29 grudnia 2018

Co mi się w tym roku nie udało?

Zostało już tylko kilkadziesiąt godzin 2018 roku. Pora przeto na jego podsumowanie.


Zwykły wolny skrzat domowy (zwany też w niektórych kręgach szybką pomocą domową) pochwali się dziś tym,

 co mu się  w tym roku NIE udało.

ZATEM...

Nie udało mi się wydać żadnej książki, pewnie dlatego, że jeszcze żadnej nie zaczęłam pisać, ale za to "Antwerpia Po Polsku" drukuje uparcie moje blogowe wypociny.

Nie wygrałam w Lotto (może dlatego że nie kupiłam żadnego losu?).

Nie udało mi się schudnąć. I bardzo dobrze! Już teraz  psy na kości się rzucają za każdym razem,  jak założę bikini.

Nie udało mi się zrobić prawa jazdy. Nadal nie jest mi do niczego potrzebne, dopóki mam mój rower i chłopa z samochodem.

Nie udało mi się rozwieść. Aktualny mąż ciągle spełnia w 100% moje (bynajmniej nie skromne) oczekiwania.

Nie udało mi się zajść w ciążę. Uff. (mimo że tu aborcja jest legalna, to taka myśl jednak przeraża).

Nie udało mi się stracić pracy. Ba, w przypływie natchnienia totalnego przypału wzięłam pod swoją miotłę jeszcze kilku klientów, dzięki temu taraz to już ni chuchu nie mam na nic czasu.

Nie udało się mi się niczego zepsuć, potłuc, spalić (ojatm ojtam jakiś bigos), znikąd spaść, nikogo przejechać ani samemu zostać przejechanym.

Nie udało mi się przeczytać 52 książek, bo nie mam zwyczaju czytać na wyścigi ani dla szpanu tylko zwyczajnie dla przyjemności, a dla przyjemności przeczytałam całkiem sporo i to w dwóch językach mimo chronicznego braku czasu.

Nie udało mi się nikogo zabić ani nawet pobić, ani  nawet bardzo zwyzywać choć czasem na prawdę mam ochotę.

UDAŁO MI SIĘ  PRZEŻYĆ te wszystkie 365 dni roku  i ciągle żyję, jakoś się trzymam i walczę , upadam, ale się podnoszę i idę albo przynajmniej wlokę się  do przodu.

Mam jeszcze tyle do zrobienia, tyle do osiągnięcia, tyle do spróbowania, tyle do zobaczenia, tyle do nauczenia się, tyle do przezycia, a tu w klepsydrze życiowej tego piasku coraz jakby mniej a w ciele sił też raczej nie przybywa. 

Żyję nadzieją, że kolejny rok przyniesie jakieś nowe pomysły, podsunie nowe rozwiązania a los  do spółki z Matką Naturą pozwolą mi i mojej rodzinie przeżyć kolejne 365 dni w jako takim zdrowiu fizycznym i psychicznym, że ciągle będzie się nam chciało chcieć godzić, pracę, naukę  z przyjemnościami i że w tym życiowym cyrku zawsze uda nam się znaleźć codziennie  po kilka chwil dla siebie samych i tych którzy są obok nas. 

Czego i Wam życzę.




NIECH MOC BĘDZIE Z WAMI!

15 grudnia 2018

Przyjemności i smuteczki życia codziennego. Żyjemy żeby walczyć, walczymy żeby żyć.

Pora coś napisać, bo na blogu już ze dwa metry internetowego kurzu się pewnie zebrało i za chwilę sama go nie będę w stanie znaleźć na tym internetowym śmietnisku...

Mam sporo przemyśleń do spisania, ale nie wiem, kiedy się z tym wszystkim uporam, bo mam ważniejsze sprawy na głowie niźli pisanie, choć systematyczne pisanie pomaga mi przeżyć i poskładać swoje ja do kupy, gdy rozpieprzy się do imentu w codziennej walce o przetrwanie.

Poprzedni tydzień był jakiś dziwny. No serio! Zawsze czas pędzi mi jak szalony i ledwo obudzę się w poniedziałek, już kładę się do łóżka w niedzielę i nie mogę sobie przypomnieć, co się stało z pozostałymi dniami. Jednak poprzedni tydzień był jakiś nienormalny. Każdy dzień ciągnął się nieskończenie, każda godzina trwała wieki, a robota szła opornie. Jeżu, myślałam, że nie dowlokę się do piątku. A w piątek BUM! pierdyliard rzeczy na raz do zrobienia, bo Młoda w sobotę obchodziła swoją czternastkę. Zrobiłam jednak na szybko fioletowy tort czekoladowo-jagodowo-śmietanowy i jeszcze wafla z mlekiem w proszku na dokładkę. Wieczorem napisałam też urodzinowy list do Solenizantki, w którym zawarłam prawie cały swój podziw dla jej 14 letnich dokonań i prawie całą swoją matczyną miłość. My lubimy do siebie pisać, bo pisać jest łatwiej niż mówić, a zawsze jest przecie tak wiele do powiedzenia swoim najbliższym, których się kocha.

Rano w sobotę zerwaliśmy się z M-Jak-Mężem wcześnie, by nadmuchać i zawiesić te wszystkie fioletowe i czarne balony, udekorować stoły, przynieść na dół prezenty i skoczyć po zamówione róże do kwiaciarni. Acha.... już pewnie się niektórzy zastanawiają, kto normalny wiesza na urodziny CZARNE BALONY...? 

Normalny pewnie nikt.

Młoda wiedziała, że coś szykujemy, bo zawsze się coś szykuje. Podejrzewam, że domyślała się, że w pudle na słonia (patrz poprzedni wpis) był odkurzacz, bo taki prezent sobie zażyczyła. Jednak 14 róż i gadżety z Hogwartu wyraźnie zaświeciły jej oczy. Nie obraziła się też wcale, że zamiast zamawianej przez nią wizyty w kebabowni zabraliśmy ją do zacniejszej restauracji z jej ulubionymi żeberkami i najlepszymi frytkami w okolicy... że o capuccino z alkoholem nie wspomnę haha. Jak będziecie kiedyś w Wolvertem to polecam Brazzaville koło kościoła na górce.


Cholibka tydzień może i był rozwleczony, nudny i przygnębiający, ale weekend za to miałam wyśmienity. Czasem nie mogę uwierzyć, że wystarczy zaledwie jeden krótki ale miło spędzony dzień, by nabrać sił i poprawić swoje samopoczucie o 300%. Ganiając w codziennym szczurzym  kołowrotku  częstokroć zapominamy, jak wiele znaczą takie drobne przyjemności, które sami sobie możemy  zafundować od czasu do czasu z takiej czy innej okazji albo zupełnie bez okazji.. Dwie godzinki w ulubionej knajpce z najbliższymi, dobre jedzenie, a na dokładkę kilka balonów, kupka śmiechu i górka czułych uczuć - takie zwykłe małe szczęście.

 To był dobry pozytywny weekend. Potrzebowaliśmy go. Wszyscy.

Mijający tydzień był normalny i znowu nie wiem, gdzie się podziały niektóre dni. Pamiętam tylko, że ledwo przeżyłam 4 godziny roboty w środę tak się kitowo czułam - nie dość że kręgosłup przypomniał o sobie to jeszcze byłam słaba jak gówienko i było mi zimno, mimo że sprzątałam w dwóch polarach a w domu było ciepło. No ale w kolejne dni już było lepiej na szczęście. A teraz jeszcze tylko tydzień, trzy wywiadówki  i mam długi weekend, a wraz z nim kolejne urodziny, no i święta. Reszta z Piątki ma ferie świąteczne. Najstasza zaczęła w sumie już dziś, bo od poniedziałku mają wolne i tylko w piątek pojedzie po raport. Druga w poniedziałek pisze ostatni egzamin. Została jej chemia. Z minionego tygodnia wyraźnie jest niezadowolona. Pisała geografię, historię, biologię, matmę, fizykę i niderlandzki no ale wyraźnie większość nie poszło jej dobrze. Po całym tygodniu jest zmęczona jak koń po westernie. Gdy wróciła w południe ze szkoły, padła na wyro i zasnęła kamiennym snem. Obudziłam ją gdy wróciłam z roboty o 16tej z pytaniem czy jedziemy na tego kebsa, którego domagała się cały tydzien, ale nie miała sił ani chęci wyjść z domu. Kazała nam pojechać i przywieźć do domu. Tak też zrobiliśmy...  Dobre było i mam nadzieję, że choć trochę poprawiło jej nastrój.

Niestety nasza solenizantka cały poprzedni tydzień siedziała w domu na zwolnieniu z koszmarnym bólem brzucha i nie była się w stanie niczego nauczyć, choć taki miała plan. GÓWNO! Stres przez zbliżającymi się egzaminami obudził tego skurwiałego potwora. Obawiałam się tego, ale miałam nadzieję, że tym razem będzie lepiej, bo przecież jest ogólnie lepiej. GÓWNO! Obudził się na słowo EGZAMIN. Choć faktycznie był słabszy to jednak...

TO JAAAA, TWOJA DEPRESJAAAAA! Zaryczał i zaatakował. Coraz gorzej mu idzie, ale uparty skurwysynek jest i nie daje za wygraną. ALE WYGRAMY W KOŃCU. Jak nie my, to kto?

KURWA! Jak czytam lub słyszę, że dla wielu depresja to fanaberia wymyślona przez zmanierowane panienki albo pseudopsychologów dla usprawiedliwienia czyichś dziwnych zachować to mnie kurwica bierze. Taka sama fanaberia jak rak, aids, czy wścieklizna oraz wszystkie inne mniej lub bardziej znane choroby. No ale wiadomo ciemnota średniowieczna zawsze wie lepiej, szczególnie gdy to jednej głupiej książki nie przeczytało, bo ledwie litery składa,  a całą wiedzę o świecie czerpie z horoskpu w Superexpresie, tureckich seriali i fejsboga. 

Przeczytałam nie dawno kilka POLSKICH książek* (nie dawno wydanych żeby nie było że faktycznie ze średniowiecza) o depresji u nastolatków i powiem, że bardzo ale to bardzo się cieszę, że nie mieszkam tam, tylko tu. Książki były świetne, dowiedziałam się kilku nowych rzeczy a inne sobie utrwaliłam i potwierdziłam... tylko ten opis polskich realiów mnie powalił. Niby wiem z doświadczenia jaka jest ogromna różnica pomiędzy tutejszym a tamtejszym podejściem do tego typu spraw, świadomością społeczną dotyczącą zdrowia  i samą opieką medyczną tu i tam etc (Belgia jest w światowej czołówce jeśli idzie o opiekę medyczną), ale nie myślę o tym na co dzień i raczej bardziej staram się wymazać z pamięci niż pamiętać, no ale właśnie mi przypomniano.  No ale szczegół. Współczuję tylko tym, którzy walczą z depresją czy innymi tzw "fanaberiami" przy kompletnym braku zrozumienia ze strony otoczenia, o wsparciu nie mówiąc. My mamy tu sporo pomocy i zrozumienia a i tak ciężko jest chwilami. Ale spoko, dajemy rady, jak zawsze ze wszystkim. Bo jesteśmy najlepsi z najlepszych i takich trzech jak nas pięciu to ani jednego nie ma.

Ale opowiem wam... trochę, niewiele, ale opowiem...

Depresja to m.in. ciągły ból brzucha, mdłości, wymioty, biegunka, ból i zawroty głowy, bezsenność, koszmary, omamy, nie działa myślenie i zapamiętywanie - tak jakby jakiś złośliwy wirus atakował i wyłączał część mózgu (i w sumie coś takiego się dzieje), a w pozostałej części robił bałagan. Im bardziej się starasz, tym gorsze rezultaty. Każda, nawet najzwyklejsza codzienna czynność może być nie lada wyzwaniem. Czasem już samo wstanie z łóżka to zadanie ponad siły. Nic nie jest takie jakie jest na prawdę - wszystko widzi się w krzywym zwierciadle, cały świat nagle jest czarny, brzydki i zły. Nawet słońce świeci na czarno, kwiaty tracą kolory, a piękne ptasie trele to zgrzyt żelaza po szle. Potwory wychodzą z cienia i rosną, rosną, rosną pochałaniając każdą najdrobniejsza radość i śmiechostkę. Nic nie cieszy, nic nie bawi, nic nie sprawia przyjemnosći, każde działanie zdaje się nie mieć sensu i być ponad ludzkie siły. Człowiek czuje się jak nic nie warty, śmierdzący, paskudny, zgniły, i przeszkadzający wszystkim śmieć. Każdy uśmiech drugiego wydaje się podszyty szyderstwem i kpiną. Chce się zniknąć, przestać istnieć, umrzeć, by zakończyć tę koszmarną męczarnię... To DEPRESJA, choroba XXI wieku na którą zapadają coraz młodsi ludzie. Choroba, na którą nie ma lekarstwa, a która może i wcale nie rzadko kończy się ŚMIERCIĄ. Gdy wspomniałam kiedyś sąsiadowi, emerytowanemu nauczycielowi o samobójstwie 14-latka - kolegi Młodej, powiedział tylko - Coraz więcej i coraz młodsi. - Tylko tyle.

Nie wiadomo skąd to się bierze, choć istnieje wiele czynników zwiększających ryzyko zachorowania - m.in wysoka wrażliwość delikwenta, perfekcjonizm, trudne przeżycia i złe doświadczenia, nadmiar obowiązków, geny, wysokie wymagania otoczenia... Zwykle wszystkiego po trochu albo jedno konkretne zdarzenie.

Gdy to skurwysyństwo dopadnie, ciężko się wyrwać z jego szponów. 

My walczymy już ponad rok i mimo, że jest coraz lepiej, to końca nie widać. 

Wystarczy trochę stresu i pogodna, radosna, rozszczebiotana na co dzień osoba zmienia się w zombie. Zaczyna się niekończące cierpienie, koszmarny ból duszy, którego nie złagodzą żadne środki przeciwbólowe., a który jest gorszy niż ból fizyczny, co więcej, który powoduje też ból fizyczny i fizyczne dolegliwości.

A tu jeszcze przyjdzie jakiś debil jeden z drugim i zacznie dopierdalać, śmiać się, powie "weź się ogarnij", "przestań pajacować i użalać się nad sobą", "ludzie nie takie problemy mają"...
Tak, nie wiem czy wiecie, ale takie teksty rzucone bez namysłu do osoby chorej na depresję mogą faktycznie zakończyć jej cierpienie.... 

ZAKOŃCZYĆ NA ZAWSZE. 

Potem tylko ludzie najwyżej będą się dziwić, jak to się stało, że  taka zdrowa ładna wesoła osoba która przecież nie mogła mieć  żadnych problemów popełniła samobójstwo.... Więc weź się lepiej jeden z drugim pięć razy zastanów, zanim pierdolniesz coś do drugiego ze swoich zajebistych mądrości.


Z doświadczenia i oczytania wiem, że większość ludzi i tak nie zrozumie o czym ja tu rozmawiam, bo wymaga to zapewne sporej otwartości umysłu, pewnej (nie małej) dozy wrażliwości, no i oczywiście jakiegos sensownego poziomu  inteligencji, a Matka Natura - jak wiadomo - nie wszystkich podzieliła po równo. I pewnie tak miało być.

Z depresją (w przeciwieństwie do głupoty) można walczyć i wygrać. 

W tym wypadku dobro zwycięża zło. Słońce zwycięża mrok. Śmiech wygrywa ze smutkiem. Jak w bajce.

Wiecie jak się leczy depresję? Przede wszystkim przytulaniem, przytulaniem i przytulaniem. Do przytulanie trzeba dodać ciepłe słowo, dużo ciepłych i szczerych słów, takich jak "kocham cię", "lubię cię słuchać", okazywaniem powyższych stwierdzeń na codzień, wspólnym spędzaniem czasu i (a może przede wszystkim) słuchaniem. Uważnym słuchaniem i zrozumieniem. Chęcią zrozumienia i niezadawniem głupich pytań. Zrozumienie jest bardzo ważne. Depresja nie lubi jak się o niej opowiada, boi sie tego i to ją osłabia. Ale uwaga, słuchanie osoby z depresją jest bardzo trudne, bo zwykły człowiek może nie zrozumieć. Osoby chore na depresję doświadczają niesamowitych rzeczy, w które zwykłemu zdrowemu człowiekowi bardzo trudno jest uwierzyć i trudno ogarnąć rozumem... 

Czasem po prostu wystarczy być blisko i nic nie mówić. Po prostu być w pobliżu. Czasem dobrze jest gadać, ale nie o tym, tylko o byleczym, o głupotach, dowcip opowiedzieć, obejrzeć razem jakiś film i pogadac o nim, zagrać w karty czy domino, upiec ciastka i je zeżreć razem. Przytulić. To jest wiele. 

No, do robienia takich rzeczy nie trzeba czekac na depresję. Róbcie to już teraz wobec swoich bliskich. Przytulajcie, spędzajcie razem czas, słuchajcie i słyszcie, mówcie miłe rzeczy, starajcie się zrozumieć. Tego potrzebuje każdy i mały i duży, i chory i zdrowy, ale chory bardziej.

Trzeba też pamiętać, o dostarczaniu cukrów. Chory nie może długo pozostawać bez jedzenia, bo niedobór cukru pogarsza samopoczucie i budzi potwora.

Potrzebne jest też dużo snu, ale niestety depresja=problemy z zaśnięciem, bezsenność, koszmary, zwidy i omamy a niewyspanie=depresja i koło się zamyka. 

A tu czas nie stoi w miejscu, trzeba się uczyć, chodzić do szkoły. Jak iść do szkoły, gdy się nie zmrużyło oka przez całą noc albo i 3 noce? Jak się uczyć, gdy się nie sypia? Jak funkcjonować normalnie, gdy średnio 15 razy na miesiąc masz bóle brzucha i głowy połączone z biegunką i wymiotami? FANABERIA KURWA! Serio? Ktoś z was lub waszych ziomali potrafi symulować sraczkę?  Albo gorączkę? Albo bladość? A może potraficie zemdleć na zawołanie? Bo to właśnie zdarza się chorym na depresję. To kurwa nasza codzienność od ponad roku. Nie no, omdlenie jeszcze sie nam nie zdarzyło, tylko zwykłe zawroty głowy i mroczki przed oczami, po których zostaje kilka siniaków, podarte portki czy kurtka, gdy się przytrafiają wtedy gdy delikwent np akurat prowadził rower lub lazł po schodach. 

Do szkoły chodzić trzeba do 18 roku życia, bo taki jest prikaz. No to chodzimy jak sie da, a jak się nie da, walimy do doktora po zwolnienie i siedzimy w domu. Wychowawczyni wymyśliła, że jak nie śpi w nocy, ale zaśnie rano, to może przyjść do szkoły jak sie wyśpi, żeby jak najmniej lekcji opuszczać.  Jest jej ciężko, bo są dni normalne i są dni czarne. Każdy test czy odpytywanie to stres, a każdy stres to ból głowy, brzucha i okropne zmęczenie, pokłosiem czego jest zero % z testu mimo 2 dni uczenia. Łatwe zadania z matmy stają się niewykonalne, chemia i fizyka nie do pojęcia, a teksty po niderlandzku nie do zrozumienia. Złe punkty wywołują frustrację i ból głowy. Bardzo trudno jest przerwać to błędne koło, gdy musi się chodzić do szkoły. 

Szkoła to też hałas, dla człowieka z nadwrażliwym słuchem szkolny gwar brzmi jak napierdzielanie pod oknem młotem pneumatycznym. Dlatego ona tak teraz nie lubi szkoły, nienawidzi szkoły, choć lubi się uczyć, zdobywać wiedzę i poszerzać horyzonty. Nauka nie jest dla niej trudna w normalnych okolicznościach, ale teraz jest. 


Dobrze, że są takie dni jak urodziny, święta kiedy można choć na chwilę zapomnieć o problemach i tylko po prostu być i robić coś fajnego. Nie myśleć, nie walczyć, dać się ponieść chwili.

A potem dalej do kołowrotka, bo trzeba się uczyć, trzeba zarabiać, trzeba gotować, sprzątać, płacić, robić zakupy, walczyć z przeciwnościami i próbować zawsze znaleźć choć chwilę by tylko BYĆ z kimś przy kimś dla kogoś, być sobą ze sobą i dla siebie.

Powoli ale do przodu.



*) POLECAM KSIĄŻKĘ

O poradnikach i innych tam popularno-naukowych nie będę pisać, kto szuka - ten znajdzie, ale polecam powieść.

Gdy ktoś chce spróbować zrozumieć, jak czuje się osoba chora na depresję, niech sięgnie po książkę:
Po prostu mnie przytul - K. Platowskiej. Przedstawione przez autorkę polskie realia wydają mi się tu lekko przerysowane i szczerze mam nadzieję, że się nie mylę, choć wspominając swoje doświadczenia z Polski i wiadomosći z PL, obawiam się, że takie rzeczy niestety się zdarzają każdego dnia, tylko może nie na raz jednej osobie... Jednak sam opis depresji jest - moim zdaniem - doskonały. Ja nie mogłam przebrnąć przez początek, bo jako osoba empatyczna i wrażliwa a do tego bardzo w temacie, czułam wręcz fizyczny ból czytając ten jakże realny opis postrzegnia świata przez osobę z depresją. 

24 listopada 2018

Pesymistyczny wpis o mojej jesiennej czarnej d.pie

Nadszedł szarobury opiździały czas jesiennej szarości, gdy człowiekowi nie chce się nic kompletnie - ani pracować, ani myśleć, ani walczyć z losem ani w ogóle żyć.
Od pewnego czasu żyję jak robot wykonując automatycznie  poszczególne czynności.

Wszystko mnie wkurwia. Nie, nie denerwuje czy irytuje. WKURWIA! Nie podobają się komuś wulgaryzmy? Niech nie przyłazi.

Moje baterie psychiczne się rozładowały i cały system poszedł sie jebać.

Szlag trafił optymizm, radość i chęć do życia. Wszystko co robię, robię z musu. Nie cieszy mnie ani robota, ani czas wolny. Gorzej, o wiele lepiej czuję się  właśnie w pracy, bo tam nie muszę udawać, że praca mnie fascynuje, ciekawi, że jest zajebista i że jestem szczęśliwa móc ją wykonywać, gdy nie jestem.  Mam to w dupie. Zrobię co mam do zrobienia i spieprzam. Wielu moich klientów nie ma w domu, gdy u nich sprzątam, więc nie muszę być dla nikogo miła. Zakładam słuchawki z muzą i wyłączam się na rzeczywistość. Nie myślę. Sprzątam. Moje ciało samo robi, co ma robić automatycznie.

W domu muszę być ciągle miła, uśmiechnięta, wszystkich cierpliwie i z uwagą wysłuchać nawet jak mnie to czy tamto całe gówno obchodzi i na wszystko serdecznie z uśmiechem odpowiadać, bo tego się oczekuje od żony i matki. Muszę, albo przynajmiej powinnam, ale jakoś ostatnio mi nie idzie. I co? Świat się od tego zawali?

Oczywiście większość opowieści reszty z  Piątki jest faktycznie ciekawych i lubię ich słuchać, ale wszystko ma swoje granice... niestety.


Wkurzają mnie teraz (w ogóle chyba) np pytania poranne na temat tego  jak się spało. Boszzzz jak spałam to nie wiem nic na ten temat  i chuj mnie to obchodzi, a jak nie spałam, bo była pełnia albo nie spałam bo myślałam o problemach dzieci, albo i to i to, to po takim pytaniu mogę nawet kogoś zabić...

Nienawidzę poranków - jak chyba 90% ludzi na tej planecie. Nienawidzę wstawania i porannej gonitwy od której mózg się lasuje. Nienawidzę szykowania się do pracy i wychodzenia z chałupy gdy jest ciemno i zimno. Niech nikt do mnie nic nie mówi rano! Plis.

Oczywiście, gdy już wyjdę z chaty, to jest z górki. Jazda rowerem mnie uspokaja, relaksuje, ustawia pozywtywniej do życia. Choć wolę jeździć jak jest jasno, słonecznie i przede wszystkim ciepło. Nienawidzę zimna, a teraz jest zimno jak fiks. Zimno i wilgotno. . Dla mnie o wiele za zimno. Wkurza mnie to, a tu jeszcze co niektórzy geniusze zostawiają w chatach otwarte okna i idą w pizdu. Weź kurwa sprzataj łazienkę, baw się wodą jak masz w pomieszczeniu 5 stopni. Zajebioza po prostu. Jak jest zimno to szybciej się męczę i ciągle jestem głodna a jak jestem głodna to bardzo źle się czuję. Brak paliwa = stan depresyjny...

Wracam z roboty i jedyne o czym marzę to walnąć się na łóżko, przykryć kocem, by cię ocieplać i odpoczywać.

Nie chcę nic mówić ani  niczego słuchać.. Tylko odpoczywać w spokoju, w ciszy. Gówno!

Jak minął dzień?  No zajebiście minął. Umyłam cztery kible, z czego jeden był zasrany a drugi zaszczany. Pozbierałam osmarkane chusteczki w jednej sypialni a w drugiej brudne majtki... Fascynujące jak zawsze. - Tak myślę, ale odpowiadam: SPOKO! 

Nie narzekam na pracę, lubię ją, ale pracuję sama codziennie wykonując te same czynności, to o czym tu opowiadać? Nie no, oczywiście, czasem jest co opowiadać i czasem się chce z kims podzielić wrażeniami... ale czasem nie, a czasem nawet jak jest, a nie ma się sił to i tak gówno. Jestem zła i zmęczona i wszystko mnie wkurza...
 
W robocie mam ciszę. Lubię ciszę. Wracam do domu a tam od razu coś ktoś chce, o coś pyta.

Jeden chce wiedzieć co i gdzie bedziemy jeść i czy w ogóle, drugi opowiada co się zdarzyło, trzeci coś pyta, o coś prosi, a mój mózg już nie jest taki jak dawniej - wolniej reaguje i wolniej się dostosowuje do nowej sytuacji. Po całym dniu w ciszy nie mogę nagle odnaleźć sie we wrzawie i zamieszaniu, szczególnie jak jestem sakramencko zmęczona po robocie.

Czasem mam ochotę wydrzeć się na cały pysk:
 "A WEŹCIE WSZYSCY SPIERDALAJCIE I DAJCIE MI UMRZEĆ W SPOKOJU!".

W robocie nie mam przerwy... znaczy mam - jadę zwykle pół godziny rowerem do drugiego klienta a potem w biegu wpierniczam swoje kanapki. Jednak powiem wam, że w ten sposób słabo idzie wypocząć, dlatego wieczorem potrzebuję natychmiastowego odpoczynku, ale nie zawsz się da...

Priorytety.

Dzieci potrzebują być wysłuchane. Niektóre bardziej niż inne. Niewysłuchanie i nieprzytulenie może się skończyć źle, a nawet tragicznie. Nie mogę o tym zapominać ani tego lekceważyć, zatem nawet jak sama jestem zdołowana i ledwie powłóczę nogami, wyszukuje w sobie resztki sił, cierliwości, ostatki serdeczności i optymizmu, zakładam swój najlepszy uśmiech na głupi ryj i wysłuchuję, przytulam, doradzam, rozśmieszam. 

Spędzanie czasu z własnymi dziećmi jest superowe. Lubię spędzać z Trójcą czas, gadać, bawić się, śmiać, czytać, słuchać czytania, pocieszać, odrabiać lekcje. To jest przyjemne i często poprawia mi samopoczucie i daje wiele frajdy. Jestem bardzo dumna z mojej utalentowanej i zdolnej Trójcy. Uwielbiam ich poczucie humoru. Jednak w pewnych okolicznościach - jak się okazuje - może być ciężko sprostać tym prostym - zdawało by się - czynnościom. 

Gdy człek zmęczony fizycznie i wyczerpany psychicznie jest trudniej wszystkiemu dać rady.

Wspieranie dziecka z depresją jest cholernie wyczerpujące, choć też z drugiej strony budujące, gdy widzisz ile samo posiedzenie z kim,twoja obecność dla tego kogoś znaczy i jak bardzo poprawia jego samopoczucie. Bo wiecie, czasem nie trzeba nawet nic mówić ani nic robić wystarczy być blisko. Często jest tak, że ona odrabia lekcje, poprawia sprawdziany a ja mam po prostu być w pobliżu. Tylko tyle i aż tyle...

Największy problem jest w tym, że nie mam czasu tylko dla siebie. Powinnam naładować od czasu do czasu baterie emocjonalne, psychiczne, ale nie wymyśliłam jeszcze jak a już nie raz z M-Jak-Mężem żeśmy nad tym dumali... Życie było by wtedy ładniejsze a problemu łatwiejsze do połknięcia.

Fizyczne zmęczenie to pikuś przy psychicznym. Przy fizycznym wystarczy się pizdnąć na wyro na 10 godzin i dobrze wyspać, pobyczyć się przez cały weekend z książką na kanapie mając w dupie brudne podłogi i brak obiadu, w trudniejszych okolicznościach wziąć tydzień urlopu lub pójść na chorobowe. No ale to pomaga na fizyczne zmęczenie czy przemęczenie. Na psychiczne może jeszcze zaszkodzić...

Wiem, co by mnie pomogło, ale nie mam pomysłu jak to zorganizować.

Wiem na przykład, że dobrze by było czasem wyskoczyć na pogaduszki z jakąś inna normalną inaczej babą z dala od wszelakich dzieci czy mężów. Niestety nie znam żadnej baby normalnej inaczej w zasięgu roweru czy tym bardziej trampka.

Ogólnie spotykanie się z ludźmi od czasu do czasu mogło by pomóc, ale się nie spotykam, bo większość ludzi działa mi po paru minutach na nerwy... Nie ma wielu takich, co nadają na naszej częstotliwości. Zresztą większość, których poznałam albo potrzebowała wysłuchiwania albo pomocy w załatwieniu czegoś, a gdy dostali co chcieli przestawali mnie widzieć.. do następnego razu, gdy znowu czegoś potrzebowali. Inni znowu próbowali mi mówić jak mam żyć, kogo lubić i jak spędzać czas wolny. Takie przyjaźnie to ja mam w dupie. A znowu co kto myślący po mojemu to w ciul daleko... a jak nie możesz umówić się na kawę za godzinę to też nie ma sensu na dłuższą metę.

Dobrze by było co jakiś czas na jakiś czas oderwać się od rzeczywistości, gdzieś wyskoczyć, coś szalonego porobić, zresetować system, ale nie ma jak, nie ma kiedy, nie ma za co albo nie ma z kim...

Nic to, trza jechać z cyrkiem dalej tak jak jest... 
Byle do wiosny, byle do słońca i ciepła... Wtedy znowu będzie lepiej. 

PS. Napisanie tego postu mi pomogło na samopoczucie. Jak zawsze zresztą. W końcu po to się pisze pamiętnik. 












18 listopada 2018

Jesień, czas chodzenia do kina.

Oto wpis na temat naszych jesiennych wycieczek do kina. Spisany oczywiście ku pamięci własnej.

Lubimy chodzić do kina. U nas bilety są w cenie 6-8€, więc raz w miesiącu spokojnie można sobie na tę przyjemność pozwolić z całą rodziną a nawet kilka razy z każdym z osobna. Korzystamy za tym z tego faktu z radością. Dobrze jest choć na tę godzinkę zapomnieć o całym świecie i przenieść się w jakkieś inne miejsce by pożyć tam życiem innych istot. Dobrze jest się czasem trochę pośmiać albo ociupinkę pobać. Dobrze nam to robi.


Nie dawno znowu zaliczyłam maraton filmowy, czy raczej sztafetę z wszystkimi po kolei. Jako ostatni film obejrzałam z dziewczynami "The House with a Clock in its Walls". Muszę rzec, że ta historia o czarodzieju  była o wiele, wiele lepsza niż oglądany tydzień wcześniej z Młodym "Louis and The Aliens". 

Młody nudził się na alienach przeokropnie - wykładał poddupnik na głowę, kładł go na podłodze a potem z powrotem wsadzał pod zadek, próbował oglądać bajkę z wszystkich sąsiednich foteli, ale te działania nie miały - zdaje się - wpływu na polepszenie odbioru. W kinie poza nami było jeszcze z 5 innych dzieci z mamami, czyli bez szału. Szkoda tych 15€ na bilety. Nie podobało nam się w ogóle.

Pomyśleć, że kiedyś wydawało mi się, że każda bajka jest dobra, gdy się ogląda ją w kinie. A figa!


Dziewczyny z kolei są w takim wieku, że badzo trudno im znaleźć odpowiedni film. Te, które by one chciały obejrzeć, to nie mogą. Przed seansem "The nun", na który wybrałam się z małzonkiem, obserwowaliśmy dyskusję grupki nastodzieci z bileterem, które bezowocnie próbowały go przekonać, do sprzedania biletów i wpuszczenia ich na film od 16 lat. Młoda też chciała iść. W sumie to jakbym nie szła z małżonkiem, to poszłabym z nią, bo z rodzicem by ją wpuścili, a rodzic wie, że ona to i tak obejrzy, a poza tym ten film nie jest przecie straszny. "It" było od 12 lat, więc i Zakonnicę spokojnie - moim zdaniem - mogą oglądać nastolatki. No ale szczegół. Nam Zakonnica się podobała. Świetny horror... No przynajmniej dla tych, co oczekują od filmu jakiegoś sensu, ciekawie opowiedzianej historii... bo wiecie, my już mamy swoje lata, swoje rozumy i jakiś poziom godności i z filmików dla przygłupawych nastolatków typu piła czy hostel itp, w których nawet nie wiadomo o co chodzi ale keczup leje się wiadrami, wyrośliśmy jakis czas temu.

Film "The House..." był w każdym razie dla dzieci, ale gdy weszłyśmy na salę to Młode miały co do tego wątpliwości.
- Mamo, czy my aby na właściwej sali jesteśmy? Dlaczego tu same dziadki wszędzie?
Wyjechaliśmy późno, a po drodze same czerwone światła i jeszcze oczywiście pociąg musiał przejeżdżać... Nawet chipsów nie zdążyłyśmy kupić. Gdy wpadłyśmy na salę, już było pełno ludzi, a na ekranie już leciały zapowiedzi a nie reklamy. No ale po oświadczeniu Młodej sama się rozejrzałam po sali i faktycznie przed nami "babcia i dziadziu" (na oko starsi ode mnie z 10 lat, czyli dla Młodych zgredy totalne), obok też para w moim wieku, z tyłu tak samo. Z drugiej strony tylko zauważyłam grupkę rówieśników Młodych, no i na przedzie jakieś maluchy z pierwszych klas podstawówki było słychać. Więcej po ciemku nie było widać, ale sala była pełna a przedział wiekowy chyba tak od 5 do 55 lat mniej więcej. 

Film się nam wszystkim trzem podobał  - bardzo przyjemny w odbiorze, sporo zabawnych momentów. Oczywiście to bajka fantasy i jak ktoś nigdy nie zrozumiał  fenomenu Harrego Pottera to raczej nie ma co po ten film sięgać. 

Wczoraj obejrzałam z nastocórkami Fantastyczne zwierzęta "Fantastic Beasts: The Crimes of Grinelwald", czyli kolejna opowieść ze świata Harrego Pottera. Jesteśmy wszystkie fankami Harrego, więc była to niejako pozyzcja obowiązkowa. Tym razem wybraliśmy się odpowiednio wcześnie, bo - jak było do przewidzenia - ludziów było jak mrówków i już pół godziny przez projekcją najlepsiejsze miejsca zastałyśmy zajęte. Po reklamach, sala była pełna. Lubię oglądać filmy, przy pełnej sali, bo wtedy jest prawdziwie kinowa atmosfera. Film trwał ponad 2 godziny, ale czas ten zleciał niepostrzeżenie, z czego wniosek, że było ciekawie. Podobało się.

Jest jeszcze jedna bajka, na którą czekamy wszyscy z niecierpliwością, a która wejdzie do kin akurat w sam raz na urodziny chłopaków. Smoka Szczerbatka pewnie wszyscy miłośnicy bajek znają, no więc czekamy na 3 część jego przygód. Młody obejrzał ze mną pierwsze dwie części z kompa i pokochał smoki.







10 listopada 2018

Kupujecie strusia?

Brakuje mi czasu na uzupełnianie naszego pamiętnika, bo jest tyle ważniejszych spraw do zrobienia każdego dnia. Ostatnio też w sumie nie wydarzyło się nic takiego, co wymagało by szczególnego wpisu, ot zwykła codzienność. 

Mam dwóch nowych klientów. Jeden tylko zastępczo, bo moja ulubiona babunia poszła tymczasowo (albo i nie) pod opiekę domu starości i na to miejsce pracuję u jej wnuczki. Też fajnie, tylko 9 km dalej, czyli nie da się wychodzić 5 minut przed jak do babci. Do tego trasa przebiega po bardzo ruchliwej drodze, a co za tym idzie, wieczorem po ciemku w godzinach szczytu powrót jest wielce stresujący - ten wjeżdża, ten wyjeżdża, tamten skręca, ten zawraca, ten trąbi,  a ja... ja próbuję nie zostać przejechana...
 - No jaki Jos* ja pier... biiip biiiip biiiip ....syny, ...a ty Lowelku jedź.

*) Jos to ichni odpowiednik Janusza ;-)


Żart żart żart.

Znalazłam już drogę przez pola, ale po ciemku i w deszcz jakby hardcore, bo ciężkim rowerem elektrycznym zabić się można na takich ścieżkach polno-leśnych albo powiesić na drucie kolczastym, którym tu wszystkie pastwiska są ogrodzone.

Teraz jeszcze głupki zamykają 3 przejazdy kolejowe na miesiąc, bo będą coś robić na torach. Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, jaki teraz będzie cyrk w godzinach szczytu, skoro normalnie na wszystkich czterech trasach jest niesamowity ruch. Mąż, który właśnie tą trasą zasuwa do nowej roboty, bedzie pewnie pomykał przez inną wieś naokoło, no ale autem to sobie może 10 km dalej jechać... Kolejna wada roweru elektrycznego, to to że nie można go przenosić jak nikt nie widzi cichcem przez tory, bo jest sakramencko ciężki. No ale szczegół. Damy radę. Nie takie kłopoy żeśmy pokonali, a może babcia wróci do domu...

Mój drugi nowy klient to kolejna sąsiadka, też babcia i to babcia pełną gębą, bo ma - jak powiada - 16 wnuków. Superowa babeczka. ma cztery kocury pieszczochy i robi bardzo bardzo dobre porto oniomniom :-) 

Młoda skończyła wizyty u kinezysty i aż się boję iść po fakturę, bo pewnie ze 400€ będzie do zapłacenia. Oczywiście spora część zostanie zwrócona przez ubezpieczyciela. Kostka nadal jej dokucza, ale już jest o niebo lepiej i dostała już zielone światło w kwestii udziału w lekcjach w-f.

Depresja ciągle za nią chodzi, niczym wredny dementor (taki jeden znajomy Harrego Pottera - mugole nie znają) i jak ją dogoni to wysysa z niej całą radość i siłę. Psycholożka jej powiedziała, że moja córka sama też jest jak dementor i jak dopadnie ją deprecha to taką niesamowicie mocną złą aurą promieniuje, że wszyscy w jej otoczeniu czują się źle, czują się winni tego że ona się źle czuje. Jako matka dodam od siebie, że jak ona jest wesoła to promieniuje na innych własnie tą wesołością i każdy chce być w jej pobliżu, by z tego źródła radości czerpać. To dało się zauważyć, szczególnie jak była mniejszą dziewuszką. Ot, taka mała wiedźma.

Walczymy jednak z depresyjnymi nastrojami na różne sposoby.

Młode pieką lub razem pieczemy ciastka, bo cukier potrzebny jest do utrzymania własciwego poziomu szczęścia. Oczywiście nie musi się jeśc słodkości, wystraczy po prostu jeść co chwilę coś, ale ciastka są dobre, a ich pieczenie też daje sporo frajdy i poprawia nastrój. Jest też okazją do wspólnego spędzenia czasu i pochichrania się z byleczego.

Staram się teraz każdego dnia choć paręnaście minut poświęcić każdemu dziecku. Teraz bardziej zwracam uwagę na to by o żadnym nie zapominać, bo często bywała tak, że jak jedno miało jakieś poważniejsze problemy, to pozostała dwójka była na bocznym torze, a tak się nie godzi, bo one wszystkie są tak samo ważne przecież i tak samo kochane i trzeba im o tym przypomnac każdego dnia swoją troską, przytulasem, zainteresowaniem i dobrym słowem.

Nastodzieci lubią się tak samo przytulać, jak maluchy, a czasem się o tym zapomina. Lubią być wysłuchane i pochwalone za dobre uczynki - jak każdy. Często się o tym zapomina, gdy ma się dużo na głowie.

Dziś zabrałyśmy się w końcu - bo ostatni już dzwonek - za wyjątkowo głupie zadanie z francuskiego, który - jak wiadmo - sam w sobie jest najgorszym, co może człowieka spotkać w szkole. Młoda nienawidzi tego języka, podobnie jak połowa jej klasy i głupie zadania są dla nej o wiele trudniejsze do zrobienia niż głupie zadania z innych przedmiotów.

Pani wymyśliła, że mają zrobić trzyminutowy odcinek vloga, w którym opowiadają po francusku o sobie i jeszcze jej się wydawało, że dzieciaki będą sikać z radości na wiadomość o tym zadaniu, bo przecież każdy nastolatek uwielbia youtuberów. Pewnie jej nawet nie przyszło do głowy, że youtuberów nie oglądają ich nauczyciele na lekcji i nie poprawiają ich wypowiedzi pod każdym możliwym kątem. Nie pomyślała kobitka, że vloga prowadzi człowiek w takim temacie, który lubi i na którym się zna. Znacie jakigoś blogera, czy vlogera który nienawidzi swojego bloga i tematu wiodącego? Tja.

Spróbujcie sobie wyobrazić, że oto musicie opowiedzieć przed kamerą o czymś na czym się kompletnie nie znacie i czego nie lubicie, przy czym musicie to zrobić jak najlepiej i najciekawiej, a potem macie to nagranie obejrzeć wspólnie z waszymi znajomymi, także tymi, których nie lubicie i którzy was nie lubią i którzy będą potem na temat tego wideo dyskutować i z was szydzić do usranej śmierci. Spoko c'nie? Każdy by chciał. Szczególnie jak ma ogólnie tremę przed występami publicznymi, jak Młoda. Oni mieli na to zadania kilka tygodni i cały ten czas poświęciłam na przekonywanie jej żeby mimo wszystko podjęła się jego wykonania, bo od początku była na nie. Przekonywałam, że być może ta "głupia nauczycielka" doceni sam fakt wykonania, że lepiej jest dostać nawet te 30% niż nul, zero, nic. Zawsze jest też szansa, że dostanie mimo wszystko powyzej 50% i podwyży swoje niskie punkty. Niezrobienie zadania w ogóle jest bez dyskusji najgorszą rzeczą jakś można zrobić, czy raczej nie zrobić.

 Dziś przygotowałyśmy scenariusz, apkę do składania zdjęć i  filmików, Młoda  napisała tekst po francusku, zrobiłyśmy kilka potrzebnych zdjęć i ogarnęłyśmy pokój, żeby nadawał się do pokazania go kolegom, choć rano twierdziła, że żaden szanujący się vloger nie sprząta w swoim pokoju przed nagrywaniem odcinków, bo to żenada i wogle...

Jutro mamy nagrywać i się zobaczy.

W poniedziałek idziemy na wywiadówkę do niej  i zobaczymy, co tam te mondryjoły w nowej szkole nam powiedzą. My ze swojej strony musimy im przedstawić sytuację Młodej, bo jeszcze nie wiedzą, że ona primo zmaga się z depresją i że jeśli w niektóre dni nie zrobi zadania jak należy albo wcale albo zawali test mimo, że ćwiczenia wykonywała bardzo dobrze to nie wina lenistwa czy złych chęci tylko tej wrednej choroby. Zrozumienie i wsparcie nauczycieli to bardzo ważna sprawa.

Secundo że mieszka tu dopiero 5 lat i mimo usilnych starań i ciężkiej harówy ciągle ma braki językowe, co na pewno daje się zauważyć na lekcjach niderlandzkiego i wielu innych, gdzie dużo nowych dla niej słów. W klasie nie ma wielu obcokrajowców, nawet nie wiem, czy poza nią jest jeszcze ktoś inny, ale z jej rozeznania wynika, że raczej  nie. Jedna koleżanka jakiś czas mieszkała w Wielkiej Brytanii, ale jest Belgijką. Taka sytuacja ma swoje plusy, ale minusem bez wątpienia jest to, iż ciągle człowiek odstaje, bo zawsze brakuje tej bazy językowej, której uczymy się normalnie w domu od urodzenia i potem w pierwszych klasach szkoły podstawowej. Ona ma tę bazę po polsku, a po niderlandzku niestety nie. Widzę, że jest jej ciężej na każdym przedmiocie, bo na każdym ta baza jest potrzebna - i z historii, i geografii, i z biologii... Nie jest łatwo być obcokrajowcem w liceum. To oznacza więcej rycia. Jednak walczy i po wynikach widzę, że nieźle jej idzie. Wyniki z chemii, fizyki, matmy są całkiem zacne i na poziomie reszty klasy, a że francuski do dupy, no to trudno. Nawet nasz doktor powiedział Młodej na ostatniej wizycie, że każdy do diaska musi mieć jakieś słabe punkty. Nie można być dobrym we wszystkim... Pytanie tylko, kto przekona do tego panią od francuskiego i resztę tej belfrowskiej bandy? Już jej sugerowali by może poszła jednak do technikum....

Nosz kurwa, lubi nauki przyrodnicze, ma łeb do nauk ścisłych, chce się tego uczyć, to poszła na ten kierunek i teraz ma iść do technikum bo jakiś belfer doszedł do wniosku, że dziecko se nie radzi z francuskim?! Nie wiem, czy to ja jestem nienormalna czy oni...? Mówi świetnie po polsku, angielsku i niderlandzku, ale katastrofa wielka bo nie radzi se z francuskim, który nie wiem do czego niby mógłby być potrzebny na chemii czy fizyce. Kurde, każdy normalny raczej używa dziś angielskiego i w każdej normalnej szkole drugim językiem jest angielski, oczywiście poza Flandrią, gdzie większość ludzi nienawidzi francukiego i woli rozmawiać na migi niż skalać swe usta francukim. Tu francuski jest obowiazkowy. Chcesz otworzyć sklep lub w sklepie pracować też musiśz znać francuski "bo to przecież drugi język narodowy". Taaaa, w Brukseli i Walonii drugim językiem jest niderlandzki, dlaczego zatem tam nikt w żadnym sklepie, restauracji czy w u fryzjera nie mówi po niderlandzku? Chore! Jest też trzeci język - niemiecki i czemu niby nie pozwolić dzieciom i rodzicom zdecydować, jakiego języka mają się uczyć. No nie dawno ogłosili, że podobno w niektórych szkołach katolickich już obcinają jedną godzine francuskiego a dodają jedną angielskiego. Zawsze to coś. Może i w szkołach katolickich moich dziewczyn też to się przyjmie w końcu... Oby.

Na koniec andegdotka z minionych tygodni.

Kiedyś zamówiłam prezenty dla dziewczyn. Akurat były ferie i one były syćkie trzy w domu no to kazałam odebrać paczkę od kuriera, ale nie otwierać. Dodałam, że będzie ciężka - w sklepie podali 15kg. Okej.
Byłam w robocie, gdy przyszedł esemes od Młodej:
- 15?! Chyba 51! Coś ty mama słonia zamówiła?!


No faktycznie, jak wróciłam do domu i zobaczyłam to pudło, mały słoń spokojnie by się zmieścił, a ja na pewno nawet razem z Młodym (o tym co było w pudełku, powiem innym razem, bo mogą to czytać).

Parę dni później siedzimy przy obiadokolacji i mnie się przypomina, że rano rozmawawiałm z Młodą o uniformie szkolnym na wuef.
- Zamówiłaś ten STRÓJ? - pytam
- Nie, bo.... - zaczyna Młoda, ale niedokańcza, bo Najstarsza jej przerywa.
- STRUŚ ?!
- Tak, struś. Zamawiamy strusia, będziemy otwierac zoo, bo słonia już mamy. - odpowiada Młoda

Całe życie z wariatami :-)




28 października 2018

Pajacy w Sagranicy. Zagadka emigracyjna, której wielu nie potrafi rozwiązać.

Ten wpis dedykuję wszystkim Rodakom, którzy poznali choć jednego Pajacego osobiście i mają go powyżej uszu. 

Przedmowa.

Wszystkie postaci w poniższej historii są zmyślone. Wszelakie podobieństwa do osób żywych czy prawdziwego świata i prawdziwych wydarzeń są zamierzone  przypadkowe. 

Wstęp.


Za czterema górkami, za czterema dołkami, za czterema kałużami był sobie piękny Kraj, gdzie mieszkał sobie spokojnie Pajacy z rodziną i ziomkami. Żyło mu się przez wiele lat nie zgorzej, ale któregoś brzydkiego dnia Pajacy postanowił wyjechać z rodziną do Sagranicy. 

Jak postanowił tak zrobił.

W Sagranicy dostał świetną, dobrze płatną pracę, bardzo szybko dorobił się nowego samochodu i wielu innych dóbr, o których ziomki w Kraju mogły tylko pomarzyć. 
Dobrze im się wiodło, ale Pajacy ciągle był niezadowolony i nie mógł zrozumieć dlaczego Tubylcy w Sagranicy go nie polubili. 

Co Pajacy robił nie tak? 


Kilka obrazków z życia Pajacego.


Obrazek 1. Na zakupach.

Tubylec zrobiwszy zakupy w Sklepie i wyszedłszy przed Sklep słyszy dobiegające skądś dziwne słowa w obcym języku. Niczego nie rozumie, ale kilka słów udaje mu się zapamiętać, bo ci obcy, których przyuważa w krzakach, ciągle je powtarzają niczym jakieś tajemnicze zaklęcie. Postanawia zatem sprawdzić, co też one znaczą, gdy tylko wróci do domu... 
- Kurła ja cierpiędolę [...] 
-Kurła..., kurła...
- Cierpiędolę kurła [...]
Tubylec przygląda się obcym bacznie i nie może pojąć, dlaczego ci obcy nie poszli do knajpy albo do własnego domu, by usiąść sobie wygodnie i w ciepełku pogadać spokojnie z kumplami przy szklaneczce tylko tak po krzakach się kryją z tym piwem i dlaczego oni puste puszki w krzaki wyrzucają? Nieładnie. Tubylec tak nie robi.

Obrazek 2. W pracy.

Pajacy zasuwa jak może. Stara się być najlepszy. Pot leje się mu po plecach strumieniami, ręce bolą, ale Pajacy się nie poddaje. Pajacy musi pokazać, że wykona każdą pracę dużo szybciej niż tubylcy, że każdego dnia zrobi więcej niż Tubylcy. Jak tylko się da, przychodzi wcześniej do pracy i zostaje po godzinach, zawsze jako jedyny przychodzi w soboty, bo leniwi Tubylcy zawsze wymawiają się takimi głupotami jak czas dla domu i rodziny, własne zdrowie. Pajacy chciałby też w niedzielę przyjśc do pracy, bo wtedy by mógł jeszcze więcej zarobić, ale Kierownik Tubylec nie pozwala. Pajacy jest zaskoczony i zawiedziony. Nie może zrozumieć takiego postępowania. Ciągle ze złością mruczy pod nosem obelgi pod adresem Tubylców. Nazywa ich nierobami, baranami o dwóch lewych rękach, śmierdzącymi leniami, obibokami. Jest pewny, że nikt w Sagramanicy nie rozumie, co on mówi. 

Obrazek 3. Propozycja nie do odrzucenia

Pajacy dostał propozycję darmowej nauki języka Tubylców. Śmiał się z tej głupoty razem z żoną i kumplami z Kraju chyba ze trzy dni. Po co niby ON miałby się uczyć tego głupiego bulgotu jakim posługują się Tubylcy? W robocie se wszystkie narzędzia podpisał jak ten gupi kierownik mu je pokazywał, czynności przecież zrozumie na migi. Po co miałby się uczyć jak zaraz za 10, góra 20  lat zamierza wrócić do Kraju, gdzie wszyscy mówią normalnie...?

Obrazek 4. W lesie

Któregoś pochmurnego dnia Pajacy znalazł w Sagranicy las. Nie był to nawet prawdziwy las, tylko jakiś głupi zagajnik. Przed wejściem do tego zagajnika stała wielka tablica, na której był narysowany skreślony grzyb i napisane coś w trzech czy nawet  pięciu różnych językach. Nie były to jednak na pewno słowa skierowane do Pajacego, bo żadnego z tych języków on nie znał. Zatem Pajacy nawet nie próbował sobie głowy łamać nad tym, co niby może znaczyć ten skreślony grzyb na rysunku. Wszedł śmiało w las a tam cuda nad cudami - grzyb dosłownie na grzybie rośnie i nie widać by ktokolwiek kwapił się do ich zbierania. Tylko jacyś Tubylcy biegają w te i nazad jakby się zgubili. Pajacy nie zaprzątał sobie nimi głowy tylko czym prędzej skrzynął przez telefona familiję, by przyjeżdżali z koszami. Pajacowa zobaczywszy grzyby zaczęła zaśmiewać się do rozpuku i wołać,  że te Tubylce to straszne obiboki - nawet się to po grzyba nie schyli tylko bólą tyle kasy w sklepie, a może oni są głupi i zwyczajnie grzybów nie jedzą?
Wtem znikąd zjawiło się kilku stróżów prawa i lasu, zwołali całą familiję Pajacową i zaprowadzili ich pod tablicę ze skreślonym grzybem, po czym kazali im wysypać grzyby i dali mandat na dużo forsy do zapłacenia. Pajacy napisał o tym na fejzbugu i wszyscy jego znajomi z Kraju (innych przecież nie ma) napisali, że to jakiś pojebany kraj bez ogłady. 

Obrazek 5. Na rybach.
Innego brzydkiego dnia Pajacy odkrył całkiem zacny staw pełen ryb. Zdziwił się nawet, że Tubylcy też lubią moczyć kija, bo siedziało ich tam kilku. Jednak gdy wrócił z wędką i kuplami z Kraju i zaczęli łowić, to zauważyli coś, co w głowach im się zupełnie nie mieściło. Każdy z Tubylców, gdy tylko złowił rybę, natychmiast ją wypuszczał z powrotem do stawu. - No co za debile! - pomyślał Pajacy - Oni nie wiedzą, że to o złotej rybce to bajka. 
Zaczęli się śmiać z kumplami. Gdy nałapali ryb, któryś skoczył po grila i zaczęli nieopodal je wędzić. Właśnie wyrzucali resztki z ryb i puste flaszki po wódce pod krzakiem, jak zjawił się znowu jakiś stróż prawa i nie wiadomo dlaczego znowu dostali mandat, a nawet dwa. 


Obrazek 6. Święta.
Pajacowie z rodziną jeżdżą do swojego kraju na każde święta, bo w Sagramanicy nie ma żadnych świąt. Raz nawet Pajacowa mało ze śmiechu nie umarła jak jedna taka blogerka, co niby też w Sagranicy mieszka ale gówno wie, jej powiedziała, że Sagramanica też ma święta i tradycje. Jakie tradycje? Jak Baśka ze sklepu raz tu została na święta bo miała nogę złamaną to wie, że oni ci Tubylcy w wigilię jedzą indyka a życzenia se o północy składają, zaś prezenty dają na Nowy Rok i to niby ma być tradycja ?!!! Koń by się uśmiał. 


Obrazek 7. W domu.
Pajacy czasem umawia się z kumplami w krzakach za sklepem na piwo i fajki, ale czasem zaprasza też kumpli do domu na wódeczkę. A i bez kumpli też lubi od czasu do czasu się napić. Gdy łyknie jedną czy dwie flaszeczki do lusterka to lubi zajrzeć do sąsiadów, by ponarzekać na swoją głupią i leniwą połowicę. Lubi też tłuc puste butelki o ścianę przed domem. Nie rozumie zupełnie o co chodzi sąsiadowi, że puka się po głowie albo wygraża zza firanki. Jakby to co złego było.

Obrazek. 8. Ziomale

Pajacowie spotkali w Sagranicy wielu swojaków i szybko się z nimi zaprzyjaźnili. U swojaków można wszystko załatwić, bo każdy swojak umie coś innego. Nie trzeba w ogóle zadawać się z tymi głupimi Tubylcami, a człowiek się i obszczyże ładnie, i beemwicę naprawi, a połowica nawet fryz czy i manikiura zrobi jak się jaka potupaja swojska napatoczy. Nie trzeba też chodzić do tych ich głupich sklepów, bo wystarczy 30 km podjechać i już swojski sklep. Może tam i drugie tyle drożej, ale wiadomo z ich tubylskiej głupiej mąki czy ich głupiego cukru to już pieroga nie ugotuje jak z ze swojskiej. No i Pajac pogada przy okazji, dowie się ilu się w ojczyżnie wybiło na drodze  podczas wszystkichświętych, z kim piłkarze przegrali, czy komu proboszczu rozgrzeszenia nie dał. Od ziomali zawsze się też Pajac dowie najprawdziwszej prawdy o Sagranicy, bo oni wszyscy oglądają przecież swojską telewizję, chodza do swojskiego kościoła, czytają fejsbuga i rozmawiają z innymi swojakami to wiedzą wszystko. Nie ma po co zadawać się z Tubylcami.

Obrazek 9. 
Pajacy ciężko haruje razem ze swoją połowicą - w tygodniu na biało, w weekendy na czarno. Zaraz na początku udało im się dostać socjalne mieszkanie dla biednych, więc teraz nie wiele płacą i każdy zarobiony pieniężek wiozą do swojego kraju, gdzie kończą już budowę drugiej chaty. Pierwsza już przynosi cakiem zacne zyski. Nie dawno zaczęli w gazetach pisać, że jak ktoś ma mieszkanie w swoim kraju to nie może dostawać socjalnego mieszkania w Sagranicy, bo ono jest dla tych co nie mają nigdzie mieszkania. Pajacego bardzo to oburzyło i znowu zaczął brzydko się wyrażać o tubylcach i całej Sagranicy.

Obrazek 10.

Pajacy razem z zaprzyjaźnionymi  ziomalami dyskutuje często o Kolorowych. Większość Pajacowych znajomych ich nienawidzi. Każdy wie, że oni przyjeżdżają do Sagranicy tylko by kombinować. Każdy Kolorowy chciałby od razu socjalne mieszkanie choć w Kolorowym kraju ma na pewno własne. Nikt z Kolorowych nie chce się integrować ani uczyć języka Tubylców - trzymaja się tylko z innymi kolorowymi, nie przestrzegają żadnych nakazów ani zakazów, trzymają się swoich głupich tradycji (jakich tradycji? przecież oni w piątek mają niedzielę), a jak już pójdą do jakiej roboty to tylko o swoich myślą a Pajacowych ziomków mają w dupie. Pajacom nie może się w głowie pomieścić, że nikt z tym nic nie zrobi.


Dlaczego Tubylcy nigdy nie polubili Pajacego? Nie mam pojęcia, ale ja też go nie lubię, a spotykam go niestety bardzo często w Belgii i to już dawno przestało mnie bawić. Inaczej: wkurza mnie coraz bardziej i bardziej, bo dobrzy, fajni Rodacy zawsze na tym cierpią. Dlatego postanowiłam się wyzłośliwić pisząc tę bajkę :-)



17 października 2018

Dziecko wróciło we łzach ze szkoły :-(

Cieszyłam się, że Młoda wreszcie znalazła swoją szkołę, swoje miejsce, że wreszcie będzie mogła zaznać spokoju i spokojnie się uczyć bez nadmiernego niepotrzebnego stresu, cieszyłam się że wróciła do starych kolegów,

 Ale życie takie łatwe nie jest, nie może być chwili normalności ani spokoju! Zawsze coś.

W zeszłym tygodniu Młoda wróciła smutna i podminowana, bo się dowiedziała, że w piatek jak jej nie było w szkole z powodu grypy żołądkowej,  jakiś skurwiel (nazywajmy rzeczy po imieniu) potrącił (delikatne określenie!) pod szkołą jej klasową koleżankę. Dziewczyna jechała prawidłowo rowerem z grupą koleżanek i kolegów. Skurwiel zahaczył dziewczynę lusterkiem i nawet kurwa nie zauważył, popierdalał dalej ciągnąc ją ze sobą.

 KURWA! 

Jak można NIE ZAUWAŻYĆ grupy nastolatek?!

 Jak można NIE ZAUWAŻYĆ, że się potrąciło dziecko?! W dupie to ma ślepia czy co? Nie powiem co bym takiemu zrobiła skurwysynowi...

Dziewczyna miała wstrząśnienie mózgu i straciła dużo krwi. Nie wiadomo, kiedy wróci do szkoły.

Cały dzień nie było lekcji. Wszyscy rozmawiali o tym, co spotkało ich koleżankę. Nauczyciele wspominali inny - śmierteleny - wypadek ucznia w tym samym miejscu. 

W kolejne dni napisali do koleżanki kartkę z życzeniami. Psiapsióły klasowe załatwiły jej odwiedziny znanej sportsmenki której poszodowana jest fanką i wszyscy się cieszyli w szkole, że choć tyle mogą dla koleżanki zrobić. Wyznaczono też dziewczynie sekretarzy, który uzupełniają jej książki z poszczególnych przedmiotów, by miała łatwiej, gdy już będzie mogła się uczyć.

Po trochu życie klasowe wróciło do normy.

Wczoraj Młoda odbierała jak zwykle Młodego. Ja w robocie, a tu telefon od Młodej.
- Mamo, bo Młody się wywalił w szkole tuż przed wyjściem i jest cały poobdzierany na buzi i paluszki ma poobdzierane i zakrwawione, no i płacze bo go boli. Co mam zrobić z tym?

W tym momencie mój mózg podesłał mi obrazy z Teksańskiej Masakry Piłą Mechaniczną z moim synem w roli głównej, ale Młoda chyba po moim tonie skonstatowała, że opis był przesadzony i mówi.
- Eee mamo, to nie jest aż takie poważne, on tu jest przy mnie, żyje... Ella!
Uff. No dobra, kazałam znaleźć riwanol i waciki, poprzemywać paluszki. Potem znaleźć lepce i pozaklejać, żeby nie było widać, bo jak nie widać krwi to już nie boli. Mam troje dzieci, to wiem.

No ale dobra, odetchnęłam i już prawie nie na miękkich nogach dokończyłam robotę a potem poszłam zgodnie z planem na zakupy i wróciłam do domu. Wtedy się okazało, że zadrapania na paluchach i pyszczychu to pikuś. Gorzej, że mu odpadły korony z obydwu jedynek. W Polsce taki bajer nie bardzo znany to nie ma kogo zapytać o doświadczenia w tym tamacie. Nasz rodzinny dentysta, do którego skoczył tata z synem,  też nie wiedział. Kazał się kontaktować z dziecinnym dentystą, który Młodemu te korony zakładał... Ten był dotąd nie osiągalny na telefon to trza czekać.

Młoda się pyta Młodego, dlaczego nie podparł się rękami przy upadaniu jak normalny człowiek, a on mówi, że go plecak popchnął i nie zdążył. Tak że uważajcie na plecaki, bo nigdy z nimi nic nie wiadomo. To straszne dranie są te tornistry i plecaki.


Ale to wszystko nic przy ostatnim zdarzeniu. Rana na pysku się zagoi, bez zębów też się da żyć, ale rana na duszy jest najgorsza...


Młoda wróciła dziś ze szkoły w kiepskim stanie. Pierwsze co mi przyszło na myśl to sprawdzian z fizyki, który dziś miała pisać. No bo wiecie jak to jest, ryjesz przez trzy dni, myślisz że na niczym cię nie zagnie, a tu się okazuje, że pytania jakieś z dupy... Ale to nie fizyka. Dziecko nie wiedziało jak powiedzieć. Nie mogło jej to zwyczajnie przejść przez usta. Bo komu by mogło. Próbowałam zgadywać. Czy coś na lekcji nie poszło? Nie, to nie to. Czy nauczyciel się do czegoś przyczepił? Też nie. Kłótnia z koleżanką? Ktoś coś powiedział niefajnego? To i to też nie. 
Płacze i śmieje się naraz. Wyraźnie coś nie tak. Tylko co? Nie wie, jak powiedzieć, choć wie.

JAK POWIEDZIEĆ MAMIE, ŻE KOLEGA NIE ŻYJE?!

Jak powiedzieć komuś, że kolega popełnił wczoraj samobójstwo?

Jak o tym rozmawiać?

i najważniejsze

 JAK Z TYM ŻYĆ?!

Czternastolatek nie żyje, bo nie chciał żyć.

Dziś znowu nie było prawie lekcji. W jednej z klas nauczyciele ustawili stół przykryty białym obrusem. Na nim fotografia. Wszyscy, którym chłopak był bliski, mogli tam pójść i porozmawiać. Przytulić drugiego. Lub posiedzieć w ciszy. 

Rozmowa nikomu życia nie wróci, ale nie jednemu może uratować. Rozmowa pomaga. Przynosi ulgę. 

Młoda kazała odwołać wizytę u kinezysty z powodu bólu brzucha. Nerwy.

Gadałyśmy dużo. O śmierci, depresji, z którą Młoda przecież jest na ty i temu podobnych trudnych sprawach.

Potem robiłyśmy pierogi we trzy - ja i dziewczyny -  i gadałyśmy o dupie Maryni. Trochę się zrelaksowała, zdystansowała. Ale wiem, że teraz potrzeba czasu, wielu rozmów i wiele uwagi z mojej strony. Może nawet do psycholożki trzeba będzie zajrzeć znów... a może nie.

Poszła spać. Mam nadzieję, że wyśpi trochę ten przeokropny smutek i żal i że się nie obudzi potem w nocy i nie będzie nad tym myśleć. 

Wrażliwym ludziom jest trudniej żyć. Wiele trudniej.

Niektórzy dostają więcej, niż dadzą rady unieść. 

Coraz częściej dzieci muszą dźwigać ciężary ponad swoje siły. Wyścig szczurów zaczyna się coraz wcześniej i coraz więcej przynosi ofiar. Depresja to trudna rzecz, a u dzieci jeszcze trudniejsza. Napiszę kiedyś o tym, bo o tym trzeba mówić, by ludzie przestali udawać, że coś takiego nie istnieje i śmiać się jak debile, że ich to nie dotyczy. Bo zanim się sami zorientują, że się mylili to już może być kolejnego człowieka, kolejnego dziecka mniej na świecie. Depresja to podstępna żmija - nie wiesz kiedy cię dopadnie ani kiedy i czy kiedykolwiek wypuści. Nie wiesz, kto będzie nastepny.


Na zawsze odszedł dobry, zdolny, wrażliwy chłopiec. Puste miejce w klasie ciągle będzie go przypominać. 

Rany w sercach najbliższych będą krwawić latami.


Dla nas to też będą trudne dni ze względu na naszą mega wrażliwą córkę, a która jeszcze wczoraj z tym kolegą na przerwie rozmawiała :-(


12 października 2018

Dziecko bez Internetu jest jak ryba bez wody. Przemyślenia własne.

Dziecko uczy się siadać, raczkować, chodzić, mówić, aż w końcu przychodzi taki moment, że nauczy się samo włączać komputer i otwierać przeglądarkę... Wtedy sporo rodziców zaczyna wpadać w panikę. Dlaczego?

Czy Internet jest taki na prawdę straszny? 

Jestem innego zdania (ale to jest MOJE zdanie, nie każdy musi się z nim zgadzać!). Internet jest zwyczajny, tak samo jak całe życie. Internet ma swoje jasne i ciemne strony. Ma swoje zalety i wady. Jest fajny, mądry, przydatny i wielce niebezpieczny oraz przygłupi zarazem. Dokładnie jak całe nasze życie. Problem tylko w tym, że nasze pokolenie jest pierwszym, któremu przyszło wychowywać potomstwo w czasach Internetu i to pokolenie nie wie, jak się za to zabrać. Jakiś czas temu uświadomiłam sobie, że wielu dorosłych - zarówno w moim wieku, starszych, jak i młodszych nie ma zbyt wielkiej wiedzy na temat Internetu i dlatego tak bardzo się boi o swoje dzieci, gdy dorosną do tego wieku, w którym zaczynają się garnąć do komputera. My ludzie bowiem najbardziej boimy się tego, co nieznane.

Znam ludzi, którzy zabierają swoje kilkuletnie dzieci na wspinaczki górskie i nie boją się, że malec zasłabnie czy spadnie, bo sami są miłośnikami i znawcami gór, i potrafią się do takich eskapad przygotować. Co nie zanczy, że nic im się złego stać nie może, ale gdy mają wiedzę - czują się pewnie. Słyszałam o takich,  którzy z maluchami wypływają na żagle, bo sami są doskonałymi pływakami i w wodzie czują się jak ryba. Czytałam kiedyś o belgijskich rodzicach, którzy z dwójką małych dzieci objechali tysiące kilosów na rowerach z przyczepkami. Ja bałabym się robić takie rzeczy, bo nie mam zbytniej wiedzy ani doświadczenia w tych kwestiach i w żadnym z tych miejsc i okoliczności nie czułabym się swobodnie i bezpiecznie. Za to ja ogarniam w miarę internety, dlatego nie boję się tam zapuszczać z dziećmi, dlatego nie trzęsę portkami jak tylko moje dziecko otworzy jakąś przeglądarkę, bo wiem co jest za jej drzwiami i wiem, jak przygotować dzieci na wyprawę - przed czym je przestrzec, jakie wskazówki im dać.

Nie chodzi tu o to, że uważam internet za super bezpieczne miejsce, ale znając je dobrze, mogę przygotować własne dzieci na spotkanie z nim. Bo wirtual jest taki sam jak real (moja bardzo subiektywna opinia) - trzeba wiedzieć gdzie można się pałętać bezpiecznie, a gdzie lepiej nie włazić by nie dostać pucówy albo nie wpakować się w kłopoty. Trzeba wiedzieć, co można robić w danym miejscu, czego nie wypada, a czego kompletnie nie wolno. Identycznie jak w realu. 

Każdy rodzic, babcia, dziadek, wujek, ciocia, pani uczy dzieci, że np w majtkach można ganiać po domu, ale do sklepu trzeba się trochę bardziej przyodziać, zaś do teatru to już całkiem elegancko trzeba iść. Uczą, że nie wolno przeklinać, pluć, dłubać w nosie przy ludziach. Maluchom powtarzamy, że nie wolno się kręcić koło studni, bo można wpaść i się utopić, że trzeba być ostrożnym w zabawie, żeby se zębów nie powybijać i nóg nie połamać ani drugiemu nie zrobić krzywdy. Przestrzegamy przed rozmawianiem z obcymi i oddalaniem sie od rodziców. Starszym tłumaczymy problemy dojrzewania i seksu, i znowu przestrzegamy, doradzamy, pouczamy, bo życie jest trudne i niebezpieczne, choć fascynujące i piękne, a my rodzice musimy jak najlepiej nasze pociechy do tego wszystkiego przygotować, żeby sobie dobrze radziły. Czy to znaczy że te nauki i przestrogi wystarczą, by nasze dziecko było bezpieczne? Nie, ale jest na to większa szansa...

Internet jest taki sam. Też trzeba go poznać krok po kroku i nauczyć sie z niego korzystać, żeby sobie i innym krzywdy nie zrobić. Normalny rodzic nie prowadza dziecka do 18 roku za rączkę ani nie zamyka go w domu z obawy przed złym światem, tylko instruuje, poucza, szkoli i wypuszcza coraz dalej i dalej, aż dziecko dorośnie i wyfrunie, by założyć własne gniazdo.

Rodzice zawsze niepokoją się o swoje dziecko i chcieli by zawsze mieć je na oku, ale przychodzi taki dzień, że dziecko musi iść do przedszkola, szkoły, wyjechać na pierwszą wycieczkę, obóz... Każdy rodzic przeżywa te chwile, martwi się, boi się, bo każdy gdzieś tam ma w podświadomości zakodowane, że może się zdarzyć coś złego... I rzeczywiście czasem się coś zdarza tu i ówdzie, temu i tamtemu bo życie takie jest... Jednakże im lepiej człowiek jest przygotowany, tym prędzej uniknie niebezpieczeństwa i kłopotów i tym łatwiej przyjdzie mu się z nimi uporać, gdy się zdarzą.

Dzisiejsza rzeczywistość różni się od tej sprzed kilkunastu, czy kilkudziesięciu lat. Żyjemy w dobie Internetu i najwyższa pora to zaakceptować i nauczyć się z tym żyć. Moim zdaniem nie ma co walczyć z wiatrakami, bo i tak nie wygracie.

Ludzie muszą się w końcu pogodzić z faktem, że małolat bez internetu jest dziś jak ryba bez wody. Internet jest potrzebny do nauki, do zdobywania praktycznych informacji, wiedzy o świecie, do kontaktów z rówieśnikami i w końcu do rozrywki typu filmy, gry, vlogi, czytanie, muzyka.. Przez internet robimy dziś zakupy, płacimy rachunki, szukamy pracy, umawiamy się na spotkania, załatwiamy sprawy urzędowe, szkolne i biznesowe, rozmawaimy z rodziną i znajomymi, uczymy się, poznajemy ludzi. Internet to element świata i nie ma co chować łba w piach i udawać, że on nie istnieje albo że można się bez niego obejść. Dziś już nie można.

Tylko tak, z moich bacznych obserwacji ludzkich poczynań w necie wynika, że sporo dorosłych nie ma bladego pojęcia, do czego można wykorzystać Internet, co w nim można znaleźć i w jaki sposób się tego szuka,  ani tym bardziej co w nim tak na prawdę jest niebezpiecznego.  Częstokroć dzieci pomagają rodzicom założyc konto na fejsie czy zalogować się na mejla, więc o czym my tu mówimy...?  Jak rodzic ma przygotować dziecko do bezpiecznego poruszania się w sieci jak sam tego nie potrafi, gdy dziecko częstokroć dysponuje o wiele większą wiedzą na temat komputera i  internetu niż rodzic?

Dlatego najlepiej jest zabrać dziecku laptopa i zakazać korzystania z kompa albo przynajmniej ograniczyć go do minimalnego minimum. Dobrze jest też delikwenta zamknąć w domu, bo jak wyjdzie, to może spotkać złych ludzi, wpaść pod autobus, kogoś pobić albo ukraść cukierka ze sklepu, czy zacząć ćpać :-).

A może po prostu wystraczy wychować dziecko na dobrego człowieka dając siebie jako przykład i obdarzyć go zaufaniem...?

Moje dzieci spędzają bardzo dużo czasu przy kompie. Nie uważam tego za sytuację idealną, bo było by fajniej gdyby codziennie uprawiały jakiś sport, spotykały się z rówieśnikami, grały w szachy,  czytały książki i zajmowały się li tylko mądrymi rzeczami, ale do jasnego grzyba dzieci to dzieci a my żyjemy aktualnie w XXI wieku. To co było, nie wróci. Zresztą ja sama w ich wieku też nie spędzałam czasu z rówieśnikami, a jeśli już to właśnie przy kompie ciupiąc w jakiegoś River Raida, Pac-Mana czy trochę później w Mortal Kombat :-)

Młode spotykają się z rówieśnikami - w szkole przez 8 godzin codziennie od poniedziałku do piątku, a wieczorami i weekendy w sieci. Mówicie, że w sieci to nie spotkanie? Tak? A spytam głupio - ilu ludzi poznaliście przez Internet? Z iloma przegadaliście pół nocy lub dnia przez skype albo jakiś czat? Ja poznałam całkiem sporo - dyskutowałam na różne tematy, gadałam o dupie maryni,  zwierzałam się i mnie się zwierzali, od czasu do czasu kazałam komuś spieprzać na drzewo, pakowałam się też w różne niezręczne i głupie sytuacje. Z niektórymi ludźmi z neta spotkałam się w realu ze skutkiem bardzo różnym.  Z jednym się nawet hajtnęłam 8 lat temu i do dziś obydwoje jesteśmy stałymi bywalcami sieci. Bywa że nawet mejle do siebie wysyłamy siedząc w tym samym domu. Znam zatem trochę życie internetowe, poznałam jego jasne i ciemne strony, dlatego pozwalam sobie tutaj na powymądrzanie się na ten temat. Tymczasem wiele osób krytykuje komputery i internet tylko dlatego, że gdzieś tam ktoś powiedział, iż ktoś napisał o tym,jak jedna kobieta opowiadała, bo usłyszała, że sąsiadki synowej ciotka miała problemy przez komputery...

Młode też poznały sporo rówieśników przez net. Piszą z nimi, gadają przez skype, oglądają razem te same kanały na You Tube i czytają te same straszne historie lub dowcipy. Tak, ludkowie, net zastępuje też książki - jest sporo stron do czytania w tematyce różnej. Pytacie, czy nie boję się, że kogoś niewłaściwego poznają i wpakują się w kłopty? A przepraszam, a wy się nie boicie, że wasze dzieci w realnym życiu kogoś niewłaściwego spotkają i wpakują się w kłopoty...?

Każdy się martwi o własne dziecko i każdy chce by dokonało właściwych wyborów i spotykało samych dobrych ludzi zarówno w realu jak i virtualu. Jednak uważam że dzieci mają po to rodziców, by nauczyli je rozróżniac dobro od zła i wybierać to pierwsze. By przygotowali te dzieci do życia, nauczyli rozpoznawać i radzić sobie z zagrożeniami wszelakimi. Nie ma jednej idealnej recepty na wychowanie. Każdy rodzic ma inne poglądy, priorytety, cele życiowe i każdy żyje w innych realiach. Każde zaś dziecko jest odrębną, niezależną jednostką i nawet jeśli rodzic jest chodzącym ideałem i wychowa świetnie swoje dziecko, to ono i tak pójdzie swoją drogą i zrobi ze swoim życiem, co bedzie chciało i nikt mu w tym raczej nie przeszkodzi. Każde może wpakować się w kłopoty i zrobić sobie lub komuś krzywdę przez nieuwagę, niewiedzę, przypadek, czy też zupełnie świadomie z premedytacją - nie ważne czy w realu czy w virtualu. Poza tym - jak uczy historia - złe rzeczy spotykają też ludzi z największymi tytułami naukowymi, lekarzy, miliarderów, celebrytów, ludzie umierają w domach, giną w drodze do pracy lub szkoły w najbezpieczniejszych miejscach. A to znaczy, że nie uchronimy dzieci przed złem tego świata, ale możemy pomóc się im przygotować, gdyby nadeszło w takiej czy innej postaci czy to w realu czy to w wirtualu.

Najważniejsze - moim zdaniem - by być zawsze w temacie, by się orientować gdzie jest w danym momencie dziecko. Tutaj jest też tak samo jak w realnym życiu. U nas np jest zasada, że małolaty mogą wychodzić z domu kiedy chcą i dokąd chcą, gdy nie ma ku temu przeszkód (np Młodego pod opieką lub planów rodzinnych), ale zawsze mają mówić, gdzie ich diabeł niesie i kiedy mniej więcej wrócą. Mają mieć ze sobą naładowany telefon w razie wu. Darzę je zaufaniem i wierzę, że potrafią o siebie zadbać, choć zdaję sobie sprawę, że czyha na nie mnóstwo niebezpieczeństw jak choćby ruchliwe skrzyżowania, czy debile na drodze oraz różne pokusy. Wszystko się może zdarzyć. A co to ma do sieci? To, że tutaj też wiem, gdzie jest dziecko i czym się mniej więcej w danym momencie zajmuje. Mniej więcej - nigdy na 100%, bo wiecie doskonale, że fakt iż dziecko powiedziało, że idzie kupić sobie nowe pisaki bo stare się wypisały, nie znaczy że nie pójdzie z kolegami w krzaki na pierwszego papierosa. Jednak rodzic mimo to nie śledzi dziecka za każdym razem, gdy tylko wyjdzie z domu... Tak czy nie?

Ja wiem, co moje robią w necie, bo gadam o tym z nimi, ale zawsze zasadzie luźnej rozmowy, nigdy nie robię przesłuchania, bo wiem, że to spowodowało by zakonczenie rozmowy w jedną sekundę bez możliwości powrotu dpo tematu. Wystarczająco długo pracowałam z dziećmi i wystarczająco długo mam własne, by wiedzieć takie oczywiste rzeczy.

Nigdy nie sprawdzam też ich laptopów, bo dla mnie to tak jak czytanie czyichś listów czy pamiętnika - zwykłe chamstwo. Zresztą Młoda ma na swoim lapku, telefonie tyle haseł i zabezpieczeń, że już prędzej byście sie do Pentagonu dostali niż do jej komputera czy smartfona. Gdy chcę coś wiedzieć, to pytam. Zwykle odpowie... o ile pytanie nie narusza zbytnio prywatności.  

A co robią moje dzieci na kompie? 

Dziopy obydwie śledzą kilku youtuberów. Częstokroć dyskutują o tym, czasem jedna drugiej opowiada coś, co tamta nie widziała, czasem mnie opowiadają co ciekawsze żarty lub historie. Oglądają ludzi w swoim wieku lub odrobinę starszych. Jestem pewna, że nie zawsze wszystko jest poprawne rodzicielsko, ale czy ja w tym wieku robiłam, czytałam i oglądałam tylko wszystko co dozwolone dla dzieci? Aha.

Należą do różnych grup, fanpejdżów (-pejdży?), gdzie dyskutują na różne tematy i poznają ludzi. Młoda poznała w ten sposób kilku polskich nastolatków płci obojga i jest z nimi w stałym kontakcie. Omawiają się na określone godziny na czat lub skype i nawijają godzinami jak to nastolatki. Trzeba wam wiedzieć, że na emigracji brakuje nastolatkom kontaktu z polskimi rówieśnikami i Internet to świetna alternatywa w tym wypadku. Nie tylko dla emigrantów zresztą. Młoda opowiada o tych swoich przyjaciołach. Wielu z nich nie ma kumpli w swojej okolicy, bo nie pasują do grupy, bo mieszkają daleko od innych, bo nie mają wystarczajaco hajsu, by mieć "przyjaciół", bo rodzice je zostawili i nie są wystarczająco dobrym towarzystwem dla klasowych kolegów, bo mają inne niż "wszyscy" zainteresowania. Internet jest dla nich jedymym miejscem, gdzie mogą spotkać fajnych, podobnych sobie ludzi i się zaprzyjaźnić. I robią to.

Najstarsza gra w Minecrafta, Kogamę i Robloxa. W tych grach poznaje też różnych ludzi. Czatują ze sobą. Głównie piszą o grze, ale pojawiają się też żarty i inne tam drobne rozmowy o wszystkim i o niczym. Gra z ludźmi z całego świata, którzy piszą w różnych językach i to jest bardzo ciekawe. Zapoznałam się z tymi grami i uważam, że są okej. Jedyna moja poważna obawa to możliwość uzależnienia od gry. Wiem jak to działa, bo sama lubiłam i lubię sobie pograć czasem w to czy tamto. Kurde nawet tetris, pasjans czy candy crusch saga może nieźle wsysnąć, a co dopiero takie, w których prowadzi się alternatywne życie... Człowiek nie myśli o szkole czy pracy tylko o tym co trzeba zrobić w grze.

Jedynym lekarstwem tutaj jest alteratywa na spędzanie wolnego czasu i tutaj mamy spory problem. Bo co można robić na belgijskiej (czy polskiej) wsi? Jeździć rowerem lub chodzić wkoło? Siedzieć przed chatą i liczyć chmury na niebie? Pluć, łapać i guzki wiązać? Zbyt wiele możliwości to nie ma dla nastolatek z "dziwnymi zainteresowaniami". Dlatego pozwalam im siedzieć przy kompie, bo to jedyna fajna rzecz, którą można robić na zmiany z głaskaniem i czesaniem królika, karmieniem i obserwowanim papug, pieczeniem ciastek oraz gadaniem z siostrą czy resztą rodziny. 

Młoda czyta też straszne opowiadania i dowcipy w trzech językach. Angielski opanowała świetnie właśnie dzięki youtuberom i opowiadaniom. Obie oglądają też filmy. Niejednokrotnie sama im coś polecam albo oglądamy razem. Od jakiegoś czasu mają też Netflixa, gdzie też doskonalą języki. Nie mamy - jak większość rodaków - polskiej telewizji, bo moje dzieci wychowywały się już z komputerem, ale bez telewizji. Nie dawno Młoda pochwaliła się też, że w wolnym czasie pisze w internecie książkę po angielsku... Tak, KSIĄŻKĘ! Hm... też czasem uczę się nowych rzeczy o wirtualu od własnych dzieci. Zresztą nie tylko o internecie się od nich uczę, o zwykłym życiu też od czasu do czasu.

Co robią jeszcze? Ano zadania domowe. Wiele rzeczy trzeba zrobić na kompie  i wysłać belfrom mejlem albo zwyczajnie zapisać w pliku i przedstawić na lekcji (niektórzy kompa noszą co dzień do szkoły). Czasem trzeba coś wydrukować i dać pani na papierze. Gdy przygotowują sie do testów trymestralnych, często otrzymują od nauczyciela materiały w pdf-ie albo w power poincie a tam poza tekstem i obrazkami jest mnóstwo odsyłaczy do schooltv, youtuba czy innych stron z filmami, materiałami szkolnymi, czy obrazkami. Najstarsza w internecie szuka aktualnych i dawnych trendów modowych, pomysłów na ubrania, dekoracje, ozdoby i temu podobnych - rzeczy potrzebnych do odrobienia zadania domowego z takich przedmiotów jak: Moda, Plastyka, Commersiële Prezentatie & Life Style. Bez internetu nie ma dziś szkoły. Młody też właśnie dostał login i hasło do szkolnej gry Kweetet, w której na bieżąco są zadawne przez nauczyciela zadania do wykonania - matematyka, język, przyroda - wszystko jako część misji dosyć rozbudowanej gry. Będą też mieli w szkole oczywiście lekcje informatyki, gdzie mają się nauczyć najpierw prawidłowo włączać i wyłączać kompa a z czasem też pisać i wysyłac mejle (1 klasa podstawówki). 

Młody w wolnych chwilach też dużo siedzi przy kompie. Często gra w to samo co Najstarsza siostrzyczka i gania do niej co chwilę na strych a ona przybiega do niego na dół, żeby się lepiej dogadać o co chodzi (duzi to se poczatują, a Młody dopiero uczy się pisać i czytać, choć pierwszy komentarz na yt już komuś sam napisał "lubię twój kanał" - tylko trochę tata musiał pomóc w polskiej ortografii).
Poza tym kocha You Tube , a że ma swój komputer i swoje konto oraz blokera reklam więc nie wyświetla mu się zwykle żadne gówno, tylko te rzeczy które już oglądał i powiązane. Nie trzeba zatem cały czas patrzeć mu na ekran, czy mu się gołe dupy z boku nie wyświetlają... Na YT szuka (albo każe sobie szukać) fajnych kawałków do słuchania, śpiewania i tańczenia. On ma taki słuch muzyczny, że raz usłyszaną nutę, która mu w ucho wpadła, potrafi w domu zanucić albo zaśpiewać kawałek, czasem tylko jest "semolina" zamiast "signorina" ale każdy wie o co chodzi. Jak coś mu się spodoba to kręci wkoło na YT aż się nauczy na pamięć. Z You Tube nauczył się polskich piosenek dla dzieci, których tutaj by w życiu nie poznał (kurde, nawet ja niektórych nie znałam, choć obcykana jestem w piosenkach dla dzieci). Nauczył się też podstaw angielskiego (zupełnie sam, bez jednej sugestii z naszej strony) - zna kolory, zwierzaki, różne inne wyrazy i zwroty, liczy do 20. Ogląda, lub oglądamy razem, różne bajki i filmy dla dzieci czy też przyrodnicze.

Młode potrafią też doskonale posługiwać się internetem w rozwiązywaniu problemów życia codziennego. Szukają przepisów na ciastka,  porad dotyczących opieki nad zwierzętami, inspiracji i wskazówek dla swojej twórczości artystycznej, poszerzają wiedzę na temat dorastania, dolegliwości, które im sie przytrafiają, gdy lekarz za mało opowie na ten temat, czy badań na które je lekarz wysyła. Z netu nauczyły się różnych sztuczek i tricków przydatnych w życiu codziennym. Dowiedziały sie też pewnie rzeczy mniej mądrych, no ale nic nie jest doskonałe, a głupstwa ubarwiają zawsze nasze życie :-)

Pamiętać też trzeba, że tutejsze dzieci spędzają 8-9 godzin w szkole codziennie. Potem muszą jeszcze zjeść, zadbać o swoje zwierzaki, odrobić lekcje, pouczyć się, wykąpać się (to dziewczyny, to nie jest kwestia 5 minut), pogadać czasem ze sobą lub starymi i tego czasu dla internetu wcale tak dużo nie zostaje, jak się komuś wydawać może.

Internet to dobra rzecz, nie trzeba się go bać, ale trzeba zawsze pamiętać (i nauczyć dzieci), że

WSZYSTKO JEST DLA LUDZI - TYLKO Z UMIAREM.

Z komputerem też można przegiąć i napytać sobie biedy. Od kompa można się uzależnić i to jest chyba najbardziej realne zagrożenie dla nas i naszych pociech, więc trzeba uważać. Pamiętajcie, że najbardziej zagrożone są istoty, które mają takie czy inne problemy w realu. Dlatego ja bardzo przyglądam się swojej Najstarszej, która nijak wśród rówieśników odnaleźć się nie może i która to rekompensuje to sobie właśnie w sieci, gdzie każdy może być kim chce, gdzie każdy może być KIMŚ.

 Internet to alternatywny świat, do którego się ucieka z prawdziwego świata. Internet nigdy nie śpi i o każdej porze dnia i nocy znajdziesz tam kogoś lub coś. W internecie można stworzyć swoje drugie, a nawet trzecie, czwarte i siedemnaste życie alternatywne i kierować nim wedle własnego widzimisię.  W internecie w dowolnym momencie można przerwać i wyjść, a potem wrócić, zawsze można też zacząć wszystko od nowa bez żadnych konsekwencji. Niefajnych ludzi (pamiętajmy że to sa zawsze prawdziwi ludzie) można zablokować albo wyłączyć. Dlatego jest to takie atrakcyjne i wciągające, bo w prawdziwym życiu tak się nie da. Taka internetowa gra, wirtualny świat,  to zwykle nie jest "tylko gra" - jak się niewtajemniczonym może wydawać. Jeśli ktoś tworzy jakiś awatar w sieci to zwykle się z nim utożsamia, dba o jego wirtualne jestestwo, żyje nim. Wszelakie uczucia i emocje w wirtualnym świecie są jak najbardziej realne. W wirtualu istnieje prawdziwa złość, nienawiść, pogarda, radość, satysfakcja, irytacja, zawód, dążenie do  osiagnięcia władzy i sukcesu, bo wirtual tworzą prawdziwi ludzie. W sieci jest tyle samo dobrych co złych ludzi - tak jak i poza nią. Tylko tyle i aż tyle.

Nie ma się co bać, ale trzeba mieć oczy otwarte, bo nigdy nie wiadomo, gdzie czai się zło.









29 września 2018

Dlaczego trudno wynająć w Belgii mieszkanie?

Uwaga! Wpis zawiera brzydkie wyrazy, zatem przed czytaniem zapytaj mamy lub teściowej o zgodę albo od razu wróć na pudelka. 

Od czasu do czasu dochodzą mnie słuchy, iż ludzie mają problemy z wynajęciem mieszkania w Belgii i nie mogą pojąć dlaczego. Mówią, że to rasizm, mówią że Belgowie nienawidzą nas Polaków i snują mnóstwo innych mniej lub bardziej niedorzecznych domysłów. 

Faktycznie, wynajęcie mieszkania czy domu w tym kraju to nie lada problem, szczególnie gdy się nie ma znajomości, szczególnie gdy się ma dzieci ialbo co gorsza psa. Powiem więcej, częstokroć nawet znajomości nie pomogą. Trzeba się nachodzić od drzwi do drzwi, odzwonić, oprosić. Bywa że chaty szuka się pół roku. Choć bywa też, że się czasem komuś pofarci i od razu coś znajdzie... No ale też często się wówwczas okazuje, że ta chata to nie bardzo nadaje się tak na prawdę na mieszkanie dla ludzi... ani nawet dla psa.

A ja już mieszkam tu szósty rok i już się tak troszkę domyślam o co kaman,  dlaczego jest jak jest. Myślę, że zwyczajnie ludzie sobie na to zapracowali, czyli jak zwykle. 

Opowiem kilka historyjek z życia, a wy wnioski se sami wyciągnijcie....

Historyjka numer 1. Nasze przeboje z wynajmem.


Zacznijmy od naszej historii z wynajęciem mieszkania we Flandrii, bo Bruksela była po znajomości - no wiecie - ojca szwagra konia brat... Ale po 5 miesiącach postanowiliśmy się przeprowadzić do bardziej cywilizowanego miejsca, czyli do Flandrii i sami się o siebie zatroszczyć, sami sobie dom znaleźć. Mąż zaczął od pytania w pracy, czy tam który z chłopaków nie widział, nie słyszał o jakim mieszkanku dla dużej rodziny. Okazało się że jeden taki to ma kolegę, który prowadzi biuro nieruchmości. Fart! Ten klega raz dwa znalazł nam mieszkanie. Ładne, nie za duże, nie za małe, świeżo po remoncie, cena przystępna. Cacy. Już mieliśmy jechać podpisywać umowę najmu, gdy padło słowo POLAK...
- Co?!!!! POLACY!!!!! O nie, nie ma mowy! Żadnym Polakom nie wynajmę! - wściekł się właściciel.
-Ale, Panie, to porządna rodzina z dziećmi, facet pracuje w naszej firmie, uczciwy jest - Próbuje tłumaczyć zamożny, znany w okolicy Flamand. - Panie, tak nie można traktować ludzi.
- NIE, nie, nie. Wynająłem to mieszkanie poprzednim razem Polakom, proszę pana. Trzech młodych panów, proszę pana. Po kilku miesiącach to mieszkanie nadawało się do całkowitego remontu. Dlatego mówię, nigdy więcej nie wynajme Polakom.
- Ale, panie, nie wszyscy...
- Do widzenia!

No cóż, byliśmy wkurzeni. Człowiek się czuje, jakby w pysk dostał, ale z drugiej strony, jak już ochłonie, to rozumie takie podejście. Kto sie na gorącym sparzy, to na zimne dmucha. 

Historyjka numer 2. Wyczytana w gazecie.


W zeszłym roku bodajże (a może to już 2 lata temu było - nie ważne) w jednej z gazet był artykuł ze zdjęciami z sąsiedniego miasteczka i historyjka nie do pozazdroszczenia. Pewnne starsze małżeńswto postanowiło się przeprowadzić i wynająć swoje stare mieszkanie. Wynajął jakiś młody człowiek. Gdy lokator postanowił opuścić lokum, dziadzio z babcią mało na zawał nie zeszli zobaczywszy swoje tak piękne wcześniej mieszkanie. W jednym pokoju (były fotografie!) było wysypisko śmieci, góra gnijących odpadów, puste puszki, słoiki, no syf kiła i mogiła. W innym pozostałości po hodowli marihuany i ślady po małym (na szczęście) pożarze. O toalecie nawet wspominac nie będę, bo może jecie akurat. Jednym słowem obraz nędzy i rozpaczy. Mieszkanie do pełnego remontu z wymianą podłóg włącznie. 

Historyjka numer 3. Nasi poprzednicy.

Właściciele naszego mieszkania zdradzili nam, że oni też się bali wynająć obcym, z którym nie idzie się dogadać (oni mówią tylko i wyłącznie po flamandzku - emeryci, a myśmy wtedy ani be ani me) i jakby nie ten Belg, którego znali osobiście i który za nas poręczył na pewno by nam nie wynajęli. Tak że tak.

No ale opowiedzeli nam też o naszych poprzednikach, czyli ludkach którzy to samo mieszkanie przed nami wynajmowali. Powiem szczerze, że w głowie się czasem nie mieści, że człowiek może coś takiego drugiemu i sobie...
Ale tu uwaga, nasi poprzednicy to, proszę państwa, tubylcy, Belgowie, ba, znajomi z sąsiedztwa. 

Nie będę tu opowiadać wszystkiego, co usłyszałam. Powiem tylko, co zobaczyli właściciele, gdy lokatorzy odeszli.
W domu wszystko obsiurane przez psa (do którego lokatorzy się nie przyznali przed wprowadzeniem). Okna i drzwi zdarte pazurami i poobgryzane. Ogólnie syf wszędzie.

Inni lokatorzy z kolei zostawili niespodziankę w szopie. Rzekłabym, że to była kinderniespodzianka. Się okazało, że pańswto kolekcjonowali tam wszystkie pampersy, jakie zużyło ich dziecko... Smród jebitny, robale... a posprzątać to ktoś musiał i niestety nie był to lokator... Synowi właściciela mało żołądka na wierzch nie wydarło przy tej jakże przyjemnej czynności... 

Historyjka numer 4. Nasza sąsiadeczka z Portugalii.


Nie pamietam, czy wam opowiadałam już, że mamy sąsiadkę z Portugalii. Mieszka oficjalnie sama, tylko czasem przyjeżdża do niej nastoletni syn, od czasu do czasu nocuje jakiś gach. Nieoficjalnie ta wytatuowana laska pracująca nocami (ponoć w ochronie) ma 2 wielkie psy i 3 koty. Nie było by w tym nic nadzwyczajnego, bo tu mnóstwo ludzi ma po kilka psów i kotów, gdyby nie fakt, że te 2 psy nigdy nie są wyprowadzane (jak mieszka tu 2 lata, tak nie widziałam), a laska ma ogródek malutki (tak samo jak my). One, te psiory załatwiają swoje potrzeby w tym ogródku. Jeden z nich jest niebezpieczny dla ludzi (sama to powiedziała na poczatku jak się wprowadzała) bo to pies ochroniarski. Dlatego ten pies ma w tym ogródku klatkę z grubych prętów, w której często siedzi... Nie, wróć, nie siedzi - chodzi cały czas i tupie po tym linoleum czy co on tam ma wyścielone. Po kilku godzinach słuchania tego bezustannego tuptania już zaczna się mimowolnemu słuchaczowi ciśnienie podnosić... drep-drep-drep drep-drep-drep drep-drep-drep drep-drep-drep drep-drep-drep drep-drep-drep drep-drep-drep drep-drep-drep drep-drep-drep drep-drep-drep drep-drep-drep drep-drep-drep drep-drep-drep drep-drep-drep drep-drep-drep drep-drep-drep drep-drep-drep drep-drep-drep....

Ale to ciągle nic. Jak laska wychodzi (na zakupy, do roboty) zamyka jednego psa w domu, a drugi zaczyna wtedy szczekać. Szczeka cały czas z drobnymi przerwami tyle czasu, ile pani jest nieobecna, czyli czasem godzinę a czasem pół dnia lub nocy. bo pani pracuje przecie nocami ponoć w ochronie.

Nasza Młoda ma pokój od ogródka i już ma dawno dość tego cholernego psa - ani się uczyć, ani spać! Jak osobiście lubię psy, tak serio mam czasem palnąć mu kulke w łeb, no ale to nie psisko przecie winne tylko ta pinda. Pies chce się za wszelką cenę dostać do domu, dlatego laska zastawia okna meblami ogrodowymi zanim pójdzie, bo jedną szybę już załatwił.

Ale to nadal nie wszystko. Te koty, o których wspomniałam, one siedzą w szopie. U nas w szopie jest dziura w ścianie i da się tam zajrzeć. Są trzy puchate (wygladające na rasowe) kocury. Siedzą tam po ciemku, bo szopy nie mają okien. Śmierdzą jak  wylęgarnia troli i miauczą czasami jak najęte. Po kij komuś koty, skoro trzyma je w szopie? Nie rozumiem, nie kumam, nie pojmuję.

Najfajniejsze jednak jest to, że my mamy milusi ogródek, werandę a w nich krzesełka, stoliczek, hamaczek i nie za często z nich korzystamy latem, bo tak tam wali psim gównem i kocimi szczynami że ani kawy nie wypije, ani na hamaku nie poleży, bo zwyczajnie mdli. Nie daleko od nas stoją ogromne kurniki i czasem, jak sprzedają kury, czy sprzątają, to cuchnie, ale to na prawdę nic w porównaniu z tymi aromatami od sąsiadki, no i to normalne, że na wsi śmierdzi obornikiem, kurnikiem czy opryskami, bo to cholera jest wieś, no ale czy musi tez kurde jechac psim gównem od sąsiadki? Do tego to szczekanie... łaf  łaf łaf łaf łaf  łaf łaf łaf łaf  łaf łaf łaf łaf  łaf łaf łaf łaf  łaf łaf łaf łaf  łaf łaf łaf łaf  łaf łaf łaf łaf  łaf łaf łaf łaf  łaf łaf łaf łaf  łaf łaf łaf łaf  łaf łaf łaf łaf  łaf łaf łaf łaf  łaf łaf łaf łaf  łaf łaf łaf łaf  łaf łaf łaf... KURWA!

Powiem Wam więcej. Mieszkanie psiury ma tych samych właścicieli co nasze i oni sami mają już dość szczekania, bo mieszkają nie daleko a za naszym domem trzymają różne narzędzia i bywają tu wystarczająco często, by słyszeć ujadanie. Ale - sie ździwicie - oni całe gie mogą dopóki lokator płaci na czas czynsz. 

Gdy jakiś czas temu ta kretynka zostawiła psa luzem w ogródku i poszła w pizdu na parę godzin., ten zaczął tak wściekle ujadać na Młodego, że ten uciekł do domu z płaczem i od tego czasu sam nie wyjdzie do ogródka! Nasze ogródki dzielą tuje i siatka druciana, ale czy człowiek może być pewien, że to bydle się nie podkopie, jak bedzie chciało?! Miałam kiedyś wilka, to wiem, ile mu zajmuje wykopanie dziury, do której się człowiek zmieści. 

Od szopy też mieliśmy wyjście na temten ogródek i ono było tylko siatką odgrodzone, no i krzakiem. Gdy się to wytatuowane ufo wprowadziło, mąż zabił to tajne przejście deskami. Jednak któregoś dnia, jak robił porządki w szafie z rupieciami, która tam stoi, to ten pies usłyszał i zaczął skakać na ten prowizoryczny mur. Mąż wolił się oddalić z szopy bez sprawdzania czy ściana wytrzymie. To nie jest normalny pies, tylko jakiś psychol!

Gdy pindzia wróciła, mąż zaraz do niej poszedł... ale pomogło tylko na parę tygodni. Potem dostała opierdziel od właściciela, ale też słabo podziałało.

 Jakiś czas temu pojechałyśmy z sąsiadką-właścicielką do biura nieruchomości, ale oni nic nie mogą. Gość kazał upomnieć, jak nie pomoże wysłać policję, ale mówił, że to tylko na niektórych działa, a jak nie działa to iść po adwokata i do sądu, ale to - jak wiadomo - nie są tanie rzeczy i do tego czasochłonne.

Jednak właściel się wkurzył na maksa i mówi, że to się zakończy w taki czy inny sposób. Jak jej ostatnio nagadał (to były nauczyciel szkoły średniej i ma w tym wprawę), tak jakby ten pies mniej szczeka, rzadziej na pewno. Jednak śmierdzi jak śmierdziało. Dobrze, że zima idzie i nie chce się siedzieć na podwórku. Właściele mają też znajomych gliniarzy i wcześniej czy później ich tam wyślą. na razie trzeba chwilę poczekać... Póki co sami się wybierają na oficjalną wizytę do swojej lokatorki, ale nie wiem, kiedy to nastąpi, bo jej nie ma często, a oni oboje zalatani (to nie są emeryci co to siedzą przed telewizorem czy na ławeczce pod domem, oni żyją na pełnych obrotach, ciągle pracują, działają, gdzieś jadą, coś budują, remontują, organizują). Jest też pomysł od znajomej Belgijki, która miała podobny sąsiedzki problem, żeby napisać list od wszystkich sąsiadów albo pójść całą kupą z oficjalną skargą. U nich ponoć podziałało. No ale na wszystko potrzeba czasu, a ludziom w Belgii zwykle się z nim nie przewala... Na razie mamy inne bieżące problemy typu robota, lekarze, dentyści, kinezysta, opłaty, szkoły, problemy techniczne z telewizją, interetem, telefonami i jest czym się zajmowaćw wolnym czasie. Wszystkich srok za ogon na raz nie chwyci, trza je po kolei łapać...

O i tak... Jak nie urok to sraczka - jak mawiali dziadkowie.

Jednakże człek doświadczając takich czy innych problemów łatwiej może zrozumieć powody dla których ktoś ustala takie czy inne prawa, zapisy, regulaminy, dla których ktoś podejmuje decyzje o niewynajmowaniu takiemu czy innemu człowiekowi swojego mieszkania, na które przecież musiał sam swoimi rękami zapracować. 

Wiesz na kogo trafisz? Nie wiesz! Wiesz, że nic nie zrobisz, jak trafisz na jakąś patologię. Każdy przecież mówi, że jego pies jest ułożony, że jego dziecko jest grzeczne, że on nie pije, nie pali, nie imprezuje, sprząta, płaci wszystko na czas, bo powiedzieć można wszystko, a wyjdzie i tak jak zawsze...

Pomyślcie sami, skoro obawa jest wynająć chatę swoim, znajomym, ludziom z sąsiedztwa, bo mogą zrobić w babmuko, to co dopiero mówić o wynajmowaniu jakimś obcym z innego kraju, szczególnie jak nie idzie się z nimi dogadać, jak nie wie się co to za jedni...

Mogę tylko współczuć właścicielom, bo te śmieszne tysiąć pięćset gwarancji raczej nie pokryje poniesonych strat. Nie chciałabym też po takich lokatorach wynajmować tego mieszkania, a już na pewno nie z dziećmi, które miały by się bawić w tym zasranym przez psy ogrodzie. Fuj fuj fuj!

Jednak ze swoich doświaczeń wyciągnąć też mogę inne wnioski chłe chłe chłe...

 a mianowicie, że jak się kiedyś w przyszłości okaże, że to ja jestem tym upierdliwym, wrednym, złym sąsiadem z takiego czy innego powodu, to byle upomnieniem czy wizytą policji nie powinnam się specjalnie przejmować i że sąsiedzi, i właściciel to w sumie mogą mi naskoczyć :P chłe chłe chłe


I mam też pomysł, co zrobić jak normalne metody zawiodą. Kupię se sama nowe zwierzątko (takie jak mam na szyi na archiwalnym obrazku poniżej) i ono zeżre tego cholernego psa i te cholerne kocury :P





Tym to miłym akcentem kończę swoje sobotnie rozważania o dupie sąsiadki Maryni.