31 sierpnia 2024

Ostatni wakacyjny piąteczek

 Dziś wybrałam się w końcu z Młodym na szkolne zakupy. W obuwniczym przywitano nas słowami "druga para butów dziecięcych za połowę ceny" no to pozwoliłam Młodemu wybrać dwie pary. Pierwszą  były sprawdzone Skechersy, bo to najlepsze buty na wf - wygodne, lekkie, łatwo wypieralne w pralce, dostępne z wymaganymi przez szkołę białymi podeszwami i tanie. Młody nie cierpi świecących, bo już wyrósł z butów ze światełkami, ale nie wyrósł z  dziecinnych modeli. Nosi numer 35. Na szczęście znalazł jakis model bez tych durnych światełek. 



Bez sensu to jest, że do pewnego rozmiaru prawie że wszystkie buty i ubrania w przeciętnym sklepie mają debilne dziecinne ozdóbki. Młody nosi rozmiar 140, ale chyba logiczne, że nie będzie chciał do średniej szkoły stroić się w koszulki w dinozaury czy Psi Patrol, bo to jakby odrobinę głupawo wygląda. Tata na szczęście kupuje mu systematycznie koszulki z zespołami rockowymi, więc Młody może się lansować w szkole w fajnym przyodziewku, jak i jego więksi koledzy. Będąc w Brugii wdepnęliśmy do takiego alternatywnego sklepu i Młody był w siódmym niebie. Oszczędności strarczyło mu tylko na jedną koszulkę, ale obiecał sobie, że kiedyś zaciągnie tatę do Brugii, by mogli kupić więcej. W okolicy nie mamy takich oryginalnych sklepów tylko same sieciówki i buticzki, a w tych drugich jest to samo, co w sieciówkach tylko dużo droższe...

Zresztą ja mam blisko 50 lat i w sumie mam podobny problem z ubraniami. Wchodząc do  przecietnego sklepu odzieżowego w okolicy na damskim dziale widzę albo ciuchy na nastolatki z anoreksją albo na baby z biura. Ja nie lubię ani potarganych koszulek do pępką, ani portek-cipogniotów, ani tym bardziej garsonek czy kwiecistych kiecek w stylu żona farmera. Nie znoszę dopasowanych damskich t-shirtów (jak w ogóle można w czymś obcisłym chodzić i się nie udusić?) dlatego kupuję męskie albo oversize. Spodenki damskie to też jest jakieś nieporozumienie - ciasne, krótkie, niewygodne. Męskie modele są o wiele wygodniejsze, dłuższe i ile kieszeni mają! Dlaczego damskie spodenki nie maja kieszeni z tyłu, a jak mają to takie, co nawet mini-tampon się nie zmieści...? Czy tak trudno jest przyszyć kieszonki do portek? A może te 10 centymetrów kwadratowych materiału kosztuje fortunę? Dziś w dobie telefonów komórkowych posiadanie z tyłu kieszeni na telefon wydaje się wręcz logiczne, oczywiste i konieczne. Wiadomo jednak, że trendy modowe ani z paktycznością, ani tym bardziej wygodą nic wspólnego nie mają. Ważne że są  "eko" i "vegan", najlepiej jak zrobiono je z plastikowych butelek albo starych butów. Kij tam, że te produkty przeważnie śmierdzą i człowiek się w tym poci jak wieprz, że są ohydne w dotyku i kiepskiej jakości, więc ekologicznie po jednokrotnym użyciu trafiają do śmietnika. Najważniejsze że jakiś jełop na tym niezły biznes kręci. A głupiemu radość.

Mniejsza jednak o to. Kupiliśmy buty skechersy za 45€ i kappa'y za 18€. Ja wzięłam jeszcze kilka par skiepów i ładny plecaczek, bo był w promocji, a tamten co ostatnio kupiłam w sklepie sportowym i 2 razy wzięłam w nim flaszkę wody na wycieczkę, już ma dziurę, bo szwy puściły... Może to zeszyję, może tym ciepnę w kosz... Ten plecaczek ma skazę, tzn czarne plamy na szelkach, dlatego był przeceniony, ale w czym mi to przeszkadza? 



Potem przedostaliśmy się po dłuuuugim oczekiwaniu z powrotem na drugą stronę ulicy do sklepu z zabawkami i artykułami szkolnymi. Tam się przebiega przez dwupasmówkę na dziko, bo do legalnego przejścia jest daleko. Młody wybrał sobie ładne kolory segregatorów, a potem jeszcze dobrał trochę drobiazgów typu marker, zakreślacze, kleje itp, bo nie był pewny, co jest jeszcze dobre z zeszego roku, a co niekoniecznie. 

Gdyby kogo ciekawiła kwestia tych segregatorow, to tutaj w segregatorach trzyma się kawałki podręczników. Podręczniki są do uzupełniania i wyrywa się po rozdziale, a te wyrwane kartki nosi się do szkoły w segregatorach dokładając co jakiś czas nowy fragment książki. Po egzaminie na koniec trymestru zwykle można wyjąć przerobiony fragment, o ile nie stanowi jakiejś bazy do reszty materiału (po napisaniu egzaminów nie wraca się już do starego materiału). Zdarza się, że jakiś nauczyciel wybierze podręczniki wielokrotnego użytku, które można na koniec roku oddać do dystrybutora podręczników, ale u Młodego jeszcze się tak nie zdarzyło. Uczniowie mają też elektroniczne wersje, które jednak też muszą wypełniać, co jest wielce problematyczne przy nieobecności na lekcji, bo nie można samemu nadrobić materiału, gdyż najpierw trzeba sobie uzupełnić podręcznik, by się móc z niego uczyć. Będąc nieobecnym najlepiej od razu pisać do kumpli, by przysłali fotki czy skany tego, co było na lekcji. No, tutaj nieobecność zbyt często się raczej nie zdzarza, bo rodzic może przecież tylko 4 razy usprawiedliwienie (tylko nieobecność do 3 dni) z powodu choroby wypisać i to pod warunkiem, że nie było egzaminu, ważnego sprawdzianu czy wycieczki szkolnej, z których tylko i wyłącznie lekarz może zwolnić. Wagary są szybko ukrócane i bardzo szybko można za nie wylecieć ze szkoły. Poza tym przeciętny uczeń miałby raczej spore trudności z przerobieniem materiału przy częstej nieobecności. Tekst "nie było mnie wtedy na lekcji" nie jest tu żadnym usprawiedliwieniem.

Szykując się do nowego roku szkolnego zawsze wspominam moje dzieciństwo, kiedy to rodzice kupowali mi te wszystkie NOWE rzeczy do szkoły. Nowy tornister, nowy piórnik, nowe przybory, nowe kredki, gumki, długopisy. Pamiętam, że wszyscy musieli mieć wszystko nowe. Potem, jak dziewczyny chodziły tam do szkoły, było tak samo, a nawet gorzej, bo wtedy już były bardzo widoczne róznice w zamożności no i mody. 

Z mojego dzieciństwa pamiętam, że to był bardzo fajny czas, bo ja uwielbiałam szkołę i te wszystkie nowe rzeczy były dla mnie wielkim skarbem, a przygotowania wielką przygodą. Podpisywałam zeszyty, rysowałam marginesy, układałam uważnie i z wielką troską wszystkie przybory w piórniku i podręczniki na półce czy w tornistrze. Gdy chodziłam do podstawówki Rodzice dbali, bym miała wszystko, co potrzeba a nawet więcej. Jeśli chodzi o przybory, to czasem miałam takie, o których inni mogli pewnie pomarzyć. Koledzy mili cyrkiel nakładany na ołówek, a ja jakiś bajerancki, jakiego nawet mój Młody dziś nie ma (bo i tak by zaraz zepsuł). Za dolary z pierwszej komunii wybrałam sobie w Peweksie pióro Pelikana i ołówek automatyczny. Tym piórem pisałam do końca podstawówki i jeszcze trochę w liceum. Ołówek mam do dziś! Uwielbiałam zapach nowych zeszytów i nowych przyborów. Na rozpoczęcie roku szkolnego czekałam zawsze z wielkim utęsknieniem przez caluśkie wakacje. 

W liceum już nie było tak bajecznie, bo wtedy się coraz trudniej finansowo zaczęło robić, gdyż rolnictwo przestawało być opłacalne, a zaczęło się stawać raczej drogim hobby... Nie miałam często części podręczników do szkoły, a o popularnych wtedy ściągach, czy wielce przydatnych repetytorriach mogłam co najwyżej pomarzyć. Rodzice z wielkim trudem kupowali mi zeszyty, przybory, czy bilety miesięczne na autobus. Ubrania nosiłam głównie używane, czy to ze szmateksu czy donaszałam po jakichś ciotkach. Nie rzadko szłam do szkoły rano o 7 i o 19 wracałam do domu, a cały dzień byłam o jednej bułce czy paluszkach albo i bez jedzenia, za to z ogromną migreną. 

Nie byłam z tym jednak sama. Spora część, jeśli nie większość mojej 33-osobowej klasy jechała na tym samym wózku ubogich dzieci ze wsi i małego miasteczka. Było tam kilka zamożniejszych nastolatków, ale jakoś specjalnie nikt się nie wyróżniał. Na biol-chemie liczyła się nauka a nie fancy ciuchy czy fryzury. Wszyscy się wszystkim dzielili. Jeden nosił podręcznik do majfy, drugi do polaka. Jeden zawsze miał nożyczki, a drugi klej. Ktoś był przy forsie i kupił paluszki, czy bułkę, to jadła cała klasa albo tyle osób na ile gryzów starczyło. Wszyscy nienawidziliśmy tak samo baby od polaka, ktora na 9 lekcji kazała se przynosić pierogi ze stołówki i żarła przy nas głośno mlaskając, gdy nam kiszki marsza grały. Dziś to by ją chyba zamknęli za te łapówki, których się ciągle domagała, a jak ktoś jej życzenia nie spełnił, miał przerąbane. Gdy powiedziała, że grzałka (takie urządzenie do gotowania wody w szklance, pamiętacie?) się jej spaliła, wiedzieliśmy, że aby napisać dobrze sprawdzian, musimy sie zrzucić i kupić grzałkę. Kładliśmy taki prezent na biurku z kokardką przed lekcją, a wtedy ona udawała, że się cieszy i że się niespodziewała, po czym dyktowała pytania i wychodziła na 2 godziny. Hulaj dusza piekła nie ma. Czasem życzenia wymagały dobrej znajomości jej zwyczajów, bo jak 2 razy skomplementowała czyjś szalik, a klasa nie zrozumiała motywu i nie kupiła szalika na prezent z dowlonej okazji, to było ustne trzepanie, niezapowiedzaine kartkówki, pogrom na sprawdzinach i inne niemiłe niespodzianki, jakie tylko belfer potrafi uczniom zgotować.... To były czasy! 

Zastanawiam się, jak teraz wygląda szykowanie się do szkoły w PL...? Ciągle trzeba mieć wszystko nowe, czy jest tak jak tu, że kupuje się tornister dobrej marki na kilka lat, a najlepiej żeby jeszcze młodsze rodzeństwo mogło nosić....? Ja co roku o tej porze cieszę się, że ludzie tu nie mają żadnego problemu z zaopatrywaniem się w używane rzeczy do szkoły (nawet zamożni często używką nie gardzą, bo zawsze to cencik więcej na koncie zostanie), czy ubrania, że nie trzeba obowiązkowo kupować nowego tornistra, bo większość chodzi całą szkołę z jednym i tym samym nawet jak jest już dosyć potargany. Chcesz kupować nowy, kupujesz, nie chcesz, nikt się głupio nie patrzy. No chyba, że masz niefart i trafisz do klasy z divami  z guccibagami, jak mawiała Młoda, które wyżej strają niż dupę mają... Ten lalkowaty gatunek na szczęście raczej klasy inżynierów czy nauk przyrodniczych omija szerokim łukiem, bo tam raczej liczy się to co w głowie, a nie to co na dupie.

Jeszcze mi się przypomina, jak dawniej za podręcznikami się ganiało po księgarniach. Tu nie ma, tam będzie za tydzień. A nie, jednak nie dowieźli. W końcu dowieźli, jednak nie to wydanie... Aaa to była tragedia i nieporozumienie! Nie wiem, jak tam teraz w PL, ale tutaj to bajka. Uważam że to doskonały pomysł, że każda szkoła współpracuje z jakimś dystrybutorem i że każdy uczeń dostaje ze szkoły gotowy link oraz hasło do zalogowania i może sobie wybrać na stronie dystrybutora swoją szkołę, potem klasę, a wtedy pojawia mu się lista podręczników i ewentualnie innych potrzebnych rzeczy (atlas, kalkulator itp). Wszystko można zatwierdzić lub odptaszkować dowolną rzecz. Płacimy i za parę tygodni paczkę przywozi kurier. Wygoda!

Szkoda jednak, że podręczniki nie są wielorazowego użytku, tylko wszystko do wyrzucenia. Z drugiej strony nie używa się  zeszytów. W sumie to jeden duży blok na rok starcza, bo tylko chyba dwóch czy trzech  nauczycieli wymieniło w liście potrzebnych rzeczy blok. Do matmy ma być w długie kratki, drugi dowolny. W Belgii raczej nie używa się małych zeszytów. Nie spotkałam się z tym w każdym razie. Zawsze bloki A4. Mamy tu bloki w szerokie linie, w kratkę małą (5mmx5mm), w długie kratki (10mmx5mm) i wielkie kratki (10mmx10mm). Najczęściej używa się małej kratki, nawet do języków, co za moich czasów w PL było nie do pomyślenia. Do polskiego zawsze był w linie. Choć nie wiem, dlaczego...

czekając na pociąg zobaczyłam Łysego na niebie…


Ja miałam jeden dzień motywacji. 

Zredagowałam wtedy swoje CV, napisałam list motywacyjny, zeskanowałam atest ukończenia kursu i od razu wysłałam to wszystko do jednej organizacji prowadzącej m.in. świetlice szkolne (ale też inne formy pomocy, opieki dla rodzin oraz inne tym podobne działalności - jak to w Belgii - wszystko musi być wielkie i prowadzić tysiąc pińcet różnych działalności). 

Zgłoszenia dokonałam przez strone tej organizacji wybierając konkretny wakat na 20 godzin/tydzień w świetlicy w sąsiedniej gminie. Nie mam fioletowego pojęcia, gdzie dokładnie znajduje się ta świetlica i przy której szkole. Przy wakacie podana jest tylko nazwa miasteczka, więc zakładam, że to jest świetlica w tym miasteczku, ale nie wykluczone, że może chodzić o inną miejscowość, bo wiem, że ta organizacja ma też świetlice na wioskach w tej gminie, a tutaj czesto podaje się nazwę gminy a nie wioski. Ja  też mówię, że mieszkam w Merchtem, bo to moja gmina, ale ja nie mieszkam w miejscowosći Merchtem tylko w jednej z wiosek należących do tej gminy. Już sie do tego przyzwyczaiłam, ale to jest dosyć mylące czasem. Dobrze, że dziś mamy internety i jak ktoś nam podaje nazwę ulicy, to sobie od razu możemy sprawdzić rzeczywiste położenie... W ogłoszeniach o pracę często nie podają w ogóle żadnego adresu i trzeba zadzwonić albo napisać mejl, by sie dowiedzieć, gdzie w ogóle jest ta robota... 

Nic to wysłałam zgłoszenie, a za 2 dni jakaś kobieta zadzwoniła, by sie umówić na pierwszą rozmowę kwalifikacyjną. Mają dwuetapowy system. Najpierw gada się z ludziem odpowiedzialnym za rekrutację w tej organizacji w naszym regionie, a po przejściu tego etapu jest dopiero rozmowa z kimś ze świetlicy. Mogłam wybrać, czy wolę stacjonarnie czy przez internet. Było dość daleko i autobus tam nie jeździ i nigdy tam nie byłam, więc wybrałam online. 

No dobra, ale jako że moja większa motywacja istniała tylko tamten jeden dzień, to na razie nie jestem przygotowana do tej rozmowy i nie myślę o tym za wiele, a powinnam przygotować choć tzw elevator spech oraz odpowiedzi na potencjalne pytania szczegółowe... Nic to, będę improwizować. Aż tak mi na razie nie zależy na znalezieniu pracy...

W ogóle nie mam weny ani nie czuję bluesa pracowo-świetlicowego. Ale wiecie, to wcale nie chodzi o to, że nie chcę iść do pracy, bo właśnie chcę... Nie tak entuzjastycznie jak wtedy po chemii, ale jestem bardziej na tak niż na nie...

Jednakże po tych beznadziejnych doświadczeniach na stażu, teraz mam ogromne podskórne obawy, że w innych świetlicach też tak jest, że mogę trafić na takich wychowawców jak w tej jednej świetlicy, takie wredne i głupie stare babsztyle... a ja już nie mam cierpliwości, nie mam zdrowia ani sił do użerania się z takimi ludźmi. Po tym kursie mój obraz pracy w świetlicy nie jest już wcale wesoły, kolorowy i piękny tylko raczej wyblakły, mało ciekawy i podejrzany... 

Towarzyszy mi ponadto dosyć niemiłe uczucie, że jestem już stara, że nie jestem już tą sprytną, niezmordowaną, wesołą, sympatyczną, młodą Magdą o anielskiej cierpliwości, niekończącym się optymiznie, chęcią do zabawy i wygłupów, niewyczerpalną kopalnią pomysłów... W moim mózgu tkwi ciągle taki właśnie obraz siebie samej i nie chce on zaktualizować statusu i dopuszczać do głosu bolesnej prawdy, że to już jest przeszłość. Podejmując decyzję o chęci pracy w świetlicy i kursie kierowałam się właśnie tym dawno nieaktualnym obrazem siebie z czasów, kiedy pracowałam z dziećmi. 

W sumie to ja dosyć często tak mam, że robię coś czy myślę jakbym była sobą sprzed 15 czy 20 lat, jakby czas nie płynął, jakbym utknęła emocjonalnie i uczuciowo w czasie i mój mózg nie zauważał, że moje ciało się zmienia, że się starzeje i niedołężnieje. Czasem uświadamiam sobie to dopiero, gdy chcę coś zrobić, ale okazuje się, że nie jestem w stanie, słabo mi to wychodzi albo źle jest odbierane przez przypadkowych świadków. To nie jest miłe uczucie. Takim prostym przykładem jest np robienie gwiazdy, czy innej tam akrobatyki, w której byłam dobra i która była dla mnie chlebem powszednim. Czasem widzę małolaty robiące gwiazdę i od razu czuję w ciele to cudne uczucie kilku gwiazd jedna po drugiej zakończonych szpagatem, co było na pewnym etapie życia moim ulubionym popisem gimnastycznym... Przez krótką chwilę mam wtedy takie uczucie, że mogę to zrobić, jakbym się cofnęła w czasie i przez tą chwilę była wygimnastykowaną dwudziestolatką. Wiem, że dziś nie zrobię szpagatu. Gwiazdę mogę zrobić i czasem robię, jak mam taką chęć i dostateczną ilość miejsca, czyli np na plaży, ale wtedy jestem zawsze zaskoczona, jak moje stawy zesztywniały, jakie to teraz trudne i jak kiepsko wychodzi... Szczególnie teraz po rakoterapiach. Teraz moje stawy są jak posklejane pistoletem do kleju i to na odpierdol. 

I tak jest też z pracą z dziećmi. To już nie jest to samo, co 20 lat temu. Nadal umiem, ale nie wychodzi tak fajnie jak dawniej, nie daje tyle samo frajdy i dosyć szybko się nudzi, a czasem nawet irytuje. No i nie wyglądam już tak jak dawniej, a dla dzieci ma to przecież spore znaczenie...

To jest spora część powodu małego entuzjazmu w szukaniu pracy w świetlicy - rozczarowanie sobą jak  i zawodem wychowawcy. Do tego lekki w porywach silny niepokój co do tego, czy zdrowie w ogóle pozwoli mi dobrze taką pracę wykonywać, czy podołam w ogóle...

W tej kwestii mieszkanie na zadupiu nie jest zdecydowanie dobre, bo stąd jest wszędzie daleko, a samochodu i dobrego transportu publicznego brak. Do miasteczka, w którym są wakaty będzie ok 10 km, a do tej roboty trzeba chodzić 2 razy dziennie. O siódmej rano się zaczyna i w pół do siódmej wieczorem się kończy. W zimie to ciemna noc, a ja do tego bardzo źle widzę po ciemku... Szału nie ma, dupy nie urywa. Jakby mi tak specjalnie na złość tę (czy inną) robotę jednak dali, to pierwszą rzecz, jaką będę musieć sobie pilnie kupić jest dobry rower elektryczny. Nie można się zdać na ten często odmawiający posłuszenstwa skuter, a zwykłym rowerem raczej nie dam rady naginać 40 km dziennie nawet raz na jakiś czas. 

Kolejna rzecz to wątpliwości co do czasu... Czy już powinnam wracać na rynek pracy, czy może poczekać jeszcze z miesiąc albo i trzy,..? Może jeszcze mi się bardziej poprawi, może ciało jeszcze może się lepiej zregenerować, może z czasem i więcej motywacji i entuzjazmu się pojawi... A może nie. 

Nie wiem tego i nikt tego mi nie powie. Nie mam z kim o tym porozmawiać. Nie znam nikogo, kto by mi coś sensownego w kwestii administarcyjnej, zdrowotnej, prawnej doradził, podpowiedział. W VDAB trafiła mi się głupia pinda, która nawet na e0mail nie odpowie. Koordynatorka odpowiada szybko na krótkie pytania administracyjne, ale nie jest od doradzania osobistego.

Nie wiem, jak długo mogę bezkarnie pozostawać na takiej rencie inwalidzkiej (czy jak by się polski odpowiednik tego nazywał) no i nie bardzo mam ochotę jeszcze dłużej zwlekać z rozpoczęciem pracy w świetlicy, bo przecież nie młodnieję, czyli z każdym miesiącem i każdym rokiem robi się gorzej, a i tak jest dosyć późno na rozpoczynanie takiej nowej przygody... i z każdym miesiącem odkładania tego kroku będzie, wydaje mi się, trudniej się na to zdecydować. A tu z innej strony właśnie chcę tego na serio spróbować. Pojść do pracy i przepracować ten jeden rok szkolny w pełnym wymiarze (tzn 20 godzin w tygodniu), poznać tę pracę od podszewki, zobaczyć jak to jest, jak się z tym będę czuć, jak będę odbierana  i traktowana na dłuższą metę przez dzieci, kolegów, rodziców. Chcę spróbować, zanim będzie za późno, bo ciągle mam na uwadze, że rak w każdej chwili może wrócić i wtedy już serio będzie za późno... 

Trudno jest podjąć właściwą decyzję w takich niejasnych, nieprzewidywalnych, niepewnych okolicznościach, gdy człowiek nie bardzo wie na czym stoi nawet w takiej zwykle oczywistej kwestii jak możliwości własnego ciała i umysłu, bo teraz nawet to jest jedną wielką niewiadomą.



Tak poza tym miniony tydzień przeminął raczej w zwolnionym tempie. W niedzielę jeszcze zaliczyliśmy jedną wycieczkę, ale o tym będzie osobny post zdjęciowy.

Po niedzieli była jeszcze kolejna wizyta Najstarszej na stomatologii w Szpitalu Uniwersyteckim w Brukseli. Kazali jej się umówić na kontrolę za kilka tygodni, bo muszą sprawdzić czy wszystko już będzie w porządeczku. Siedząc ponad godzinę na miękkiej skórzanej kanapie w poczekalni, czytałam książkę, ale  w końcu zaczęłam przysypiać, więc postanowiłam się rozerwać robieniem selfie 🤳.



Innego dnia odwiedziłam z Młodą znowu arabskiego fryzjera, który robi szybko i delikatnie ładne, zgodne z oczekiwaniem fryzurki za 20€. Dla porówniania dodam, że u poprzedniego fryzjera płaciła za taką samą tylko gorzej i mniej delikatnie zrobioną fryzurę około 50€. W tym gabinecie nie ma żadnego debilnego mycia włosów, żadnych beznadziejnych masażyków. Po prostu siadasz w fotelu i któryś z panów obcina ci włosy. Szybko i komfortowo. Żadna z nas nie lubi jak ktoś nam myje włosy. W ogóle bez potrzeby dotyka naszej głowy. To jest ohydne, nieprzyjemne, niefajne uczucie i ja ni cholery nie rozumiem dlaczego w większości, jeśli nie we wszystkich belgijskich zakładach fryzjerskich takie mycie głowy (a nie rzadko jeszcze, o zgrozo, masaż) jest normą a nie opcją. Może dla innych, dla normalsów takie zabiegi są zajebiste, relaksujące i fajne, ale dla nas zdecydowanie nie są, a tu jeszcze każą se za te zbędne i nieprzyjemne zabiegi płacić. Bez sensu! Dlatego tak sobie chwalę, że wreszcie pojawił się u nas jakaś tańsza i fajniejsza alternatywa, że teraz nawet ja mogę sobie czasem pójść do fryzjera i nie zawsze samemu strzyc się maszynką na te 13mm po całości.

W planach był jeszcze kolejny marsz z Najstarszą, ale ostatecznie dziewczyny wybrały się jednego dnia razem do miasta, bo po barach połazić, a inne dni nie było chęci albo było co innego zaplanowane. Las jednak nie ucieknie. Pójdziemy innym razem.



Ułożyłam kawałek puzzli. Przeczytałam kawałęk ciekawej książki. "Zbuntowana komórka. Rak, ewolucja i tajniki życia". Autorka przedstawia w niej ciekawą teorię na temat raka. Opowiada o tym, że to jak ewoluuje każdy rak, jest jakby skompresowanym przyspieszonym odpowiednikiem całej ewolucji żywych organizmów. Co jest raczej mało budujące z perspektywy onkopacjenta, ale bez wątpienia fascynujące. Poznałam też dzięki tej książce wiele ciekawostek na temat raka, o których nie miałam pojęcia, bo tematem raka zaczęłam się interesować dopiero po otrzymaniu własnej diagnozy, a to przecież fascynująca dziedzina. Dowiedziałam się np, że są zakaźne rodzaje raka i takie spotyka się np u psów i diabłów tasmańskich, ale i wśród ludzi ponoć zdarzyło się zakażenie rakiem np podczas przeszczepu albo jak chirurg dźgnął się przypadkiem podczas operacji... Lubię książki przedstawiające alternatywne spojrzenie na rzeczywistość. Dają zwykle sporo do myślenia.



Kupiłam sobie dwie książki, na widok których Małżonek przewrócił oczami. "Kawaii tekenen", czyli rysowanie prostych słodkich (kawaii) obrazków. Umiem rysować, ale muszę się podszkolić właśnie w takich różnych prostych sympatycznych rysuneczkach i dobrze jest podpatrzeć, jak to się robi, poćwiczyć i zapamiętać. 

W pobliskim (jeśli 8 km to blisko) polskim sklepie będąc zauważyłam, że wreszcie mają parę ciekawych polskich czasopism. Widok mojej ulubionej "Wiedzi i Życia" mnie ucieszył wielce i wziełąm dwa numery wakacyjne. Czytam ten miesięcznik od dziecka. Dawniej prenumerowaliśmy to i Świat Nauki przez kilka lat korzystając z promocji bibliotecznej załatwionej przez babcię bibliotekarkę (roczna prenumerata w cenie jednego numeru). Ja i brat czytaliśmy bardziej Wiedzę i Życie, a Ojciec bardziej Świat Nauki, ale ogólnie to oba czasopisma są świetne. Po przeprowadzce do Belgii  przez rok kupowałam te tytuły co miesiąc przez inny polski sklep, ale ten już od dawna nie istnieje. Potem kilka miesięcy korzystałam z prenumeraty online, ale nie lubię czytać elektronicznych czasopism. O ile w kwestii książek mi to nie robi wielkiej różnicy (no, oczom robi, jak nie masz czytnika), ale czasopisma są do niczego. Fajnie że będę sobie mogła czasem kupić papierową wersję. Mam nadzieję, że nie zrezygnują szybko z tego tytułu w sklepie. A wy jakie czasopisma czytaliście za młodego? A dziś co czytacie?






24 sierpnia 2024

Piesze wędrówki 3. Kravaalbos

 Parę dni temu maszerowałam z Młodym w Kravaalbos. Ten lasek tak samo jak Buggenhoutbos kiedyś dawno dawno temu stanowiły jeden wielki las, ale drzewa wyrąbano, zwierzaki wybito, a cały teren zajęły ludzkie siedziby… 

Dobrze, że choć takie namiastki lasów nam się jeszcze ostały i choć tyle drzew człek zobaczyć może we Flandrii. 

Kravalboos jest trochę bardziej pagórkowaty niż teren po jakim stąpamy na co dzień, co było miłą odmianą dla nas i naszych nóg. Bardzo fajnie się tam maszerowało. Korzystaliśmy z jakiejś gotowej przypadkowej trasy znalezionej w Komoot, ale niezbyt dokładnie się jej trzymaliśmy. Mnie najbardziej zależało, by zobaczyć staw powstały po wydobyciu przez laty kamieni z tego miejsca, z których budowano różne kościoły i to nie tylko okoliczne. Jeśli wieżyć Googlowi to do Antwerpii, a nawet do Holandii i Niemiec stąd kamienie wieźli… Dziura faktycznie bycza przez to powstała, która z czasem zamieniła się w staw.

Podobało nam się nad owym stawem. Obserwowaliśmy tam przez chwilę różne kaczko- i gęsiopodobne istoty. Poza tym nasza trasa wiodła różnymi ścieżkami leśnymi. W jednym miejscu trzeba było brnąć w błocku, bo nie szło go nijak ominąć, gdyż ściezka wiodła pomiędzy ogrodzeniami. To jest tu w Belgii dosyć irytujące i przykre, że większość terenu jest prywatna, o czym na każdym kroku przypominają nam tabliczki „teren prywatny, zakaz wstępu” ⛔️ 🚫 A tutaj co gorsza teren, w sensie las jest w cholerę ogrodzony siatą, płotem a u góry jeszcze dla pewności drutem kolczastym obwarowany. Podejrzewam, że ludzkie bydło pewnie syf wszędzie robiło i takie są teraz tego konsekwencje, bo to zwykle tak właśnie się zaczyna, że debil jeden z drugim nie umie się zachować, a reszta potem za to płaci…

Mijaliśmy też strumyczek, w którym Młody zaczerpnął mułu, by zobaczy, jaki jest w dotyku i uznać to za satysfakcjonujące doświadczenie. Trafiliśmy też na ambonę, na którą się wspięliśmy, ale nic ciekawego nie zobaczyliśmy. Podobały nam się natomiast , jak zawsze, koniki i daniele, które pasły się przy jednej ze ścieżek. 

Przedreptaliśmy blisko 8km i pewnie dłużej byśmy jeszcze połazili, ale zaczęło zmierzchać, a po ciemku chodzenie po obcym lesie, nawet malutkim, jest dosyć karkołomne. 

Zachód slońca, na który trafiliśmy w odpowiednim do obserwacji miejscu, nas zachwycił. No bo który zachód słońca nie zachwyca?

Zdjęcia nie oddają w pełni stanu rzeczywistego, ale i tak są całkiem ładne…

zmierzamy w stronę lasu…

kawałek prywatnego lasu

dąb

purchawka




bagno

staw



nad stawem

trochę kamieni się jeszcze  ostało




wszystko ogrodzone

zachód

już trochę ciemno się zrobiło

i dalej pomiędzy ogrodzeniami

znowu ogrodzone

ścieżynka

wzdłuż lasu






stary kamienny mosteczek




ambona

widok z ambony na ścieżkę 

staw 

staw


górka nad stawem








wracamy prawie po ciemku…







23 sierpnia 2024

Refleksje końcowowakacyjne roku 2024

Wakacje powoli zbliżają się ku końcowi, ale już mogę rzec, iż w ogólnym rozrachunku były to bardzo dobre wakacje. No i tym razem dla mnie to były takie prawdziwe wakacje, bo przecież cały rok uczęszczałam przykładnie do szkoły hehe.

 Pierwsza połowa wakacji była raczej niezbyt dobra ze wzgledu na mój kiepski stan fizyczny i psychiczny.

Ten mój kurs kosztował mnie zbyt wiele, nie był adekwatny do mojego zdrowia i niemal mnie wykończył. Po dwóch miesiącach wakacji jeszcze nie całkiem doszłam do siebie, choć dziś już jest nawet nieźle i wszystko jest na dobrej drodze. Zaczęłam mieć nawet nadzieję, że jeszcze będzie dobrze z moim duchem i ciałem, a podkreślić należy, że jeszcze parę tygodni temu było na prawdę z tym kiepściutko. 

Sierpień jednak był bardzo dobry i powiedzmy sobie szczerze, ja sama to, nie chwaląc się,  sprawiłam. No nie sama, bo we współpracy z Resztą z Piątki, ale wzięliśmy się zebraliśmy do kupy i zaczęliśmy działać. Zwiedzanie i łażenie, łażenie i zwiedzanie ciągle z jedneg punktu wyjściowego jakim jest nasz dom. Pociągi, autobusy skuter, rowery i własne nogi - tylko tyle i aż tyle... 



No dobra, jeszcze czapka pieniędzy, bo przejazdy, dojazdy, posiłki i wejściówki do niektórych atrakcji nie są za darmochę niestety, ale płaciłyśmy za to wszystko na spółkę we trzy. Bardzo istotne w tym wszystkim jest, że w tym roku obie dziewczyny mają już jakieś swoje pieniążki i ja mam ciągle jakieś swoje pieniążki. Młodzież do 25 r.ż w Belgii ma wiele zniżek z racji wieku, zarówno na transport publiczny jak i wejściówki do muzeów, co też jest ważne w takich okolicznościach. Młoda jest przy tym super wyszukiwaczką wszelakich zniżek, promocji, darmowych miejscówek. Na prawdę jest w tym dobra i nawet jej podpowiadam, by może w przyszłości (gdy jej się zdrowie trochę poprawi) właśnie w tym kierunku coś próbowała porobić... Ja ją widzę jako prywatnego przewodnika po ukrytych miejscach w Belgii, czy Holandii wyszukującego tanie noclegi, promocje, darmowe ciekawe miejsca, opowiadającego legendy i ciekawostki. Jakby nie patrzeć zna 4 języki, w tym 3 biegle (jednego nienawidzi ale piątego się powoli uczy). To jednakże jest moje prywatne marzenie i szalony pomysł. Ona zrobi, co jej serce, los i zdrowie podyktuje. 

Nie chcę jeszcze chwalić dnia przed zachodem słońca, ale już wydaje mi się, że moje przeczucia i przemyślenia były słuszne, co do wpływu aktywności fizyczej na poprawę mojego zdrowia. (no ależ wiekopomne odkrycie haha) W sensie, że ze zmęczeniem można wygrać więcej się ruszając, miast ciągle więcej i więcej odpoczywając, jaki to błąd popełniałam przez spory czas. 

Znaczy prrr czekaj wróć. Nie to że odpoczywanie jest niepotrzebne, bo jest i to bardzo. Sztuka w tym by znaleźć równowagę, złoty środek, co w sytuacji po raku wcale nie jest łatwe, bo - jak już nie raz mówiłam - nagle człowiek nie zna granic swoich możliwości fizycznych. Raz że one się diametralnie zmieniły po zmaltretowaniu ciała rakiem, krojeniem, trucizną i szkodliwym promieniowaniem, a dwa, że są teraz o wiele bardziej niestabilne i zmienne, a zmiany te zależą od całego szeregu najdziwniejszych czynników. Od czasu po kolejnym zastrzyku, pigułce, kroplówce począwszy, poprzez dzień kobiecego cyklu (to że jestem w sztucznej menopauzie wcale niczego nie prostuje, wprost przeciwnie), na głupiej pogodzie kończąc. Teraz to wszystko ma ogromny wpływ na moje ciało i ducha (zawsze miało, ale teraz bardziej odczuwam).

Cholernie trudno jest mi teraz wyczuć, kiedy ja potrzebuję tak na prawdę realnego odpoczynku fizycznego, czyli innymi słowy płaszczenia dupy na kanapie, a kiedy lepiej tę dupę ruszyć i przegonić ją przez 5 kilometrów, by się przewietrzyła... Dopiero powoli się uczę odróżniać te momenty i słuchać mojego ciała, bo na logikę to tu nic nie wskóra teraz. Mam wrażenie jakoby ciało teraz do mnie po chińsku gadało, bo często się ze sobą dogadać nie możemy...

Ale tak np w tym tygodniu czułam potrzebę gotowania, prania i sprzątania. Prawie wszędzie poodkurzałam starłam kurze, umyłam podłogę, a nawet kilka okien przetarłam z muszych gunwienek. Zrobiłam dwie wersje makaronu a la carbonarra (wegańską i z pancettą), innego dnia gołąbki z pekińskiej kapusty, a jeszcze innego kotlety z ziemniakami... 

W środę był taki dzień, że od rana czułam, że chcę iść na wandeling (marsz), że potrzebuję tego i że muszę to zrobić, bo mnie rozsadzi. Wiedziałam, że jeśli nie pójdę, tylko usiądę przed ekranem, puzzlami, czy książką to będę się potem czuć źle, będzie mi czegoś brakować i będę na siebie zła. 

Posłuchałam się, poszłam i byłam wieczorem szczęśliwa. Nawet zastrzyk mnie nie powstrzymał, choć czułam że zmęczenie się aktywuje po południu... Ale myślę sobie, że może taki dłuższy marsz i oddychanie leśnym powietrzem właśnie pozwoliło przepompować to gówno szybciej i zniwelować trochę jego skutki uboczne, bo było całkiem dobrze, choć mimo szystko czułam wyraźną różnicę między tym marszem w chłodnym powietrzu a tym w piekielny upał po płaskiej słonecznej patelni, tzn reakcje ciała nieadekwatne do warunków atmosferycznych. Przy tym drugim wszak warunki były gorsze, a lepiej szło i mniejsze zmęczenie było, niż w tych pozornie lepszych warunkach. W upał pewnie zwyczajnie nie dałabym rady maszerować po zastrzyku decapeptylu. Bo teraz nic nie jest takie jakie się wydaje.

w poczekalni u lekarki


Piszę sobie o tym, by zapamiętać i mieć na uwadze w kolejnych miesiącach.

Ale miałam też takie dni, kiedy od rana wiedziałam, że to jest dzień odpoczynku i że lepiej cały dzień spędzić w domu, czy tam na podwórku i poczytać coś, pooglądać, pogapić się na układankę albo nawet pobimbać sobie w hamaku w słońcu nic nie robiąc. I to też było dobre oraz bardzo potrzebne! 

Tu jest właśnie chyba ważne, by nauczyć się te różne dni i odmienne stany rozpoznować i akceptować. By nie robić sobie wyrzutów z tego tytułu, by nie czuć się winną, by się słuchać ciała a nie odgórnych (zwłaszcza swoich) oczekiwań wobec siebie. To w praktyce wcale nie jest proste, choc łatwo się pisze i mówi. 

Logika podpowiada mi, że najsensowniejszym było by przeplatanie krótkich mało intensywnych wysiłków z krótkimi okresami wypoczynku, ale to mi nie odpowiada i mnie nie satysfakcjonuje.

 To jak robiłam to ostatnie tygodnie, jednak chyba nie jest wcale złe, skoro tak dobrze się w rezultacie czuję. Tzn jeden dzień super intensywny wysiłek, a dwa kolejne dni opierdaling i regeneracja, by znowu kolejnego dnia jechać na pełnej petardzie. Ten opierdaling to czasem faktycznie jest zero akrywności, cały dzień Instragram. Netflix, hamak, kanapa.... ale innymi razy po prostu normalne życie, czyli jakieś pranko albo i trzy, sprzątanko, gotowanko, kury, świnki, zakupy, wizyty u specjalistów... ale bez parcia bez pośpiechu na pół gwizdka.

 Oczywiście to jest mój modus wakacyjny - nie mam pracy, nic nie muszę, wszystko mogę... Gdy znajdę jakąś pracę, to już takie oczywiste nie będzie pewnie, ale kto tam wie... W świetlicy przecież nie pracuje się całe dnie... Gdybanie jednak sobie odpuszczę.

Ważne, że dziś czuję się świetnie. Czuję się silna, zadowolona i mam sporo energii i chęci. Jeszcze nie jest to stan sprzed raka, ale biorąc na tego raka poprawkę to chyba jest bardzo dobrze. Boję się też trochę, że gdy nadejdzie jesień i znowu trafi się kilka deszczowych ponurych tygodni pod rząd, nastąpi nawrót stanów depresyjnych oraz braku energii i optymizmu, bo...

"Wiem, że nie nie ma nic gorszego niż Buka

mówi że wróci, 

ale nie wiesz kiedy

i stanie pod domem

 bo siebie się nie da oszukać

strach jest ten sam

 jak wtedy...


Po tylu latach 

wiem już na pewno

że kiedy przyjdzie

jasne będzie jedno

złe myśli nie były tego warte

zostawię drzwi otwarte"

*) Kwiat Jabłoni, Buka


Tak czy owak stan osiągnięć i atrakcji wakacyjnych na dziś to:

- Cztery około ośmiokilometrowe marsze dla samego maszerowania i podziwiania przyrody najbliższej okolicy. 3 trasy w dwóch różnych miejscach pokonałam w towarzystwie Najstarszej, a jedną w kompanii z Młodym. Obydwa towarzysze marszowi byli zadowoleni ze spacerów i z wybranych przeze mnie miejsc.

- Kilka (nie wiem dokładnie ile) parukilometrowych (2-7 km) marszów koło domu z Małżonkiem. Takie łażenie po znanej okolicy też jest dobre. Przy okazji gadamy sobie albo i wspólnie milczymy napawając się cykaniem świerszczy, szumem drzew czy pitoleniem ptaków.

- Kilka wycieczek jednodniowych do większych belgijskich miast: Mechelen, Leuven, Brugia, Bruksela. W Mechelen byłam sama. Leuven odwiedziłam z Najstarszą i Młodym, do Brukseli pojechałam z Młodą, Brugię zwiedzałam z Młodą i Młodym.



Do każdego miasta mogło jechać każde z moich dzieci, ale cały bajer w tym, że każdy sam decyduje, czy ma ochotę w danym dniu jechać na wycieczkę. I to jest na prawdę fajne. Jeszcze parę lat temu, gdy planowaliśmy rodzinną wycieczkę i ktoś nie chciał jechać, to była drama. Stresowaliśmy się ogromnie, bulwersowaliśmy się, że ten czy tamta zrezygnowali w ostatniej chwili, że trzeba było ich niemal siłą ciągnąć i długo przekonywać, że były fochy i rzucanie dupą,  martwiliśmy się i utyskiwaliśmy, że ktoś został w domu, gdy reszta tak dobrze się bawiła... To było złe i głupie. Bardzo głupie. Mea culpa!

Dopiero z czasem nas olśniło, że przecież wcale nie ma takiej potrzeby, by na rodzinną wycieczkę jechali wszyscy. Że fajnie jest, jak każdy sam może zdecydować, czy ma na daną wycieczkę czy inną zabawę ochotę i czy czuje się na siłach, by jej sprostać. Czasem są takie momenty, że będąc gdzieś i widząc coś, pomyślimy, czy powiemy: "Szkoda, że Jego/Jej nie ma z nami, bo Jemu/Jej by się to na pewno bardzo spodobało", ale nie jest to już żadne tam oloboga, czy jesusmaryja a tylko czułe myśli o kimś najbliższym... i czasem właśnie za jakiś czas zabieramy tę osobę do danego miejsca, a inna wtedy zostaje w domu.

 Dziś już nie przewracamy oczami, gdy któreś nie chce jechać. Nie odbieram tego tak jak kiedyś jako jakiejś przegranej, jako policzka, jako porażki (a tak drzewiej właśnie było!) bo dziś jestem świadoma, że moje dzieci to nie młodsze wersje mnie samej, tylko osobne jednostki, które mają swoje gusta i guściki, swoje potrzeby, zainteresowania i fanaberie często do moich w ogóle nie podobne. 

Często słyszę, że któreś nie chce jechać, choć miejsce wydaje się mu ciekawe, bo umówił/a się w tym dniu na grę z internetowymi kumplami i ja to szanuję oraz w pełni akceptuję, co jeszcze  jakiś czas temu pewnie skomentowałabym głupio, że przecież pograć to se można kiedy indziej... Pojechać też se można kiedy indziej przecież i tak właśnie często się dzieje, że właśnie kiedy indziej jadę czy idę gdzieś właśnie z tym Osobnikiem, gdy inny Osobnik znowu woli sobie ze swoimi kumplami pograć albo choćby dłużej pospać, bo taką ma fantrazję i nikomu nic do tego nawet Matce. 

Czasem bywa też tak, jak ostatnio, że ktoś bardzo chce jechać, ale zdrowie mu nagle odmawia posłuszeństwa. To akurat ciągle budzi smutek i złość na los, ale też już nie robimy sobie wyrzutów, że ktoś się idzie bawić a drugi musi zostać. Nie rezygnujemy z planów tylko dlatego, że ktoś jest niedysponowany, chyba że wszyscy się zgodzą, że można to bez problemu przełożyć i za parę dni pójsć razem, no i oczywiście w wypadkach, gdy dana osoba wymaga zaopiekowania, ale to chyba oczywiste.

 Co ważniejsze ja też czasem mówię, że nie mam ochoty na daną wycieczkę albo że mi się zwyczajnie nie chce w danym dniu i Młode też to akceptują idąc same dokądś.

strojnica włoska


 Gdy sobie to wszystko uświadamiam, te zmiany których w naszym życiu i naszym myśleniu udało nam się przeforsować w ostatnich latach, czuję się wielka i dumna. Bo tak, zrobiliśmy to! Pokonaliśmy różne demony. Staliśmy się lepszymi ludźmi, a nasze wzajemne relacje się poprawiły i zacieśniły. To jest bardzo budujące. Szczególnie jak patrzę, jaki to wszystko miało mega pozytywny wpływ na każde z Naszej Piątki i jaką fajną, pozytywną,  zajebiaszczą Rodzinę tworzymy razem.

Tak czy owak ostatnie tygodnie dosyć poszaleliśmy jeśli idzie o wyjazdy i wydawanie na to forsy, ale w końcu były wakacje i na prawdę fajnie było znowu poczuć wiatr przygody we włosach.

Nasze marszowe wycieczki to raptem koszt paliwa do skutera, czyli mniej jak 5 euro, a frajda i satysfakcja wcale nie mniejsza niż niejeden wyjazd zagraniczny. No i co najważniejsze w ten sposób zawsze spaliśmy we własnym łóżku, ale odkrywaliśmy nieznane miejsca, którymi napawaliśmy się, no i razem spędzaliśmy bardzo miło czas.

Bez wątpienia potrzebowałam tego, przeto nie żałuję ani jednego wydanego centa.  Było warto, bo dobrze się bawiłam i moje samopoczucie oraz stan fizyczny się poprawiły znacznie. Moja motywacja do szukania pracy w świetlicy jeszcze ciągle bardzo licha, ale właśnie już jest licha, a jeszcze miesiąc temu była zerowa... Tam zerowa, na minusie była! 

motylek pawie oczko w formie gąsienicowej


Powoli zaczynam znowu widzieć siebie w pracy z dziećmi. Już nawet nie wykluczam spróbowania szczęścia w tej świetlicy o niepochlebnej opinii, bo koleżanki mówiły przecież, że szukają kogoś, gdyż stara kadra odeszła, czyli jest szansa, że jak te wredne baby poszly na emeryturę, to może da się tam pracować, a ta  świetlica jest stosunkowo blisko... Nic to, jeszcze nie napisałam żadnego listu motywacyjnego, bo aż taka motywacja ciagle się nie zapaliła haha, ale zamierzam zabrać się za to w najbliższych dniach... 

Dałam sobie więcej czasu, niż wstępnie planowałam, bo uznałam, że tego potrzebuję i że powinnam skorzystać z większej ilości wolnego, póki mam ku temu okazję. Nie wiadomo wszak, co przyszłość nam przyniesie. 

Co ważniejsze wreszcie dałam sobie do tego pełne prawo w sensie mentalnym. Przestałam się cykać i robić sobie wyrzuty o to, że nie mam pracy i wściekać się na siebie za to, że jestem chora i niepełnosprawna. Jest jak jest, wyżej dupy przecież nie podskoczę. Może właśnie pora poopierdalać się w życiu trochę? Kto wie, ile mi tego życia jeszcze zostało... Może dużo, a może mało... 



Małżonek tymczasem zaczął robotę w nowym miejscu. Pierwsze wrażenia takie, że atmosfera jest dobra, ale robota ciężka, może nawet cieższa niż poprzednia. Jednak po kilku dniach trudno tak na prawdę cokowiek ocenić. Po 3 tygodniach urlopu każda praca jest ciężka, nawet jak guzik wiele się w niej robi. Potrzeba wszak kilku tygodni na przejście z modusu wakacyjnego na robotniczy. Po drugie nowe miejsce, nowe zasady, nowe oczekiwania, nowi koledzy, inne rzeczy do malowania. Potrzeba tygodni, by się wdrożyć, poznać, przyzwyczaić...

Dobre jest, że nie pracują w soboty. Złe jest, że robią nadgodziny, co już zaczyna być irytujące nawet dla mnie, bo znowu nie wiadomo, kiedy Małżonek wróci z pracy. Ale spokojnie, miejmy nadzieję, że powoli się wszystko ustatkuje...



Młody, jak to zwykle pod koniec wakacji się dzieje, zaczyna powoli myśleć o szkole... Choć bardziej o Akademii Muzycznej niż o szkole właściwej. Już nie może się doczekać, kiedy pójdzie na pierwszą lekcję. Głaszcze swoją gitarę i brzdąka na niej co chwilę. Mamy tylko nadzieję, że da się te dwie odległe od siebie szkoły jakoś w miarę łatwo kombinować. Naukę nut i grupowe muzykowanie będzie miał chyba we wtorkowe wieczory, od godziny 18:45, z czym nie ma problemu, ale nauka gry nie jest jeszcze zaplanowana. Fajnie jakby się dało w środę po lekcjach, kiedy nauka jest tylko do południa... On już marzy, jak to będzie szybko pedałował ze szkoły do domu, by rzucić tornister, coś wszamać i wziać gitarę, by szybko pedałować w drugą stronę do akademii. Któregoś dnia zaczął skakać jak szalony po domu, a gdy zapytałam, co to niby ma być, ten odrzekł z uśmiechem, że musi już przecież zacząć wymyślać, jak będzie skakał po scenie z gitarą, gdy już zostanie tym znanym rockmanem. Uchachałam się zdrowo, ale podoba mi się jego entuzjazm. 

W przyszłym tygodniu trzeba iść odebrać laptop szkolny. Było z tym trochę zamieszania. Na ulotce ze szkoły są różne ważne daty, w tym m.in. odbiór 'zarezerowanego' laptopa. Nigdzie jednak nie jest napisane, jak go trzeba zarezerować. Wypisali dokładnie, jak zamówić podręczniki, co oczywiście zrobiliśmy na poczatku wakacji i one już dawno są w domu. Napisali, jak zamówić szkolne ubrania i zarezerwować lokers (szafkę). To też było online, na stronie szkoły. Ubrania (koszulka i spodenki na wf, koszulka i bluza na warsztaty, czepek basenowy) ma jeszcze z poprzedniego roku w dobrym stanie, to nie zamawiałam, ale zarezerwowałm szafkę, bo on trzyma w niej stroj na wf, atlas i czasem inne rzeczy. Dobra sprawa. Nigdzie o tym, jak zamówić ten cholerny laptop. Młody napisał do paru kolegów, ale oni też nie wiedzieli. Napisałam e-mail do nauczyciela odpowiedzialnego za laptopy, ale w wakacje przecież oni nie pracują... W tym tygodniu otrzymałam jednak powiadomienie, że pani zapisała Młodego na listę i "że wszystkie informacje były w liście ze szkoły". Taa, jeszcze raz przeczytałam ten list i nie ma tam napisane nic na ten temat, a tylko dni i godziny odbioru laptopów. Nic to. Ważne, że wszystko załatwione. Oczywiście, najpierw trzeba pójść po ten laptop i zobaczyć, czy faktycznie się go otrzyma, a potem dopiero chwalić pana, ale jakby co to mam ten e-mail jako podkladkę.

Co poza tym musimy kupić do szkoły? W sumie to raczej nie wielem bo większość mamy z poprzednich lat.

cyrkiel, kątomierz, linijki, 

kalkulator graficzny jest (jeszcze po Młodej)

pendrive jest

kredki, ołówki zwykłe, ołówek automatyczny, długopisy kolorowe, temperówka, markery, cienkopisy, klej

kłódka na szyfr jest

ściereczki i ręcznik

różne segregatory - z parę trzeba dokupić, bo to po jednym roku już się często nie nadaje do użytku

zeszyty A4 z wyrywanymi kartkami - chyba jeszcze jakieś są, dużo tu tego się nie używa

skoroszyty, koszulki foliowe -

tornister jest 

Młody nosi ciągle tornister po Młodej, która chodziła z nim pare lat i w którym nosiła nie raz i 13 kilo do szkoły. Przypinała to do kosza na bagażniku specjalnymi gumami. Czasem kopała, ciskała po ziemi i nic. Lał nań deszcz, prażyło słońce, padał śnieg...  Tornistry Kiplinga sprzed paru lat są nie do zdarcia. Po 7 latach codziennego intensywnego uzytkowania nie widać na tym zbyt wiele zużycia. Wtedy wydawało mi się, że 120€  (w promocji) za tornister to gruba przesada, ale wszyscy takie własnie nosili, bo to byczy tornistry z wieloma przegrodami, idealne do flamandzkiej szkoły średniej, gdzie bardzo dużo codziennie się dźwiga. Ale teraz jak na niego patrzę, to szanuję bardzo. Teraz już takich nie robią chyba. Młodemu kupiłam też Kiplinga i w pierwszy tydzień popsuł się zamek. Ja używałam go do szkoły i ogólnie jest dobry, jak się ten zamek odpowiednio odsuwa i zasuwa, ale to już nie jest to samo. Nawet materiał nie jest podobny do tego starego, choć Kipling ma bardzo duży wybór toreb i tornistrów i pewnie znajdują sie tam różnej jakości torby a różną cenę. Ten stary boekentas jednak jest the best. 



Najstarsza zapomniała zapłacić ubezpieczenia za ten rok. Cholerniki wysyłali jej faktury mejlem, a ona nie sprawdza poczty w ogóle. Ja o tym na śmierć zapomniałam, bo ja mam zlecenie stałe i co miesiąc pobiera mi się te paręnaście euro więc o tym w ogóle nie myślę. Młoda i Młody są oficjalnie na utrzymaniu Małżonka i on też nie myślał o tym płacąc swoje ubezpieczenie. A tymczasem Najstarsza odkąd poszła po raz pierwszy do pracy automatycznie została odłączona od taty kąta i musi sobie teraz sama płacić ubezpieczenie. Nie są to wielkie kwoty, po podstawowe OBOWIĄZKOWE ubezpieczenie to około 100€ na rok, ale samo się kurde nie zapłaci. 

W końcu przysłali pocztą fakturę za cały rok wraz z kosztem upomnienia i informacją, że ubezpieczenie jest zablokowane dopóki nie zapłaci faktury. Świetnie, akurat ma kolejną wizytę dentystyczną w szpitalu, która będzie co najmnej 100€ kosztować... Nie wiem, jak szybko działa odblokowanie ubepieczenia, ale mamy nadzieję, że szybko. Najstarsza już zapłaciła zaległą fakturę, ale nie wiadomo, czy wyrobią się ze zdjęciem bana do planowanej wizyty. 



Ale wiecie, wkurzające jest to automatyczne przechodzenie urzędów na płatności i komunikację elektroniczną! No dobra, jak kto ogarnia internety to spoko, ale jak ktoś jest z tym na bakier to może się wplątać w niezłe kłopoty. Będą pierdolić że to dla dobra planety, bo mniej papieru, a potem przyślą ci pierdyliard kolorowych papierowych reklam. 

Od razu zleciłam Najstarszej zalogowanie się na konto ubezpieczyciela i zmieniłam jej dostarczanie faktur na zwykły papierowy fizyczny list. 

Mnie samą już do szału doprowadzją te faktury elektroniczne. Toż to chujozy idzie z tym dostać! Nie ukrywam, że na początku mi się to nawet podobało, bo szybko sobie dwoma kliknięciami mogłam z telefonu zapłacić, ale teraz, jak wszystkie faktury za wszystko wysyłają nam elektronicznie o różnych porach dnia i nocy to niestety coraz trudniej to ogarnąć. No bo spoko jak akurat jestem w domu i akurat mam dostateczną ilość szmalu no koncie, gdy otwieram taki mejl z fakturą, bo wtedy od razu płacę. Jeśli jednak nie zapłacę od razu to umarł w butach, bo potem otrzymam 50 innych randomowych mejli i zapomnę o tej czy tamtej niezapłaconej fakturze dopóki nie otrzymam upomnienia. Pal licho jak darmowego grzecznościowego, ale 20€ więcej już nie jest śmieszne.

Nie dalej jak parę dni temu dostałam np sms ze szpitala, że jakieś 48€ zalegam. Ja albo ktokolwiek inny z domowników, kto ptrzypisany jest do mojego mejla. Zapłaciłam, ale nie wiem, kto ani za co wisiał szpitalowi te 5 dych. Tyle co my łazimy po doktorach i różnych szpitalach to faktur nie ogarniesz, panie. A oni potrafią wysłać fakturę pół roku albo i dalej po wizycie, badaniu, zabiegu, kroplówce... A między tym jeszcze dziesiątki mejli i sms'ów od wyłudzaczy i oszustów i weź tu prosty człowieku odróżnij jedne od drugich i nie daj się wpuścić w maliny i oskubać z danych i ostatnich centów.

Tam stałe opłaty lecą poleceniem zapłaty, ale te inne mniej lub bardziej losowe to pomieszanie z poplątaniem, zwłaszcza przy kilku osobach. Faktury za szkołę też sa dobre, bo wysyłają je i do mnie, i do Małżonka i ja nie płacę, bo nie wiem, czy on nie zapłacił, a on nie płaci, bo może ja już zapłaciłam... a potem idą w zapomnienie.


Nasza układanka powoli też się składa do kupy, choć łatwa nie jest. Układam głównie z Młodą, choć inni też czasem się z bliska popatrzą. Na podłodze niezbyt wygodnie się pracowało, ale stara podłoga świńskiego wybiegu ułożona na biurku zdaje egzamin. Po dłuższym staniu nad puzzlami jednak bolą nogi i karczycho, co oznacza, że pora odpuścić na chwilę i zająć się czymś pożytecznym.

A dzisiejszy post sponsorowały głównie zdjęcia z ostatniego niedzielnego okołodomowego spaceru z Małżonkiem.