9 lutego 2024

Gdy stare baby bawią się w ciuciubabkę przed szkołą i kradną po klasach

 Na początek pochwalę się naszą brzydką szafą z Kringloopa za 20€, o której była mowa w poprzednim wpisie. Przywieźliśmy, poskładaliśmy, spasowała idealnie pod sufit i nawet sporo rzeczy się w niej mieści. Przeleciałam jeszcze raz na szybko sklep no i znowu coś przygarnęłam. Panie, półeczki na dokumenty na moje biurko, które mi się od dawna marzyły, ale wydawały za drogie, a tu proszę w Kringloopie za 2€ (słownie: dwa euro). 



Czego uczą w szkole dla dorosłych?

W poniedziałek rozpoczęłam drugi semestr nauki w szkole dla dorosłych. Rozpoczęliśmy przedmiot "zabawa" i bawiłyśmy się tak, że prawie popłakałyśmy się ze śmiechu... 

Panie, dotąd często miałam wrażenie, że jestem jedyną dorosłą osobą w swoim otoczeniu, która w gronie dzieci czy młodzieży sama dobrze się bawi. Wspominałam na pewno nie raz, jak chodziłam z dziećmi na plac zabaw w parku, by się pohuśtać na porządnych huśtawkach i pozjeżdżać na zjeżdżalni. Raz, jak pamiętam, zostałam miło zaskoczona widokiem kobiety starszej odemnie na oko ze 20 lat, czyli emerytki, która też świetnie się bawiła zjeżdżając na zmiany z - prawdopodobnie - wnusią lub prawnusią. 

Często słyszałam określenie, że ktoś "idzie bawić dzieci" albo "MUSI BAWIĆ dzieci" i to własnie widuję najczęściej. Dorośli muszą bawić dzieci, a nie bawić się Z  DZIEĆMI. Jeśli ktoś się pyta, jaka jest różnica, to bez wątpienia należy do tej pierwszej grupy i nawet nie będę się wysilać z tłumaczeniem.

No ale słuchajcie, odkąd chodzę do szkoły, spotykam się systematycznie z ludźmi, którzy nie tylko bawią się z dziećmi, ale i  świetnie potrafią się  bawić nawet bez dzieci w zabawy dla dzieci typowe. Wyraźnie czuć i widać, że brać nie zapomniała, jak to jest być dzieciakiem. I to jest MEGA!

Nauczycielka z okazji pierwszej lekcji urządziła nam pół dnia takich właśnie zabaw. Na początku mieliśmy turniej z budowana  jaknajwyższej wieży z makaronu spaghetti i taśmy samoprzylepnej, która utrzyma piankę marschmallow. Niestety nasza grupa poniosła sromotną porażkę, bo wieża nam się zawaliła.

Potem poszliśmy przed szkołę, by bawić się na trawniku w grupową ciuciubabkę. Wszyscy mieli zasłonięte oczy, ale ciuciubabka była jedna. Zabawa przednia. Zostałam złapana i rozpoznana jako jedna z pierwszych więc miałam okazję obserwować dalszy przebieg zabawy z boku z otwartymki oczami. Miny ludzi przechodzący lub przejeżdżających bezcenne!

Ale to jeszcze nic. Potem to dopiero się działo! Otrzymaliśmy cały szereg zadań do wykonania w godzinę. W razie przegranej, mieliśmy dostać jakies głupie zadanie domowe, w razie wygranej mogliśmy zadań nauczycielce dowolne zadanie. Zadania były następujące:

napełnij flaszkę wodą za pomocą łyżeczki

ułóż zdanie z 10 słów zaczynających się na tę samą literę

policz listki w rolce papieru toaletowego

zrób mumię z użyciem papieru toaletowego

wypastuj całą tubkę pasty do zębów

narysuj klasę stopą

ułóż piosenkę na temat naszego kursu i nagraj wideo

idź do sali nr taki a taki i ukradnij stamtąd coś nie dając sie przyłapać 

rodziel poszczególne kolory koralików (około 10 kolorów w blisko litrowym słoiku)

wystrugaj cały ołówek temperówką

Te zadania mieliśmy wykonywać wspólnie, ale niektóre jak np wypastowywanie pasty miała robić jedna osoba z grupy. Piosenkę układaliśmy razem. Klasę musiał narysować stopą każdy...Jak dzieci, no jak dzieci haha.

Mówię wam, jaja jak berety. Każda z nas świetnie się przy tym bawiła. Dwie koleżanki poszły na szaber i udało im się ukraść pilota do projektora z klasy z drugiego końca szkoły. Śmiechu było co niemiara! (oczywiście, że potem go oddaliśmy).

Udało nam się dokończyć wszystkie zadania w ostatniej minutach. W międzyczasie pojawiła się inna nasze belferka, by nam poprzeszkadzać. Pomieszała nam np dopiero co z mozołem przebrane koraliki. Ale nic to, wygrałyśmy z nauczycielką i mogłyśmy jej zadać zadanie.

Przypadkiem tego dnia odbywało się wręczenie dyplomów dla innych klas i wyrychtowali salę, w której jest podium, mikrofony etc. No i któraś rzuciła pomysł, że nauczycielka razem z dwoma innymi nauczycielkami-sabotażystkami, które nam utrudniały robotę, mają zaśpiewać i zatańczy na scenie. Pomysł został jednogłośnie przyjęty. Zanim doszliśmy do tej auli, dwie kolezanki poleciały po salach i zawołały na "koncert" jakąś randomową klasę, która miała lekcje z jeszcze inną naszą nauczycielką, co tamtą wielce uchachało i nawet  nagrywła telefonem całe zajście. A występ był MEGA. Popłakałyśmy się niemal  ze śmiechu, bo one naprawdę dały czadu na tej scenie. 

Boję się jednak, że zapłacimy za to jakimś innym adaniem od czapy :-) Jedno jest pewne, na naszym kierunku wszyscy są normalni inaczej. Wszyscy mają dzikie poczucie humoru i lubią się wydurniać.

Ta szkoła ma bowiem złe i dobre strony. O wkurzających aspektach pisałam często w poprzednim semestrze. Kto wie, może teraz będzie takich pozytywnych momentów więcej do opisania.

Zaczęłam kolejny staż w świetlicy pozaszkolnej

Pierwsze wrażenia bardzo pozytywne. Jak będzie dalej, czas pokaże.

Aktualnej i poprzedniej świetlicy nie da się w ogóle porównać. To dwa różne światy. Przy czym nie da się powiedzieć, że ta jest gorsza, tamta lepsza. Są po prostu całkiem inne. Inna organizacja, inne zasady.

Gdy w środę o siódmej rano zadzwoniłam do drzwi, już tam na mnie czekano. Przywitało mnie z uśmiechem trzy babki, które od razu się przedstawiły i jedna oprowadziła mnie po lokalu. Opowiem wam, jak wygląda ta świetlica. Mieści się w ogromnym nowoczesnym budynku. Wchodzimy przez oszklone automatycznie odsuwane drzwi do dużego holu. Tam znajdujemy zwyczajne drzwi przy których jest dzwonek, domofon i kamera. Nie ma możliwości by dostać się do świetlicy niezauważonym. 

Zaraz za drzwiami są wieszaki na kurtki i półki na tornistry. Potem jest lada, przy której czuwa przynajmniej jedna pani (lub pan), która rejestruje przybycie i odejście poszczególnych dzieciaków.

Dalej mamy totalety dla dzieci, magazynek z apteczką, kuchnię dla personelu (starszaki używają jej też do odraniania lekcji po południu), łazienka dla personelu. A potem jest półokrągła szklana ściana z kilkoma wyjściami na podwórko. Na środku po całej sali rozstawione są stoliki i krzesełka, a pod ścianami wkoło są zabawki podzielone na rózne działy: szafa gier i puzzli, stół piłkarzyków, kącik lalek barbie i czytania dla maluchów, dział wielkich klocków, dział samochoddzików, dział klocków lego, cichy kącik z miękkimi kanapami dla dzieci, dywanem, książkami i teatrzykiem, piętrowy drewniany dom, który na dole wyposażony jest w zabawkową kuchnię, fotele etc, dział dużych lalek, wózków i kołysek. Zabawki można swobodnie przenosic pomiedzy działami i uzywac ich w całej sali. Sala jest ogromna, choć na pierwszy rzut oka na to nie wygląda. Jednak, gdy jest w niej tylko 20 dzieci, to masz wrażenie, że prawie nikogo nie ma, taka pustka. Gdy natomiast jest koło 80 sztuk, to człowiek czuje się jak w ulu - brzęczenie i zamieszanie. 

I tak rano właśnie jest kilkanaście, dzwadzieścia parę dzieci, a po południu tłum. Jeden dzień jednak od drugiego się różni jeśli idzie o frekwencję. 

Rano dzieci bawią się swobodnie. Gdy jest czas wyjścia do szkoły, włącza się specjalny dzwonek. Wtedy dzieci sprzatają zabawki i siadają przy stolikach. Potem woła się poszczególne szkoły, by dziatwa zakładała kurtki, czapki i zabierała tornistry, w czym oczywiście się pomaga. Najpierw ktos idzie odprowdzic tałatajstwo do najbliższej szkoły - to dosłownie przejść przez plac i już są na miejscu. W tym czasie szykuje się reszta i potem wyruszamy razem na poranny spacer do dalszych placówek. Nie jest daleko, bo około kilometra, ale trzeba maszerować w każdą pogodę i uważać na przejeżdżające rowery, motory, samochody...

Potem wracamy do świetlicy i wykładamy krzesełka na stoliki, bo wtedy przychodzi pani sprzątaczka, a my idziemy do domu. W południe (środa) lub o 15 (inne dni) wracamy. Zdejmuje się krzesełka i rozdziela zadania, czyli kto rejestruje przyjścia, kto idzie odebrać dzieci z najbliższej szkoły, kto czeka na autobusy (reszta przyjeżdża autobusami gminnymi), kto pilnuje szatni, kto kibelków (po lekcjach dzieci muszą kolejno iść na siku i mycie rąk), kto nalewa wodę i rozdziela ciastka czy owoce...

Dzieci się rozbierają, idą na siku, idą do stolika z wodą i ciasteczkami/owocami/warzywami (lub wyjmują swoje kanapki (sroda), zajadają, czasem przychodzą lub wołają o dokładkę, potem odnoszą kubeczki lub flaszki i idą sie bawić. Często (głównie w środy) wychowawczynie (to chyba lepsze słowo niż opiekunki) siadają przy stolikach dzieci i jedzą swoje kanapki razem z nimi. Ten mechanizm działa sprawnie!

Ale co istotne nikt nie zabrania dzieciom gadać, śmiać się się, wygłupiać. Nikt nie krzyczy na dzieci, gdy przewrócą butelkę z wodą, czy upuszczą ciastko na podłogę. No, chyba że się bardzo wydurniały i były wcześniej upominane (szczególnie starszaki). 

Dzieci nie muszą też czekać, aż wszyscy się posilą. Mogą się iść bawić. Po skończonym posiłku pani otwiera drzwi na podwórko i któraś (albo kilka) idzie tam dyżurować. Dzieci, które chcą, biegną po kurtki i zasuwają na podwórko. Drzwi są otwarte do wieczora. I pogoda musi być wyjątkowo zła, by dzieci nie mogły sie bawić na zewnątrz, co raczej rzadko się zdarza, bo to na prawdę musi lać jak z cebra albo wichura z kodem czerwonym przechodzić. Dzieci ganiają w te i wewte cały dzień. Zdarza się, że wracają mokre i upaprane w błocie, jak ostatnio jeden agent, który przyszedł z butem ociekającym wodą w ręce i bosą stopą, mokry do pasa oznajmiając, że piłka non stop leciała w trawę i pytając czy może but dać na kaloryfer. Koleżanka tylko przewracała oczami i się go spytała, gdzie jest taka wysoka trawa na podwórku, że mu do piersi sięgało... Ale poza tym nie było problemu... Taaa, w tym tygodniu ja głównie się plątałam i obserwowałam poczynania koleżanek. No dobra, byłam odprowadzać dzieci do szkół, pomagałam z krzesełkami, miałam dyżur w szatni, pomagałam naciągać portki i majtki po wizytach w toalecie, grałam w memo i bierki, układałm puzzle, rysowałam, trzymałam dzieci na kolanach i przytulałam. I ze sto pięćdziesiąt razy odpowiedziałam na pytanie, jak mam na imię.

Uwielbiam to. Niektóre wchodzą do świetlicy i patrzą na mnie przez chwilę spod oka. Po czym pytają innych dzieci albo innej pani kto to jest. Niektóre od razu prosto z mostu: 

- Czy jesteś nową juf*?

- Jak masz na imię?

- Gdzie mieszkasz?

- Ile masz lat?

*) juf - to skrót od dawniej używanego słowa juffrouw/jufvrouw, czyli panienka. Tak zwraca się we Flandrii do nauczycielek w szkole podstawowej i w świetlicach też dzieci nazywają wychowaczynie juf. Pan nauczyciel w podstawowce to tutaj: meester. W szkole średnej już mówi się "proszę pana", "proszę pani", czyli meneer/mevrouw zwykle plus imię lub nazwisko. Niektórzy nauczyciele pozwalają sobie mówić po imieniu, szczególnie w starszych klasach szkoły średniej.

Poza szkołą dzieci zwracają się do znajomych dorosłych po imieniu. Czyli jeśli twoje dziecko ma flamandzkich znajomych to nie spodziewaj się, że oni będą do ciebie mówić "proszę pani/pana", bo raczej rzadko sie to zdarza. Będą mówić po imieniu, jeśli je znają. Jeśli nie znają, to zapytają jak masz na imię albo będą cię tytułować "mamo/tato Krzysia" (mama/papa van Kristof). To nie brak kultury. Tutaj taki jest zwyczaj. My dorośli też nie paniujemy znajomych nawet jeśli są od nas drugietyle starsi. Można, ale jest to zupełnie zbędne. W przypadku osób starszych to jeszcze  dobrze zabrzmi, szczególnie jeśli samemu jest się młodym szczylem, ale jeśli do rodziców kumpli swoich dzieci po roku znajomości ciągle mówisz per pan/pani to już to może być lekka przesada :-)

Tutaj nawet jeśli do pana doktora czy burmistrza powiesz po imieniu nie będzie to jakoś specjalnie źle odebrane, choć w takich sytuacjach jednak już tytuły są jak najbardziej na miejscu, szczególnie w oficjalnych sytuacjach, bo tam na festynie na wsi to już różnie... ;-)

W tym tygodniu dotarło do mnie, że praca w świetlicy wymaga chodzenia do roboty dwa razy dziennie, czyli dwa razy dziennie wychodzisz do pracy i dwa razy dziennie z pracy wracasz. Dwa razy dziennie pokonujesz drogę do i z pracy. Gdy chodziłam do świetlicy oddalonej od domu raptem kilometr z hakiem to tego nie odczuwałam tak wyraźnie, ale teraz, gdy do pokonania mam odległość blisko 5 km to dopiero dociera do mnie, co to tak na prawdę znaczy. 

Znaczy to, że muszę o piątej wstać, by zdążyć ogarnąć rzeczy do ogarnięcia, zjeść śniadanie i dotrzeć na siódmą do świetlicy. Znaczy to, że przed siódmą wychodze po raz pierwszy  i przed 19 wracam po raz drugi. Znaczy to, że potrzebuję pół godziny, by dojechać tam skuterem, czy rowerem, co czasem trzeba robić dwa razy tego samego dnia. Znaczy to, że jak pada deszcz to dwie pary butów i dwie pary portek idą do suszenia, bo nie chce sie zakładać za każdym razem wszystkich akcesoriów przeciwdeszczowych. A jak się je zakłada to nie zdążają wyschać przecież i trzeba by mieć więcej kompletów: peleryn, spodni przeciwdeszczowych i ochraniaczy na buty... 


Znaczy to też, że jak nie będzie mi się chciało lub sił będę mieć za mało, by jechać rowerem, to zużyję dużo paliwa. A jak mi się będzie chciało jechać rowerem, to będę podwójnie zmęczona będę mieć zajebistą kondycję. 

rowerem przez las


Dodam tu gwoli ścisłości, że godziny pracy (w sensie pracy, czyli nie stażu) w tej placówce są różne. Jedni zaczynają wpół do siódmej, inni o siódmej, kolejni nie przychodzą rano wcale, jeszcze inni przychodzą tylko rano, ale nie przychodzą po południu, jedni po południu przychodzą wcześniej, inni później i tak samo różnie kończą. Czas pracy jest tam dosyć szalony i, jak już zauważyłam, często ustala się dyżury z dnia nia dzień, z tygodnia na tydzień. Szczególnie, gdy ktoś zachoruje, to są takie przetasowania, że głowa mała, bo tu dochodzą jeszcze zastępstwa w filiach po okolicznych miejscowowściach. 

Nie wiem, ile dokładnie ludziów pracuje w tej świetlicy, ale spora gromada. Na razie zapamietałam 6 imion koleżanek. Moja mentorka ma na imię Lena, co z wiadomych przyczyn dla MagdaLeny jest wyjątkowo łatwe do zapamiętania :-) 

Przeżyłam też juz ciekawe zdarzenie. 

W środę rano prowadziliśmy dziatwę do szkoły. Przed ósmą o tej porze roku, szczególnie gdy pada, jest jeszcze dosyć ciemnawo. Wychowawczynie noszą kamizelki odblaskowe. Niektóre dzieci też. Jedna pani zawsze ma znak stopu do przeprowadzania dzieci przez ulice. Dzieciaków idzie około 20-30, czyli raczej sporo nas jest. No, moim zdaniem, raczej trudno takiego pochodu nie zauważyć, nawet po ciemnawu. Jednakowoż nie wszyscy, jak się okazuje, mają taki dobry wzrok...

Nie uszliśmy daleko, gdy po raz pierwszy przewodniczka stada stanęła na środku drogi ze znakiem stopu uniesionym w górę. Dzieci już zaczęły maszerować, gdy nagle jakiś czub na rowerze pomiedzy nimi przejechał, o mały włos nie potrącając pani przewodniczki. Zaczęła na niego krzyczeć, ale ten pojechał dalej. Stwierdzono, że to nauczyciel z pobliskiej szkoły. Wszyscy patrzyli w kierunku, w którym pojechał i wypatrzyli pana maszerującego raźno (bo rower pewnie na jakimś zamknietym parkowisku postawił). Jedna pani zaczęła wołać machając znakiem stopu, czy pan nauczyciel to nie powinien  przypadkiem, wiedzieć, co ta rzecz oznacza? Druga się nie patyczkowała tylko do niego pomaszerowała chyżo i zaczęła mu prawić kazanie, że chyba na drugim końcu wsi słyszeli o tym, że nauczyciele powinni dawać przykład, a nie zachowywać sie jak palanci itd... Pan powiedział: "sorry, nie zauważyłem". Taaa 

Innego dnia opieprz dostała nastolatka, która podobny popis dała. 

Świadczy to tylko o tym, że prowadzenie dzieci ulicami nawet wsi wcale nie jest łatwe ani tym bardziej bezpieczne, bo ludzie mają w dupie bezpieczeństwo dzieci i innych przechodniów, bo ludzie są nieodpowiedzialni i bez wyobraźni... A co tu dopiero mówić o bezpieczeństwie dzieci idących do szkoły samopas... 

Tak, niektórym ludziom tu już całkowicie odpierdala na drodze. Z każdym miesiącem jest gorzej i gorzej. Pojebów na rowerach elektrycznych a szczególnie speedpedelecach (rowery elektryczne jadące do 50km/h) to bym masowo wystrzelała. Tak, pojebów, bo tego to ludźmi nawet nie można nazwać. Już na pewno nie rozumnymi...

Przykład z minionego tygodnia. Pyrkam sobie skuterkiem do szkoły. Przejechałam kilka kilometrów wiejskimi dróżkami i właśnie przemknęłam przez pustą (bo zamkniętą z powodu remontu) drogę główną nie daleko ronda. Rondo wygląda porządnie: duże, na środku trawiasta górka, wokół szeroka jezdnia, a wokół jezdni czerwona szeroka ścieżka dla rowerów i skuterów. Ja jadę zgodnie z przepisami tą czerwoną ścieżką. Auta się zatrzymują ładnie, ale nagle z lewej widzę POJEBA na elektryku, który UWAGA! PRZEPIERDALA RONDO NA WPROST tylko tę wyspę omijając. SZOK W TRAMPKACH. Bo przecież pierdolnięte nie będzie się "wlokło" za skuterem. Najlepsze, że dalej jechał przez kolejne kilka kilometrów (do samej mojej szkoły) cały czas przede mną w tej samej odległości. 

Innego dnia zatrzymuję się na końcu ścieżki rowerowej, by włączyć się do ruchu na jezdni (no bo ścieżka się skończyła i nie ma innej możliwości). Czekam, bo ruch duży, ale widzę że za trzy auta jest duża przerwa, to spokojnie, bezpiecznie sobie wjadę, a tu obok mnie po lewej przejeżdża pojebiec i wpierdala się na chama na jezdnię tak że kierowcy muszą nagle hamować. Oczywiście dalej cipoląg i tak nie naśpieszy, bo sie zwyczajnie nie da i dalej aż do samej mojej szkoły go widzę przede mną w tej samej odległości, bo tam jest duży ruch a droga wąska i żeby się zesrał to nie naśpieszy nawet rowerem. A to zawsze ci sami ludzie na tych samych rowerach.

Gdy zatrzymuję się na dużym skrzyżowaniu i wciskam przycisk na przejeździe dla rowerów (zielone dla rowerów i pieszych nie zapalai się tam, jeśli nie włączysz przycisku) nie raz i nie dwa spotkałam się z sytuacją, że pojeb mnie ominął i przejechał na czerwonym, bo czekanie na zielone światło jest dla lamusów.

I tak każdego tygodnia coś podobnego napotykam. Małżonek, który codziennie blisko 30km w jedną stronę nagina,  to już takie historie opowiada, że słów po prostu brak... W minionym tygodniu widział jak laleczka za kierownicą wjechała na ścieżkę rowerową i potrąciła staruszkę... Babciowina na szczęście wstała o własnych siłach i zaczęła jebać pindzię, więc Małżonek uznał, że nie ma co się mieszać do zdarzenia i pojechał dalej. Ale myśl, że jutro to mogę być ja albo któreś z naszych dzieci jednak nie daje spokoju. 

Wypadki z udziałem dzieci są niestety częste. Szczególnie pod szkołami. Kilka lat temu sama byłam świadkiem takiego zdarzenia u nas pod szkołą na wsi. Pani "nie zauważyła dziewczynki' NA PRZEJŚCIU DLA PIESZYCH POD SZKOŁĄ!!! Na szczęście jechała dosyć wolno i dziecko się "tylko" potłukło i "tylko" przeraziło. ale ja i tak taką biczę bym z przyjemnością potrąciła skuterem, by poczuła na własnej skórze jak to jest, bo może wtedy by coś tam w główce zaświtało, coś by tam może zaiskrzyło i jakies dwie szare komórki by się uaktywniły...

Wszyscy nagle się wszędzie spieszą, bo jeden z drugim nie wyjdzie z domu pięć minut wcześniej, bo by sie zesrał jakby wyszedł...

Tabletki na ADHD powodują problemy z sercem

Najstarsza zaczęła brać Rilatine (10mg) - tabletki na ADHD. Przez pierwsze dni się cieszyła, że czuje wyraźnie pozytywne działanie i że jest tak jak mówił pan doktor, czyli że nagle jej myśli nie rozbiegają się na 20 różnych stron i się nie gubią tylko płyną jednym strumieniem. Może się koncentrować na jednej rzeczy dobrze. Była zadowolona. Po paru dniach jednak serducho zaczęło jej walić jak oszalałe. Kręciło się w głowie, ciśnienie i puls wzrosły znacznie. Nie mogła zasnąć przez całą noc. Zaczęliśmy się zatem bardzo niepokoić. W ulotce kazało, że problemy z sercem są bardzo popularnymi powikłaniami, ale nie kazało, co wtedy robić... Postanowiliśmy zaprzestać brania leku i umówić się do psychiatry. W międzyczasie zasięgnęłam przez chat opinii znajomej, która po pierwsze zna się na lekach z racji wykształcenia, a po drugie sama ma doświadczenie z tym lekiem. Wspólnie doszłyśmy do wniosku, że istnieje opcja, iż najniższa dawka dla dorosłych może być dla chudej Najstarszej za duża. Najstarsza waży raptem 40 kilo, co jak na dosyć wysoką 21-latkę jest wyjątkowo niską wagą. Oczywiście przyczyn może być bez liku. Może zwyczajnie to nie jest lek tolerowany przez Naszą Najstrarszą i tyle. Wkrótce się dowiemy, co pan doktor myśli na ten temat, a póki co musimy czekać kilka dni. Najstarsza jest smutna z tego powodu, bo już się zaczęła bardzo cieszyć, że może jej życie się poprawi, może będzie mogła sprawniej, a może całkiem normalnie funkcjonować, a tu nagle klapa z tym lekiem... Oczywiście mamy nadzieję, że doktor znajdzie jakieś rozwiązanie tego problemu, bo działanie Rilatiny wydaje się bardzo dobre...

A tymczasem wiosna się skrada powoli 🥀

W zeszłą niedzielę poszliśmy powandelować* z Małżonkiem po okolicy i napotkaliśmy stado przebiśniegów. Małżonek się śmiał, że co to za przebiśniegi bez śniegu, przez który się można przebi(ć).


Czasem... a raczej dosyć często używamy w życiu codziennym własnojęzycznie spolszczonych słów niderlandzkich. Bo to jest fajne. Wandelować pochodzi od słowa wandelen [łandelen] (spacerować).

Właśnie pomyślałam, że napiszę cały post po takiemu naszemu polskonederlands języku. Dla hecy, bom ciekawa, czy ktokolwiek spoza niderlandzkojęzycznych krajów jest w stanie zrozumieć, jak rodacy (szczególnie dzieciaci) na obczyźnie ze sobą rozmawiają.

Poza przebiśniegami napotkaliśy też stado saren, co już mnie wpiekliło niezdrowo. No bo, panie, przeważnie idąc wandelować biorę ze sobą aparat fotograficzny, bo tylko z jego użyciem da się zrobić w miarę sensowne zdjęcia z oddali. Może nie jakiś szał, bo to raczej prosty aparat dla prostych ludzi, ale ma niezły zoom i to się mu chwali. No i aparat to jednak nie telefon, choć nowoczesne telefony zdjęcia robią całkiem przyzwoite... Na potrzeby takiego bloga czy durnego insta w sam raz w każdym razie.

No ale tym razem uznałam, że przecież o tej szaroburej porze to mała szansa by koło domu coś wyhaczyć fotogenicznego. BŁĄD! Najpierw zobaczyłam pustułkę przydrożnym drzewie. Chwilę później kolejną wiszącą z pół metra naz ziemią, bo pewnie coś tam upatrzyła jadalengo. Gdy podeszliśmy bliżej poleciała na pastwisko i usiadła se na palu. Bo może. A ja bez aparatu! Aaaaaaa!

Najgorsze jednak były sarny. No france ubogie! Jak mieszkam tu 10 lat, tak tutejsze sarny znałam głównie ze słyszenia. Młoda często ponoć je spotykała w lesie. Ja natomiast nigdy! Kurde, nawet Małżonek, który mniej niż my po lesie się szwendał, widział kilka razy jelenie czy sarenki w drodze do pracy. A ja nie! I to nie było okej. A tu teraz, gdy idę sobie BEZ APARATU te mendy biegną sobie całym stadkiem wzdłuż lasu, potem po pastwiskach i z powrotem wzdłuż lasu. A ja nie mam aparatu przy sobie i nie mogę zrobić im zdjęcia, by udowodnić, że je serio widziałam. Co za bezczelne złośliwe stworzenia! Ale kiedyś jeszcze je zdybię, zobaczycie.

A Młody się popsuł

Przeczytaliśmy jedną książkę i od razu pojechaliśmy do biblioteki poszukać następnej. Duża Siostra poleciła coś i akurat było na półce. Jest w czytaniu i się podoba. No, popsuł się. Kto to widział czytać książki!?

w bibliotece…



1 komentarz:

  1. Och przywołałaś wspomnienie mojej podyplomówki, najlepsze zajęcia, to te z pedagogiki zabawy. Od razu tez było widać, kto zachował w sobie dziecko, a kto wydoroślał na amen.
    Ruch drogowy staje coraz bardziej niebezpieczny, strach wyjeżdżać na drogi...a najwięcej wypadków z pieszymi na pasach właśnie!

    OdpowiedzUsuń

Pisz śmiało. Podpisz się jednak, gdy komentujesz z anonima