13 września 2024

Od poniedziałku zaczynam pracę w świetlicy pozaszkolnej!

Co to był, panie, za tydzień dziki! 


W poniedziałek po południu miałam drugą część rozmowy kwalifikacyjnej. Tym razem już stacjonarnie w świetlicy, do której mam około 3 km. Odkad się dowiedziałam, że to nie nie chodzi o świetlicę w miasteczku tylko w sąsiednich wioskach to już mi zaczęło zależeć na tym, by ją dostać. W związku z czym mój entuzjazm aktywował się w pełni. Okazało się, że w tym wypadku nic więcej nie było potrzebne...

Moja zajebistość wystarczyła ;-)


Drzwi otworzyła mi z uśmiechem sympatyczna pani. 

Po wymianie uprzejmości od razu zaczęła mnie oprowadzać po świetlicy i tłumaczyć przy okazji, jak wygląda przeciętny dzień i jak rozplanowana jest praca. 

Większość osób ma na zmiany dyżury w dwóch świetlicach w sąsiednich miejscowościach (ja mieszkam gdzies po środku w jeszcze innej wsi, zatem pod tym względem idealnie). W jednej świetlicy jest przeważnie 30-50 dzieci w wieku od 2-12 lat, w drugiej trochę mniej. W jednej gromadzą się dzieciaki z dwóch szkół, w drugiej z przedszkola i szkoły podstawowej. W czasie ferii ta mniejsza świetlica nie pracuje. Wszystkie dzieci mogą zapisywać się do tej jednej na zajęcia feryjne, ale liczba dzieciaków jest ograniczona, bodajże do 30 (nie wszystko spamiętałam).

Pracuje się 20 godzin w tygodniu.

Rano zaprowadza się dzieci do szkół, a po południu je odbiera. Trasę szkoła-świetlica pokonuje się na piechotę. Szkoły są niedaleko, chyba około kilometr do dwóch. W drugiej tylko do przedszkola trzeba maszerować, bo podstawówka jest na miejscu.

Dzieci podzielone są na dwie grupy według wieku, a każdy wychowawca ma odgórny przydział dyżuru na dany dzień w określonym miejscu: ten maluchy, tamten, starszaki, jeden w środku, inny na podwórku. Raz w tygodniu razem opracowuje się i przygotowuje zajęcia na środy czy na ferie i robi to kilka osób, gdy inne pełnią dyżur przy dzieciach... 

Z opowieści, czyli w teorii świetlica mi się od razu spodobała. Z wyglądu może bez fajerwerków, ale też i nie najgorzej się prezentuje. Mieści się w jakimś starym budynku. Na piętrze jest biuro i magazyn zapasowych zabawek oraz różnych materiałów. Mieści się tam też jakaś akademia muzyczna... nawet nie wiedziałam, że coś takiego na tej wiosce mają!

Po obejrzeniu świetlicy usiadłyśmy do rozmowy. Pani przeglądała zapiski koleżanki która mnie egzaminowała za pierwszym razem i czytała mi, co tam zapisano dopytując czasem o szczegóły. Z każdego punktu dostałam po pierwszej rozmowie 3 na 4, czyli wyśmienicie jak na nowicjusza w tej branży. Rozmówczyni wydawała się być bardzo zadowolona z rozmowy ze mną, a i ja też bardzo pozytywną aurę od niej czułam.

Gadałyśmy jakies półtorej godziny i na koniec powiedziała, że teraz porozmawia z koleżanką i za parę dni dadzą mi znać, co i jak. I że pewnie różne dokumenty w razie co będę musiała jeszcze dostarczyć... 

We wtorek po południu otrzymałam od tej pani mejl, że rozmowa ze mną bardzo ją satysfakcjonuje i że jak dam rady zebrać, wypełnić, podpisać i przesłać jej wszystkie potrzebne dokumenty, to od poniedziałku będę mogła zaczynać. Inaczej będę musieć chwilę poczekać, bo osoba odpowiedzialna ze personel idzie potem na urlop.... Zdziwko lekkie mnie szarpnęło, nie powiem, że tak szybko.

No mnie tam się nie spieszy co prawda, ale wypełniłam w komputerze podesłany dokument odpowiednimi danymi osobistymi, potem to wydrukowałam, podpisałam, zeskanowałam i wysłałam. 

Dołączyłam kopię dyplomu, zaświadczenie o niekaralności specjalne do pracy z dziećmi, które już przezornie sobie przed rozmową załatwiłam poprzez aplikację z mojego urzędu gminy (tu technologia jest bardzo na plus - ten dokument otrzymuje i wysyła się mejlem, a na nim jest kod do skanowania, który pracodawca sobie może zeskanować i sprawdzić moje dane w necie), dokument z ilością urlopu (znowu chwała technologii i podpisom elektronicznym). Potrzebowałam jeszcze atestu od lekarza rodzinnego, że nie mam żadnych chorób psychicznych ani zakaźnych, ale na ten czas wystraczył skan podpisanego przeze mnie oświadczenia. Atest od doktora mogę przynieść, jak przyjdę podpisać kontrakt. 

Fajno, że większość tych rzeczy mogłam wykonać bez ruszania się z kanapy. 

Tylko do lekarki się musiałam pofatygować osobiście. Nie dało się umówić wizyty wcześniej niż na piątek, bo trwa sezon szczepień na grypę i covid... Nasze lekarki co prawda wyznaczyły specjalne dni, kiedy można się umówić na szczepionkę na grypę, w inny dzień na covid, a w jeszcze inny na obie na raz. Niemniej jednak to i tak spiętrza normalne wizyty, bo od groma ludzi się tutaj szczepi,  i nie da się, jak zwykle rano umówić online na za chwilę ani nawet na drugi dzień. W razie choroby to można zadzwonić i pewnie gdzieś tam wcisną, ale z takimi pierdołami jak atesty to przecież nikt nie będzie się wygłupiał.

Wczoraj po południu dostałam mejl, że mój kontrakt już gotowy (i nawet dostałam go mejlem do przeczytania) i że w poniedziałek oczekują mnie już w pracy, a przy okazji podpiszę dokumenty.

W mejlu były też już rozpisane moje dyżury na resztę miesiąca.

 I tak np w pierwszy dzień zapisano dla mnie na rano dwugodzinne zebranie pracownicze i półtorej godziny na popołudniowym dyżurze. We wtorek mam najpierw od 13.30 dwie godziny przygotowania zajęć feryjnych dla dzieci, a potem jeszcze półtorej godziny dyżuru do 17. W środę mam dużur poranny  od 6.55 i potem od południa 2 godziny. Jednego dnia mam rano i po południu w tej drugiej świetlicy.

Każdego dnia praktycznie inaczej, czyli czas pracy będę mieć dosyć szalony. Najpóźniej kończyć będę o 18.15, a najwcześniej o 6.55 zaczynać.

 Zważywszy jednak na to, że plan dostaje się z dużym wyprzedzeniem, to wszystko można sobie dobrze planować. 

Dziś dostałam jeszcze link do pobrania specjalnej aplikacji Koala, w której jest mój plan godzin, ale też dyżury kolegów. Co ciekawe z tej apki mogę też do tych kolegów i do kierownictwa dzwonić bezpośrednio czy pisać. Z apki sprawdza się też ilość dostępnego i wybranego urlopu. Dla mnie bomba! Bardzo praktyczna i przejrzysta aplikacja.

Jak na razie wszystko mi się podoba. Po rozpoczęciu pracy wszystko może się oczywiście diametralnie zmienić w moim zapatrywaniu się na tę robotę, ale nie ma co gdybać. Trza poczekać i się przekonać organoleptycznie. Jestem wielce podekscytowana i nie mogę się doczekać. Niepokój lekki oczywiście też mi towarzyszy, bo nie wiem, co za ludki tam pracują, jakie dzieci są, jak zajęcia wyglądają i w ogóle tysiąc pytajników.

Tak czy owak jest tak jak podejrzewałam, że będzie i jak logika podpowiada. Skoro brakuje tysięcy wychowawców świetlicy i żłobków, to znalezienie pracy w tym zawodzie musi być czystą formalnością. I tak, znowu miałam podobne uczucie, co w trakcie rozmowy kwalifikacyjnej do nowego biura sprzątajacego jakiś czas temu, czyli że to oni mi zachwalają swoją świetlicę, bym łaskawie zechciała akurat u nich pracować, a nie u konkurencji... No to dobra, łaskawie postanowiłam się zgodzić haha. 

A tak serio to bardzo, bardzo  się cieszę, że akurat w tej świetlicy był wakat i że mogę już iść do pracy.

Te 2 miesiące wakacji bardzo mi było potrzebne i dobrze mi zrobiło. Myślę też, że bardzo dobrze ten czas wykorzystałam, że dużo odpoczywałam, samym miłym i fajnym zajęciom się oddając i w ten sposób nabierając energii i dochodząc do siebie po kursie i lecząc się z traumy po stażu tej jednej niedobrej świetlicy. Dziś moje baterie zdają się być naładowane w 100%, a i motywacja, optymizm i chęci do pracy wróciły do swojego normalnego bardzo wysokiego stanu. Jednym słowem czuję, że mogę znowu góry przenosić. Oczywiście, że za parę dni pewnie uznam, że w dupie to mam, niech stoją, ale dziś cieszę się dobrym samopoczuciem i nawet nagły napad jesieni mi nastroju nie popsuł, a to już wielka sprawa.

No zlitujcie się! W sobotę ganieliśmy po wrzosowisku w krótkich portkach ocierając pot z czoła, bo było bliso 30 stopni, a wczoraj było 10 i znowu mamy typowo belgijską aurę, czyli co 5 minut przez całe dnie zmienia się diametralnie. 5 minut błękitne niebo bez jednej chmurki, nagle w sekundę robi się czarno i ciemno, a znieba leją wiadrami wodę, by 5 minut dalej znowu jarzyło jasne słońce na czystym błękicie, a po chwili na powrót ciągnęły czarne chmury z hektolitrami wody albo i gradu czy piorunów. Ocipieć idzie.

Młody codziennie wraca ze szkoły rowerem przemoknięty do suchej nitki szczękając zębami. Naprędce wygrzebywaliśmy z dna szafy ciepłe kurtki i rękawiczki, by nam na rowerze czy skuterze dupsko nie odmarzało.

Liście na drzewach zaczęły bardzo szybko żółknać i opadać. Kukurydza szumi wszędzie ponuro w porannych mgłach, tylko te kwitnące tu i ówdzie pola słoneczników ciągle rozjaśniają krajobraz. Dziś właśnie wybrałyśmy się z Najstarszą na spacer w pobliżu takiego jednego pola i narobiłyśmy im zdjęć.

W międzyczasie odbyłyśmy z Najstarszą pogawędkę telefoniczną z jej kołczką z biura pracy, która streściła nam kolejne kroki, które już z kolegą omówiła i spisali w oficjalnym dokumencie. Nie długo mają wysłać jej termin kolejnego spotkania.

Młody zaliczył kolejne lekcje w akademii, ale jedna pani się rozchorowała i jednej lekcji nie mieli. Chyba coś poważniejszego, bo dziś dzwonili z Akademii, by Ajzajdora poinformować, że będzie zastępstwo i lekcja bedzie zaczynać się pół godziny wcześniej, a potem będą musieć czekać pół godziny na następną, i że dalej spróbują i drugą lekcję przestawić o pół godziny.

Szkoła zwykła przysłała info, że nie długo odbędzie się dzień sportu i jakieś pierwsze faktury za różne rzeczy. Napisali też już pierwsze testy. Dziś Młody oświdczył, że z matmy był test z materiału z poprzedniego roku i że trudny był, czyli że nie ma się co rewelacyjnych punktów spodziewać. Z francuskiego ponoć poszło lepiej...

Najstarszej jakiś czas temu popsuł się komputer. Jest jeszcze na gwarancji, ale w sklepie nie potrafili go naptrawić i odesłali do serwisu. Obiecali zgrać dane, co ma 50 dych kosztować, bo tego gwarancja nie obejmuje. Najstarsza czeka z niecierpliwością. Dobrze, że na chacie zalegał jakiś stary laptop to korzysta z niego. Tyle tylko, że kompa ma podpiętego na kablu, bo na poddaszu nie ma zasięgu wi-fi, a laptop ma inne gniazdgo i nie da się podpiąć, a wi-fi nie łapie. Więc biedaczka zmuszona jest siedzieć teraz w salonie z laptopem. Ale spoko, przynajmniej do kuchni ma blisko i co chwilę idzie sobie herbaty robić albo jakiejśc szamy szukać. No i skoro jest w pobliżu, to i przy okazji przy gotowaniu się częściej udzieli. Wszystko ma swoje wady i zalety.

Ja ciągle walczę jeszcze z tymi diabelnymi puzzlami z 3 tysięcy sztuk. Trudne jakieś...

Ale nie dawno pojechałyśmy z Młodą do dalekiego sklepu po siano dla świń i po drodze był Kringwinkel, no tośmy wstąpiły, a tam tyle puzzli... Wzięłyśmy trzy pudełka, bo dobrze mieć duży wybór w domu. Teraz już z 10 mamy na zapasie. Na szczęście na 3000 już chyba tylko jedne. Reszta 500 i 1000. 

Dobra, teraz pora na kąpciu, amciu i idę do łóżka trochę poczytać, bo właśnie zaczęłam kolejny kryminał mojego ulubionego flamandzkiego (niestety już nieżyjącego) autora Pietera Aspe. Czytając ciągle spotykam słowa i zwroty, których nie znam i sobie je tłumaczę z nadzieją, że uda mi się zapamiętać. Jednakże skonstatowałam, że już coraz rzadziej muszę cokolwiek tłumaczyć, bo większość wyrazów już znam, co mnie bardzo raduje i podwyższa poczucie własnej wartości. To oznacza bowiem, że ciągle każdego dnia dużo nowych słów przyswajam, choć na co dzień nie jestem tego w ogóle świadoma, a nie raz nawet myślę, że tkwię w miejscu i nie robię żadnych językowych postępów.

Na koniec oczywiście zdjęcia z ostatnich dni z okolicy... Randomowo, bo nie chce mi sie przesuwać, by jakoś sensownie ułożyć.

zabytkowy opuszczony domek, którego remont utknął kilka lat temu



kapliczka przydrożna

droga wzdłuż torów i słoneczników

widok na browar PALM w sąsiedniej wsi






wybujała jarzębina

koń jaki jest, każdy widzi

barany i traktor


"sprzedane"

kalina




betonowe ogrodzenia pastwisk

wielkie skrzypy






przejście dla pieszych i rowerów pod torami

przejście pod torami
















selfiequeen

skrzyp




brrr...

Wszystkie Piękne Świnie

Boba

Lady i Babcia Love 

nowe używane puzzle

nowe używane puzzle

nowe stare używane puzzle 

Migotka chcąca wiedzieć, czy mam coś do jedzenia...

Love z sianem na nosie (jak zwykle)

Lady czilująca bombę

Migotka cziljąca bombę