13 kwietnia 2024

Próbuję mieć wakacje

Znowu przeceniłam swoje możliwości. Wiem, że od czasów zakończenia leczenia raka balansuję na cienkiej linie na granicy swoich możliwości i co jakiś czas spadam w dół, skąd wychodzę mniej lub bardziej poobijana, bo nie mam raczej nic z kota, by na czterech łapach lądować. Jak już to na potłuczone szkło chyba. Poza tym to ja to ryzyko chyba lubię... Na pewno jestem go świadoma i absolutnie mnie nie dziwi, że się stało tak jak się stało, bo wiedziałam, że tak się może stać i ryzykowałam. Bo mogę :P

nasza brzózka samosiejka

Kilka tygodni temu zaczęłam dobitnie czuć, że lecę na oparach sił. Szczególnie z psychiką nie za bogato było. Czułam, że nie dam rady, że czas wyskoczyć ze szkolnego kołowrotka i zrobić sobie wakacje. Drugie moje ja krzyczało jednak: TERAZ? No chyba cię poebao! Babo, jest marzec. Do wakacji masz raptem 3 miesiące. Nie jojcz, ino zaciśnij zęby i walcz. Jak nie spróbujesz to się nie dowiesz, czy dasz rady, czy nie. Masz szansę skończyć szkołę w tym roku, to co ci szkodzi spróbować. Potem będziesz się wakacjować.

Tego kursu nie da się o tak bezkarnie przerwać. Jeśli zrobi się dwutygodniową pauzę (w sensie pauzę bez robienia czegokolwiek związanego ze szkołą - siedzenie w domu i robienie zadań to nie jest pauza), to trzeba się liczyć z wydłużeniem kursu o co najmniej pół roku, bo inaczej nie da się wyrobić z zadaniami i projektami. A ja nie chcę ani tygodnia dłużej do szkoły chodzić, bo mam zwyczajnie jej dość. Jestem na to za stara, jak już mówiłam nie raz. Chodzenie do szkoły jest na dłuższą metę irytujące i uciążliwe dla baby mężatej i dzieciatej. Gdyby to tylko kwestia pójścia do szkoły była i posiedzenia tam tych paru godzin, było by to czystą rozrywką, oderwaniem się od codziennych obowiązków itd. 

No i nie czarujmy się, ja tego się właśnie spodziewałam, że dwa razy w tygodniu sobie pójdę do szkoły, dwa razy w tygodniu po parę godzin będę chodzić do świetlicy. No i w sumie tak to jest, z tą tylko  różnicą, że we wszystkie pozostałe momenty dni, tygodni i miesięcy od tej szkoły i od tej praktyki NIE JEST się wolnym, jak mi się wydawało, że będzie. 

Spodziewałam się zadań domowych, spodziewałam się, że czasem trzeba będzie coś przygotować, ale nie że te zadania i przygotowania będą wymagały mojego poświęcenia szkole i świetlicy 24/7.

Nie spodziewałam się, że nie będę mieć czasu posprzątać domu... tam posprzątać! Ja kuźwa nie mam czasu ani sił nawet z grubsza przysłowiowego rynku ogarniać. Nigdy nie byłam i nie jestem żadną perfekcjonistką i 'chaos kontrolowany' czy "twórczy nieporządek" to normalny stan naszego obejścia, ale w ostatnich miesiącach w domu miałam zwyczajny syf, bo ani mi się nikogo pogonić do sprzątania nie chce (no i są miejsca, do których lepiej by nikt sie nie zbliżał bez mojego nadzoru), ani tym bardziej samej za to zabrać. Taki był syf, że nawet mi to zaczęło ciążyć i irytować.

Nie spodziewałam się, że będziemy przez rok na przymusowej diecie pizzowo-frytkowej, bo nie będę mieć czasu ani sił na gotowanie jakiegoś normalnego jedzenia.

Nie spodziewałam się, że nie będę mogła zajmować się dziećmi, chodzić z nimi do lekarzy, dentystów, urzędów, co będzie powodować niezmierną frustrację i generować mnóstwo stresu.

 Nie spodziewałam się, że nie będę móc spać po nocach, bo całe noce będę leżeć i podziwiać sufit myśląc o zadaniach domowych i życiowych problemach.

Nie spodziewałam się, że na stażu spotkam się z takim nieprzyjaznym nastawieniem. To chyba jedna z gorszych rzeczy, której się nie spodziewałam i która jest wyjątkowo dla mnie uciążliwa.

Nie spodziewałam się, że będę wciąż musieć latać po sklepach za materiałami potrzebnymi do realizacji projektów i wydawać pieniądze, których nie mam na rzeczy, których nie potrzebuję.

Wiele z tych  i tym podobnych trudności zaczęłam zauważać po drodze w trakcie trwania kursu, ale dopiero jak teraz siedzę któryś dzień w domu rozważając świadomie ostatnie miesiące, zauważam, co i ile tak na prawdę ten kurs kosztuje. Pieniędzy. Czasu. Sił. Zdrowia.

W zeszłym tygodniu dotarłam po raz drugi w swoim życiu do granic swoich możliwości. Z tym że poprzednim razem osiągnęłam granicę możliwości fizycznych. Tym razem wykończyłam się psychicznie. Co jednak w konsekwencji spowodowało totalne osłabienie fizyczne.

Nie powiem, ciekawe doświadczenie życiowe... ale kurde nie polecam.

Wiecie co było kroplą, która przepełniła czarę? Totalny zawód podejściem ludzi do swojej pracy! 

W głowie mi się zwyczajnie nie mieści, że ja blisko 50-letnia baba, po ciężkiej chorobie z wyniszczonym organizmem, z ogromnymi trudnościami językowymi staram się, staję na rzęsach, poświęcam czas, zdrowie, rodzinę, by dostać się do tej pracy, by móc pracować z dziećmi, by byc dla nich dobrym opiekunem, który nie tylko ich pilnuje, ale troszczy się o nie, uczy, pokazuje świat, bawi się, rozmawia, wysłuchuje, wspiera i robi te wszystkie inne rzeczy, na które zapracowani rodzice nie mają czasu... a tymczasem ludzie już tam pracujący, ludzie młodzi, silni robią robotę na odwalsię.

To oni mają być dla mnie wzorem do naśladowania i cennym przykładem ? 

Wolne żarty! 

Szkoda tylko że wcale nie śmieszne.

Jak zawsze mam mnósto pomysłów na zajęcia dla dzieci. Marzyło mi się, że choć jedne zajęcia będę mogła poprowadzić w czasie ferii wielkanocnych. Niestety, gdy ze 2 tygodnie przed feriami zapytałam o to, powiedziano mi, że zajęcia są już rodzielone i nie ma dla moich miejsca, ale mogę pomagać koleżankom...

 Nie ma problemu. Pomagając też mogę się wykazać, przydac do czegoś no i co najważniejsze czegos nowego nauczyć. W pierwszej świetlicy np zajęcia były różne i mimo, że dużo tego nie było, bo i dzieci tam mało, to zawsze coś tam podpatrzyłam. Tutaj dzieci mnóstwo, a do tego warunki cudne,  to i moje nadzieje na nowe doświadczenia były duże...

 I to mój pierwszy błąd: zbyt wielkie oczekiwania. 

Potem mentorka jeszcze mi niechcący niepotrzebnych nadziei narobiła sugerując, że wielce prawdopodobnie spokojnie jakieś swoje zajęcia (czyli choć jeden projekt) będę mogła podczas ferii przeprowadzić. Tylko muszę to uzgodnić z koleżankami prowadzącymi zajęcia danego dnia, żeby im w drogę nie wchodzić (oczywiste i logiczne). Mój drugi błąd (nigdy się chyba nie nauczę): naiwne ufanie ludziom i bezsensowny optymizm. Ucieszyłam się na to, dokończyłam w naprędce moje zabawki sensoryczne i wymyśliłam, jak zorganizuję całą zabawę i spakowałam wszystko w wielkie torby i jakoś upchałam na rower.

kolorowy ryż


moje czadowe maty sensoryczne

meduza z rękawiczki


 Zapytałam kilku osób dzień przed planowaną moją ewentualną aktywnością. Było okej. Zapytałam osoby prowadzącej w danym dniu zajęcią. Też było wporząsiu. Ba, zasugerowała że możemy robic to w tym samym czasie dla dwóch różnych grup, a potem się zamienić dziećmi, co by dla dzieci było fajniejsze (bo więcej atrakcji) a dla niej łatwiejsze, bo mniejsze grupy dzieci do ogarnięcia. 

Niestety inna koleżanka powiedziała "nie" bo... bo nie, bo nie ma moich zajęć w planie, bo czyje inne są, bo ona tak mówi. Kropka.

 No dobra, ciągle nie problem. We wstępnych planach i tak miałam robić po feriach, to tyle straciłam, że przywiozłam na rowerze 2 torby klamotów do świetlicy na darmo. 

No i bardzo nie lubię, jak mnie ktoś w błąd wprowadza. Nawet niezamierzenie. 

Nooo, może i jeszcze to, że moje planowane zajęcia to był kolorowy kącik sensoryczny z wieloma gadżetami, jak maty do dotykania, kolorowy ryż, butelki sensoryczne i różne zabawy z ich użyciem, co wydaje mi się stosunkowo atrakcyjniejsze dla przeciętnego przedszkolaka aniżeli zwykłe zajęcia plastyczne, które tutaj uprawiane sa namiętnie za każdym razem z każdej okazji i bez jakiejkolwiek okazji i na które wszystkie dzieci systematycznie narzekają, no bo ileż można wyklejać, malować i wycinać? 

Moim nader skromnym zdaniem z okazji ferii to jednak człowiek by się spodziewał jakichś fajniejszych zajęć i  atrakcji niż te, które dzieją się w zwykłym dniu szkolnym. 

No ale ja jestem tylko stażystką, która dopiero się uczy. 

I tak oto właśnie się w nauczyłam,  że to wszystko, czego nas w szkole uczą i czego od nas w szkole oczekują to jeden wielki bullshit! Najlepiej jest iść po najmniejszej lini oporu, czyli w tym wypadku zawołać dzieci do stolika, dać im nożyczki i klej  i zrobić z nimi jakąś prostą pracę plastyczną, a aktywność bedzie ci odfajkowana.

Potem popełniłam kolejny błąd. W dobrej wierze, gdyż chciałam tym razem z dużym  wyprzedzeniem WSZYSTKICH GŁOŚNO i WYRAŹNIE poinformować, że po feriach MUSZĘ zrobić nie tylko ten kącik sensoryczny z przedszkolakami, ale też mur wodny ze starszakami.

Wtedy dopiero się zaczęło! 

Baba postanowiła wyszydzić mój pomysł z murem wodnym… No bo so takie ludzie, dla których każdy pomysł, który nie wyszedł od nich, jest głupi i tak go trzeba traktować, a jego pomysłodawcę tępić.

Od tego momentu miałam już wszystkiego dość, a potem jeszcze parę rzeczy nie po mojej myśli było.

Okazało się na ten przykład, że jedna koleżanka zapomniała, iż miała przygotować quiz dla dzieci, w związku z czym zabrakło zajęć dla jednej grupy. No ale wymyślili na poczekaniu, że pójdziemy na targ, bo akurat tego dnia się odbywał. Fajnie - pomyślałam (bo ja zawsze staram się pozytywnie myśleć) - na targu można niezłe zabawy dla starszych dzieci wymyślić. Przyszliśmy na targ, koleżanka kupiła cukierki i wróciliśmy do świetlicy. No czad po prostu.

Do tego jeszcze koleżanka po drodze jadaczkę wydarła na dziewczynkę, której pozwoliłam się zatrzymać, usiąść na murku i zdjąć kalosze, bo wciągnęły jej całe skarpety i zaczęły ją uwierać. 

Nosz do jasnego grzyba! Szłam z przodu z dwoma dziewczynkami. Gadałyśmy i się śmiałyśmy. Doszłyśmy do skrzyżowania i wtedy pozwoliłam jednej zdjąć te gumiaki, bo i tak musieliśmy się zatrzymać i poczekać aż koleżanka niosąca "stop" przyjdzie z końca i zatrzyma ruch, byśmy mogli się na drugą stronę ulicy przedostać. Przyszła i zaczęła piłować koparę. Powiedziałam, że młoda ma moje pozwolenie. Przystopowało, ale dziecku było przykro i ja czułam się winna, że ono przeze mnie ochran otrzymało i to za to, że skarpety w bucie jej się zwinęły...

Czy ja mam zbyt wygórowane oczekiwania wobec ludzi...? Czy źle oceniam tego typu zytuacje? Niewłaściwie postępuję? Może tak jest, bo przeież ja normalna inaczej jestem, ale nie wiem, za cholerę nie kumam, co robię źle. Dość, że czuję się wszędzie jak kosmita, ludek z innej planety.

Dzięki temu stażowi wiele mi się objaśniło i sporo się dowiedziałam o świecie. Niestety nie jest to to, czego się dowiedzieć chciałam, co chciałam zobaczyć i czego nauczyć. 

No i ogólnie wydaje mi się, że człowiek po to idzie na staż do jakiegoś miejsca pracy, by się uczyć w praktyce od fachowców, tego co w teorii nauczył się w szkole. No ale najwyraźniej faktycznie mi się wydaje.

Byłam raptem dwa dni na tej praktyce w ferie. Tego drugiego dnia miałam ochotę zwinąć żagle już w południe, bo to wszystko mnie po prostu przerosło, zdruzgotało i załamało. Miałam dość. Wszystko we mnie krzyczało: co ja tu do cholery robię?! To nie jest miejsce dla mnie! Zabierzcie mnie stąd! 

Ale poszłam do dzieci na podwórko i zaczęłam się z tą dziewczynką, która dostała przeze mnie ochrzan za zdejmowanie butów, bawić w berka, bo mnie bardzo prosiła. Za chwilę dołączyło trochę innych dzieci i było wesoło. Powiem więcej, zgodziłam się na udział w zabawie, by zrobić dziewczynce przyjemność i być miłą panią, ale chwilę potem poczułam się jak za dawnych czasów, jak za dzieciaka. Absolutnie nie miałam odczucia, że bawię się DLA dzieci. Ja się na prawdę dobrze bawiłam. I wcale a wcale nie przeszkadzało mi, że mam blisko 50 lat. No okej, fizycznie zmęczyło mnie to na pewno jak osobę, która ma blisko 50 lat i nie dawno była poważnie chora, ale poza tym cool. Młodsze koleżanki siedziały tymczasem na ławeczce jak na starsze panie przystało i plotkowały jak na starsze panie przystało. Nie wiem, co sobie myślały na mój temat, ale powiem wam, że guzik mnie to obchodzi.

 Powiem wam też, że jeśli kiedyś uda mi się zostać w koncu tą wychowaczynią to właśnie taką, która robi różne szalone eksperymenty, która uczy przez zabawę, która słucha, co dzieci mają do powiedzenia i traktuje je poważnie, która się wygłupia podczas spaceru i która bawi się w berka. A na pewno nie taką, co całe dnie plaszczy dupę na ławce i narzeka że dzieci są niegrzeczne...

Ganianie po podwórku i wskakiwanie na ławki (bo jak się na czymś stało, to nie można było być złapanym) bardzo mnie zrelaksowało i skierowało mój wzrok na to co w tej pracy ważne, czyli dzieci i ich potrzeby.

Na popołudnie w pisemnym programie stało 2 razy poszukiwane skarbów. Ekscytujące! Aż nie mogłam się doczekać, by zobaczyć, co koleżanki przygotowały. Okazało się, że w rzeczywistości dzieci mogły wybierać pomiędzy wyklejanką a rysowaniem. Normalnie mi się skarpetki sfilcowały z wrażenia.

Ledwom dotrwała do końca dyżuru. To było dla mnie o wiele za dużo. Do tego oczywiście ciągły stres z powodu zadań itd.

Te dwa dni całkowicie wyprowadziły mnie z równowagi i sprowadziły na samo dno piekła. 

Wieczorem było źle, a rano jeszcze gorzej. Zadzwoniłam, że jestem chora i poszłam do lekarza. Byłam chora i to bardzo. Psyche siadła całkowicie i nie byłam w stanie normalnie funkcjonować przez cały dzień. Byłam wrakiem człowieka. Towarzyszyło mi ogromne, straszne, nieopanowane poczucie pustki, beznadziejności i bezsilności. 

Kolejnego dnia do strajku dołączyło całe ciało, że ani ręką ani nogą nie szło ruszyć. 

Zmęczenie nieludzkie mnie opanowało. 

Niemoc totalna. 

Zero sił. 

Zero energii. 

Zero chęci do życia. 

To było bardzo, ale to bardzo dziwne i jeszcze bardziej nieprzyjemne uczucie. 

Zważywszy na to, że parę dni wcześniej zasuwałam po kilka kilometrów rowerem bez większych probelmów, skakałam na skakance, ganiałam w berka jakbym miała 15 lat i nagle jeb na łeb i przejście z kibla do sypialni znowu stało się wielkim wyzwaniem. 

Nie mogłam z nikim rozmawiać. Nawet z Małżonkiem. Nie miałam nawet ochoty na cotygodniową małżeńską sesję Netflixa. 

Po prostu tylko siedziałam i byłam sobie żywym trupem. 

Kolejnego dnia dopiero na tyle się poprawiło, że mogłam zacząć rozmawiać o tym, co czuję, co myślę, czego się boję. Pogadałam z Małżonkiem i Młodymi. Przemyślałam wszystko, po czym kolejnego dnia upisałam e-majl do mojej szkolnej mentorki, w której przedstawiłam m.in. całą powyższą historię i zapytałam m.in. o możliwości dokończenia kursu w opcji przerwania go tu i teraz. Odpisała, że ona już dawno widziała, że mam dość, ale nie chciała się wpychać w moje życie ze swoimi opiniami i zaproponowała, bym przez ferie ani na krok nie zbliżała się do zadań szkolnych a tylko robiła przyjemne rzeczy, by lepiej się poczuć, a po feriach się spotkamy i wszystko na spokojne omówimy, bym mogła zdecydować, czy chcę kontynuować naukę teraz czy we wrześniu, bo - jak napisała - są różne opcje i wiele możliwości. 

Czekam zatem na to spotkanie, by móc zdecydować o dalszych swoich krokach. 

Póki co, dzięki wsparciu Małżonka, udało mi się sobie samej dać pozwolenie na przerwanie tego kursu tu i teraz, gdy uznam, że tak będzie dla mnie lepiej i dokończeniu go w przyszłym roku szkolnym. Co samo w sobie jest jak dla mnie sporym sukcesem, bo ja nie łatwo rezygnuję ze swoich raz pozwiętych postanowień jakkolwiek głupie by one się nie okazywały. 

Trudno mi też jest myśleć tylko o sobie i siebie na pierwszym miejscu przed innymi stawiać. Teraz też jedna z pierwszych rzeczy, o których pomyślałam, to że to będzie nie fair wobec koleżanek i wobec nauczycielki w związku z tą imprezą dla przedszkolaków, które przyjadą do naszej szkoły, no przecież ja tam mam swoją rolę do spełnienia, zadanie do wykonania, no i to przedstawienie z koleżanką, którego ona sama przeciez nie zrobi beze mnie, bo nic nie wie na jego temat...

 Ale potem sobie pomyślałam jednak, że co mnie to wszystko gówno obchodzi. 

Może w poniedziałek pogadam z mentorką i może postanowię ukończyć ten kurs teraz, bo uznam że sprostam, a wtedy wezmę udział i w przygotowaniach i w przedstawieniu. Gdy jednak uznam, że nie, jednak nie teraz, to dosłownie zabiorę swoje zabawki (a mam ich tam w szkole całkiem sporo) i pójdę do domu bez oglądania się na pozostałych, bo to już nie będzie moja bajka. 

W teorii to jest takie proste! W praktyce okropnie trudne.

Póki co pozwoliłam sobie nie odpowiadać na sms koleżanki, która przedwczoraj zapytała czy się spotkamy w weekend, by popracować nad naszym zadaniem. 

Moją pierwszą myślą było, że muszę jej wytłumaczyć całą sytuację, ale potem stwierdziłam, że niczego NIE MUSZĘ. Że mamy ferie i nie musze się nikomu z niczego tłumaczyć ani nikomu na żaden sms odpowiadać. Było dość czasu na zrobienie tego zadania w szkole. Nie mój to problem, że ktoś wolał wtedy skrolować instagramy, a teraz nie wie, co począć. 

Póki co jednak ciągle nie czuję się najlepiej. Czuję się gorzej niż przed feriami, bo moje ciało ciągle trochę strajkuje. I ma rację, mądre jest, inaczej nie zmusiło by mnie przecież do odpoczynku, bo ja jestem strasznie upierdliwym i nieodpowiedzialnym właścicielem mojego ciała. 

Jednakowoż niektóre jego działania wydają mi się dosyć dziwne. 

Parę dni temu (nie wiem dokładnie kiedy, bo mi się i zegar i kalendarz potentegował przez ten nieludzki stres i teraz nie wiem nawet gdzie góra a gdzie dół)... no więc parę dni temu postanowiłam się zrelaksować i zabrałam się za sprzątanie domu. Wytarłam kurze (i kogutowi hehe), poodkurzałam, umyłam podłogę, co pozwoliło mi trochę myśli uporządkować. Następnie poszłam na podwórko i powyrywałm chwasty z pomiędzy kamieni, bo to zawsze jest przyjemne i relaksujące. Tym razem jednak nawet takie pierdy jak odkurzanie czy wyrywanie chwastów wydawały się wyczerpujące. No ale postanowiałam jeszcze obciąć dwa krzewy sekatorem, bo w zeszłym roku się nie złożyło i teraz były już o wiele za wysokie. To też łatwa lekka i przyjemna praca, bo to takie miękkie, chuderlawe i łatwo ucinalne gałązki, że nawet stary tępy sekator dawał im rady, no ale musiałam wyciągać rękę nad głowę, bo ciut powyżej łba to przycinałam, żeby potem, jak krzew latem zakwitnie, łatwo było fotografować pszczoły i trzmiele przylatujące do kwiatów. To było łącznie może z 10 gałązek, a może i nie, ale wiecie co? Skurcz mnie od tego w miejsce po cycku złapał. To już drugi raz taki mocniejszy. Lekkich nie liczyłam,  bo się nie liczą. Poprzednim razem złapał mnie kiedyś podczas jazdy suterem, o czym, zdaje się, pisałam. Teraz znowu, ale ten miał skutki uboczne. Kolejnego dnia bolało mnie całe to pocięte pół klaty, że ani dotknąć nie mogłam, ani ręką ruszać, bo bolało.

 Mam już dość tych skurczow w dziwnych miejscach. Jak nie na plecach, to na klacie, to na goleniu, to na stopie, to na udzie... A idź pan z tym! Ta pocięta część klaty to w ogóle co dobrego. Jak nie boli, to ciągnie, to swędzi. To ostanie z tego wszystkiego najgorsze, bo to ten rodzaj swędziawki, na który drapanie nie działa, bo nie wiadomo, gdzie się trzeba drapać.... Znaczy wiadomo, na cycku. Nawet czasem mówię do domowników, by któren zadzwonił do tego labo, gdzie badali mój odcięty cycek i zapytał, czy jeszcze go mają, bo może by go kto tam podrapał... Do tego w większej części czucie z wierzchu w ogóle nie działa, ale za to dotykanie na mostku albo z tyłu za pachą czuje się jak dotyk na klacie, bo widocznie tam są końcówki tych nerwów, co normalnie na cycku się kończyć powinny. Śmieszne to czasem jest. A czasem irytujące.

Nic to, po jednym dniu ból przeszedł, więc umyłam parę okien, bo nie dość, że jak kopali na światłowód to sie kurzyło, to jeszcze ten piekielny piasek z Sahary spadł, więc były okropnie brudne. Jednak na raty musiałam myć, bo okropnie mnie to męczyło, a w końcu musiałam się położyć na parę godzin, bo taka słabość nadeszła.

W czwartek już znacznie lepiej było. Objechałam z Młodym do sklepu i kupiliśmy mu wreszcie nowy kask. Stary kupiony z drugiej ręki już dawno mu się rozwalił, ale nie mogliśmy się jakoś wybrać do sklepu. W końcu jednak się udało. Drogie ci to pieroństwo. Sobie też miałam kupić, ale cholera 70€ to lekka przesada. Najważniejsze, że Młody ma, bo jemu o wiele bardziej to potrzebne. Zawsze to ociupinę bezpieczniej. O dziwo sam się dopominał o ten kask, co mnie cieszy. Koledzy też jeżdżą w kaskach. Dobrze, że jest taka moda i że coraz więcej ludzi zarówno małolatów jak dorosłych wsiada na rower w tym zmyślnym nakryciu głowy. Przy okazji zauważyłam, że mają w tym sklepie takie kaski, o jakich Młoda nie dawno mówiła, czyli z szybką na oczy. Może sobie kiedyś taki zafunduje. Młody poza kaskiem wybrał sobie jeszcze rękawiczki rowerowe. 

Do sklepu jechaliśmy i to przez las, gdzie napawaliśmy się zielonością i świergotem ptaków, ale jazda mnie zmęczyła.

Młody i nowy kask

W piątek byłam po raz ostatni u swojej konsultantki z biura sprzątającego, by podpisać rozwiązanie umowy o pracę z przyczyn medyczych. Powiedziała, że gdybym kiedykolwiek jakichś referancji potrzebowała do czegoś, to z chęcią mi je wypisze, bo mimo że większość czasu byłam chora, to gdy pracowałam, wszyscy mnie chwalili i nigdy nie było ze mną żadnych problemów. Helan to było dobre biuro. Szkoda, że za poźno na nie trafiłam.

Dziewczyny korzystały w minionym tygodniu z dobrej pogody i zakupiwszy sobie tygodniowe bilety po niecałe 20€ uprawniające do nieograniczonych podróży po całej Flandrii, bujały się po miastach w poszukiwaniu różnych atrakcji. Młoda tworzy bowiem plan atrakcji dla znajomych, którzy mają za jakiś czas do Belgii się zlecieć, a przy okazji wyciąga z domu i Starszą Siostrzyczkę. 

Z fajniejszych rzeczy to w ferie bawiliśmy się w domu kolorami. Kupiłam Młodemu 2 paczuszki orbeezów, a on obie zalał wodą i narosło nam całe wiadro żelkowych kuleczek. Młody bawi się nimi każdego dnia. Najstarsza też się trochę pobawiła a i ja lubię je sobie poprzesypywać w rękach. To takie przyjemne uczucie. Wymyśliliśmy, że jak przyjdą upały, to sobie kupimy nadmuchiwany basenik dla dzieci i cały sobie żelowymi kulkami napełnimy i będziemy sobie w nim siedzieć. A co!

orbeez



Drugą zabawką były kolorowe celofany, które zamówiłam u Chińczyków. Przyczepialiśmy te kwadraty do okna i drzwi nakładając poszczególne kolory na siebie i patrząc jakie to daje efekty, czyli tworząc nowe kolory. 

Poza tym wreszcie udało mi się wybrać z Młodym do gminy w celu wyrobienia mu dowodu osobistego. Młody skończył 12 lat w lutym, ale jakoś tak wtedy nie, wtedy nie... W końcu się udało i załatwiliśmy formalności. Teraz trzeba czekać, aż przyślą PIN, a wtenczas można się już będzie umówić w gminie po odbiór plastiku. Młody już nie może się doczekać, bowiem kolejnym krokiem będzie założenie mu pierwszego konta bankowego, by mógł już jak cywilizowany nastolatek za zakupy płacić swoją kartą albo telefonem i żeby kieszonkowe na swoje konto mógł otrzymywać (i żebyśmy my starzy nie musieli co miesiąc szukać bankomatu).



Dziś jest ładna pogoda i ciepło, zatem siedzimy sobie w ogrodzie. Nawet obiad pierwszy raz w tym roku żeśmy na podwórku wszamali. Nie był to żaden wykwintny posiłek, tylko kuskus z prostym i szybkim gulaszem drobiowym na mleku kokosowym z anansem, kukurydzą, imbirem i papryką. Ale dawno żeśmy tego nie jedli, więc nawet smakowało. Chociaż przyznac muszę, że jedzenie w ostatnich dniach jakoś tak słabo mi idzie. Niby ciągle jestem głodna, ale nic mi nie podchodzi. Tylko jak w Lidlu mini ptysie znowu zoczyłam w zamrażarce, to myślałam, że od razu zamrożone jeszcze zeżrę, a potem jak dopadliśmy z Małżonkiem wieczorem to się bałam, że sami całą paczkę opędzlujemy na raz. 

Młody z kolei ostatnio wpadł na pomysł, że mógłby zrobić jakiegoś milkshake'a. Jak powiedział, tak zrobił. Najpierw miksował truskawki z lodami i mlekiem. Potem banany z mlekiem. Następnie mleko z lodami i kakao. Następnie poprosił o zakup sosu czekoladowego i testował z sosem. Dziś roztopiliśmy czekolady i robił czekoladowy. Kupiłam mu też sok z agawy, bo był w Lidlu na promce. Skosztował i uznał, że dobry. Zawsze to jakiś nowy dodatek do Epickich Eksperymentów Kuchennych Ajzajdora.

Kolejnym epickim deserem Izydora były truskawki w karmelu... Z tym, że epicki za szybko przeczytał instrukcję i karmel z mikrofalówki nie całkiem mu się udał, ale i tak truskawki w cukrze były dobre. Jutro, jak podejrzewam, będzie ponownie kraftował karmel, już tak jak należy... Doradziłam mu, by tym razem normalnie na kuchence gotował ten cukier a nie w mikrofali.

Zrobiliśmy też armatkę z rolki po srajtaśmie i balonu. Całkiem dobra zabawka! Tylko ze strzelaniem kamieniami czy koralikami trzeba uważać, bo dosyć dobrze daje. W domu lepiej się pomponiki dekoracyjne sprawdzą. 

armatka z wc-rolki

Robiłam też złe i całkiem głupie rzeczy.

Wczoraj  na przykład tak się wkurzyłam na drukarkę i nowy tyle co zamówiony rzekomo oryginalny, tyle że niedziałający kardridż z tuszem za fhuj euro, że pizgnęłam nią o podłogę i raz na zawsze zakończyłam problemy z tym cholernym urządzeniem. To potwierdza, że mój stan psychiczny jeszcze nie jest stabilny ani dobry, bo tylko w bardzo kiepskim stanie psychicznym ja robię takie rzeczy, jak destrukcja otaczającego mnie świata.

Nie powiem, żebym swojego czynu żałowała. Gdybym tego nie zrobiła, to pewnie dziś poszłabym do sklepu po nowy kardridż za 50€, bo muszę jeszcze dużo rzeczy wydrukować, a tak to wreszcie będzie okazja kupić nową ekonomiczniejszą drukarkę. Powinnam to była zrobić, zaraz jak tylko zaczęłam ten kurs, kiedy tylko o tym pomyślałam i poczytałam opinie o drukarkach, a nie jak ten debil non stop kupować kardridże po 100 euro za komplet do tego starego gównianego rupiecia. Podczas gdy nowa ekonomiczna drukarka do własnoręcznego napełniania tuszy kosztuje około 250€, a - jeśli wierzyć opiniom ludzi - tusze dołączone do drukarki stanowią równowartość KILKUDZIESIĘCIU kardridży, jeśłi idzie o ilość wydrukowanych stron. Tyle, że teraz trzeba pofatygować się do jakiegoś sklepu po drukarkę. I to szybko, bo drukować trza.

Małżonek za to dziś się wkrewił na grandę na cholernego janusza. 

Umówił się z gościem z Antwerpii, że po robocie pojedzie tam, by ten dokonał pewnego zabiegu na samochodzie. Małżonek pojechał prosto po robocie. Podjechał pod garaż a tu zamknięte. Dzwoni do gościa, a ten na to, że sorry ale właśnie wraca z jakiegoś szkolenia z Polski i stoi w korku... Jprdl!

Coś ze trzy razy Małżonek z nim wcześniej rozmawiał, bo informował się dokładnie w kwestii naprawy usterki. Umówili się na konkretny dzień i godzinę!

 Jakie to polskie! Umówić się z klientem i pojechać sobie za granicę na szkolenie. Ja bym rozumiała jakiś tam nagły wypadek, ale kurs to z dnia na dzień raczej nikomu kuźwa nie wypadł. Nawet jeśli, to i tak obdzwaniasz klientówi odwołujesz spotkania, a nie pogrywasz se w chujki na małe bramki. Małżonek jechał na darmo 80 kilometrów (słownie: osiemdziesiąt kilometrów), stresował się, stał w korach, palił cenne paliwo,  tracił czas i siły, i wszystko na nic, bo janusz jak gdyby nigdy nic pojechał sobie  kuźwa do Polszy. Na szkolenie kuźwa. Bo może.

Ale może to i dobrze, bo jak ludzie mają takie podejście, to należy się też spodziewać, że i robotę też wykonają na odpierdol albo cię oszukają czy okradną. Mówię do Małżonka, że jak już chce robić coś przy aucie w tego typu garażach to niech raczej do Turka czy Marokańczyka uderzy a nie do "naszych". Niby każdy cię może ocyganić czy w chuja ugrać, ale ja tam jakoś większe zaufanie mam do "obcych" niż "swoich" jeśli chodzi o jakiekolwiek usługi.

wiosenne paprotki







11 komentarzy:

  1. Źle trafiłaś z tym stażem, takie wielkie zbiorowisko to nie jest dobre miejsce na naukę, życzę ci aby udało ci się skończyć ten kurs!
    Nie znam waszych realiów, przyszedł mi jednak do głowy pomysł na pracę dla ciebie :)
    Skoro praca z dziećmi daje ci satysfakcję i potrafisz nawiązać z nimi kontakt, to może po skończonym kursie znalazłabyś sobie dwoje albo troje dzieci do opieki takich trzy czteroletnich. Mogłabyś być samodzielna. To tak jak napisałam tylko pomysł :)
    Co do skurczy to to może być neuropatia, też miewałam w różnych zdziwnych miejscach, ćwiczę codziennie i coraz rzadziej mi się zdarzają.
    Tak, nasze ciała mądre są, jak nie dają rady to protestują, słuchaj swego ciałka bo jedno tylko masz ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pomysł ciekawy, ale nie dla mnie. Pomijając już nawet brak warunków to nie wyobrażam sobie siebie w jakiejkolwiek własnej działalności.

      Usuń
  2. jakie to smutne ten cały opis świetlicy. Nie wiem skąd to się bierze ale to jest widzę ogólnoświatowy problem a nie nasz polski. U nas też łatwiej coś gównianego i nudnego robić niż pozwolić komuś zabawić dzieci w inny sposób. U nas lepiej jest w przedszkolach albo żłobach prywatnych bo tam jest kasa i jakoś ludziom się bardziej chce i coś ciekawego kombinują i robią. Ale w takich państwowych to jest nadal mam wrażenie komuna. Niezbędne minimum i do domu. Albo podejście do pracy jaka płaca taka praca a że płaca do doupy to i inicjatywa własna zerowa. Tylko tak z drugiej strony jak te świetlice biorą stażystów i oni mają tam testować swoje zadania domowe no to żesz kurła jak to jest załatwiane ??? no ja bym jebutnęła do tej Twojej szkoły skargę na milion stron, że Ci tam nie umożliwiali trenowania, wykonywania zadań, że gasili Twoją inicjatywe i że kurła nie ma szans tam coś zrealizować więc albo niech to naprawią albo niech Wam pozwalają jednak w innych bardziej przyjaznych miejscach to realizować. No tak być nie powinno, że praktykant to zło konieczne. I sie nie dziwie Twojej depresji bo i bez choroby jasna cholera by mnie zalała i szlag trafił jakbym się łbem od ściany tak odbijała jak Ty. W szkole sie u nas zabija kreatywność w dzieciach ale widze, że w nauczycielach też sie u Was zabija.

    Czytam o tym swędzeniu i bólach i sie zastanawiam jak to jest przy braku cycka bo u mnie tylko brakuje kawałeczka a mam bardzo podobnie. Boli mnie klata, czasem żebra a czucia nie mam pod pachą prawie do łokcia. jak se mam pache ogolić to tylko elektryczną maszynką bo nic nie czuje. Dziwne to jak cholera i nie moge przywyknąć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też myślę, że to ogólny światowy trend. Nie tylko jeśli chodzi o pracę z dziećmi, ale ogólnie mam wrażenie że teraz wszyscy chcą robić wszystko na odpierdol, na szybko, po łebkach. Najchętniej by każdy w ogóle 3 dni maksymalnie w tygodniu pracował i to po parę godzin, najlepiej bez wychodzenia z domu, a pozostały czas na zabawę i odpoczynek przeznaczał, no bo obowiązki domowe też teraz są dla ludzi zbyt ciężkie - żarcie na wynos, sprzątaczka robi porządki i pranie, zakupy dowożone pod drzwi, kurde, nawet książka czytana przez lektora, bo samemu już za trudno...
      Szkoła wie, jak jest, bo każdy się żali na lekcji, a moja świetlica to wcale jeszcze nie najgorsza, jeśli porównać ją z tymi mijescami do których niektóre koleżanki trafiły. Niektóre zmieniły miejsce po kilku tygodniach, inne - tak ja ja - tylko narzekają. Miejsc stażu tu każdy sam sobie szuka na zasadzie, że wklepujesz w google "świetlice pozaszkolne w okolicy", sprawdzasz na stronie organizacji kontrolującej placówki pracujące z dziećmi, czy mają stosowne licencje i nie wisi żadna skarga na nich i próbujesz się skontaktować, czyli innymi słowy trafiasz w randomowe miejsce, które raczyło ci odpowiedzieć w ogóle na mejl albo telefon i które w ogóle zechce cię przyjąć. Niektóre placówki znane są już szkole, jako bezwartościoe i wtedy jak podasz nazwę nauczycielowi to od razu mówi, żeby tam nie iść, bo poprzedni studenci mieli złe doświadczenia. Szkoła nie ma niestety nic do gadania w kwestii świetlic (no chyba że coś nielegalnego się tam dzieje, prawa dzieci są łamane, stwierdza się ogromny brak higieny czy tego typu rzeczy). Nie może ich do niczego nakłaniać, niczego żądać, niczego kontrolować, nic wiele nie może zrobić, co najwyżej uprzejmie porozmawiać i spróbować przekonać, ale najczęściej sprawa wygląda tak, że po prostu student musi szukać nowego stażu. W moim przypadku to niełatwa sprawa, bo zasięg roweru czy skutera jest raczej ograniczony, a tu trzeba 2 razy dziennie móc dojechać na ten staż w każdą pogodę, no i poza tym moje koleżanki klasowe też w okolicy mieszkają i odbywają staże (opowiadając przy okazji jakie ujowe są ich świetlice).
      Takie sprostowanie jeszcze: tutejszy wychowawca świetlicy to nie jest nauczyciel. Niektóre koleżanki chcą zostać nauczycielami pomocniczymi przedszkola czy dzieci wczesnoszkolnych, ale do tego muszą zrobić jeszcze po tym inny kurs. Te świetlice działają bardziej jak żłobki (zresztą to nawet ten sam kurs jest, tylko drugi semestr jest podzielony na niemowlkai i dzieci szkolne) tylko dla dzieci szkolnych od 2,5 do 12 lat.

      Myślałam, że dziwne objawy pocyckowe to tylko przypadłość po mastektomii, a to i u Ciebie też takie atrakcje. Ja się zastanawiam, czy te laski, co to se cycki powiększają dla przyjemności, też mają takie przypadłości... i w ogóle jak można dobrowaolnie dać się pociąć po nic...?

      Usuń
    2. no ja to nie lubie żadnego krojenia i ingerencji w moje ciało. Tylko to co ratuje mi życie i zdrowie żadnych tam estetycznych dupstw. Do tego stopnia że nawet tatuaże mnie porażają a brwi permanentne to pół roku rozkminiałam czy robić zanim sie zdecydowałam.

      No to niewesoło z tymi świetlicami ale to tak wszędzie jest ...

      Usuń
  3. No powiem Ci, że u nas te staże są bardzo wymagające , a końcówka jak egzamin na studiach, choć współpraca z niektórymi osobami bywa trudna. Generalnie podejście młodych jest bardziej lekkie, niż osób dojrzałych, pewnie mają przez to łatwiej, nie przejmują się tak bardzo.
    Z tymi usługami to różnie bywa, synowi Ukraińcy robili posadzkę na balkonie, nie przetrwała jednego sezonu, zrobił reklamację. Wszędzie są czarne owce.
    jotka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U nas egzaminu ani testów nie ma, bo jest ewaluacja przez cały czas, czyli te nieszczęste projekty na stażu i domowe zadania pisemne.
      Nie powiedziałabym, by młodsze koleżanki się nie przejmowały czy miały lekko, bo widzę, że przeżywają też jak stonka wykopki. Tyle, że czasem się bardziej opierdzielają i są mniej odpowiedzialne, no i nie mają tyle na głowie, co żony i matki. Z drugiej strony z kolei o wszystko muszą się prosić rodziców, bo często jeszcze nie mają pracy, a ten kurs raczej do tanich nie należy (koło tysiąca euro trzeba liczyć na rok), co utrudnia sprawę. Ja czy dzieciate koleżanki mamy w chacie mnóstwo zabawek, akcesoriów artystycznych, sprzętu, a jak czegoś nie mamy, to idziemy do sklepu i kupujemy, a dziewczyny na utrzymaniu rodziców o każdą kartke, długopis, czy blok muszą prosić mamę lub tatę. Tak czy owak ogólnie to jednak głównie sprawa osobowości, charakteru, inteligencji czy predyspozycji.

      Usuń
  4. Jakie to jest strasznie przykre! Jesteś kreatywna, zaangażowana, starasz się, wymyślasz cuda wianki na zajęcia, wkładając to wszystkie możliwe zasoby - czas, energię, zdrowie, pieniądze - i co? Uderzasz głową w ścianę. Niezrozumienia, lenistwa, arogancji, pychy, bo "my wiemy lepiej", "my robimy tak", "bo my się nie przemęczamy".
    Smutna rzeczywistość. Szkoda Ciebie, Twojego wysiłku i zapału i szkoda dzieci, bo mają wciąż te same zajęcia, do znudzenia, byle łatwiej, byle mniej tłumaczenia i bałaganu.
    Współczuję Ci.
    Z podziwem patrzę na te wszystkie cudeńka, które przygotowałaś, ten kącik sensoryczny jest po prostu super! Czuję żal i złość na tę rzeczywistość.

    Magda, Ty dałaś z siebie wszystko, wyeksploatowałaś swoje siły i na razie posłuchaj swojego organizmu, bo mądrze Ci prawi - ODPOCZNIJ, ZWOLNIJ, ZREGENERUJ SIĘ.
    I wtedy zobaczysz, co będzie dalej.
    Może Twój opiekun stażu wstawi się za Tobą, wesprze Twoje projekty i zobowiąże grupę, by umożliwiła Ci przeprowadzenie Twoich projektów, a w każdym razie tak tego nie utrudniała!

    Trzymam kciuki, by było lepiej. Pod każdym względem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, frustracja jest ogromna i zawód jeszcze większy, ale co? Głową muru nie przebijesz! Mentor nic nie może zrobić. Szkoda zachodu. Dziś mogę rzec tylko, ze obejdę się bez ich wielkiej łaski. Ich strata, nie moja.

      Usuń
  5. Te bóle cycka to (prawdopodobnie) bóle fantomowe. Czytałam kiedyś o tym ale wiadomo-lekarzem nie jestem ;) dużo zdrowia w każdym wymiarze !

    Agnieszka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też tak myślę. No, przynajmniej częśc objawów by na to wyglądała...

      Usuń

Pisz śmiało. Podpisz się jednak, gdy komentujesz z anonima