Pokazywanie postów oznaczonych etykietą nauka domowa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą nauka domowa. Pokaż wszystkie posty

7 października 2022

Sprzątaczka chce wrócić do pracy by złożyć wypowiedzenie B-)

 Poniedziałek

Poniedziałek był ciężki psychicznie. Bardzo entuzjastycznie byłam nastawiona do powrotu to pracy. ZBYT entuzjastycznie. Dlatego, gdy się nie powiodło, poczułam się, jakbym dostała z gołej dupy w pysk. No panie, kibluję w domu od 10 miesięcy i nie jest to zwykłe kiblowanie jak tam niektórzy mają, że w sensie jakieś dłuższe wakacje czy zwykłe tam bezrobocie. Wolne z powodu raka to nie jest rzecz, z której człowiek może się cieszyć, to nie jest wolne podczas którego nabiera się sił, wypoczywa, wesoło spędza czas. Nie, to jest czas, w którym człowiek jest torturowany. Po pierwsze psychicznie - 10 długich miesięcy stresu, strachu, niepewności, zniechęcenia, zmęczenia itd itd, a do tego tortury fizyczne. Jak cię nie kroją, to kłują, to podtruwają, to przysmażają. Ból, sraczka, zawroty głowy, piekielne osłabienie i inne plagi.

 Nie, proszę państwa, to nie był ani fajny, ani miły, ani spokojny czas. To było dziesięć długich gównianych miesięcy. Po czymś takim możliwość powrotu do swojej nudnej pospolitej męczącej pracy, czyli do normalnego życia wydaje się rozkosznym rajem. Człowiek się cieszy, jakby co najmniej z milion w totka wygrał i szedł odebrać nagrodę. 

A tu ci ktoś mówi wtedy, że sorry pomyłka, żartowaliśmy z tym milionem. 

Miałam doła. Nie chciało mi się z nikim gadać ani niczego robić. A w nocy nie mogłam spać, bo jak powszechnie wiadomo, noc jest najlepszą porą na życiowe rozkminy, co spaniu nie sprzyja. To był zły dzień. 

Jednak powoli wstałam, podniosłam koronę i zaczęłam obmyślać jakiś plan i szukać dobrego rozwiązania. 

Przeanalizowałam różne opcje, ale postanowienie o odejściu z aktualnego biura się nie zmieniło. Nie, nie będzie mnie nikt wkurzał i leciał se ze mną w kulki. Po czymś takim nie ma już żadnego zaufania ani sympatii. 

Jednakowoż pomysł przedstawiony w poprzednim poście wydał mi się mało atrakcyjny. Coś jak na złość mamie odmrożę sobie uszy. Przecież najbardziej mi zależy na powrocie do pracy, no więc chcę wrócić do pracy i to jak najszybciej. A wypowiedzenie mogę potem złożyć. Nie wiedziałam tylko, jak długi jest okres wypowiedzenia, bo umów mam kilka i trochę jest namieszane. Jak zwykle zresztą w tego typu instytucjach.  Zadzwoniłam zatem do mojego vakbondu (związku zawodowego) i umówiłam się na wtorek.

Potem przemyślałam kwestię, do jakiego biura czeków usługowych uderzyć. Najpierw myślałam o najbliższym, które jest podobne do mojego aktualnego, no bo nowy rower elektryczny by się przydał a i ubrania tam fajne mają - kolor mi się podoba. Już miałam lecieć do znajomej, która u nich pracuje, ale żarówka mi się zapaliła nad głową jak u pomysłowego Dobromira i w jej świetle zobaczyłam, że niezbyt rozsądne iść do identycznego kolosa nastawionego na fejm, zysk i igrzyska. Dobrze by było jakieś inksze znaleźć. I wtedy tak jakoś mi się nagle przypomniało, że kiedyś na szybie biura naszego funduszu zdrowia widziałam chyba „sprzątanie za czeki usługowe”. Wyguglowałam i faktycznie prowadzą taką działalność.

 Nie wiem, czy dobrze kombinuję, ale tak mi przyszło do głowy, że stabilna, poważna firma ubezpieczeniowa z wieloletnim doświadczeniem może być bardziej godna zaufania niż te nowoczesne firmy stworzone by szybko zarabiać i szybko zdobywać popularność. Jestem ponadto zadowolona z naszego funduszu jeśli chodzi o kontakt z klientem i wszelaką administrację, a na chorobowym miałam okazję te kwestie nieźle przetestować i wszystko zawsze szło sprawnie. Nawet jak jakiś błąd czy niedopatrzenie wynikało, w moment zostawało rozwiązane po pierwszym zgłoszeniu. Co mi szkodzi zatem spróbować? Cudów co prawda nie oczekuję. Każda firma wszak przede wszystkim chce zarobić, ale lubię jak jest jako taki porządek i jak ludzie wiedzą, na czym ich praca polega i tym właśnie, a nie pierdołami się zajmują. Pożyjemy zobaczymy. 

 Na stronie akurat był przycisk automatycznego zgłoszenia kandydatury, to kliknęłam i podałam swoje namiary. Po chwili otrzymałam na mejla ankietę do wypełnienia, więc wypełniłam i odesłałam. W jednym pytaniu było zdjęcie łazienki i należało opisać, jak zabierzemy się za sprzątanie w tym pomieszczeniu, jakich produktów użyjemy… Pozostałe pytania były zwyczajne.

Wtorek

Pojechałam w towarzystwie Młodej do miasta do związku zaraz z rana. Przyjęta zostałam punktualnie przez bardzo miłą panią. Tak, moje biuro oczywiście jest im znane i laska doskonale rozumie moją chęć odejścia, jak powiedziała. Niestety, tak jak się obawiałam, po 5 latach okres wypowiedzenia wynosi 9 tygodni, czyli kurde dosyć długo. 

Urzędniczka przedstawiła mi różne opcje, z wyżej wspomnianą, czyli zostaniem na chorobowym, włącznie. Mogę wrócić do pracy i tego samego dnia wysłać wypowiedzenie albo poczekać trochę i wysłać. Mogę też za te dni, kiedy miałam zacząć pracę, domagać się wypłacenia technicznego bezrobocia, bo byłam gotowa do pracy, ale pracodawca nie miał dla mnie pracy. Co jednak nie specjalnie różni się finansowo od zasiłku chorobowego, więc nie ma się co z tym użerać. Babka dała mi też swoją wizytówkę z bezpośrednim do niej numerem i kazała zadzwonić lub napisać mejl, jak tylko się zdecyduję, a wtedy ona napisze mi właściwe wypowiedzenie i powie, kiedy je wysłać. 

W urzędzie poszłam skorzystać z toalety, gdzie siedząc na tronie zaczęłam się głośno śmiać, ku zgorszeniu Młodej czekającej za drzwiami, bo przeczytałam rymowany „regulamin toalety” przyklejony na ścianie.


W wolnym tłumaczeniu: 
„Rób czyściutko bez pośpiechu, do środka nie obok” 
„Panowie niech podnoszą deskę, wtedy panie będą też na suchym mogły usiąść”
„Nie myśl przy ostatnim listku, że ten co po tobie przyjdzie, to załatwi” (chodzi o wymianę rolki, bo tu zwykle w szpitalach czy urzędach stoją zapasowe rolki do wymiany, jeśli używa się zwykłych małych”)
„Jeśli skończyłeś, spuść wodę” „Jeśli śmierdzi, trochę posprajuj”
„zanim opuścisz to pomieszczenie, zadbaj by zostało czyste”

Tu mi się od razu przypomniało, jak babcia opowiadała kiedyś o jakimś publicznym wychodku, gdzie ktoś na ścianie napisał w podobnym stylu:
 „Panowie i panie ogromnej kultury, nie srajcie na deskę, tylko wprost do dziury”
a po pewnym czasie, według wspomnień babci,  pojawiła się obok odpowiedź:
 „Dupa nie armata, nie umie celować, jak nasra na deskę, proszę podarować”.

Trochę heheszków nigdy nie zaszkodzi. Podobają mi się zabawne teksty nie tylko na ścianach kibla.
To poprawia zawsze człowiekowi humor. Tak było i tym razem.

Żeby się jeszcze bardziej poprawił, poszłyśmy z Młodą pobuszować po sklepach. Nie mamy co prawda pieniędzy na zakupy, ale ubrań nie trzeba kupować, bo już oglądanie i przymierzanie daje sporo frajdy. Młoda jednak coś tam sobie drobnego zafundowała. 
Gdy oglądałam bluzę w czachy, zadzwoniła baba z tego biura, do którego wysłałam zgłoszenie. Umówiłam się z nią na rozmowę kwalifikacyjną online na popołudnie. Po chwili otrzymałam stosowny link. O umówionej godzinie kliknęłam i tak odbyłam wideorozmowę kwalifikacyjną.

Po rozmowie naszły mnie zabawne reflekcje. Podczas tego typu rozmowy do normalnej firmy, kandydat musi przekonać pracodawcę o swoich zaletach i przydatności dla firmy.
Natomiast po kilku minutach tej rozmowy, ja zaczęłam mieć wrażenie, iż to ta dziewczyna próbuje mnie przekonać do przyjęcia pracy w ich firmie, a nie odwrotnie.  Wypadli całkiem dobrze, zatem postanowiłam przyjąć łaskawie ich ofertę hehe. 

Nie dają gadżetów i pokazowych bajerów, jak ta, w której pracuję, ale jakieś ubrania (koszulki, takie rzeczy), czeki żywnościowe, dodatek za dojazdy, za pranie, za telefon,  zniżkę na ubezpieczenia z ich firmy, zniżki do parków rozrywki, jakieś bony do popularnych sklepów spożywczych, budowlano-remontowych etc i tego typu rzeczy. Mają też 5 dni urlopu bezpłatnego oraz bonusy za przyprowadzenie nowych klientów lub pomocy domowych oraz nowych klientów funduszu zdrowia. Podoba mi się, że - jak powiedziała rekruterka - praktycznie nie trzeba chodzić do biura stacjonarnego, bo wszystko jest załatwiane w miarę możliwości online za pomocą specjalnej aplikacji. Dla mnie bomba! Administracja online funduszu zdrowia działa sprawnie i szybko, zatem spodziewam się, że z robotą będzie podobnie. Nie chwalmy jednak dnia, przed zachodem słońca. Za parę dni złożę wypowiedzenie, potem pojadę podpisać papiery w nowym biurze i będę czekać spokojnie do końca roku na upłynięcie okresu wypowiedzenia. 

Zmiana pracy w ramach czeków usługowych to tak czy owak dziwna rzecz. Prawda jest bowiem taka, że w sumie nic się wiele przecież dla pracownika nie zmienia. Biur czeków usługowych jest w tym kraju od kija i trochę, ale wszystkie działają mniej więcej na takich samych zasadach, płacą podobne pieniądze. Nie ważne pod jaką banderą płyniesz do swojej roboty, bo wykonujesz ją przecież wciąż tak samo i w tym samym miejscu, które z twoim biurem de facto nic wspólnego nie ma. Dlatego, moim nader skromnym zdaniem, każde biuro powinno się bardzo starać dobrze troszczyć o pomoce domowe i o ich klientów, być miłym, pomocnym, uczynnym, uczciwym itd, bo podarowanie komuś lizaka na samym początku za przyjście to o wiele za mało, gdy chwilę później ma się człowieka w dupie. 

Środa


W środę to już w ogóle była jazda bez trzymanki ze sporą dawką adrenaliny. 

Z rana byłam w swoim biurze, bo nagrali się na pocztę głosową, że mam przyjść omówić (po raz kolejny) mój start. Poznałam kolejną babę. Laska w hidżabie okazała się być najbardziej ogarniętą w temacie swojej pracy konsultantką, jaką spotkałam przez 5 lat w tym biurze, a od groma się ich tam przewinęło. 
Po raz kolejny podałam klientów, którzy na mnie czekają i ona od razu przy mnie do nich wszystkich kolejno zadzwoniła, a jak nie odbierali, mejlowała. Czyli że jak się chce, to można. Zanim zaczęła dzwonić, jej koleżanka nadmieniła, że kilku moich klientów ostatnio dzwoniło i się piekliło o to, kiedy wrócę. Dobre klienty! polać im! Laska zdawała się być jakby lekko zszokowana, gdy pierwszy obdzwoniony klient od razu entuzjastycznie odpowiedział: „tak, chcemy, by Magdalena u nas sprzątała od poniedziałku i tak, dokonamy stosownych formalności i płatności”. Potem kopara opadała jej tylko bardziej, bo kolejne telefony spotykały się z podobną reakcją. 
Co skłoniło ją do próby przekonania mnie, że powinnam to odebrać jak komplement i się cieszyć…
Serio, kurwa?! Ja znam zarówno swoją wartość jak i swoich klientów. Wiem, że większość klientów jest zadowolonych z mojej pracy, a niektórzy najzwyczajniej mnie lubią, bo od czasu do czasu dają mi to do zrozumienia. A ja jestem zadowolona z moich klientów, bo też są mili i dobrze mi się u nich pracuje. Zatem nikt, a już na pewno nie jakaś obca baba, nie musi mi o tym mówić, kiedy i z czego powinnam się cieszyć i co traktować jako komplement, bo to akurat to ja chyba najlepiej sama wiem. Baba mogłaby  natomiast przekazać swoim koleżankom, co i kogo one powinny doceniać i szanować, bo one najwyraźniej tego nie wiedzą…

No dobra, jeden klient wykazuje dosyć dziwne zachowania zarówno w związku z moim porotem do pracy, jak i ewentualnym wypowiedzeniem. Nie wiem, co mam o tym myśleć, ale póki co po prostu wkładam to do szufladki „archiwum x”. Zaraz wam powiem, dlaczego.

Gdy wysłałam pytanie, kto chce, bym u niego wróciła sprzątać po chorobowym, ten klient nie odpowiedział. Wiedząc, że są zadowoleni z mojej zastępczyni, doszłam do wniosku, że pewnie wolą, by ona u nich została, co w sumie nawet mnie po trosze cieszyło, bo wiecie - troje małych dzieci, jakieś zwierzaki, wszędzie w domu zabawki, ubrania… ja wolę sprzątać u bezdzieciowych ludzi, więc jak ktoś inny chce to robić, to czemu nie. Jednak chciałam mieć pewność „tak” czy „nie”, by potem kto nie marudził. Poszłam rano pod szkołę i zaczepiłam klienta z pytaniem, czy dotarła wiadomość. Usłyszałam, że tak, ale „moja zastępczyni też potrzebuje pracy, bo jest samotną matką” i cośtamcośtam… Po czym człowiek zniknął porwany tłumem innych rodziców, a ja zostałam zbierać szczękę z asfaltu… 

 No okeeej, wróciłam do domu, myśląc, że wystarczyło odpowiedzieć krótkim esemesem, że „nie, dziękujemy, mamy już sprzątaczkę”. Co mnie obchodzi prywatne życie czyichś pomocy domowych? No zlitujcie się. Chwilę później otrzymałam jednak esemesa, że sorry, bo oni jednak chcą żebym do nich wróciła, tylko martwią się o moją zastępczynię (jej losy nadal mnie nie obchodzą), czy znajdzie pracę… Zapewniłam, że klientów nie brakuje itd. i mogą spać spokojnie.

No dobra, ale gdy konsultantka z biura do nich przy mnie dzwoniła, to znowu o te same pytania o przyszłość sprzątaczki, potem nie pasował im dzień (dokładnie ten sam co przed moim chorobowym). Kurde, jakby mi ludzie musieli łaskę robić, że u nich mogę pracować! Każdy sam do jasnego grzyba decyduje o tym jaką sprzątaczkę zatrudni. Jako się rzekło, klientów nie brakuje, a mienja wsierawno.

Ale mało tego, gdy powiadomiłam ich o planowanej zmianie biura, zaczęli mnie przekonywać do zostania w aktualnym, bo „przecież ma zalety”🙄, namawiali do zastanowienia się, by na koniec poinformować, że oni jeszcze się zastanowią, czy ze mną przejdą… Łał! 

Dla mnie to zachowanie, delikatnie mówiąc, dziwne, zwłaszcza że znamy się już trochę i kilka lat temu kilka razy mnie nagabywali, bym przyszła do nich sprzątać, bo próbowałam się od tego wykręcić sianem (dzieci, zwierzęta… wiem co to znaczy dla sprzątaczki). Poza tym mnie by nawet do głowy nie przyszło, przekonywać kogokolwiek do zostania w danym zakładzie pracy… Wyobraźcie sobie, że wasza ulubiona fryzjerka postanowiła przenieść się do innego salonu piękności na sąsiedniej ulicy. Będziecie do niej pisać i dzwonić, by wróciła, gdzie była, czy zwyczajnie zaczniecie chodzić do niej do tego nowego salonu albo poszukacie nowej? 

Ludzie to so…

Kolejnym, o wiele gorszym etapem dnia była wizyta na stomatologii. Brrrr. Pierwszy raz chyba w dorosłym życiu miałam cykora siadając na fotelu dentystycznym. Nie wiem dlaczego, ale chyba wynik ogromnego stresu w ostatnich dniach i miesiącach. No albo zwyczajnie SKS (starośc, kurwa, starość). Na szczęście szybko się ogarnęłam, a żarty dentysty dokończyły odbudowy mojego spokoju. 

 Pielęgniarka najsampierw przykryła mi tułów i górną część twarzy jakimiś płachtami. Potem dentysta-sadysta zasadził mi cztery zastrzyki znieczulające z lewej i cztery z prawej strony. Następnie wydobyli z mojej paszczy jeden ząb mądrości (i już nigdy nie zmądrzeję) i jeden zwykły po leczeniu kanałowym, bo jakiś tam stan zapalny wykryli, a do podania tej nieszczęsnej Zomety, uzębienie musi być pico belo. Na koniec pozszywali i kazali spadać do domu i w sobotę wpaść na kontrolę. Dentysta powiedział, że lewa strona pewnie spuchnie. No i spuchła. Dziś na dodatek zgranatowiała, przeto wyglądam, jakbym dostała w ryj… 

Po powrocie ze szpitala piłam pierwszy raz w życiu kawę przez rurkę haha. Bo bardzo mi się chciało kawy, a cała dolna szczęka i warga była znieczulona, przez co nie czułam, czy kubeczek dotyka ust, czy nie, co było bardzo głupim uczuciem. Zatem wzięłam metalową słomkę i sobie ułatwiłam życie. Język na szczęście działał normalnie i czuł rurkę oraz kawę.

Wieczorem jeszcze skoczyłam do rodzinnego z wykupionym wcześniej w aptece zastrzykiem Decapeptylu, by mi go doktor zaserwował. Przy okazji poprosiłam o recepty na tabsy dla Młodej. Teraz fajnie z receptami, bo wszystko elektronicznie na dowodzie osobistym lub karcie ISI+ (dzieci i inne osoby, które nie mają dowodu) i nawet telefonicznie można załatwić bez fatygowania się do lekarza. 

Czwartek

To był dzień egzaminu pisemnego z niderlandzkiego w Komisji Egzaminacyjnej. Pojechałam Młodej potowarzyszyć. Pisała ponad 2 godziny, a ja tam umierałam z głodu i nudów. Dokończyłam książkę, którą zabrałam i potem tylko czekanie mi pozostało. Ludzie kupowali w mini barze kanapki, ale mój pysk tak szeroko się nie otwierał, więc mogłam tylko patrzeć, jak jedzą. 
W końcu Młoda wyszła. Oznajmiła, że nie wie, jak poszło, ale ma nadzieję, że udało jej się napisać na te wymagane 50%. O tym jednak przekona się za jakiś czas. Potem poszłam jej towarzyszyć w zakupach, które postanowiła poczynić, korzystając z wizyty w stolicy. 

Obie całkiem na śmierć zapomniałyśmy, że jak jesteśmy w stolicy, to nie ma nas w domu, a jak nas nie ma w domu, to drzwi są zamknięte, a tylko my obie i Małżonek mamy klucz. Żadne z nas nie zostawiło klucza w schowku, a tymczasem nadeszła ta godzina, kiedy Najstarsza wraca do domu z pracy. Uświadomiłam to sobie, sprawdzając na przystanku czas przyjazdu naszego autobusu. Wtedy już Najstarsza od godziny stała pod domem, a że zapomniała se doładować telefonu, to nie mogła zadzwonić. Zadzwoniłam do niej i pocieszyłam ją, że za półtorej godziny dotrzemy chłe chłe. Chwilę później do siostry dołączył Młody i razem se czekali. Pogoda na szczęście była ładna - ciepło i słonecznie. Jaja jak berety. Tak, jestem wredną bezduszną matką.


Bruksela

Piątek


Dziś Małżonek dorobił wreszcie po drodze z roboty klucze dla Młodego i Najstarszej, bo inaczej za jakiś czas historia na pewno znowu by się powtórzyła.
Ja miałam zamotany dzień. Wedle porannego postanowienia miałam szybko posprzątać dom i nagotować pierogów a potem się zrelaksować. Wszystko jednak szło jak po grudzie. Szybko tylko 2 prania uczyniłam i rozwiesiłam w ogródku. Ze sprzątania tylko odkurzanie się udało zrobić. Pierogi ugotowałam - na raty bo na raty i z lekkim poślizgiem, ale można odfajkować. Dlaczego? Bo przez większość dnia  wymieniałam namiętnie mejle i telefony z aktualnym i przyszłym biurem, bo to bo tamto bo siamto owamto. 

Z aktualnego biura zadzwonili, by powiedzieć, że jeszcze nie znaleźli dla mnie brakującego nowego klienta na piątek. Spytałam zatem, czy sama se mogę poszukać. Laska powiedziała ucieszona, że jak najbardziej. No to wrzuciłam pytanie na grupę mojej wioski na fejsa i po 5 minutach dostałam wiadomość od męża emerytowanej nauczycielki moich dzieci. Chwilę później pojechałam do niej omówić sprawę. Tak oto w parę minut znalazłam pierwszego klienta na co drugi tydzień. Kobieta obiecała zapytać swojego syna, który też ponoć szuka nowej sprzątaczki… Ma dać znać jutro. Gdyby nie był zainteresowany, to pod ogłoszeniem na fb już jest kilka komentarzy osób zainteresowanych, w tym tacy, których znam trochę… 
Co tylko potwierdza, to co wcześniej powiedziałam na temat pracy dla pomocy domowych - kto chce pracować, klientów znajdzie bez problemów. W 5 minut.

W poniedziałek idę do pracy! Po 10 miesiącach chorobowego. Jestem podekscytowana. Nie wiem, jak mi będzie szło na początku po takiej przerwie. Nie wiem, ile zajmie mi wdrożenie się na nowo do kołowrotka, jak fizycznie będę się czuć, jak to sobie na nowo poukładam by pogodzić pracę z obowiązkami domowymi i czasem wolnym. Ale jestem bardzo uradowana i pozytywnie nastawiona. Dobrze, że klata mi się zagoiła i wygląda prawie jak nowa. No nie, cycek mi nie odrósł, do tego skóra tam jest ciągle bardziej brązowa, ale rana się pięknie zagoiła i to mi wystarczy. 

Teraz jednak zaczynam weekend. Muszę się nim nacieszyć, zrelaksować i mentalnie przygotować na uroczysty start w nową starą przygodę. 















21 maja 2022

Tydzień pełen sukcesów i radości.

Któregoś dnia Młoda otwarła wieczorem piwo owocowe, rozlała do dwóch szklanek i mi podaje - Zdałam biologię, trzeba to uczcić! Wypiłyśmy piwo za kolejne sukcesy i chyba zadziałało ;-)

Kolejny przedmiot na drodze do otrzymania dyplomu szkoły średniej odfajkowany. Może uczyć się do następnego. No i uczy się wszędzie. Łazi po domu ze słuchawkami na uszach. Gada do telefonu po francusku jakieś głupoty. Nawet na dworcu, w poczekalni u doktora, czy gdzie tylko ma chwilę wolnego, otwiera Duolingo i ćwiczy francuski. Nie lubi francuskiego. Wkurza ją, ale trudne i nielubiane przedmioty też trzeba jakimś sposobem zaliczyć. Miesza sobie raz fajny i łatwy przedmiot, raz trudniejszy. Francuski jest ani fajny, ani łatwy. Bez wątpienia jednak w tym kraju potrzebny, bo co najmniej połowa ludzi nim się posługuje. Dla Młodej francuski to już czwarty język. Polskim, angielskim i niderlandzkim posługuje się pi razy drzwi na jednakowym poziomie, czyli płynnie i dobrze zarówno w mowie jak i piśmie. 

Jeśli chodzi o naukę domową i Komisję Egzaminacyjną to przez rok zdała już angielski ustnie i pisemnie, geografię i biologię. Z wszystkich przedmiotów zdaje egzaminy z zakresu dwóch lat - piątej i szóstej klasy technikum. Matmę musi powtórzyć, bo nie zdała, i zdać wszystkie inne przedmioty, czyli francuski, niderlandzki (oba języki ustnie i pisemnie), historię no i wszystkie przedmioty fotograficzne - teorię i praktykę. Jeszcze sporo drogi przed nią do otrzymania dyplomu szkoły średniej, ale nie mało już z tyłu. Ważne, że nie musi chodzić do szkoły i marnować tam swojego cennego życia.

Najważniejszym zdarzeniem minionego tygodnia jest bez wątpienia fakt, że po długich staraniach i chodzeniu po różnych biurach pracy oraz zaliczeniu kilku rozmów kwalifikacyjnych w końcu

Młoda dostała pracę!

W okolicznych sklepach się nie udało, więc postanowiła poszukać szczęścia w mieście. No i w piątek zadzwonili, że ma w poniedziałek przyjechać podpisać umowę. Będzie pakować jakieś części samochodowe. Robota taka typowo dla studentów albo początkujących obcokrajowców, czyli na krótki czas, by się gdzieś zahaczyć, by spróbować swoich sił, by zdobyć pierwsze doświadczenie i pierwszy świeżutki wpis do CV. Młoda jest wielce podekscytowana, co nikogo chyba nie dziwi. My jesteśmy dumni i szczęśliwi. Kurde, nasze dziecko idzie już do pracy i to jeszcze pół roku przed swoją osiemnastką. Niesamowite jak szybko ten temat ogarnęła! Gdy w zeszłym roku pisała i wysyłała swoje pierwsze CV i szła na pierwszą rozmowę, była pełna obaw i niepewności z bardzo małą wiarą w powodzenie. Po kilku rozmowach jednak nabrała wprawy i odwagi. Co ciekawe, każda nieudana próba działała na nią jak płachta na byka - tylko dodawała jej animuszu, siły i chęci do walki o swoje. Jak już raz postanowiła, że chce iść do roboty, to żadna siła jej nie zatrzyma przed zrealizowaniem tego pomysłu. Czart nie dziewczyna! Kocham tego Czarta!

Najstarsza miała tydzień, a dokładnie to tygodnie, dosyć chorowite. Najpierw ta grypa, czy korona. Potem była od tego osłabiona no i w tym tygodniu przejęła od młodszej siostry wirusa gardłowego i czuła się słabowicie. W poniedziałek nawet było okej i wyjechała rano rowerem na stację. Okazało się jednak, że jakieś problemy na torach wynikły i dwa kolejne pociągi się nie pojawiły. Co 5 minut ogłaszano coraz dłuższe opóźnienie, by w końcu wyśpiewać nasz ulubiony komunikat: de S trein van Brugge naar Mechelen rijdt vandaag niet (pociąg z Brugii do Mechelen dziś nie jedzie)Kiedy ludzie zaczęli się rozchodzić do domów, Najstarsza też zabrała dupę w troki i wróciła do chałupy. I dobrze, bo w południe już słabizna wróciła i musiała iśc do wyrka. W środę rano skoczyła na koronotest do apteki i jak powiedzieli, że negatywny, poszła do doktora. Dostała zwolnienie do końca tygodnia, powiadomiła szefa ze stażu i wypoczywa. 

Młody ma teraz też pracowity i fajny okres.

Najpierw występy z chórem dziecięcym w towarzystwie orkiestry dwie niedziele pod rząd. Świetnie mu poszło i dobrze się przy tym bawił. Ja niestety nie mogłam obejrzeć drugiego występu, bo miałam jeden z bardziej gównianych dni, jeśli idzie o samopoczucie. Tata jednak podziwiał i klaskał. Było też kilku klasowych kolegów, sąsiadów i innych znajomych.

Pod koniec tygodnia z kolei impreza szkolna i 5 występów przed publicznością pod rząd. Po dwa przedstawienia dziennie, a każde z nich trwało 2 godziny. Pierwsze było w czwartek zaraz po południu. Następnie po dwa w piątek i sobotę - po południu i wieczorem (kończyły się o 21). 

Szkoła - nauczyciele, uczniowie i Komitet Rodzicielski - zorganizowała po raz kolejny dużą imprezę z biletami. Były to przedstawienia muzyczne. Występowali wszyscy uczniowie od pierwszej przedszkola do szóstej klasy, czyli dziatwa w wieku 2,5 roku do 12 lat oraz ich nauczyciele. Fantastyczne przedsięwzięcie. Co interesujące, tym razem dzieci były pomieszane - starszaki występowały razem z maluszkami, co dało fajny efekt. Fajnie się patrzy na nastolatki płci obojga z piątej czy szóstej klasy, które prowadzą na scenę za rączki kilkulatków, poprawiają im kostiumy, zapinają portki i razem robią swoje przedstawienie, razem tańczą i śpiewają. Niesamowite! Wszyscy włożyli sporo pracy w to przedsięwzięcie. Nauczyciele i Komitet Rodzicielski sporo pracowali przy tym w swoim czasie wolnym obmyślając scenariusz, przygotowując stroje, dekoracje, oświetlenie i nagłośnienie, a w końcu sprzedaż napojów i przekąsek. Wszyscy stawili się bez szemrania nawet dwa razy w sobotę. 

Sala była za każdym razem pełna, a mieści się w niej około 200 osób. Bilety nie były drogie. Symboliczne 5€ i w tej cenie wliczony był napój. Przyszli dziadkowie, rodzice, wujostwo, sąsiedzi i inni znajomi uczniów i rodziców. Dochód oczywiście przeznaczony zostanie na szkołę. 

Młodemu się też podobało! Z wielkim entuzjazmem uczestniczył w tej zabawie. Wystąpił w grupie z najlepszymi kumplami i ze słodkimi maluszkami z przedszkola. W tej grupie przedszkolnej jest jego ulubieniec i największy słodziak, czyli synek jego wychowawczyni. Młody uwielbia małe dzieci i już marzy, by kiedyś być tatą. Rozważa też zostanie w przyszłości nauczycielem (choć w opcji ciągle jest lekarz zwierząt i od niedawna archeolog). 

Ja obejrzałam przedstawienie dwa razy. W piątek poszłam z sąsiadką. W sobotę z małżonkiem. Za każdym razem świetnie się bawiłam. 


 A za mną kolejna chemia.

 Jeszcze osiem przede mną. Doktorka stwierdziła, że wszystkie składniki krwi na granicy i przepisała zastrzyk Neulastę na odbudowę krwi oraz zapodała lżejszą wersję chemii na ten dzień. Po chemii poszłam z Młodą do McDonalda, bo ta akurat dotarła do Dendermonde po rozmowie o pracę. Tam zajadając hamburgery obserwowałyśmy przelotne oberwanie chmury. Lało, wiało, koniec świata. Fajnie się to ogląda przez okno o suchej dupie. Wróciwszy do domu zastałyśmy wszędzie wodę. W kuchni pół podłogi zalane od okna, choć było zamknięte. Z poddasza całe schody mokre, na poddaszu dach przeciekał w kilku miejscach, a w dwóch woda dotarła nawet piętro niżej przez drewno do pokoju Młodej. Jaja jak berety! Dziś byłam to zgłosić właścicielom, bo żartów nie ma. Mają przyjść po niedzieli popatrzeć na dach.

To był bardzo dobry i owocny tydzień. Cieszę się, że takie pozytywne fajne tygodnie od czasu do czasu się zdarzają, bo inaczej szło by zwariować. A tak możemy naładować nasze baterie pozytywną energią. Pogoda też ostatnio nam sprzyjała. Słoneczne, upalne dni majowe to dla mnie radość ogromna. Kocham słońce i ciepełko. Szkoda tylko, że niebogato się czuję ostatnimi czasy i nie mogę się tym słońcem i czasem wolnym dostatecznie cieszyć. No ale kurde, przecież nie można mieć wszystkiego. I tak jest super tak jak jest. Cieszymy się tymi chwilami. Próbujemy naczerpać z nich ile się da, bo boimy się jutra i tego co ono nam przyniesie. Czasy są kurewsko niepewne i mało optymistyczne. Dlatego żyjemy tu i teraz tymi chwilami lepszymi, fajniejszymi i całkiem dobrymi a nawet chwilami po prostu zajebistymi starając się nie myśleć zbyt często o przyszłości bez potrzeby. Spoglądamy za to czasem w przeszłość, by zobaczyć jak wiele trudnej drogi żeśmy przeszli i jak wiele osiągnięć i sukcesów już jest na naszej liście. Jesteśmy z siebie dumni a jeszcze bardziej z Naszych Wspaniałych Dzieci. Będą z Nich Wszystkich wspaniali, mądrzy i dobrzy dorośli ludzie. Oby tylko reszta świata raczyła to choćby w małej części docenić i uszanować… To moje ogromne marzenie. 







29 stycznia 2022

Pierwsza chemia i pierwsza kontrola nauki domowej za nami

 To był lekko stresujący tydzień. Zebraliśmy trochę nowych doświadczeń.

Wizyta u psychiatry, którego nie było

W poniedziałek zaraz z rańca Młoda miała zaplanowaną wizytę u psychiatry. Zawiozłam zatem najpierw Młodego pod szkołę, a potem kask przejęła Młoda i popyrkałyśmy do centrum. Psychiatrę, jak sporo innych specjalistów, mamy bowiem w swojej gminie, a że mieszkamy na „podlesiu” czyli tam gdzie psy dupami szczekają, to wszędzie trzeba minimum 5 kilometrów pyrkać motorkiem albo kręcić rowerem. 

Zapakowałyśmy skuter pod ścianą przychodni, zadzwoniłyśmy do drzwi wybierając dzwonek do psychiatry.  I nic. Nikt nie otwiera. Poczekałyśmy chwilę, no bo może do kibla poszła czy co… Po kolejnym dzwonku jednak nadal nikt nie otworzył nam drzwi. Zatelefonowałam na ogólny numer i się dowiedziałam, że pani doktor jest chora i że normalnie powinniśmy zostać powiadomieni telefonicznie, czy mejlowo. Pan przeprosił też w imieniu koleżanki za trudności i powiedział, że pani doktor się skontaktuje z wszystkimi, by umówić nowe spotkanie.

No dobra. Spoko. Tylko że Młoda miała ważne sprawy do omówienia, a teraz nie wiadomo, ile przyjdzie czekać… Normalnie spotyka się z psychiatrą co 3-4 miesiące. Dobrze, że recepty na antydepresanty jeszcze ma na zapasie i nie trza do rodzinnego latać. Co za pech!

Pozytyw taki, że stówa w kieszeni została, więc poszłyśmy do sklepu nakupić se dobrego jedzenia hehe.

W czwartek miałam pierwszą chemię. 

Nie powiem, żebym jakoś specjalnie się bała czy bardzo stresowała, bo ja raczej luzak Chester z natury jestem. Jednakowoż nowe rzeczy i zjawiska, gdy nie wiem, co mnie czeka, są dla mnie trochę niepokojące. Tu np nie wiedziałam, jak długo to zajmie i o której tak na prawdę będę wychodzić ze szpitala, co dla mnie o wiele bardziej jest niepokojące niż to, co będą mi robić. Niewiedza na temat tego jak będę się czuć denerwuje mnie tylko dlatego, że nie wiem, co i ile będę mogła ewentualnie robić. Nie lubię mieć nieprzewidywalnych niekontrolowanych potencjalnych ograniczeń. 

Lubię mieć kontrolę nad swoim życiem. Przyjmuję i akceptuję każdy nowy problem ze spokojem i cierpliwością, ale chcę wiedzieć z grubsza co mnie czeka, jak długo to będzie trwało i jakie mam dostępne opcje, możliwości i rozwiązania. Wtedy mogę sobie wszystko zaplanować, zorganizować i przechodzić krok po kroku. 

Jak wyglądał ten pierwszy dzień chemioterapii? 

Do szpitala podrzucił mnie małżonek w drodze do pracy. Od nas to pół godzinki jazdy. W szpitalu byłam przed ósmą. Od razu zeskanowalam swój dowód w automacie i wybrałam „dagopname” czyli pobyt bez nocowania, po czym dostałam w zamian numerek.  Gdy ten wyświetlił się na tablicy podeszłam do stosownego okienka, gdzie pani sprawdziła jak zwykle moje dane, wydrukowała mi naklejki i podarowała opaskę na rękę. Standardowa procedura przyjęcia do szpitala (lub zarejestrowania na wizytę u specjalisty), która tutaj trwa 5 minut, gdyż większość danych zostaje sczytanych z dowodu elektronicznego i automatycznie pozyskanych z medycznej bazy danych szpitala oraz naszego ogólnego dossier medycznego. Pierwszy raz trwa trochę dłużej, bo trzeba uzupełnić niektóre dane. 

Pani (lub pan) w okienku podaje numer, pod który trzeba się udać samemu lub z osobą towarzyszącą. Trasy są świetnie na korytarzach oznaczone i poruszanie się po tutejszych szpitalach to bajka. Wystarczy patrzeć na drogowskazy z numerami tras. Chemioterapia jest u nas pod numerem 72 i tam się udałam maszerując raźno przez  labirynt korytarzy. Pod wskazanym numerem jest oszklona recepcja i duża sala z mniejszymi salkami. W dużej sali są fotele w małych łóżka do chemioterapii. Na sali są też dwa punkty z darmową kawą no i oczywiście toalety. 

Następnym razem zrobię zdjęcia, bo pielęgniarka już mi dała pozwolenie, a nawet sama zaproponowała, gdy mi się podczas dłuższej pogawędki wymsknęło, że piszę bloga… 😎

Na początek dostałam łóżko w dwuosobowej salce. 

Na sam początek wysłuchałam planu mojego dnia. Potem pielęgniarka wkłuła się przez skórę do portu, który mam, jak wiadomo, zainstalowany na obojczyku. Wkłucie nie jest fajne, ale też  je jakieś tragiczne. Następnymi razami mogę prosić o znieczulającą maść Emla, którą tam dysponują.

Drugim krokiem było pobranie krwi do badania (przez port). Tak będzie za każdym razem.

Potem poszłam na rentgen… Jeszcze parę wizyt i będę świecić w ciemności od tych prześwietleń haha. Fotografia płuc, co ma coś z tym portem wspólnego, ale zwyczajnie nie do końca zrozumiałam, bo nie do końca słuchałam, jako że nie do końca mnie to interesowało i teraz na głupa wychodzę…

Prześwietlenia  są u nas pod nr 10. Kawał drogi od działu onkologicznego, ale trasy tego szpitala to ja mam już obcykane jak własną kieszeń. Tam też jest okienko gdzie daje się papierek od doktora albo swoją naklejkę, a resztę oni w komputerze widzą. Kolejka była, jak zwykle na rentgenie.

Gdy wróciłam na salę, podłączyli mi jakąś kroplówkę i kazali z wieszaczkiem udać się do mojej onkolog, po zezwolenie na chemię, bo w międzyczasie już wyniki badań krwi się pojawiły. Pani doktor ma gabinet tuż obok i jak tylko inny pacjent z niego wyszedł, ja mogłam wejść. Podpisała dokument i życzyła powodzenia.

Poszłam do siebie i przyszedł fajny wesoły pielęgniarz, by mi dać brązową tabletkę przeciwko mdłościom i wymiotom, która - jak powiedział - działa 4 dni. 

Chwilę później przyszedł podłączyć mi kroplówkę z czerwonym płynem, czyli pierwszą dawkę trutki na raka. Powiedział, że będę sikać na czerwono i żebym się tym nie martwiła. Po pół godziny czerwone brzydkie się skończyło i przyleciał wesołek by spłukać czerwone paskudztwo zwykłą kroplówką. Chwilę później podłączył drugą porcję trutki. Ta już była  przezroczysta, ale też leciała około 30 minut.






A potem już mogłam iść do domu. 

Dostałam jeszcze porcję Neulasty w torebce z lodem, bo ten zastrzyk musi być przechowywany w lodówce, którą na drugi dzień miała mi podać pielęgniarka zamówiona z mojego funduszu zdrowia.

Na koniec jeszcze udałam się do asystentki mojej onkolog po nowe zwolnienie do pracy i funduszu zdrowia, gdyż aktualne kończy się 31 stycznia. Teraz otrzymałam kolejne od razu do końca maja, czyli do moich urodzin :-)

Zanim wybiło południe już dzwoniłam po sąsiadkę. Pół godziny później już jechałyśmy do domu. Teoretycznie mogłam spokojnie wrócić autobusem, o czym od razu Marthy powiedziałam przez telefon, ale gdzie skąd no co ty, ona zaraz przyjeżdża. O zapłacie też nie ma mowy, bo ona się cieszy, że coś może dla mnie zrobić. Tak powiedziała. Świetnie mieć takich sąsiadów. Przypomnę, że kilku innych belgijskich (a także portugalskich i marokańskich)  znajomych też zaoferowało mi wielokrotnie swoją pomoc i wsparcie, gdybym takowych potrzebowała.

I wiecie co, myślę że czytając moje wpisy, jesteście w stanie zrozumieć, dlaczego taką nienawiścią i pogardą pałam do niektórych rodaków i mam zawsze ochotę spuścić  wpierdol każdemu, kto o Belgach mówi „głupie belgusy” i zasadniczo źle na każdym kroku wyraża się o tym kraju. 

Spotykamy tu czasem niemiłych i zwyczajnie chamskich ludzi, owszem. Nawet czysty rasizm jest nam dobrze znany, ale zasadniczo to wyjątki potwierdzające regułę, że Flamandowie są narodem miłym, tolerancyjnym i bardzo przyjaznym, o ile są w ten sam sposób traktowani przez nas.  

Tutejsza opieka medyczna jest przyjazna ludziom, fantastyczna i na bardzo wysokim poziomie zarówno medycznym, technicznym jak i czysto ludzkim. Podobnie zresztą działa wiele innych instytucji, czyli że są przyjazne ludziom. Nawet jak papierologia jest jak stąd do Księżyca, to traktowanie człowieka w urzędach jest bardzo ludzkie, kulturalne i miłe, czego o polskich odpowiednikach powiedzieć zwykle nie można. 

Wróćmy jeszcze na chwilę do czwartkowego poranka.

Wstaliśmy o piątej, bo Najstarszą trzeba było obudzić, gdyż w tym dniu ma staż. Ta wstała, przyniosła swój plecak, usiadła w kącie przy wybiegu świnek (często tam siedzimy ciesząc się relaksującym widokiem) i w końcu stwierdziła, że nie da rady pójść na staż, bo czuje się słaba jak gunwo. Mówi, że całą noc nie zmrużyła oka bez specjalnego powodu. Nie miała nawet siły pójść do siebie na drugie piętro po telefon, tylko zaległa na kanapie i przykryła się kocem…

Nie lubię takich sytuacji, bo nie wiadomo jak to wszystko rozegrać. Ja zaraz muszę iść do szpitala, małżonek do pracy, a tu trzeba powiadomić miejsce stażu i załatwić wizytę u lekarza, co dla autystycznej nastolatki nie zawsze jest czymś prostym i oczywistym. Było trochę paniki i szybkiego myślenia.

W końcu ustaliliśmy, że Najstarsza napisze e-mail do szefa a ja umówię jej wizytę u lekarza dzwoniąc ze szpitala, bo w internecie nie było już do niego wolnych miejsc, ale on zawsze ma rezerwowe w razie wu.

Najstarsza zrobiła jeszcze szybki test covidowy, bo akurat mieliśmy w domu, ale wyszedł negatywny, co oczywiście o niczym nie świadczy, ale formalność została spełniona. 

Udało mi się ją zarejestrować na piątek. Niestety na godzinę, w której nie mogłam z nią pójść, bo musiałam być wtedy w Brukseli z Młodą. Napisałam jej jednak po niderlandzku, co ma mówić (zwyczajnie, jakie miała objawy itd - dla niektórych autystycznych 19-latek to wcale nie są łatwe rzeczy, jak dla was normalsów) a Młoda pożyczyła jej pieniądze, bo nikt inny nie miał gotówki. U rodzinnego tylko gotówka albo payconiq. 

Załatwiła wszystko i jestem z niej dumna, bo każde takie zdarzenie i dobrze wykonane zadanie życiowe przygotowuje ją lepiej do samodzielnego funkcjonowania w przyszłości. Lekarz wypisał jej zwolnienie i dał jej skierowanie na oficjalny test covidowy, bo było nie było w czwartek miała gorączkę i przespała cały dzień, a potem całą noc, co w jej przypadku oznacza poważniejszą chorobę. Od małego zawsze tak przechodziła grypę. Inni kaszleli co najmniej dwa tygodnie, cierpieli na ból gardła, głowy itd itp, a ta po prostu spała dzień i noc, po czym wstawała zdrowa. Nie zdziwi mnie, jak się okaże, że ma covid. Ale może to być też przecież stara zwykła grypa.

W piątek była kontrola nauki domowej.

W normalnych okolicznościach (gdy nie ma akurat pandemii) kontrola przyjeżdża do domu, ale teraz takie czasy, że góra musi przyjść do Mahometa. Kontrola odbywała się we flamandzkim Centrum Administracyjnym (VAC Vlaams Administratief Centrum) czyli budynku rządowym Het Herman Teirlinckgebouw w stolicy.

Małżonek wcześniej wyszedł z pracy, żeby nas zawieźć do Brukseli. Niby 21 kilometrów tylko i teoretycznie skuterkiem bym objechał, ale nie wiedziałam, jak będę się czuć po tej chemii i czy w ogóle będę się czuć. Czułam się dobrze, normalnie, tylko trochę słabiej niż zwykle, ale tego nie przewidzisz…

Nawigacja nas zaprowadziła na miejsce. Jezu, jaki zadup! Budynek to byczy gmach, a nawet gmaszysko, przy tym sam w sobie czysty objaw burżujstwa, najnowszych technologii i w dupiesiępierdolenia, jak to budynki rządowe, ale okolica jak po wojnie. Jakieś budowy, opuszczone rudery, puste pola a pomiędzy tym szklane nowoczesne budowle sięgające chmur.

Bruksela to dziwne miejsce.

Udało nam się znaleźć wejście. Budowla wyglądała na pierwszy rzut oka na opuszczoną, co w połączeniu z ogromną przestrzenią i aranżacją wnętrza była ogromnie przytłaczające dla nas maluczkich wsioków.





Na szczęście pojawił się jakiś mundurowy i kazał iść prosto, aż znajdziemy recepcję, a tam dadzą dalsze wskazówki. Szłyśmy i szłyśmy tym hangarem mijając po drodze jakieś zabezpieczone migającą elektroniką wejścia niczym w jakimś statku kosmicznym, jakieś zamknięte kawiarnie i temu podobne. I drzewa… No serio, drzewa. Nie wiem czy prawdziwe czy sztuczne i nie wiem po co, ale w tym budynku są drzewa. Gmach robi wrażenie, ale nie specjalnie pozytywne i dobre. Przytłaczające po prostu. 



Znalazłyśmy tę recepcję, która okazała się być ogromnym okrągłym akwarium tylko bez wody. Obeszłyśmy to wkoło i znalazłyśmy w nim jednego człowieka, który powiedział, że mamy iść na górę i w lewo, po czym wymienił kilka numerów pokoi, które my zdążyłyśmy zapomnieć zanim ten skończył wymieniać haha.

Poszłyśmy na górę. W drzwiach odsuwających się automatycznie trafiliśmy na kobietę, która zaprowadziła nas do poczekalni. Pytając stwierdzająco, że to piękny budynek, na co odpowiedziałyśmy zgodnie TAK, myśląc „no chyba cię powaliło…” bo  nasze kategorie piękna najwyraźniej trochę inniejsze są.

Wnętrze budynku Herman Teirlinckgebouw

widok z góry na recepcję w okrągłym akwarium ;-)


Ta poczekalnia… też burżujstwo: miękkie kanapy, automaty z wodą i kawą. Do tego szklanki i filiżanki a nie papierowe kubki. No łał. Nalałam se gazowanej wody i czekałyśmy…



Młoda w poczekalni


Jakaś laska przyszła po kawę i zauważywszy nas, zabrała nas ze sobą, bo już wszyscy kontrolerzy byli wolni i mogłyśmy zacząć 20 minut wcześniej. Drugie łał.

Przesłuchanie faktycznie trwało około godziny, jak było napisane w mejlu. Pytania zadawało dwie babki. 

Pytania kierowane były głównie do Młodej, co mi się podoba. Nie dlatego, że nie ja musiałam odpowiadać, ale dlatego, że nastolatkę traktuje się poważnie a nie jak przygłupa, za którego rodzic musi odpowiadać. 

Młoda musiała opowiedzieć, jak planuje swoją naukę, ile godzin dziennie się uczy, z czego się uczy (i tu trzeba było wszystkie źródła pokazać - podręczniki, strony internetowe, inne materiały) czy uczy się sama i co robi, gdy czegoś nie rozumie. Musiała się też zalogować na stronę Komisji Egzaminacyjnej, by mogli zobaczyć wyniki i zaplanowane egzaminy. Zadawali mnóstwo pytań.

Młoda była do tej rozmowy doskonale przygotowana. Na wszystkie, nawet najbardziej upierdliwe  pytania potrafiła szybko i sensownie odpowiedzieć. Jestem z niej niezmiernie dumna. Sama byłam pod wrażeniem, choć spodziewałam się, że ten inteligentny skubaniec wszystko dokładnie przemyślał i że będzie wiedzieć, co mówić, ale że aż tak…  No mega. Bajer ma niezły i błyskawiczne myślenie. Młoda jest po prostu niesamowita! 

Babki, jak zauważyłam, były pod sporym wrażeniem. Brały też pod uwagę i zdawały się rozumieć, co znaczy, że Młoda ma spektrum autyzmu, dyspraksję, PTSD i depresję. Albo inaczej, te dziwne terminy wielu ludzi, którzy przypadkiem nie są też psychologami czy innymi ekspertami z tej dziedziny, powstrzymują przed czepianiem się czegokolwiek, bo nie wiedzą, czym tak na prawdę jest ten autyzm, ta dyspraksja czy PTSD u danej osoby albo w ogóle i wolą się nie wygłupić :-)

Zatem, myślę, nie będzie żadnych problemów, by metody nauki domowej zostały zatwierdzone przez Agodi (Agentschap voor Onderwijsdiensten, czyli flamandzką agencję do spraw oświaty). Za parę dni mamy dostać decyzję w tej sprawie. Gdyby jeszcze czegoś nie byli pewni, zaproszą nas na kolejne spotkanie.

Podobało nam się, jak baba spojrzawszy na plan Młodej  (sporządzony na szybko na potrzeby kontroli, ale one tego nie muszą wiedzieć), pyta z wyraźnym niedowierzaniem i podejrzeniem, że właśnie Młodą przyłapała, czy 2 tygodnie to aby nie mało na statystykę…? A Młoda na to - E nie, to przecież łatwe. Ja lubię statystykę. 

Babę trochę zgasiło - Aha… Bo wielu ludzi ma problemy z matematyką… Ale jak ktoś ma mózg matematyczny i lubi matmę to faktycznie bez problemu się tego szybko nauczy… sama też lubiłam statystykę…

Ogólnie przesłuchanie przebiegało w miłej choć trochę napiętej atmosferze. Ważne że mamy to za sobą. 

 Przed wyjazdem do stolicy miałam jeszcze odwiedziny wspomnianej już pielęgniarki, która dała mi zastrzyk Neulasty w brzuch. Ma on przeciwdziałać trochę uszkodzeniom szpiku przez chemię i poprawiać produkcję krwinek, o ile dobrze zrozumiałam. 

Jak dotąd czuję się dobrze. Czasem pojawiają się lekkie mdłości, czasem robi mi się gorąco w pysk, a wtedy jestem czerwona jak burak. Odczuwam lekkie zmęczenie a chwilami świat lekko wiruje. Poza tym na razie ujdzie. Choć podejrzewam, że z czasem może być gorzej. Następna porcja chemii pod koniec lutego. 

Poniżej jeszcze obrazki z tej dziwnej okolicy Brukseli…








6 września 2021

Świeże ploteczki z flamandzkiej wioseczki

 Poprzedni tydzień był dziki. 

W poniedziałek odwiedziłyśmy z Najstarszą okulistkę. W necie było kilka niepochlebnych opinii pod jej adresem, ale kobietka okazała się bardzo sympatyczna. Natomiast, gdy poprzednim razem, kilka lat temu, udaliśmy się do wychwalanego i polecanego przez wszystkich okulisty, to stwierdziliśmy, że to prostak, menda i cham, jakby powiedział Ferdek, i że nasza noga więcej w jego gabinecie nie postanie. Przy czym na wizytę do tej babki czas oczekiwania wynosi miesiąc, a do gostka co najmniej trzy. Przeto nie koniecznie trzeba wierzyć we wszystko, co ludzie mówią, dopóki samemu się człowiek nie przekona, jak jest.



We wtorek miałyśmy rozmowę z CLB, która w sumie nie wiele nowego wniosła, a głównie potwierdziła dotychczasowe ustalenia w kwestii specjalnej ścieżki szkolnej dla Najstarszej. Choć nie, babka przedstawiła kolejny nowy program z nowymi możliwościami pomocy młodemu człowiekowi oraz dwie instytucje wspierające  autystyków. O tym opowiem więcej, gdy sama się więcej dowiem i gdy doczekam się na spotkanie z nimi, bo lista oczekujących jest długa. Ale nie pali się.

W środę wystartował nowy rok szkolny.

Młody, nasz epicki dziewięcioletni piątoklasista, szedł do szkoły pierwszego września z nowym tornistrem-lodówką ubrany w kostium stracha na wróble, bo można było przyjść przebranym, to czemu nie skorzystać. W tym roku szkolnym tematem wiodącym w naszej szkole i przedszkolu jest „geluksvogel”, co znaczy tyle co szczęściarz, ale dosłownie to ptak szczęścia, czy szczęśliwy ptak. A co w praktyce oznacza, że szkolne życie i szkolne zajęcia będą się sporo kręcić zapewne wokół przyrody, dobrego samopoczucia, relacji społecznych itede itepe.




Dla Najstarszej rozpoczynającej 6 klasę zawodówki ten dzień był dniem czysto informacyjnym. Zaczynali później, niż w normalne dni, przy czym każda klasa miała wyznaczony inny czas i miejsce. Szkoła ma obecnie dwie siedziby oddalone od siebie około 2km, a lekcje odbywają się w obudwu. Czasem na jedną godzinę musi młodzież naginać z trampka do drugiego budynku. Co, moim zdaniem (i chyba większości ludzi) jest lekko porąbane.

Zarówno Najmłodsze jaki Najstarsze Dziecko jest zadowolone ze szkoły i chodzą chętnie. Nie to, że tam od razu w podskokach czy na skrzydłach, ale z bardzo pozytywnym nastawieniem, a to najważniejsze przecież, by dobrze zacząć. Potem już jakoś pojedzie.

Średnia jest z kolei zadowolona, że nie musi już chodzić do żadnej szkoły i że może się uczyć tego, na co ma akurat w danej chwili ochotę i kiedy ma ochotę i że w dowolnej chwili może sobie zrobić przerwę, przełożyć naukę i nikomu nic do tego. Wszystko planuje i realizuje sama i dobrze jej to idzie. Niekiedy bowiem belfer i szkoła bardziej przeszkadzają niż pomagają. Jednakowoż nauka domowa nie jest dla każdego. Mnie by się zwyczajnie nie chciało uczyć małych dzieci w domu. Co prawda uczenie tak inteligentnych, ciekawych świata i żądnych wiedzy dzieci jak Młoda i Młody to pewnie by była bułka z masłem, ale nie zmienia to faktu, że to by trzeba było jeszcze przy tym lubić być kurą domową na cały etat, bo jakoś nie wydaje mi się, by można było jednocześnie pracować i uczyć dzieci, szczególnie dzieci, którym przyswajanie wiedzy i rozumienie świata przychodzi trochę trudniej, niż Młodemu i Młodej… Ja tam jednak lubię czasem pójść do roboty i pozbyć się choć na chwilę z domu dzieci, bo ja jestem zła kobieta.

W pierwszy dzień września Młoda odebrała drugą porcję szczepionki. Tym razem trafiła jej się wredna stara zgrzybiała i niemiła suka przy szczepieniu, która w dupie miała nadwrażliwość Młodej. Takie egzemplarze to się powinno izolować od społeczeństwa a nie wysyłać do szczepienia dzieci i młodzieży. No ale to tylko moja bezczelna opinia.

W sobotę byłyśmy z Młodą na weselu odbywającym się w ogrodzie u sąsiadów.  Wreszcie wolno organizować duże imprezy, to ludzie nadrabiają zaległości. Tu była zaległa imprezka na trochę ponad 100 ludzia. My byłyśmy do pomocy, czyli w celach zarobkowych, ale pojedlim, popilim, potańczylim. Naszym zadaniem było przygotowywanie (do spółki z rzeźnikiem) i wydawanie bułek z kiełbasą, szaszłyków i hamburgerów. Tyle że ja to się tam nie napracowałam, bo tylko buły kroiłam i podawałam Młodej, a to ona  zbierała zamówienia, pakowała mięcho do buł i gawędziła z gośćmi. Muszę tu rzec, że byłam w szoku, jak jej to szło. No kurde, jakby już z 5 lat stała za ladą. Młoda Para była wielce zadowolona i pełna podziwu dla Naszej Córki. Ludziom smakowało żarcie (albo byli wygłodzeni) i ciągle stali w kolejce po bułę.  Rzeźnik też sporo pochwał zebrał. I faktycznie kotlety z wieprzka były paluszki lizać omniomniom. 

Oprócz bułek mieli na tym przyjęciu ogrodowym kram pizzowy z jakąś dziwną zwijaną pizzą, którą - jak Młodej udało się zaobserwować - jakieś dziecko jadło łyżką haha. Był też  samoobsługowy namiot z najróżniejszymi napojami i deserami. Pogoda była idealna na imprezkę pod gołym niebem. A my miałyśmy okazję zobaczyć, jak wygląda belgijskie wesele ogrodowe i oczywiście musiałyśmy dołączyć do tanecznego „pociągu”, czy jak kto woli „węża”, który tutaj nazywa się „polonaise”, czyli polonez i swoje źródło ma właśnie w polskim tańcu, z tym, że we flamandzkim wydaniu to jest ni mniej ni więcej nasz polski pociąg, w którym wszyscy muszą wziąć udział. No, przynajmniej zawsze próbuje się wciągnąć w to każdego tuptając pomiędzy stołami i ciągnąc ludzi za fraki. Poloneza tańczy się na każdej imprezie flamandzkiej (i chyba też holenderskiej) zarówno dorosłej, jak dziecięcej. 

Kilka domów dalej odbywała się chyba, jeśli wierzyć napisom przy drodze, komunia w ogrodzie. Choć po tym, co się działo, to śmiem twierdzić że wątpię czy to komunia… albo przynajmniej zastanawiać się, co to za komunia. Nie znamy tych ludzi, bo dopiero, co się przeprowadzili. Impreza była przez dwa dni. Wczoraj, gdy wieczorem przejeżdżałyśmy obok, Młoda stwierdziła, że to prędzej jakaś satanistyczna biba, bo namioty na czerwono oświetlone ha ha. Nasza druga nowa  (epitety, jakimi ją tu się określa, lepiej przemilczę) sąsiadka wracała stamtąd nawalona w cztery dupy. W pierwszy dzień wbiła na w/w wesele, skąd została wywalona na zbity pysk, bowiem jeszcze zanim się tu przeprowadziła, już darła z tymi ludźmi (i wszystkimi innymi, nas nie wyłączając) koty. Więc wbijanie teraz na krzywy ryj do kogokolwiek na imprezę to raczej słaby pomysł. Ale kto głupiemu zabroni. Drugiego dnia skończyło się na wizycie policji, bo darli mordy i ogólnie drama jakaś była, choć akurat przegapiłam ten spektakl, gdyż nam się zachciało nad rzekę jechać. To nie pierwsze odwiedziny radiowozu u tej sąsiadki w każdym razie. Kurde, mieszkamy na super spokojnej, super przyjaznej ulicy, wśród fantastycznych ludzi i nagle sprowadza się taki skurwesyn i psuje wszystkim krew. Ale przynajmniej jest o czym plotkować haha. Ot, uroki życia wiejskiego.

Weekend w każdym razie uraczył nas świetną słoneczną pogodą. W niedzielę zatem korzystaliśmy ze słońca. M-Jak-Mąż sobie rowerował w pojedynkę, a ja woziłam dzieci skuterem po okolicy. Najpierw zabrałam Młodego do Wemmel, pipidówy pod Brukselą, która choć ogólnie mało przyjazna dla nas, jeśli idzie o ludzi, to posiada  urokliwy zameczek i stawy pełne ptactwa wodnego. Młodemu bardzo się tam podobało i bardzo miło spędził czas obserwując kaczki i biegając po mosteczkach i ścieżkach. No i on lubi jeździć na skuterze, a to głównie chodziło w tej długodystansowej wycieczce skuterowej.

Pod wieczór Młoda zapytała, czy nie znam przypadkiem dobrego miejsca w okolicy nad wodą na fotografowanie zachodu słońca. Znałam. Pomknęłyśmy zatem na naszym pierdzikółku do prowincji Antwerpia nad pewien urokliwy zakręt Skaldy, który znam z rowerowych wycieczek z Małżonkiem. Młodej się też spodobało to miejsce. A potem pokazałam zdjęcie Młodemu i zawołał WOW! Epicko! I teraz muszę jeszcze raz tam jechać. 

Nie wiem, czy już kiedyś mówiłam, ale my mieszkamy praktycznie na granicy trzech prowincji, a przy tym mamy rzut beretem do Brukseli. Jednym słowem wszędzie blisko. 

Tutaj zakończę pisanie, a na zakończenie pokażę moje iphone’owe fotki z niedzielnych wycieczek. Młoda na pewno zrobiła o wiele lepsze swoim Nikonem, ale mnie moje wystarczą.

Wemmel.













Sint-Amands
























20 sierpnia 2021

 Wakacje dobiegają końca. Jak dotąd były nie najgorsze, tylko pogoda mnie nie zachwyciła. Kocham słońce, gorąco, upał, atu tymczasem pogoda październikowa całe lato. Przeczytałam za to kilka dobrych książek, a to już duży plus tegorocznych wakacji. Do rozpoczęcia roku jeszcze parę dni, ale to będą dni dosyć pracowite i zabiegane raczej. Psycholog Młodego, okulista Najstarszej, spotkanie w szkole z CLB i resztą bandy pomagającej  Najstarszej w ogarnianiu szkolnej rzeczywistości i temu podobne przygody. 


W przyszłym tygodniu Młoda ma też kolejny egzamin w Komisji Egzaminacyjnej w Brukseli. Tym razem geografia. Skończyła już się przygotowywać, teraz już się tylko stresuje oczekiwaniem. Relaksuje się układając kolejne pudełka puzzli na 1000 kawałków. Ostatnio kupiła w kringwinkel (sieć sklepów 2dehands) kilka paczek po parę euro. Gdy skończy układać, skleja je, ojciec lakieruje, a ja przybijam do ściany na korytarzu. Jeszcze trochę miejsca jest, ale coraz fajniej ściany wyglądają takie zapuzzlowane.

Nie mogę wyjść z podziwu, jak Młoda potrafi doskonale sobie zaplanować naukę i całkowicie samodzielnie przerabiać poszczególne tematy z poszczególnych przedmiotów i bez niczyjej pomocy przygotowywać się do egzaminów. Jak już zapewne wspominałam, wybrała w Komisji Egzaminacyjnej 3 stopień technikum i kierunek fotografia, a trzeci stopień technikum to 5 i 6 klasa razem. Wybiera jeden przedmiot, planuje naukę w czasie wg tematów wymaganych w Komisji, uczy się, zdaje go, zabiera się za kolejny przedmiot. Dla Naszego Autystyka taka metoda nauki najwyraźniej jest bardzo dobra. Stokroć lepszy system, niż chodzenie do szkoły stacjonarnej. Bałam się tego, ale uważałam, że warto spróbować, bo to zawsze jakaś szansa na otrzymanie dyplomu szkoły średniej. Teraz jestem już niemal pewna, że Młoda sobie poradzi doskonale. Najgorzej będzie z zaliczeniem praktyki, bo to dla nas ciągle wielka niewiadoma. Ale już urodziło się kilka pomysłów. Jest jeszcze czas. Póki co Młoda niech pracuje na spokojnie nad zwykłymi przedmiotami, a potem zabierze się za praktykę. Nie pali się. Nie wyrobi się w 2 lata, to ma jeszcze 5 lat zapasu. Damy radę!

Jestem bardzo ciekawa, jak Młody będzie sobie radził w tej piątej klasie. Normalnie nie mogę się doczekać, by to zobaczyć. Ciekawi mnie, jak się odnajdzie wśród nowych, o rok starszych kolegów, jaka jest tak klasa, jak go przyjmą, czy nie będzie mu starej klasy brakować…? Zastanawiam się też ciągle, jak przyjmie język francuski i czy mu się spodoba.  Ekscytujące.

Póki co kupiłam mu nowy tornister. Było trochę z tym śmiechu. Pokazałam mu stronę internetową znanej i bardzo popularnej belgijskiej marki tornistrowej i kazałam mu wybrać sobie nowy tornister i worek na w-f. Pooglądał, wyliczył, kto z dawnej klasy miał który tornister, po czym - tak jak się spodziewałam - wybrał najbardziej różowy z różowych tornistrów. Ech, mój syn! Jednak spojrzeliśmy jeszcze na inne modele i nagle zobaczył „LODÓWKĘ!”. Zaczął się brechtać, że kto to w ogóle mógł coś takiego wymyślić. Potem doszedł do wniosku, że to musi być niezłe, tak nosić se książki do szkoły w lodówce. Ten bierze! Zapytałam, czy na pewno nie różowy. Nie, lodówka jest epicka! Różowy ma być worek na w-f, bo ma coolerską małpkę. W realu tornister już tak bardzo lodówki nie przypominał, jak na zdjęciach w necie, ale Młody jest zadowolony. Poprzedni tornister nosił od 1 do 3 klasy, więc myślę, że ten spokojnie na dwa ostatnie lata wystarczy, a może nawet i średnią obskoczy. 


Tornistry to moje belgijskie zdziwienie. W Polsce bowiem co roku kupowało się nowy tornister (jak ja chodziłam do szkoły i jak Młode chodziły), bo kupowało się zwykle jakiś szajs, który i roku czasem nie wytrzymał. Tu kupuje się dobrej jakości tornistry i dziatwa nosi je po kilka lat. Zwykle od 1do 3 klasy jeden taki typowy mniejszy tornister, potem od 4 do 6 większy plecak i w końcu tornister XL do szkoły średniej. 

Podobnie jest też z rowerami. Mówię oczywiście o naszych lokalnych wiejskich flamandzkich szkołach, które znam, bo w miastach rzecz zwykle ma się pewnie inaczej. U nas na zadupiu większość dzieci (zarówno podstawówki jak średnie szkoły) dojeżdża do budy na rowerze, są też często obowiązkowe wycieczki rowerowe i tu każde dziecko musi mieć sprawny rower. No i te rowery trzeba systematycznie zmieniać na większe. Najpierw do przedszkola dzieciaki przyjeżdżają na rowerach bez pedałów albo z bocznymi kółkami, albo na hulajnogach. Potem kolejno wszystkie uczą się jeździć bez bocznych kółek i dostają większe rowerki, potem w pierwszych klasach podstawówki znowu awansują i potem znów koło 3, 4 klasy. Pod koniec 6 klasy albo już w szkole średniej przesiadają się w końcu na dorosłe rowery. 

U nas w gminie od zeszłego roku jest też biblioteka rowerowa, gdzie za symboliczną kwotę, można wypożyczyć dla pociechy rower na cały rok szkolny. Można też tam oddać swój stary dziecinny rower, który zostanie przez wolontariuszy naprawiony, wyregulowany i będą mogły korzystać z niego kolejne dzieci. Fantastyczna inicjatywa, ale nasza gmina nie jest oczywiście żadnym wyjątkiem. Biblioteki rowerowe są też w wielu innych miejscach.

Nowy rok szkolny Najstarszej też jest dla mnie wielce ciekawy, bo szósta klasa to rok staży. Ciekawi mnie, czy coś jej urzędy znalazły lub znajdą i jak sobie będzie radzić. 

Cała Trójca jest niezwykła i nieszablonowa. Wszystko zatem czego doświadczają na co dzień jest dla mnie ciekawe i fascynujące. One nie są i nigdy nie będą jak ich rówieśnicy. Dwójce starszych inność zdecydowanie nie ułatwia życia, a i Młodszemu za jakiś czas może nie być łatwo, bo bycie innym to bycie innym - czy masz mniej, czy więcej niż normalsi, czy łatwiej masz, czy trudniej i tak masz przegwizdane, bo jesteś inny. Innych się nie lubi, bo nie pasują do schematu i to większość ludzi bardzo boli w oczy i w dupę kole. I na każdym kroku będą ci o tym przypominać i wytykać, bo ludzie nie mogą po prostu iść swoją drogą i swoich spraw pilnować, tylko muszą się bezustannie do innych przypierdalać. 

Ostatnio też taką śmieszną sytuację miałyśmy z Młodą z pewną Polką z kijem w dupie. Jest taki jeden sklep z tanim szajsem - mydło, gówno i powidło, gdzie zawsze pełno Rumunów, Arabów i Polaków. Wielu się rajcuje niskimi cenami - jak niektórym się wydaje - markowych produktów, ale większość nie zdaje sobie sprawy, że to są takie jakby polskie, rumuńskie, czy arabskie wersje produktów, czyli totalny szajs. No nie wiem jak bardzo trzeba na głowę upaść, by uwierzyć, że jakaś znana firma sprzedaje masowo swoje produkty po zaniżonej cenie, ot tak kuźwa charytatywnie specjalnie dla Polaków. A wystarczy raz się pokusić o przetestowanie tego samego (rzekomo) produktu z różnych sklepów. Większość jednak woli naiwnie wierzyć, że się obłowiło w markowe perfumy i kiblożele za śmieszne pieniądze i jeszcze się cieszą, że inni głupole przepłacają… Tja.

 Nie o cygaństwie sklepowym jednak być miało, bo i my czasem bywamy w tych sklepach z badziewiem, żeby za każdym razem  trochę tego  badziewia do chałupy przywieźć ku radości własnej. Jakieś ręczniki, worki na śmieci, dziwne dekoracje czy farby dla dzieci to jak najbardziej szajsowskie można kupić, przeciez to i tak zaraz na zmarnowanie idzie więc im taniej tym lepiej. 

No i jeszcze jeden nie mniej szczytny (chłe chłe) cel nam przyświeca. Ja i Młoda wbijamy tam często dla beki, dla rozrywki. Tu przypomnę, że nie należymy do tzw normalnych ludzi, więc i rozrywka jest dla nas zapewne czym innym niż dla normalsów. Czy to jednak powód by ktoś się do tego przypierdalał? Nie sądzę, ale każdemu wolno uważać inaczej. Niemniej jednak niniejszym postem chciała bym przestrzec potencjalnych Polaków, którzy mogą nas spotkać w przypadkowym sklepie, że ja ostatnio mogę być bardzo niekulturalna, chamska i złośliwa, jeśli ktoś będzie miał problem z moją zabawą, bo niestety albo i stety z każdym dniem bardziej nienawidzę ludzi, a już szczególnie „naszych”  i wielce prawdopodobnie że drugim razem (a tym bardziej trzecim, czwartym i siedemnastym) mogę nie mieć lagów i zwyczajnie wyjadę z litanią do wszystkich skurwieli świata. 

Bo teraz miałam lagi. Młoda też, bo się nie spodziewałyśmy…. 

Nasza zabawa polega na ironicznym głośnym komentowaniu wszystkiego, co widzimy (nie tylko w sklepie, ale dosłownie wszędzie). Nie że krzyczymy, ale nie mówimy też szeptem.  Nawet nie wiem, czy Młoda to potrafi. Ona ma autyzm i dyspraksję i to praktycznie uniemożliwia jej kontrolowanie głośności mowy, a częstokroć i ruchów ciała, a często też tego co i jak mówi w ogóle. Gdy jest podekscytowana (bo np widzi coś zabawnego albo pięknego) to mówi bardzo głośno i macha rękami (jak wielu innych autystyków). A to głównie ona gada. Gada i gada, śmieje się i wydurnia, a ja stara jej w tym towarzyszę. Bo mogę! Bo lubię. Bo chcę. Nie zawsze tak robimy, ale mamy takie świńskie dni, że musimy się wyluzować i spuścić pary, żeby nie pierdolnąć. Toteż przeszkadzanie w tej zabawie może być niebezpieczne dla otoczenia. Ja w każdym razie nie ręczę za siebie. Młoda zwykle też nie certoli się, tylko mówi co myśli. 

No i idziemy sobie przez ten sklepowy pierdolnik, szukamy tego, po co przyszłyśmy i oglądamy nowe rzeczy próbując zgadnąć, co autor miał na myśli, bo czasem w takim np dziale z dekoracjami to serio są niezłe zagwozdki i chwilę trzeba podumać, co to może ewentualnie być i do czego to służy. My oczywiście wymyślamy przy tym najdziksze ewentualne zastosowania i serio dobrze się przy tym bawimy, choć staramy się nikomu nie wchodzić w drogę ani nikomu nie przeszkadzać. Młoda komentuje jednak bardzo głośno w kilku językach z użyciem wyrazów uznawanych za wulgarne syf robiony przez kupujących. No co za skurwiele tu przeszli? Patrz Matka, rozbite szkło, wszystko wypierdolone na podłogę i pójdzie taki złamas i zostawi wszystko, a to kosztuje i ktoś to musi sprzątać… No tak pewnie, najlepiej wyjebać z worków wszystkie ubrania i pójśc dalej, bo kasjerka nie ma tu nic innego do roboty jak sprzątać po takim bydle… Zawsze z nadzieją, że bydło rozumie akurat w tym języku i będzie mu głupio. Ale głównie nasze spostrzeżenia są jednak pełne śmiechu z jakichś dziwnych przedmiotów, nazw, polskich tłumaczeń z chińskiego no albo z poczynań kupujących, w tym nas samych.

 No i tu dochodzimy do Rodaczki z kijem w dupie (subiektywna opinia osób normalnych inaczej). Jednym z celów wizyty było zobaczenie poduszek dekoracyjnych albo poszewek. No i idziemy do tej półki brechtając się po drodze z fikuśnych z dekoracji. Ja coś oglądam a Młoda patrząc w inną stronę mówi zniecierpliwiona

-   Matka, oglądaj szybko te poduszki bo ona ci wszystkie wykupi. - Ja jednak nie zwracam uwagi, bom zajęta oglądaniem lamp i ramek w innej półce. 

Wtem słyszę jakiś głos pełen wyrzutów i żalu - Niektórzy rozumieją, co panie tu mówicie!

Po chwili zajarzam, że to chyba to my są te rzeczone panie i się odwracam z wielkimi pytajnikami i WTF świecącymi koło mojej głowy (tak mi się przynajmniej zdawało).  No bo o co jej kurwa niby chodzi?

- Trzeba uważać, co się mówi - kontynuuje głos wydobywający się z jakiejś, jak widzę, baby. Nie powiem wam, jak wyglądała, bo nie zapamiętuje ludzi, o ile ich wygląd mnie w jakiś sposób nie zafascynuje. Nie zajarzyłam nawet, że to jest ta „ona”, o której Młoda powiedziała, że wykupi wszystkie poduszki, ale Młoda twierdzi, że ona miała już pół wózka tych poduszek a jeszcze grzebała na półce. Stąd też te jej heheszki. 

Tak nas w każdym razie zaskoczyła jej dziwna dla nas reakcja, że obie miałyśmy lagi mózgu i nic babie nie odrzekłyśmy. No i dobrze, bo bez lagów to ja bym na pewno zapytała, czy nie próbowała kiedyś tak wyjąć kija z dupy i poluzować majtek albo nawet coś w stylu „a spierdalaj”, bo co jakaś obca dupa będzie do mnie zagajać, bez potrzeby. Żeby tak jeszcze jakaś ładna w moim typie, a nie jakaś nijaka bez poczucia humoru…

Cóż, prawda jest taka, że ostatnimi czasy moje kontakty społeczne ograniczają się do reszty z Piątki i moich klientów, a to wszystko ludzie inteligentni z ogromnym dosyć głupim poczuciem humoru i sprawnie operujący ironią i sarkazmem. Odzwyczaiłam się od sztywniaków i tępych dżonów, bo nie występuje toto w moim małym świecie, więc jak kogoś z tych grup na swojej drodze nagle spotykam, nie wiem, jak zareagować. Nie wiem, co mówi się do takich osób, czego one oczekują, czym ich mogę obrazić, urazić, przestraszyć, zniesmaczyć… Baba nie powiedziała, dlaczego trzeba uważać, co się mówi więc też nie wiem do dziś,o co jej chodziło i będę otym jeszcze ze 3 miesiące myśleć teraz. 

Młoda też nie wie i stąd te lagi mózgu. No kurwa, jakby ktoś za mną powiedział że wykupię wszystkie poduszki, to bym zwyczajnie  wszystkie spróbowała załadować do mojego wózka albo bym mu odpowiedziała coś śmiesznego. No ale fakt, ja nie jestem normalna. Jak to jest być normalnym? Jak to jest żyć bez poczucia humoru? A nie, chyba nie chcę tego wiedzieć. To musi być straszne.

Ale chromolić tam baby kupujące gówniane poduszki. Bardziej interesują mnie moje reakcje na ludzi. Sama czasem jestem w szoku, jak bardzo w ostatnim czasie zmieniło się moje podejście do ludzi. Cieszy mnie to, ale też poniekąd niepokoi, bo nie wiem, co zrobi moje prawdziwe ja spuszczone ze smyczy. 

Przez większą część życia najpierw zawsze myślałam o innych. Zanim powiedziałam jedno słowo, uczyniłam jeden gest, zastanawiałam się jak to zostanie odebrane, co ktoś inny sobie pomyśli, co poczuje. Zawsze starałam się unikać za wszelką cenę sprawiania innym przykrości, nawet kosztem swojego samopoczucia i zdrowia. 

Ostatnimi czasy jednak sporo przemyślałam i przeanalizowałam i mi wyszło, że to nie ma sensu, że to mi się zwyczajnie nie kalkuluje. Ludzie rzadko odpłacają tym samym. Ludzie zwykle  mają totalnie w dupie co ja myślę, co ja czuję. Ludzie wykorzystują to, że jestem miła, dobra, pomocna i chcą ciągle więcej, więcej i więcej, nie dają niczego w zamian i cały chuj ich obchodzi czy mi jest z tym dobrze. Nie, bo to ja mam się wiecznie dostosowywać do innych i tańczyć jak mi zagrają. Robiłam to ponad 30 lat. W końcu stwierdziłam, że pora powiedzieć A GOŃCIE SIĘ! Pora pobyć sobie dla odmiany choć przez chwilę zwykłym skurwielem i mieć choć przez parę lat wszystko i wszystkich w dupie. 

I całkiem dobrze mi to idzie. Z każdym dniem rośnie liczba ludzi, którzy mnie mogą pocałować w dupę. Coraz mniej mnie obchodzi, co obcy i mniej obcy ludzie  powiedzą, pomyślą i poczują. Jest kilka osób, które są dla mnie ważne i ich opinie i  samopoczucie się dla mnie liczy i o nich będę się troszczyć i przy nich zważać na słowa i czyny, reszta mi zwisa i powiewa. 

Ciągle staram się celowo w drogę nikomu nie wchodzić, świadomie nikogo nie krzywdzić, zasadniczo w ogóle w miarę możliwości unikam innych ludzi, jak tylko mogę. Gdy ktoś o pomoc poprosi, też raczej nadal nie odmówię, choć raczej już nie ma co liczyć, że jeszcze kiedykolwiek będę tryskać entuzjazmem w tej kwestii, bo już się przekonałam że ludziom jak palec dasz, to chcą całą rękę i po co by sami mieli cokolwiek robić, się starać, jak ktoś może wszystko rzucić, by lecieć na każde ich skinienie, wysłuchiwać ich niekończących się żalów, na nich zapierdalać i we wszystkim wyręczać. A serio kiedyś cieszyłam się i byłam dumna z tego, że mogę komuś pomóc, kogoś wysłuchać… Skończyło się jednak. Dobrowolnie już na pewno żadnemu Poloczkowi w każdym razie nie pomogę, nie doradzę ani nie wysłucham. Teraz pobędę sobie zwykła suką i chamką. Bo mogę.

W każdym razie, gdy ktoś mnie w drodze stanie, może mi się nie chcieć go omijać, może mi się nie chcieć trzymać mordy na kłódkę… Choć jest szansa, że będę mieć akuracik dzień dobroci dla ludzi… albo dzień lagów, kiedy mam totalnie wyjebane na wszystko.

Jednak i to wszystko jutro może się zmienić, bo moja przemiana nie dobiegła jeszcze końca i nie wiem, kim będę jutro. A może z czasem wybiorę się do jakiegoś psychologa czy terapeuty, by mnie naprowadził na właściwą drogę…. Na razie mi się jeszcze nie chce…