21 września 2024

Jak pracuje nasza świetlica pozaszkolna? Pierwsze wrażnie z nowej pracy.

 Jeszcze nie całkiem do mnie dotarło, że mam nową pracę, a już przepracowałam cały tydzień.

Pierwsze wrażenia są całkiem dobre. Póki co nawet się nie mam za bardzo do czego przyczepić, co jest dosyć dziwnym uczuciem, ale spokojnie, nie panikujmy, dajcie mi czas, bym mogła się lepiej rozejrzeć, a na pewno nie jeden feler się znajdzie. 



W tej kwestii nie bez znaczenia jest bez wątpienia fakt, że ten tydzień sponsorowała nam letnia pogoda. Cały tydzień był słoneczny, a temperatury dochodziły nawet do 27 stopni, a co za tym idzie, dziatwa bawiła się mniej lub bardziej przymusowo na podwórku, co znacznie ułatwia sprawę. Trzeba wam bowiem wiedzieć, że nie ważne ile dzieciaki mają lat, ale jeśli mogą biegać, skakać, brudzić się, kopać w piłkę,  drzeć się na cały głos, czuć wiatr we włosach i słońce a twarzy,  to są o wiele łatwiejsze w obsłudze i rzadziej drą koty.

Zwyczaje tu są troszkę inne, niż 2 pozostałych poznanych przeze mnie świetlicach, ale ogólnie wszystko podobnie funkcjonuje.

Koleżanki są w wieku różnym. 

Niektóre już w wieku przedemerytalnym, inne całkiem młode i są to same koleżanki, bo faceci w tym zawodzie ciągle rzadko się zdarzają, choć się zdarzają. Jedna z koleżanek chodziła na ten sam kurs co ja, rok wcześniej, a druga właśnie będzie go zaczynać. Pracuje tu też mama i córka. Będą też pewnie czasem pojawiać się wolontariusze, pracujący studenci/uczniowie (studentjob) i stażyści. Niektóre dziewczyny pracują już kilkanaście lat, inne zaczęły kilka czy kilkanaście miesięcy temu.

Wszyscy zdają się być mili i pomocy. Przydzielono mi mentorkę, która wprowadza mnie krok po kroku w tajniki tej pracy, ale każda z dziewczyn stara się mi wszystko pokazywać i tłumaczyć co i jak. Pod tym względem działa to świetnie. Dostałam dyżury o różnych godzinach, a każda zmiana wiąże się z trochę innymi obowiązkami. 

Jako się rzekło w tej świetlcy przebywają dzieci z dwóch szkół, ale cała brać podzielona jest u nas według wieku, tzn na przedszkolaków (2-6 lat) i podstawówkę (7-12 lat), a my pełnimy raz dyżur w jednej grupie, raz w drugiej. Dyżur u maluchów wiąże się z dyżurem w kibelkach, co oznacza zaganianie malców na siku, do mycia rąk po skorzystaniu z toalety, zmianę ewentualnych osiusianych czy okupkanych gatków (najlepszym się zdarza), a także sprzątanie toalet na koniec dyżuru i pilnowanie by ręczniki i papiery toaletowe były zawsze, gdzie być powinny. Szanuję to, że tu używają zwykłych materiałowych ręczników do wycierania rąk. Sprzątania nie szanuję, bo dla mnie psiukanie szprajem i wycieranie JEDNĄ szmatką wszystkiego po kolei to dla mnie jest jakieś nieporozumienie... Czyszczenie w ten sposób na szybciora doraźnie stolików, drzwi czy innych takich okej, ale kibli...? Hm...Na szczęście (choć tylko ja tak uważam, co oczywiście przezornie przemilczałam)  na zebraniu podano najnowsze wytyczne, które zakazują używania szprajów nakazują od teraz używać wiadra z wodą i produktem i, o z grozo, wylewania tej wody po jednym sprzątaniu... Belgia w kwestii podejścia do higieny i sprzątania to temat na książkę... To powyższe to tylko, jak nadmieniłam, doraźne sprzątanie, więc nie rozczulam się nad tym zanadto. Świetlica ma sprzątaczkę, która przychodzi kilka razy w tygodniu i ogarnia cały lokal. Jest w miarę czysto (w standardach belgijskich - Polki by na zawał zeszły pewnie, jakby się tylko mogły lepiej po kątach rozejrzeć). Dla swojego dobra i jakości snu wolę nie znać szczegółów pracy sprzątaczki. Przez 7 lat widziałam i słyszałam wystarczająco.

Wróćmy lepiej do dzieci.

Rano my wychowawczynie schodzimy się przed siódmą, bo dzieci mogą być odstawiane do nas od siódmej. Czasem rano mamy kilkoro, innym razem kilkanaście dzieci. Które chce i ma ze sobą, może zjeść śniadanie. Każdy może się bawić, rysować, poczytać książkę, czy pobiegać po podwórku, o ile nie pada oczywiście. 

Obie grupy mają cały czas do dyspozycji kredki, kolorowanki, różne gry planszowe, najróżniejsze klocki. Są 2 kąciki ciche (domek, maty, poduszki), jest stół do piłkarzyków, jest kącik dinozaurów, klocków magnetycznych, kącik domowy (lalki, kuchenka, etc). 

Przed ósmą rano włączamy z płyty piosenkę sprzątaniową. Dzieci wiedzą, że to oznacza czas zbierania zabawek i odstawiania wszystkiego na miejsce. Gdy sprzątanie jest zakończone, pada komenda "bierzemy tornistry" i po chwili (i kilkunastu upomnieniach) dzieci z tornistrami są gotowe do wyjścia z sali na korytarz będący jednocześnie szatnią, w której dziatwa zakłada ewentualne kurtki i kamizelki odblaskowe. Sprzątnie oczywiście rzadko kiedy przebiega sprawnie, bo zawsze znajdzie się ten, komu się nie chce, a czasem wybuchnie przy tym kłótnia, ale zasady są jasne "sprzątają wszyscy" "dopóki nie jest posprzątane, nie wychodzimy" "gdy brakuje części gry, zabawki, ta rzecz znika na jakiś czas z dostępnych (pani chowa do szafy), co wydaje się całkiem niezłym pomysłem. Dzieci nie chcą się spóźnić do szkoły, bo z tego wynikają kłopoty, co też je motywuje. Oczywiśćie zwykle jest wystarczająco czasu na użeranie się ze sprzątaniem, więc raczej niewielka szansa jest, że faktycznie mogli by się spóźnić, ale oni wcale nie muszą tego wiedzieć.

Do szkół jest bliżej niż mi się wydawało. Nie ma nawet pół kilometra. Z każdą grupą idzie co najmniej 2 opiekunów. Gdy odprowadzimy dzieci, wracamy do świetlicy, by pogasić światła, zanotować nas czas wyjścia i wychodzimy, by wrócić po południu. 

Wtedy procedura jest odwrotna. Idziemy po dzieci do szkół, by je przyprowadzić do świetlicy. Popołudniami jest o wiele więcej dzieci niż rano. Największe grupy są zwykle w czwartki i wtorki. Czasem z nami idą dzieci, które mają po lekcjach zajęcia w akademii muzycznej, z którą dzielimy budynek. 

Dzieci czekają na nas na szkolnych podwórkach stojąc mniej lub bardziej w jednej grupie. Każde dziecko trzeba za każdym razem zapisać (a potem wypisać, gdy rodzic po nie przyjdzie, bo na tej podstawie wystawiane są faktury). Mamy do tego specjalną aplikację, która umożliwia skanowanie kodów (każde dziecko ma specjalny breloczek zawieszony u tornistra) lub wyszukanie po nazwisku czy imieniu. Gdy skanowanie się zakończy, wyruszamy. 

Dzieci maszerują w parach. Każdy przedszkolak idzie w parze z dzieckiem z podstawówki (nie zawsze chętnie). Słabsze dzieci, np z jakąś niepełnosprawnością, czy zaburzeniem idą zaraz za panią na samym przedzie. Najmłodsi, czyli dwulatki często prowadzone są przez panie za rączkę. Przed każdym przejściem dla pieszych grupa się zatrzymuje i czeka, aż pani niosąca tablicę stop zatrzyma ruch i da znać, by przechodzić. Każda pani i każde dziecko nosi oczywiście kamizelkę odblaskową.

Po dotarciu na plac pod świetlicą przedszkolaki ustawiają się w jednym rzędzie, starszaki w drugim. Wszyscy zdejmuja kamizelki odblaskowe i chowają do tornistrów (by się nie pogubiły). Najpierw wchodzą do środka przedszkolaki z jedną opiekunką i zdejmują kurtki, a tornistry odstawiają na specjalne półki. To samo robią po chwili starszaki, tylko tornistry odstawiają w innej części świetlicy. Potem maluchy są zaganiane do łazienki, by każdy zrobił siku i umył ręce. Potem mogą (ale nie muszą) zjeść ciasto, czy owoc, jeśli mają ze sobą i gdy mają na to ochotę (to jest ta różnica z poprzednimi świetlicami - tam obowiązkowo siadało się do stołu i każdy dostawał ciastko od wychowawczyni). 

W środę jedzą kanapki, bo w środę wyjątkowo cała Flandria kończy lekcje w południe (w inne dni o 15.30, tak gwoli przypomnienia). Kto nie chce jeść, lub już zjadł, może iść się bawić. Przy tak wyśmienitej pogodzie, jaka była ostatnio, wszyscy obowiązkowo byli od razu wyganiani na podwórko i tam mogli jeść swoje przekąski. Bardzo podoba mi się to, że nie ma zmuszania do jedzenie ani tym bardziej siedzenia przy stole.

Na podwórku jest mnóstwo zabawek: rowerki, hulajnogi, rolki, szczudła sprężynowe, piłki, zabawki do piasku, badminton etc etc. Część podwórka wyłożona jest kostką, część gumowymi płytkami, sporą część zajmuje wielka piaskownica, a najwięszą część stanowi trawnik z górką i krzakami.

W piaskownicy dzieci bawią się na bosaka (jeśli chcą, a większość chce), buciki i skarpety zostawiając na trawniku. Po trawie też mogą ganiać na bosaka. Gdy wracają na płytki, muszą założyć buty, co ma chronić trochę ich stopy w razie ewentualnego przejechania hulajnogą po ich stopach przez jakiegoś szalonego kolegę. To jest super, ale trochę mnie wstrzącha, gdy patrzę, jak dzieciaki wkładają skiepy na opiaszczone i brudne stopy... Mnie to jedno ziarno piasku w bucie do szału doprowadza, a co dopiero całe kupy piachu, liści i co tam się do stopiszcza przyczepi. Brrr! Niemniej jednak fajnie patrzeć na te bose upiaszczone stopki tuptające wkoło, na te ganiające za piłką z rozwianym włosem dzieciaki. Brudzą się, rozdzierają o krzaki ubrania, turlają po trawie, przewracają, spadają... Nie rzadko zdarza się otarte kolano, czasem pojawi się śliwa na czole i popłynną łzy, a potem trzeba siedzieć chwilę grzecznie z lodem przy czole i pokazywać wszystkim plasterek, ale dzieci są wyraźnie szczęśliwe i zwykle dobrze się bawią. W piątek jedna dziewczyna wytrąbiła się na plecy z deskorolki tylko zadzwoniło. Chwilę nie mogła złapać tchu. Pomagałam jej trzymać lód przy plecach. Co chwilę pytałyśmy o jej samopoczucie, by w razie co, dzwonić po rodziców, bo nigdy nic nie wiadomo. Po dłuższej chwili zaprowadziłam ją do środka, gdzie spoczęła na miękkiej kanapie koło innej dziewczynki, którą bolał brzuch i miała mdłości. Czytały sobie komiksy w spokoju. Tę z żołądkowymi problemami dosyć szybko odebrała mama. Ta poobijana po godzinie przyszła na podwórko i po chwili zaczęła jeździć na hulajnodze, na co kolega oświadczył - No widzisz, mówiłem, że szybko takie rzeczy przechodzą (wcześniej dzielili się całą ekipą podobnymi doświadczeniami).  Chłopiec z trzeciej przedszkola tego samego dnia obdarł sobie plecy. Skubany nawet wiele nie płakał, a jak po chwili kazałyśmy mu pokazać i zobaczywszy wielką czerwoną sznitę, spytałyśmy, czy nie boli, ten tylko machnął ręką i wskoczył na rowerek. Reakcja jego taty była podobna, gdy koleżanka mu potem oznajmiła - machnięcie ręki i "ojtam".

Na podwórku mamy też ławki i stoliki. Jeśli dzieci chcą, mogą poprosić panią o kredki i kolorowanki albo gry planszowe, a w środę nawet farby i cieszyć się takimi spokojnymi zajęciami pod gołym niebem. W środę, gdy dzieci dłużej siedzą w świetlicy, wynosi się też stoliki i krzesełka z sali.

Ogólnie podobają mi się zasady i metody pracy tej świetlicy oraz podejście do dzieci. Zaobserwowałam, że panie tu ogólnie niezbyt dużo bawią się z dziećmi, bo dzieci całkiem dobrze bawią się w swoim towarzystwie, ale czasem ktoś - moim zdaniem - potrzebuje uwagi i zainteresowania wychowaczyni... Ja w każdym razie lubię się bawić z dziećmi i nie zamierzam z tym walczyć. 

Po tych kilku dniach już udało mi się zawiązać pierwsze nici porozumienia z niektórymi młodymi ludźmi i to zarówno wśród krasnoludków jak i tych trochę więszkych ancymonków. Jest tu kilku łobuziaków i już ich lubię, bo ten rodzaj łobuzerstwa, gdzie oczy się radośnie świecą, główka pracuje, a buzia się nie zamyka. Grzeczne ułożone posłuszne dzieci są dla zwyklaków i looserów. Ja wolę wyzwania i lubię pod prąd... Oczywiście w granicach rozsądku.

Okazało się, że (jakby inaczej) jest u nas jedno polskie dziecko, a panie genialnie opowiedziały mu, że do świetlicy przychodzi polksa juf, a potem jeszcze na domiar złego przedstawiły mnie temu dziecku! Nie lubię! NIE, nie chodzi o dziecko. Dziecko lubię. Dziecko jest bardzo fajne i sympatyczne. 

Irytuje mnie jednak nieodmiennie fakt, że Belgom się wydaje, iż my obcokrajowcy o niczym innym nie marzymy, jak o spotykaniu swoich rodaków. No, dla dziecka to napewno fajne, ale szkoda iż nikt nie pomyślał o konsekwencjach, że jak dziecku powiesz oficjalnie, że pani mówi też po polsku, to ono będzie chciało potem z tą panią w tym języku gadać non stop, a ty i ono potem dostaniecie ochrzan, bo przecież jest obowiązek mówienia po niderlandzku... Ech. 

Tak czy owak polska juf jest tu swoistą atrakcją dla dzieci. Nie zliczę, ile razy w tym tygodniu usłyszałam pytanie "Ben je de Poolsce juf?" (czy jesteś polską panią). Niektórzy prosili też, by coś po polsku powiedzieć.  

Juf mówi się tu zarówno do nauczycielek jak i pań ze świetlicy. Poza tym dzieci często mówią do nas zwyczajnie po imieniu, co w Belgii też jest rzeczą zwyczajną i co mi bardzo odpowiada. Nie ważne, czy masz 12, 25, czy 60 lat, jeśli już trochę znasz się z dzieckiem, to ono będzie mówić do ciebie po imieniu. 

Grupa dziewczyn poprosiła, abym powiedziała po polsku, jak mam na imię, a potem poinformowały mnie, że jedna z nich jest z Maroka i mówi po arabsku. No więc ja też kazałam jej się po arabsku przedstawić. Piękny to język, ale ni cholery nie potrafiłam powtórzyć, tego co ta młoda powiedziała. Arabski to jeden z języków, którego chciałabym się móc nauczyć choć trochę...



Jak już powiedziałam na wstępie, ten pierwszy tydzień nowej pracy minął mi dosyć szybko. Jednakowoż bardzo się cieszyłam, kiedy nadszedł piątkowy wieczór i mogłam wrócić do domu. Po przyjściu do domu codziennie we łbie mam tłoczną autostradę -  szum słyszę z godzinę albo i dłużej. Po tych pięciu dniach mogę rzec, iż dobrze się tam czuję, tak zwyczajnie. W ogóle nie mam uczucia, że to dla mnie całkiem nowa praca, a tylko że nowe miejsce i nowi ludzie. Jednak i to mnie nie niepokoi, jak należało by się spodziewać po nowej pracy. Po prostu czuję i myślę: okej, muszę ich wszystkich poznać, zapamiętać ich imiona, cechy charakterystyczne, zrozumieć i zapamiętać rządzące tym miejscem zasady i się do nich dopasować najlepiej jak potrafię. 

Nie wszystko jednak jest cukierkowo w tych moich odczuciach wobec tej pracy, tego miejsca i siebie na tym tle. Po tych kilku dniach już zdążyłam zmarkować, że jestem inna, że odstaję, że nie jestem jak one, te moje koleżanki...  i nigdy nie będę... 

Niby to żadna nowość, ale niestety dla mnie to za każdym razem jest dosyć przykre odkrycie, bo jednak chyba podświadomie ciągle mam nadzieję, ciągle się łudzę, że kiedyś odnajdę się wśród normalnych ludzi i poczuję wspólnotę, że będę rozumieć innych i przez nich będę rozumiana...

I nie, absolutnie tu nie chodzi o język, ani o pochodzenie, a tylko i wyłącznie o to kim jestem i jaka jestem, a jestem normalna inaczej i w takich sytuacjach odczuwam to wyjątkowo boleśnie. Uświadamiam sobie też od razu, dlaczego praca na sprzątaniu była dla mnie świetna. Tam mogłam pracować zupełnie sama i nie musiałam ciągle udawać normalnej ani z nikim się przymusowo socjalizować. Teraz znowu muszę wybrać, czy lepiej dla mnie będzie pozostać sobą i kontakty z koleżankami ograniczyć strikte do wspólnej pracy, mając w głębokim poważaniu co omnie będę mówić, czy zacząć znowu z uwagą obserwować ludzi i spróbować ich naśladować w poczynaniach, nakładając codzień maskę grać rolę normalsa, a może próbować balansować gdzieś na granicy...? Po 47 latach doświadczenia w próbach (zawsze nieudanych) dopasowywania się do innych jestem niemal pewna, że opcja druga i tak się nie powiedzie. Jedno jest niemal pewne - pod tym względem będzie zawsze mi trudno i zawsze będę odczuwać dyskomfort psychiczny, zawsze coś tam będzie niemiło pod czachą łaskotać, bo jednak chciałabym być rozumiana i w pełni akceptowana taką jaką jestem... autystyczną, normalną inaczej, sobą samą.

Ważne, że z dziećmi się dobrze dogaduję, że umiem się bawić, że je rozumiem, że jestem niebywale empatyczna, kreatywna, pomysłowa, cierpliwa i mam duże poczucie humoru kompatybilne z dziecięcym.  W tej pracy to chyba jest najważniejsze. Kontakty z koleżankami i rodzicami wystacrzy jak będą w miarę dobre, nie muszą być zajebiste. Od jakiegoś czasu podejrzewam nawet nieśmiało, że jedno drugie wyklucza. Jeśli świetnie dogadujesz się z dorosłymi, z dziećmi już tak dobrze nie pójdzie i na odwrót.

Było nie było moje Wszystkie Trzy Dzieci systematycznie powtarzają, że ja jestem najleszą mamą na świecie i że wszyscy koledzy im takej mamy zazdroszczą. A ja nie jestem wszak jak inne mamy... Z czego wniosek, że

zdecydowanie nie muszę być jak inne panie ze świetlicy

mogę przecież być po prostu sobą


Jak będzie w rzeczywistości, wyjdzie w praniu.

w drodze do pracy 


W minionym tygodniu odebrałam kolejną dawkę Decapeptylu, co oczywiście mnie osłabiło dosyć, ale dałam rady. Wydaje mi się też, że już jakby mniej mi to dowala, niż na początku. Moje ciało wyraźnie się w czasie wakacji zrechabilitowało. Wróciły mi siły i ogól nie zdrowie się poprawiło. Wraz z Decaptylem wybrałam drugą dawkę szczepionki przeciwko żółtaczce, co ma mi dać odporność na całe życie. Jeszcze heheszki w temacie szczepionek... Na zebraniu pracowniczym nasza szefowa przeleciała z grubsza ostatnie nowinki około świetlicowe wysłane wszystkim pracownikom naszej firmy "z góry". Stało tam m.in. że w ostatnim czasie znacznie zwiększyła się liczba zachorowań na odrę i że zalecają sprawdzenie swojej karty szczepień oraz w razie co się zaszczepienie... W tym miejscu dziewczyny zaczęły o tym rozmawiać, zastanawiać się, która ma szczepionkę, która chcę się zaszcepić... a wtedy szefowa czyta dalej, że niestety ze względu na duże zainteresowanie szczepionek brakuje. No to zaczęłyśmy się śmiać. Na końcu jednak stało, że ludzie podlegajacy pod "opiekę", czyli np my pracownicy świetlicy mogą kupić takie szczepionki na specjalne zamówienie. 

Mój rocznik chyba nie był szczepiony na odrę i nawet miałam poprosić od razu lekarkę o zrobienie testu na przeciwciała, ale oczywiście że zapomniałam... Następnym razem może się uda niezapomnieć. 

Póki co Młody przyniósł ze szkoły jakiś wirus żołądkowy i podzielił się z Tatą, którego choróbsko rozłożyło na parę dni. Cały zeszły weekend praktycznie z kibla nie wychodził i w ogóle ledwie zipał, bo gorączka mu dowaliła niezdrowo. Było tak źle, że nawet do lekarza poszedł po zwolnienie. No, oczywiście nie zgodził się na tydzień zwolnienia, a tylko dwa dni wziął, a potem poszedł i walczył ze słabizną. 

Moja odporność chyba wróciła do normy (o ile w ogóle kiedykolwiek od niej odbiegała ;-) ), bo tylko z raz na kibel poszłam i przez dwa dni czułam cegły w brzuchu oraz lekki stan podgorączkowy, co świadczyło wyraźnie o tym, że wirus coś tam kombinował w tajemnicy, ale takie błahostki nie dla mnie, panie. Rak mi ciągle nie dał rady, to byle sraczka nawet niech nie próbuje. Ja nie mam czasu teraz na chorowanie, bo nową pracę mam. Teraz znowu boli mnie gardło (zmarzło się na skuterze o poranku haha), a spodziewać się należy, że przez najbliżse miesiące skolekcjonuję wszystkie możliwe wirusy nękające gównażerię w sezonie jesienno-zimowym. Wierzę jednak, że diabli swojego nie wezmą, a jak wezmą to jeszcze prędzej oddadzą buachacha.

Młody miał w tym tygodniu dzień sportu. Zajęcia odbyły się na terenie szkoły, ale były dosyć szalone... Rugby zdecydowanie Młodemu się nie podobało, co doskonale rozumiem, bo mnie też by się nie podobało. Moim nader skromnym zdaniem to jeden ze sportów dla silnych, ale głupich... choć każdemu wolno uważać inaczej. Wojnę na łuki natmiast uznał za świetną, choć trzy razy został postrzelony i to było nawet dosyć bolesne, jak utrzymuje Młody, ale też zabawa przednia. Strzały oczywiście miały gumowe czubki i młodzież miała ochraniacze na twarz. Sama bym poganiała z takim łukiem za innymi głupkami. To musi być zajebiste. 

foto z instagrama szkoły 



Dziś odebraliśmy gitarę Młodego z naprawy, gdzie zawieźliśmy ją w zeszłą sobotę. Nie znam się na gitarach, ale nauczycielka Młodego uznała, że struny są za nisko, przez co kitowo brzmią. Pan ze sklepu muzycznego to potwierdził pobrzdąkawszy chwilkę. Po czym oznajmił, że nie ma problemu, naprawią to. Mieli zrobić na środę, ale widocznie dużo roboty tam mają i dopiero dziś na popołudniu była gotowa. 

Gdyby komu tu potrzeba było jakiegoś instrumentu albo fachowca do tegoż to polecamy sklep Van De Moer Instruments w Aalst, nie daleko szpitala OLV, w którym miałam radioterapię. (także online  https://www.vandemoer.be/ ). Sklep bardzo fajny, sporo dobrych  instrumentów i akcesoriów muzycznych na miejscu, inne na zamówienie. Obsługa profesionalna i sympatyczna. Zapewniają też sewis dokonywany na miejscy przez fachowców.

Entuzjazm gitarowy Młodego utrzymuje się na wysokim poziomie. W Akademii poznał fajnych ludzi w wieku różnym. Pewien starszy kolega już mu wiele rzeczy podpowiedział i polecił dobrą aplikację na telefon do strojenia gitary, co szczędziło nam hajsu na specjalne urządzenie do strojenia. Odkrył też, że dawna klasowa koleżanka w tym samym czasie ma zajęcia baletu na tym sammym piętrze, więc czasem się widują. Aktualny klasowy kolega tego samego dnia ma lekcje wiolonczeli, tyle że mijają się w drzwiach - gdy jeden kończy, gdy drugi zaczyna. 

A ja zobaczyłam w sklepie muzycznym skrzypce... i aż serce mi mocniej zabiło...

To uzmysłowiło mi, że moje marzenie z młodych lat, by umieć na tym grać się nie przeterminowało. Niestety. Smutno mi się zrobiło, że nie mam na to czasu, pieniędzy ani głowy. Gdybym tak jednak srała pieniędzmi, zapisałabym się mimo wszystko do Akademii by choć spróbować, by choć Wlazlkoteknapłotek się nauczyć... ale lekcje dla dorosłych nie są niestety takie tanie jak te dla małolatów, przeto marzenie musi nadal pozostać marzeniem.





Zmęczona jestem dziś. To był dosyć stresujący i emocjonujący tydzień. Łeb mi niemal rozsadza. Rano aż nurofenem musiałam się ratować, bo kiepsko było. 

Muszę na środę przygotować jakieś zajęcia dla przedszkolaków, co jest trudne, bo nie wiem nic o zwyczajach zajęciowych, zainteresowaniach tamtejszych dzieci ani historii zajęć środowych. Nie wiem, co wybrać, bo nie za mało znam świetlicę, co mnie bardzo denerwuje i przez co jestem dosyć skołowana. Za dużo na raz jak dla mnie. 

Nie mam też jeszcze pomysłu jak będę znajdować równowagę i wietrzyć umysł po całym tygodniu pracy w świetlicy przeplatanej ogarnianiem swojej codziennej życiowej kuwety. Wiem tylko, że muszę szybko jakiś sensowny plan wymyśleć zanim za dużo się nazbiera i mnie rozsadzi.

Potrzebuję też czasu, żeby wejść w rytm pracy w szalonych godzinach. Kurde wracając do domu o dziewiątej i myśląc o tym, że za parę godzin trzeba wracać do pracy i że tak już bedzie przez cały ro,  trochę dziwnie się czuję. Boję się, że któregos dnia zajmę się codzienymi sprawami i zapomnę pójśc do świetlicy. Nastawiam sobie przypominajkę w telefonie. Ja nie mam teraz zupełnie poczucia czasu, co znacznie sytuację komplikuje. Mózg mi się zupełnie wyłącza czasem i działa na autopilocie, co ma swoje plusy, ale też wiele minusów. Chwilę potrwa zanim się wdrożę w ten system. Choć na sprzątaniu też czasem wracałam do domu na południe, to to jednak była godzina przerwy czy dwie, a nie sześć, jak teraz. 

Póki co trzeba konczyć to klepanie klawiatury i iść coś zeżryć. Rano placki proziaki zrobiłam i chyba jeszczde parę zostało, to zrobię sobię sobie poprawkę z tego rarytasu dla ubogich. Nawet dobre mi sie udały, co nie zawsze się zdarza. Smażyłam je na patelni bez tłuszczu, więc wyszły prawie jak z blachy na kuchni kaflowej. Nawet jak to "prawie' robi trochę różnicę...

Ale żem ciekawa, ile osób wie, co to w ogóle są placki prozioki… 😅 Ilu z was jadło kiedykolwiek tą wykwintną potrawę?

placki proziaki




3 komentarze:

  1. Odnośnie szczepienia przeciwko odrze, to na 100% miałaś maksymalnie jedną dawkę, jako bardzo małe dziecko, albo nie miałaś wcale.
    O ile pamiętam, to dopiero roczniki od 1985 dostawały dwie dawki.
    My się z Joshem doszczepiliśmy sami.

    Dla mnie to, co piszesz o pracy i te zachwyty nas zapiaszczonymi stópkami i w ogóle, to jakaś abstrakcja. Ja totalnie nie odnajduję się przy dzieciach.

    No i zaskoczyaś mnie, bo skrzypce były i moim marzeniem i za dorosłości bym się nauczyła, ale mój kręgosłup szyjny na to nie pozwala.
    Za to ostatnio chodzi za mną powrót do śpiewania. Już nawet szukałam jakiegoś fajnego chóru w Leuven.

    OdpowiedzUsuń
  2. Mój mąż gra na skrzypcach w orkiestrze symfonicznej i jest to ciężki kawałek chleba.
    Słyszałam wielu jego uczniów jak przychodzili na lekcje i tylko uczciwe ćwiczenie przynosiło rezultaty ale takich uczniów było niewielu. Z reguły Azjaci. Ja z muzyką nie mam nic wspólnego oprócz chodzenia na koncerty.
    Wydajesz się pozytywnie nastawiona do pracy .
    Szkoda tylko , że trzeba tam jeździć dwukrotnie w ciągu dnia. Hanna z Kolorado.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ciekawe to wszystko, u nas każda szkoła ma świetlicę, a po południu dzieci mogą chodzić do świetlicy socjoterapeutycznej.
    Proziaki jadłam kiedyś w skansenie 😉
    jotka

    OdpowiedzUsuń

Pisz śmiało. Podpisz się jednak, gdy komentujesz z anonima