania. 

Kupiłam fioletowy t-shirt ze Scoobiem za 7€ i mały plecaczek za 12€ oraz skiepy z Mario i Luigi oraz set majtochów, bo tego nigdy za wiele. Przeto można rzec, że zakupy mimo wszystko owocne. No i, panie, siedem ojro za nową koszulkę to tanio, biorąc pod uwagę, że w kringlopie trzeba 3€ za starą, spraną zabulić. Młoda zarządziła, że z Primarka to wszystko trzeba wrzucić od razu do pralki, tak samo jak po zakupach w kringloopie, bo nie wiadomo, kto to macał. Faktycznie w Primarku, jak i innych ogromnych sklepach w dużych miastach, czasem jest taki burdel i syf,  że lepiej faktycznie wszystko wyprac przed założeniem na siebie. 

Ja w ogóle nie rozumiem ludzi. Obserwując ludzkie zachowania w sklepach zawsze myślę sobie, jakiż to podły i głupi gatunek. Czyż po obejrzeniu ubrania nie można go na powrót złożyć (nawet nie jakoś perfekcyjnie, ale złożyć)? Nie można odłożyć, tam gdzie było? Nie, po co? Najlepiej pizgnąć perfum w dziale z płaszczami, a spodnie w dziale z bielizną. A już najfajniej, jak się po prostu na podłogę rzuci i jeszcze po tym trzy razy przejdzie w brudnych buciorach. Niektórzy mają chyba wióra zamiast mózgu. 

Wycieczka była dla mnie bardzo męcząca. Wiem, że się powtarzam, ale to jest dla mnie okropne. Przejechałam ze 25 km autobusem, przeszłam może z 1,5 km na nogach, posiedziałam trochę w urzędzie, a potem poszłam z 1,5 km do galerii i tam zalało mnie (to właśnie dokładnie takie jest uczucie, jakby ktoś nagle na mnie wylał to lepkie i cięzkie zmęczenie i ono tak spływało po mnie obejmując powoli całe ciało od czubka głowy do stóp). Nagle opanowuje mnie ociężałość i senność. Nogi z trudem mnie utrzymują, ręce powoli i niezgrabnie się poruszają, mózg zdaje się być cały w lepkiej mazi i myślenie przychodzi z trudem. Najwięskszym pragnieniem jest wygodne ciepłe i przytulne łóżko... 

Przezwyciężyłam to, wzięłam się w sobie zebrałam i popchałam moje nogi do tego Primarku, bo skoro już jestem w tym piekielnym mieście, to chcę z tego skorzystać. Nie wiadomo, kiedy następna okazja się trafi, by zobaczyc jakiś większy sklep. Dla mnie to ciągle mimo wszystko (bo zakupów ogólnie wszak nie lubię za bardzo) jakaś tam atrakcja i urozmaicenie nudnego wiejskiego żywota. A co obserwacji można poczynić. Nie wszystko da się sfotografować, nie wszystko wolno, nie wszystko się powinno, ale czasem zwyczajnie nie mogę się oprzeć…

Tym razem w tłumie wyjątkowo zwróciłam uwagę na 

Starszą-Panią-W-Czerwonym... ta czapa! 


Niesamowite-Włosy


i Pana-W-Białej-Kiecce-I-Klapkach



——————————————————————————————————————————

*) Przypomniało mi się nagle i musiałam to zamieścić...  Ku radości ludzi z dziwnym poczuciem humoru. Bajka o Kapturkowym Czerwonku. Kilkanaście lat temu krążyła ta bajka w necie, ku wielkiej uciesze takich świrów jak ja. 


20 lutego 2024

Morze krokusów i kocia kawiarnia w Leuven

 W poprzednim wpisie wspomniałam już o naszym nietypowym świętowaniu dwunastych urodzin Młodego. Dziś opowiem o szczegółach naszej wycieczki do Leuven. Jechaliśmy, jako się rzekło, z przesiadkami.

 Czekając na dworcu w Dendermonde, przyglądaliśmy się gołębiom…


W moim wagonie tuż przede mną jechała rodzina z trójką nastoletnich dzieci i pięknym psem. Z lekkim rozbawieniem przysłuchiwałam się dyskusji małżonków. A leciało coś w ten deseń:

- Kurcze, nie mogę kupić biletów z aplikacji - mówi on pod nosem.

- Jak to nie możesz kupić?! - interesuje się z wyraźną złością w głosie ona.

- Nie mogę się zalogować… cały czas mnie wyrzuca.

- Wiedziałam, że tak będzie. Mówiłam, kupmy bilety w automacie, ale nie, ty uparłeś się z tą głupią aplikacją… Ja nie wierzę tym wynalazkom. Z tym są zawsze problemy. Czemu nie możemy normalnie kupić biletów w kasie, czy automacie? Ty zawsze musisz wszystko komplikować… - Zrzędzi i zrzędzi ona, a on coraz bardziej zdenerwowany klika i klika w telefon.

Córki doradzają trochę, ale chyba należą do dzieci ograniczonych internetowo i technicznie, bo żadnych sensownych pomysłów nie podają. Gdyby moje dzieci jechały ze mną, zapewne by podeszły do pana i coś by mu doradziły.

- I co my niby teraz zrobimy? Ja naprawdę nie mam ochoty na mandat tylko dlatego, że tobie się głupich aplikacji zachciało… Jak się nazywa ta aplikacja? Sama spróbuję kupić te bilety…

W końcu udało im się kupić bilety dla ludzi, ale dla psa nie mogli. Całą drogę do Brukseli jechali w takim stresie i srając żarem. Pies wyczuł chyba ich zdenerwowanie i całą drogę popiskiwał. W końcu przed Brukselą przyszedł konduktor i powiedzieli mu, że nie mają biletu dla psa, bo ich aplikacja bankowa nie współpracuje. Po czym zademonstrowali mu na telefonie. Nic nie poradził i pozwolił i jechać do Brukseli bez biletu dla psa, ale na drogę powrotną zalecił kupienie w automacie… Jakby jechali dalej, pewnie by musieli kupić bilet u konduktora, a to kosztuje dużo więcej niż normalnie. Mandat też oczywiście wchodził w grę, ale konduktorzy przeważnie są wyrozumiali, o ile kto nie purcuje za bardzo.

pieseł, który jechał w moim wagonie



Moja aplikacja działała bez zarzutu, co jednak faktycznie nie zawsze się dzieje i też mnie franca czasem wnerwia. Dlatego staram się kupować bilet, zanim wsiądę do pociągu, by się potem nie denerwować, jak oni. 

Kocia kawiarnia Poescafe w Leuven

W Brukseli się okazało, że pociąg do Leuven się rozkraczył gdzieś na Centralnym i trzeba czekać na następny. Na szczęście ten był za dwadzieścia minut...

 Mieszkam tu 10 lat, ale ciągle mnie trochę śmieszy, a trochę irytuje, że po przekroczeniu granicy z Brukselą, komunikaty w pociągu nagle podawane są w dwóch językach: po niderlandzku i po francusku. Gdy natomiast przekraczamy granicę Walonii, komunikaty natychmiast zaczynają być podawane tylko po francusku. To jest starsznie dziwne, szczególnie na początku, bo pociąg jest przecież wciąż ten sam i człowiek siedzi tam gdzie usiadł po wsiadnięciu do pociągu, a nagle przestajesz rozumieć, co jest mówione. 

 Dalej już wszystko poszło gładko. Dotarłam do Leuven i szybko odnalazłam kocią kawiarnię Poescafe, gdzie Młody i Młoda zdążyli już wrąbać po kawałku ciasta i wypić po kawie… No dobra, Młody pił gorącą czekoladę. Wygłaskali też wszystkie cztery kocury. 


Kiedy do nich dołączyłam, zrobili jeszcze jedną rundę jedzenia i picia. Dodam, że mieliśmy tam rezerwację. Tak prosto ulicy raczej nie ma sensu wchodzić do takich przybytków, bo małe szanse, że będą wolne miejsca. 

Młodemu bardzo się podobało to miejsce. Pierwszy raz gościł w kociej kawiarence, gdzie kocury plączą się pod nogami i wskakują z rozpędu na stoły i krzesła. Dla kotolubów świetna sprawa. 









moje macchiato i czekolada Młodego


Ogród botaniczny w Leuven

Potem poszliśmy zobaczyć to morze krokusów, którego zdjęcia masowo atakują internety. Przezornie nawet swoje aparaty fotograficzne zabrałyśmy. Na szczęście!

Zaiste krokusów było co niemiara. Ludziów z aparatami i bez aparatów też.

Ogród botaniczny to po niderlandzku KRUIDTUIN, gdyby kogo interesowało.

Powiem wam, że jak na luty to dosyć kwietnie w tym ogrodzie było. Poza roślinami spotkaliśmy tam żółwie (w szklarniach), kaczki w stawkach i obejrzeliśmy belgijską rasę kur BRAKEL, odmianę srebrną, o której istnieniu dotąd nie miałam pojęcia. Piękne są.

Z zółwiami było śmiesznie, albowiem Młoda zatrzymała się nad wodą w szklarni i woła - Znalazłam te żółwie, o których pisano w internecie!

Ja podchodzę i mówię - Ooo faktycznie. Sporo ich!

Po czym Młody podchodzi, patrzy, patrzy i rzecze - Gdzie wy macie niby te żółwie, bo ja ani jednego nie widzę... - Minutę później - AAAA NA KAMIENIACH! Ja szukałem ich w wodzie!

Znalazłyśmy tam też mimozę i wreszcie mogłam sprawdzić, czy ona faktycznie tak szybko i wyraźnie na dotyk reaguje, jak kiedyś jakiś nauczyciel nam w szkole mówił. Nigdy wcześniej bowiem nie miałam okazji tego sprawdzić, bo nigdy nie natknęłam się na mimozę. Pomacałam ją i faktycznie w mig się listek złożył. Młodzi nie słyszeli o mimozie, więc byli zaskoczeni i zachwyceni. No i też musieli spróbować... A wtedy nadeszła jakaś para za nami i zauważyła, co robiliśmy... Gdy odeszliśmy, sami sprawdzili... A potem następni...

Mam nadzieję, że nie zabiliśmy niechcący tej mimozy. Nie pomyślałam bowiem, że ktoś będzie nas naśladował w głupich zachowaniach...

wejście do ogrodu botanicznego













kamelia






paprociarnia

kurnik

zilverbrakel (typowo belgijska rasa kur)







dwie babcie i dziadek

dziadek na dachu



Ogród botaniczny ogólnie bardzo przyjemny. Postanowiliśmy wrócić tam w bardziej kwitnącym sezonie, by i inne rośliny popodziwiać. Teraz też jednak było przecież co oglądać. 

Pokażę jeszcze kilka fotek z drogi do i z ogrodu. Czasem dobrze korzystać z nawigacji, bo prowadzi takimi ścieżkami, których normalnie nigdy byś nie wybrał, bo zwyczajnie nie wiedziałbyś o ich istnieniu i nie odważyłbyś się tam wejść, gdyż niektóre drogi wiodą przez dziwne bramy... 

tajna ścieżka przed podwórze

Gdy wyszliśmy tą bramą, spojrzałam na tę budowlę i stwierdziłam, że nigdy bym tędy nie weszła, bo myślałabym, że to wejście do tego budynku a nie przejscie do innej części miasta. A pokonaliśmy kilka takich bram pełni nieufności do wskazówek aplikacji i  obaw, że zaraz nas ktoś ochrzani. Jednak widząc innych ludzi śmiało tamtędy maszerujących, podążaliśmy za nimi. 

Czasem jednak nikt nie szedł i gdy np zobaczyliśmy poniższe schody z zamkniętą bramą na końcu, uznaliśmy, że aplikacja nas jednak ocyganiła. Młoda poszła sprawdzić. No i proszę ja ciebie okazało się, że brama faktycznie jest zamknięta na wielką kłódkę, ale po prawej jest wąziutkie przejście… I tak mamy często w Belgii, nawet we własnej okolicy, że przypadkiem odkrywamy różne tajne przejścia w miejscach, w których byśmy się żadnych przejść nie spodziewali, co uwielbiam!


.


stara wieża z dawnego muru obronnego z dobudowanym mieszkaniem







Pogoda cudowna nam się udała. Iście wiosennie było. Mnóstwo ludzi (z Młodą włącznie) już krótkie spodenki założyło. Na starym rynku pełno ludzi siedziało przy piwerku. Uraczyliśmy się zatem i lodami z budki. 

Młoda wszędzie, gdzie więcej chodzenia, zabiera swoją składaną laskę. Czuje się z nią o wiele bezpieczniej. Dyspraksja powoduje bowiem, że ona często traci równowagę, potyka się i przewraca. Laska ratuje ją w takich sytuacjach. Czasem tylko ludzie się jej z niezdrowym zainteresowaniem przyglądają. Gdy spojrzenia są zbyt intensywne, ona patrzy się tym ludziom intensywnie i znacząco w oczy, aż się speszą i odwrócą wzrok. Gdy jest bardziej podminowana, potrafi się zadrzeć - co, laski z laską nigdy nie widzieliście?! 


"co to za dramatyczna laska?" - powiedziała Młoda

Młoda i Młody palący głupa na rynku