6 września 2024

Chłopak z gitarą...

 I już tydzień września za nami. Młody rozpoczął już drugą klasę szkoły średniej. Niepojęte, jak to zleciało!

Patrzę na zdjęcia sprzed 10 lat i wspominam, jak Młody mający 2,5 roku nie mógł się doczekać pierwszego dnia w szkole, jak na wieczór zapoznawczy w przedszkolu musiał iść z plecaczkiem, bo przecież mówiliśmy mu, że z tym do szkoły będzie chodził i jaki był zły, że w niedzielę nie może iść do przedszkola. Nie mógł się doczekać, kiedy ten poniedziałek nadejdzie... A wtedy pomaszerowalii do szkoły we trójkę. Maszerowali albo jechali rowerami. Znaczy Duże jechały same, a Księciunio w foteliku na rowerze Matki...

Trójca 10 lat temu w pierwszy dzień szkoły.


W tym roku niemal z takim samym entuzjazmem czekał na pierwszy dzień w Akademii Muzycznej. Zajecia ma dwa razy w tygodniu. Jedengo dnia ma 2 lekcje pod rząd: naukę nut i "grupowe muzykowanie", które zaczynają się o 18.45 i kończą o 20.45. Tedwie  lekcje odbywają się w dość dużej grupie ludzi w wieku od kilkunastu do kilkudziesięciu lat, bo Młody chodzi na lekcje dla dorosłych, gdyż w grupie dziecięcej jest sporo maluchów z wczesnych klas podstawówki i nauka jest tam raczej powolna, a Młody chce jak najszybciej się uczyć.
 Lekcje gitary ma w środę popołudniu, bo w środy lekcje w zwykłej szkole są tylko do południa. Na tą lekcję będzie chodził z dwoma 15-latkami, którzy już są na poziomie zaawansowanym, gdyż bodajże od 6 lat grają na gitarze. 
Pierwsze wrażenia? Wszystkie zajęcia były super, uważa Epicki i dodaje jakby z lekkim zdziwieniem, że nauka gry to jednak jest trudna.

Przechodząc koło sali baletu wspomniałam, jak Młoda tam ćwiczyła przez rok... Potem zrezygnowała, bo nie chciała ćwiczyć z młodszymi dziećmi, a musiałaby z młodszymi, gdyż jej rówieśniczki zaczęły kilka lat wcześniej  i szły wtedy na wyższy poziom... To był zatem krótki epizod, ale Młoda go dosyć wesoło wspomina więc uważam, że fajnie, iż było jej dane spróbować...

Młoda dawno temu...

W tym tygodniu zawoziłam Młodego skuterem, a wracał na nogach, bo taką miał fanaberię. Drugiego dnia zachciało mu się iść przez las, a my siedzimy z Małżonkiem i się zastanawiamy, co go tak długo nie ma z tej akademii i nie ma, aż w koncu ten przybywa i mówi - Kurde, złą drogą poszedłem i przez chwilę nie wiedziałem, gdzie jestem...  aż zobaczyłen ten drewniany domek... 
Znam ten ból. Ta jest takie skrzyżowanie, na którym jedna droga wydaje się wieść prosto w stronę naszego domu... a kawałek potem skręca, skręca i zaczynasz się od domu coraz bardziej oddalać, no i wychodzisz z powrotem w środku tego cholernego lasu buachacha. Tylko nasza Młoda zna wszystkie ścieżki perfekcyjnie i nawet w środku bezksiężycowej nocy może się tam szwendać i nie pomyli ścieżek. 
W następne tygodnie pewnie będzie jeździł na rowerze. Tata obiecał mu podwózkę, gdyby lało. Oczywiście tylko w ten dzień, w którym zajęcia są wieczorem, bo o 17 to go jeszcze w domu nie ma.

Ze zwykłej szkoły Młody też jest zadowolony. Nauczyciele w dużej mierze ci sami, co w zeszłym roku. Tylko chyba dwóch nowych dostali, ale ponoć też fajni. 

Najstarsza miała kolejne spotkanie w biurze pracy. Woziłam ją i uczestniczyłam w spotkaniu. Tym razem poznaliśmy nowego pana, który będzie odpowiedzialny za organizację i koordynację wsparcia socjalnego. Pani, która będzie odpowiedzialana za staże i którą poznaliśmy poprzednum razem też była. Pan ma się dowiedzieć, czy diagnoza ADHD od polskiego psychiatry jest tu uznawana, bo z diagnozą ADHD ponoć jest tu więcej profitów w kwestii szukania pracy i pracy jako takiej (więcej wsparcia i możliwości). Wszystko spoko, tylko jak dla mnie to to dosyć opornie idzie ta ich pomoc. Bujamy się już chyba z rok i jakoś nic specjalnie do przodu nie ruszyło, w sensie że nic nie zadziało się w kwestii samego szukania pracy czy choćby pomysłu na ową. Ciągle tylko nowych ludzi poznajemy, którzy mają Najstarszej pomagać w drodze na rynek pracy, co jednak póki co żadnych wymiermych korzyści nie przyniosło. Trzeba najwyraźniej uzbroić się w cierpliwość.

Ubezpieczenie jej na szczęście odbanowali. Możemy zatem już wrzucić wszystkie faktury do skrzynki ubezpieczyciela, bo już się 500€ uzbierało. Trochę powinni oddać. Ostatnio zapłaciła ponad 200€ od razu po zabiegu u dentysty w szpitalu, ale w tym tygodniu przyszła jeszcze faktura na 80€ za ten sam dzień. Nie ogarniesz tego zwykłym rozumem...

Ja zaliczyłam pierwszą rozmowę kwalifikacyjną. Pani powiedziała, że pozytywnie i że przekaże jej wynik do świetlicy, a oni zaproszą mnie na kolejną rozmowę. Parę dni temu otrzymałam mejl od kierowniczki świetlicy, w którym zaprasza mnie na przyszły tydzień na rozmowę i obejrzenie świetlicy. Co, jak mniemam, nie oznacza jeszcze, że mnie zatrudnią, ale szanse już jakieś są. Co ważniejsze okazało się, że moje podejrzenia były słuszne i że to nie chodzi o świetlicę w miasteczku, tylko na wsi i to sąsiedniej wsi albo wioskach, bo to tak samo działa jak i te świetlice, w których odbywałam staż, że pracujesz niby w jednej świetlicy, ale jak zajdzie taka potrzeba, lecisz na inną wieś.

Pani z góry powiadomiła mnie, że jeśli podejmę pracę u nich to tylko na dwa lata, bo jeszcze tylko 2 lata ich organizacja będzie prowadziła te świetlice, a potem przejmie je inna organizacja, bo dyrekcja tej sieci szkół tak zdecydowała.

I tak oto się dowiedziałam, że to szkoły czasem wybierają, kto będzie organizował czas przed lekcjami i po lekcjach ich uczniom. Nie wiem, jak wy, ale ja o nie do końca to kumam. Znaczy rozumiem, o co chodzi, ale nie pojmuję po co i co to ma na celu niby... 

Już same te sieci szkół, które się w ostatnich latach potworzyły to dla mnie niezła zagwozdka. Też nie wiem, o co chodzi. Znaczy pewnie jak zwykle o pieniędze, ale w moim mniemaniu  nic dobrego z tego nie wynika. Akurat widziałam jaki takie łączenie kilku różnych szkół w jedną z wieloma filiami wpływa na jakość, gdy tak się zadziało ze szkołą, do której uczęszczała Najstarsza. Co więcej jedna z moich klientek w innej z tego kompleksu była nauczycielem i ona wraz z kolegami, a nawet siostrzenicą będącą uczniem tej szkoły podzielali moją opinię na ten temat. Najstarsza zaczęła naukę w małej szkółce średniej, w której wszyscy się znali, a w klasach było po kilkoro uczniów. Rewelacyjne warunki nauki i pracy. Szkoła ta miała zajebistego dyrektora, który w nowo powstałym molochu został jakimś dyrektorem administracyjnym, czyli - powiedzmy sobie - nikim pewnie ważnym. A sam moloch powstały z połączenia kilku szkół stał się... no molochem. Co tu dużo opowiadać, każdy wie chyba jaka jest różnica między małą szkółką a molochem, gdzie uczeń staje się anonimowym numerkiem...

Tak się podziało z wieloma szkołami w okolicy. Ta sieć szkół od świetlicy, tak samo jak wyżej wspomniany moloch, łączy zarówno podstawówki jak i szkoły średnie w jedną organizację. Nie wiem, jak tam teraz tamta organizacja od szkoły Najstarszej, ale ta od świetlicy ogarnia w każdym razie całą gminę, czyli różne miejscowości... Nie wiem, jak to ogólnie funkcjonuje w praktyce. Wiem, że Dziewczyny miały nieprzyjemność chodzić przez 2 lata do jednej ze szkół średnich należących do tej sieci... Młoda chciała sobie potem odebrać życie i do dziś bierze antydepresanty... Mam jednak nadzieję, że podstawówki na wsiach jednak trzymają się swoich dawnych zasad i tylko nazwę mają wspólną. 

Świetlica na pewno ma własne zasady i z tego co na kursie było mówione, to  te zasady są całkiem dobre. No ale kurde ciągle jeszcze jestem w lekkim szoku, jak to działa i że to nie jest tak, jak myślałam, że jest. Ja wiecznie zdziwiona...

Mnie się ubzdurało jakoś, że to od firmy prowadzącej świetlice zależy, gdzie otworzą swoją świetlicę. Nie pomyślałam, że to dyrekcja czy tam inny zarządca szkoły wybiera, kto będzie w jego szkole świetlicę prowadził, podczas gdy ta organizacja wydaje się przecież od szkoły formalnie niezależna nawet jak w murach szkoły funkcjonuje, o ile dobrze mi wiadomo... Znaczy okej, to że wybiera firmę to okej, nawet ma sens, ale po cholerę go zmieniać? 
Wydaje się to kompletnie bez sensu. 
Bez wątpienia wprowadza wiele zamieszania w kwestii zatrudnienia ludzi. No bo jak se to niby to wyobrażacie? Tych świetlic danej organziacji jest kilka, a w każdej zatrudnionych jest kilka wychowawców i nagle przychodzi nowa firma. Ona raczej nie ma na miejscu ludzi tylko musi zatrudnić nowych. A ta która odchodzi, musi swoich prawdopodbnie zwolnić, bo w świetlicach pracuje się w swojej okolicy, a jak ci całą sieć świetlic z okolicy zabierają, to nie przejdziesz ot tak do innej z tej samej sieci, bo takowych nie będzie w okolicy... No pojebane jak Lato z Radiem. Jest szansa, że nowa firma przejmie wychowawców, bo ta by logika nakazywała, ale czy aby na pewno...?
Nic to, póki co mnie to jeszcze nie dotyczy i na razie nie muszę się tym kłopotać. Zobaczymy, co kierownicza świetlicy powie mi po niedzieli i co ja powiem, zobaczywszy ten przybytek...

Nasze kurczaki nieustannie są obiektem naszego zainteresowania i niewyczerpanym źródłem pozytywnej energii. Piękne są i fajne.

Jakiś czas temu Sunny Mama, zwana Szansą, przestała się nimi zajmować, co oznajmiła im dziobaniem wszystkich i agresywnym ich przeganianiem. Pojęły w mig i odłączyły się od rodziców. Teraz młodziki pod kierownictwem Chica'ego stanowią osobne stadko, a Heniek i Sunny osobne. Heniek nadal jest jednak głównym kierownikiem wszystkich kur i on wszystkim zarządza. Nawet jak nie zawsze zdaje się wiedzieć o co chodzi, to i tak rządzi. Pierwsze dni po odłączeniu kurczaków od mamy nawet robił problemy. Nie chciał ich wpuścić wieczorem do kurnika. Gdy chciały wejść pierwsze, włazil za nimi i wyganiał je z kurnika. Musiały czekać, aż kurza matka się łaskawie zdecyduje na wejście do domu, a za nią na grzędę wejdzie kurzy ojciec. Tyle tylko, że ten siedząc na grzędzie koło wejścia znowu okładał je dziobem, gdy tylko wściubiały łby do środka. Jednak jakoś sobie radziły i przebiegały w pośpiechu, choć nie zawsze udało im się razów uniknąć. Powoli się jakoś jednak chyba dotarli, bo teraz wszystko nawet sprawnie idzie. 
Rano czasem Sunny niesie od razu jajko, a wtedy Heniek z nią zostaje, bo on nie do końca rozumie, po co ona tak tam siedzi w tym kurniku. Czasem i kilka razy do niej zajrzy... Gdy rano zostaje jej towarzyszyć, młodzież wychodzi sama i nieśpiesznie udają się w stronę paśnika i pojnika. najadłszy się, czekają w werandzie, aż rodzice wyjdą. Wtedy chodzą razem po ogrodzie. Trzymają zwykle dystans od starych, ale jednak są blisko. W tych samych momentach się posilają, w tych samych drzemią, w tych samych okopują i w tych samych upiększają (poprawiają pióra). Robią to wszystko na zmiany przez cały dzień po kilka razy, a w międzyczasie oczywiście eksploruja cały ogródek w poszukiwaniu robali. No i jeszcze żebrzą pod oknem w kuchni przystawiając dzioby do samej szyby i filując, czy człowieki nie szykują czegoś do jedzenia dla nich. Jeszcze robią kurczakowe pi-pi-pi, ale słychać już coraz wyraźniej, że głosy im się zaczynają zmieniać i coraz bardziej zaczynają przypominać ko-ko-ko. Zaczynają też już czasem wołać innych na jedzenie i ostrzegać przed niebezpieczeństwami. No, kiedyś jak gołąb nisko przeleciał im nad głowami Chicowi włączył się niechcący dźwięk ostrzegawczy i sam się tego swojego dźwięku zląkł i stał chwilę zszokowany tym, co zaszło.  Rico pozwala się czasem głąskać i wydaje się, że nawet to lubi, bo stoi czasem mróżąc oczka z zadowolenia. Inne nie specjalnie pozwalają się dotykać. Gęsię można czasem wziąć na ręce i się nie wyrywa, ale też nie okazuje jakichś specjalnych objawów zadowolenia z tego tytułu. Chiciego absolutnie nie można dotykać. Gdy się wyciągnie rękę, podchodzi natychmiast, by zobaczyć, czy daje się coś do jedzenia, ale gdy człowiek próbuje dotknąć, natychmiast odskakuje. Potrafi z miejsca bardzi wysoko podskoczyć albo odskoczyć do tyłu, ale zaraz wraca, by ponownie sprawdzic, czy aby na pewno nie ma jedzenia w ręce. Jeśli coś jest jadalnego to wyrwie agresywnie. Kiedyś nawet ukradł niespodzianie Młodej jagody z zamknietej ręki, gdy ona drugą ręką częstowała inne kurczaki ciasteczkiem. Jagody wzięła dla siebie i nie zamierzała się nimi dzielić, ale Chica dojrzał je przez szparę miedzy palcami. Wzrok mają bez wątpienia wyśmienity. Gonią czasem z drugiego końca ogrodu, gdy zobaczą jakiego robaczka. 
Gęsia i Rico często spią rozciągnięte jakie długie na ziemi z dziobem wetkniętym w trawę, co wygląda przekomicznie. Nie udało mi się dobrego zdjęcia z takiego momentu zrobić. Nigdy wcześniej nie widziałam, żeby kury spały w ten sposób całkowicie na leżąco. Zwykle zawijają przecież szyję do tyłu i chowają dziób w pióra na pleckach.

Wesoło z nimi mamy.

Gęśia wyciągnięta, ale głowa jeszcze w górze


Rico walczy z resztkami kapusty

Chica

Gęś idzie spać... :-)

Gęś

Sunny Mama





Chica


Benia



Sunny i Henio




1 komentarz:

  1. urokliwe macie te kury takie śmieszne z tymi czubami jak Elvisy :)

    No u nas też czasem łączą różne instytucje co też nie idzie na lepsze jakościowo i tylko chyba sprawdza się ekonomicznie. Ale nie pojmiesz.

    Podoba mi się pomysł z tym czerwonym dywanem :D

    OdpowiedzUsuń

Komentujesz na własne ryzyko