Wczoraj zaliczyłam drugą lekcję języka niderlandzkiego dla obcokrajowców. Pierwsze zajęcia były we wtorek, trwają po 3 godziny, więc razem to 6 :) Kurs (ten i wiele innych, nie tylko językowych) prowadzony jest przez CVO Opleidingscentrum. I tak jak wspomniałam - można zacząć od września albo od stycznia. Za ten zapłaciłam 92 euro. W tym jest książka z płytą oraz wszelakie "kserówki" które dostajemy na zajęciach.
Jakoś tak biorąc pod uwagę, iż jest to kurs dla dorosłych, nastawiłam się, że może być nudno i obawiałam się, że będę senna i ciężko się będzie mi skupić na słuchaniu i zapamiętywaniu, gdyż późno-wieczorna pora nie jest u mnie porą sprzyjającą nauce. Jednakże na szczęście się bardzo myliłam w swoich założeniach. Trafiłam na bardzo wesołą gromadkę i jak zauważyłam, wszyscy doskonale się bawią podczas tych zajęć z nauczycielką włącznie. Przeto przy każdym ćwiczeniu jest kupę chichów-śmichów. Nie znaczy to, że ludzie olewają naukę czy coś w ten deseń, wszak każdy przychodzi z własnej i nieprzymuszonej woli i to po to by nauczyć się języka. Jednak większość, o ile nie wszyscy, ma niebagatelne poczucie humoru. Dzięki temu i łatwiej się zapamiętuje materiał, bo częstokroć z czymś zabawnym się kojarzy, i każdy swobodnie odpowiada, bo nie ma sztywniaków, którzy sami znając dobrą odpowiedź już patrzą na źle wymawiających, mylących się z politowaniem...
Powiem jak z grubsza wyglądają takie zajęcia, bo może ktoś się zastanawia, jak można uczyć się języka obcego na lekcjach prowadzonych w tym języku właśnie...?
Tak, babka gada głównie po niderlandzku. Tylko czasami tłumaczy coś dodatkowo po francusku (zazwyczaj jak ktoś sam zapyta), bo większość akurat zna ten język. Ja i parę innych człowieków jednak nie mówimy po francusku. Mimo to bez problemacji czaję o co kaman. Nauczycielka częstokroć pokazuje gestami, minami dane słowa, zdania. Od czasu do czasu posiłkuje się internetem. No i mamy też podręcznik oraz dodatkowe materiały na obrazkach. Wiadomo - na razie materiał jest prosty - podstawowe zwroty potrzebne do zapoznania innego ludzia, czy wypełnienia dokumentów w administracji. Jednakowoż myślę, że z dalszym też nie będzie problemu, przecież wówczas będzie się znało już podstawowe wyrazy i zwroty...
A dlaczego nie jest nudno? Ano dlatego, że jest dużo zajęć praktycznych - jeśli tak to mogę określić. Znaczy po krótkim wprowadzeniu, napisaniu poszczególnych zwrotów na tablicy, powtórzeniu ich głośnym jest zadanie, gdzie każdy musi łazić po sali i zagajać do innych i wypytywać ich o różne rzeczy, które ma na kartce, czy w książce. W związku z powyższym już po tych dwóch dniach znam imiona wszystkich, wiem kto skąd pochodzi, gdzie mieszka ile ma dzieci, czym jeździ do szkoły :)
Poza tym są też ćwiczenia, na które trzeba odpowiedzieć, po wysłuchaniu dialogu z mp3. satysfakcja, że się zaczyna cokolwiek rozumieć z niezrozumiałego dotąd bełkotu jet bardzo budująca i daje nadzieję na przyszłość :)
Nauka przez zabawę.... połączona z integracją grupy. Powiem tylko - fajna sprawa taki kurs nie tylko ze względu na możliwość nauki języka.
31 stycznia 2014
30 stycznia 2014
Sportklassen, czyli obóz sportowy
W poniedziałek Starsza jedzie na obóz sportowy nad belgijskie morze, o czym już
wspominałam. To będzie jej pierwszy samodzielny wyjazd na więcej niż jeden
dzień. Oczywiście wyjazdy do rodziny sie nie liczą, bo zmiana rodziców na
dziadków czy wujostwo, choć dla dzieci bez wątpienia atrakcyjne, jednak to zawsze rodzina, która
nota bene zazwyczaj na więcej pozwala
niż rodzice i więcej dogadza :)
Zaś szkolny obóz to szkolny obóz – trzeba samemu
ogarnąć zrobiony przez siebie (i kolegów) bałagan, samemu o siebie zadbać... Jakoś wytrzymać bez mamy i taty, no i rodzeństwa, za to z gromadą mniej lub bardziej lubianych rówieśników.
Jedno,
co bardzo mi się podoba to przygotowania szkolne do tego wyjazdu. Nie wiem, być
może w pl w niektórych szkołach też tak jest, ja jednak się nie spotkałam.... Aczkolwiek,
gdy sama wybierałam się gdzieś z Młodymi, to właśnie podobnie je
przygotowywałam, tak samo przy moich wycieczkach w dzieciństwie przygotowywali
mnie rodzice, choć wówczas nie było takich bajerów jak net więc tylko mapa,
rozkład jazdy...
Tutaj pod kierownictwem nauczycieli dzieci dowiadują się
same wszystkiego o miejscu, do którego jadą... Wspólnie z nauczycielami
przygotowują taki jakby przewodnik obozowy. I tak korzystając m.in. z
Internetu, atlasu sprawdzają trasę, obliczają odległości, wypisują stacje
kolejowe, godziny odjazdu, przyjazdu pociągu itp. Czyli uczą się w praktyce jak
korzystać z mapy, o co chodzi ze skalą, poznają kierunki na mapie, uczą sie
korzystania z rozkładów jazdy itp. Pamiętam ze swojej geografii jaki problem mieli niektórzy z tak
prostą rzeczą jak czytanie mapy (i maja pewnie do dziś), bo jak można się
nauczyć korzystania z atlasu, czy globusa siedząc ciągle na dupie w klasie?!
Ja np zabierając
Młode nad polskie morze (z Podkarpacia) wydrukowałam im wszystkie stacje i jadąc
mogły śledzić, ile jeszcze zostało na miejsce.. Pamiętam ich radość, gdy
zostało już tylko kilka stacji, a za nami było juz tak duuużo... Pokazałam też
tę trasę na mapie, a gdy wróciłyśmy do domu, a one miały w pamięci cały dzień
(a nad morze całą noc) jazdy, pokazałam
Polskę na globusie informując że przejechałyśmy otoCAŁĄ POLSKE, jednocześnie
uzmysławiając im, jak to malutko w stosunku do całego świata.... Gdy jechałyśmy
później np w odwiedziny do cioci do Krakowa, to też zaglądając do mapy
porównywałyśmy odległości... Tak samo przed wyjazdem do Belgii. Teraz zaś, gdy
mają jeszcze gdzieś tam w pamięci naszą podróż z Rzeszowa do Koszalina nie mogą
sie nadziwić, gdy mówię im, że tu nad morze mamy godzinę jazdy – tyle co
mieliśmy w pl do babci :)
A jednocześnie i w góry też praktycznie rzut beretem.
W końcu tak jak w pl jechaliśmy ze Stalowej Woli do Krakowa w odwiedziny, to tu
przejedziemy cały kraj... Tylko jakie tu drogi a jakie na trasie Rzeszów
(Tarnobrzeg) – Kraków...? To samo sie tyczy pociągów... zawsze mnie śmieszyło, że
z Rzeszowa do Warszawy musiałam jechać przez Kraków, zaś do Gdyni przez Wrocław...
w sumie można by też przez Berlin albo Moskwę a co.... już o technicznym
poziomie kolei i czystości w wagonach nie wspomnę nawet.
Wracając do tematu obozu... Poza nauką korzystania z map
dzieci dowiadują się też o warunkach przyrodniczych w miejscu, do którego się
wybierają i co tam można zobaczyć, co wnioskuję (bo przecie nie chodzę na lekcje) z materiałów
zgromadzonych przez Młodą w tym przewodniku. Zapewne uczą sie też wielu innych
rzeczy przy okazji, bo ten przewodnik przygotowują już od jakiegoś czasu. Nie
raz słyszałam o metodach prowadzenia lekcji w różnych krajach, teraz mam okazję
obserwować to po trochu na co dzień. Więc i z Wami się tym dzielę...
Chcę w każdym bądź razie powiedzieć, że
nie ma nic lepszego jak teoria połączona z praktyką i nauka poprzez zabawę – ja
wiem to z doświadczenia, lecz mimo, że nie odkrywam tu niczego nowego, to w
polskich szkołach jakoś tego nie widzę. Parę lat temu zaczęto iść w tym
kierunku, tylko jak zwykle w pl zabrano się za wszystko od dupy strony. Moim
nader skromnym zdaniem takie reformy trzeba zaczynać od przygotowania nauczycieli i warunków szkolnych (finansowych zwłaszcza) a nie samego
programu... a tak to nigdy nie wiadomo,
co autor miał na myśli, a własna interpretacja pedagogów i rodziców nie
koniecznie jest prawidłowa czego efekty już widać w pl :) Sama zbierałam
podpisy przeciwko wprowadzaniu reformy pt „sześciolatki do szkoły”. Ja (i
większość polskich rodziców) mówi: sześciolatki do szkoły owszem, ale nie do
takiej! Gdybym teraz musiała 6latka wysłać w pl do szkoły też bym pewnie
szukała psychologa, który by potwierdził jego niegotowość ... Wszak obie
dziewczyny szły już nowym programem i wiem, jak to wygląda w realu. Szkoła, do
której chodziły ostatnio moje dziewczęta w pl akurat jest w miarę stabilna
finansowo (nie zagrożona póki co likwidacją!) i ma dyrekcję i wielu nauczycieli
z bardzo nowoczesnym podejściem, więc nie mam co narzekać, wprost przeciwnie, ale
jednocześnie znam też inne szkoły, które... cóż lepiej żeby zostały zlikwidowane ze względu na
dzieci.... Wiem, że nauczyciele potrzebują pracy, a dzieci i rodzice chcą mieć blisko szkołę, ale jeśli to się ma odbywać kosztem dzieci to lepiej się zastanowić...
Tutaj nie mam obaw przez wysłaniem do szkoły 2 i pół-latka,
bo wiem, że przez cały czas będzie traktowany odpowiednio do swojego wieku i
szybkości rozwoju tak fizycznego jak emocjonalnego. Bo widzicie, tutejsza
szkoła jest w stanie (bo ma elastyczny program) dostosować się do okoliczności
pt „niemówiące (w tutejszym języku) dziecko w naszej klasie” tak, że zarówno to
dziecko (np moje Młode) jak i pozostałe nie są pozostawione same sobie. Więc logiczne, że i w innych przypadkach (typu wolniejszy rozwój czy to psychofizyczny, czy emocjonalny malucha) dziecko będzie traktowane odpowiednio do swoich potrzeb i nikt przy tym na tym nie ucierpi.
A wystarczy że polscy ministrowie edukacji i im podobne osły, którzy krzyczą, że w UE już 5-latki chodzą do
pierwszej klasy, najsamprzód by się zorientowali, co te 5latki w innych europejskich
szkołach robią na codzień... i może odgapili dla odmiany coś dobrego od świata –
jak na ten przykład szkolny program i możliwości finansowe szkół - a nie wiecznie
samo g... Ale co taki wieśniak jak ja może wiedzieć o wychowaniu i edukacji dzieci...
Póki co pozostaje mi się cieszyć z faktu, że wyemigrowaliśmy
do właściwego kraju i że młode mają szansę chodzić do normalnej szkoły, gdzie
panuje bezstresowa nauka ale jednocześnie wszystko jest pod kontrolą (czyli każdy robi, to co powinien, a nie to co chce).
W sumie nie wiem dlaczego w pl bezstresowa nauka/wychowanie
równa się totalnej anarchii? Dlaczego np fakt, że dziecko jest nietykalne
(czytaj nie można mu dać po dupie, po pysku, a nawet opierniczyć zdrowo – swoja
drogą bezsensu) w pl równoznaczne jest z tym, że to dziecko może bezkarnie wobec
pedagoga i innych starszych osób używać wulgarnych epitetów, a częstokroć i
zastraszać nauczycieli (gnębienie ich dziecka, niszczenie auta itp)? Dodam, że
tak jest w niejednym gimnazjum w pl (to nie jest info z gazet - znam dostateczną
ilość nauczycieli z rożnych części pl, a i uczniów też...). Albo dlaczego np nauczyciel
czy też wykładowca uniwersytecki nie może mieć konta na dowolnym portalu społecznościowym,
bo od razu musi być chamsko obrażany (nie mówię tu bynajmniej o sporadycznych przypadkach)? Może dlatego, że polska kultura sięga dna w
niektórych miejscach, także wśród tzw inteligencyi...? Ech, z opowieści moi znajomych z tytułami doktorów i profesorów wynika ogólnie, że Polska schodzi na psy z każdym rokiem coraz bardziej.
Zresztą w pl nawet jak czegoś
nie wolno, to i tak wszyscy to robią...
Być może myślicie – czytając mojego bloga - że ogólnie mam
coś do Polski, że nienawidzę swojego kraju rodzinnego, bo ciągle jakieś
negatywy wynajduję... Nie, to nie tak. Lubię pl. Co prawda nie uważam siebie za
patriotkę, o bynajmniej. Ogólnie rzecz ujmując – mój dom jest tam, gdzie ja
jestem, czy to Polska, Belgia, Kongo czy Meksyk, czy to wiocha czy też wielkie
miasto. Wszystko mi też jedno jakim językiem będą mówić moje pociechy
(najlepiej to kilkoma:). Tak czy owak uważam, że każdemu domowi należy się
szacunek, tak samo jak każdemu przełożonemu, nauczycielowi itd. Co nie znaczy,
że nie można sobie od czasu do czasu ponarzekać, że nie można zauważyć wad, co
nie jest jednoznaczne z obrażaniem i gnojeniem, a mam wrażenie, iż niektórzy
tak właśnie uważają. Mam i zawsze mieć będę szacunek do symboli narodowych (czy
to polskich, czy belgijskich, czy amerykańskich) tak samo jak do Biblii czy symboli
religijnych nie koniecznie katolickich (wnerwia mnie np niestosowne bawienie
się przez kościołami – o czym już było, czy noszenie różańców jako naszyjników,
co obserwuję u brukselskich młodych ludzi – choć nie wiem, co nimi kieruje).
No i druga kwestia – to zachwyt innościami, pozytywnymi
innościami belgijskimi. Czyli rzeczy których w pl nie ma, a chciał by człowiek,
żeby były – co by nie musiał wyjeżdżać (chyba że z własnej nieprzymuszonej
woli) w poszukiwaniu lepszego życia.
A jeszcze o szkole... Nie wiem, czy już mówiłam, że tu np
nie wolno nosić żadnych elektronicznych gadżetów typu telefon, tablet, mp3, gry
i wyobraźcie sobie da się bez tego funkcjonować w szkole. Gówniarstwo nie pisze
esów w trakcie lekcji, nikt nikogo nie nagrywa i nie publikuje na necie, ale i
nie bez znaczenia w tej kwestii jest, że dzieci zawsze zaczynają i wychodzą o
tej samej porze. Przeto dziecko nie musi dzwonić, pisać: „mamo, dziś
skończyliśmy 3 godziny wcześniej idę do kumpla bo nie mam klucza...”. Tata nie
musi dzwonić, że utknął w mieście i żeby dziecko czekało pod szkołą. Jak cos
ważnego to szkoła dzwoni do rodziców, tak samo odwrotnie – rodzic może zawsze
zadzwonić do szkoły.
Teraz jadąc na wycieczkę również nie mogą zabierać tego typu
zabawek, za to mają wziąć łopatkę i wiaderko do piasku (to 5 i 6 klasa! – w pl
by dzieci taki pomysł wyszydziły jak znam życie – napiszę, po obozie, do czego
były potrzebne te zabawki), książkę do czytania oraz jakąś grę planszową czy
cos innego do zabawy z kolegami. I to jest super – wiem, że polska młodzież by
nie podzieliła tej radości, bo jak to bez telefonu 5 dni, ktoś głupi czy jaki...?
;-)
Jest też zakaz zabierania słodyczy z wyjątkiem tic-tac’ów
czy mentosów i to też ok. Z wyjazdów na szkolne wycieczki jako opiekun wiem, jak kończy się
objadanie tymi wszystkimi chipsami, cukierkami i innym gównem – bo każdy ma co
innego, a jedzą wszyscy – do tego oranżada i potem bóle brzucha i inne niemiłe
niespodzianki... Rodzice też niby wiedzą, ale i tak za każdym razem ta sam
heca...
Jest to obóz sportowy, ale – jak wynika z opisu – poza pływaniem,
i innymi zajęciami sportowymi będą też dzieci zwiedzać, poznawać przyrodę, będzie
wspólne śpiewanie (mają teksty piosenek) i kolorowy wieczór, czyli zabawa. Będą
też prowadzić dziennik i pisać list do rodziców (znaczy odpisywać, bo to my rodzice mamy napisać
pierwsi, czyli zaraz jak wyjadą żeby zdążył list dojść), uczyli się (albo
przypominali sobie – tego nie wiem) adresować kopertę i zapoznawali z podstawowymi
zwrotami i formami listów oraz kartek ( to też wiem z zawartości przewodnika).
Czyli znowu nauka w praktyce.
No, polska wychowawczyni Młodszej też wprowadzała
praktyczne pisanie listów, prowadząc korespondencję z uczniami, którzy sie
gdzieś przeprowadzali i opuszczali klasę (nie tylko z nami, gwoli ścisłości). Wiadomo, pisanie listów na sucho to do du...szy jest. Po co pisać, jak nikt nie odpisze?
W tym oczekiwaniu na odpowiedź wszak najwięcej radości jest... Wiem, bo
napisałam w życiu wiele listów i dostałam wiele odpowiedzi...
Wy też (pytam pokolenie 70’ i starsze) pisaliście listy do
rosyjskich kolegów i koleżanek?! Jakie ja fajne rzeczy o rosyjskiej koleżanki
dostałam jaaaa... naklejki na wodę (u nas takie dużo później się pojawiły),
biżuterię, małe kalendarzyki ze zwierzątkami (teraz takie w bankach i aptekach dają,
tylko z reklamami)... To były czasy... Młodsi sie może dziwią, co to się tak
podniecać naklejkami czy kalendarzykami? Wyobraźcie sobie, że jak ja miałam
tyle lat co moje Młode to naklejki, pocztówki, kolorowe plakaty to był wówczas
WYPAS. A juz takie brokatowe to ŁAŁ, ...tylko
od ruskich koleżanek albo z Ameryki :) A ile znajomości korespondencyjnych ze „Świata
Młodych”, „Płomyczka” sie miało... Mówią dziś, że nie było kontaktu ze światem,
bo nie było Wielkiego Internetu... Ja mówię: chcieć –to móc!...
Ja Młoda wróci z obozu, to opowiem jakie wrażenia...
22 stycznia 2014
trochę statystyki lecz nie tylko
Może statystyki Was specjalnie nie interesują, ale chcę się pochwalić, że dziś wyświetlenia (mam nadzieję, połączone z lekturą) mojego bloga przekroczyły magiczną liczbę 1000 (słownie: tysiąc). Moja próżność została więc nagrodzona (autografy przez telefon) :) Blogowe statystyki informują mnie, że początkowo najwięcej czytających było z pl, ale ostatnio (bez wątpienia za przyczyną wrzucenia linku na moją ulubioną stronę www.belgia.net) najczęściej oglądany był blog przez mieszkańców be. Ale też jest sporo odwiedzin z wielu innych krajów całego świata. Tak sobie myślę, że ci którzy są na emigracji, czytając moje wypociny mogą sobie przypomnieć jak to było, gdy sami byli świeżutkimi emigrantami albo może się wycieczkowali po świecie bez znajomości języka na ten przykład i jakieś hece mieli z tym związane. Tutaj mam taką prośbę do Was, byście w wolnym czasie i natchnieniu zechcieli się w komentarzach (lub pisząc na priva ze zgodą na publikację na blogu) podzielić swoimi wspomnieniami, doświadczeniami z życia emigranta. Najlepiej oczywiście coś z humorem dla pokrzepienia serc :), aczkolwiek nie koniecznie.
W tym miejscu pozdrawiam wszystkich czytelników i tych stałych i tych nowych. I tych co czasem coś skrobną do mnie, i tych, którzy wolą pozostać w ukryciu. I tych z Polski i tych z emigracji. Cieszę się, że Wam się podoba to, co piszę. (jak na razie otrzymałam tylko wiele pozytywnych ocen i wiadomości, stąd taki wniosek :). Wam się dobrze czyta to dobrze. Mnie zaś się dobrze pisze - mogę się wygadać (ci co mnie znają w realu wiedzą, że mówię czasem za dużo i za szybko), ponadto utrzymuję w ten sposób kontakt z rodakami, no i nie zapomnę języka polskiego przynajmniej :)
No dobra, dość styknie tego chwalenia się, bo jeszcze wpadnę w samouwielbienie (i tak niewiele mi brakuje:).
Aaa prrrrrr, jeszcze jedno. Oświadczam, że wczoraj o godzinie coś koło 19tej się byłam zapisałam na intensywny kurs niderlandzkiego w CVO, czekam tylko na fakturę by móc dokonać płatności i tym samym potwierdzić zapisanie się. Taki kurs (bodajże 120h) kosztuje w sumie nie dużo, bo tylko 92 euro. Lekcje będą 2 razy w tygodniu od 19-22 (mniej więcej), zaczynają się we wtorek.
Kurde - mając w pamięci informację mamy kolegi klasowego mojej Starszej (też Polki) -zaczęłam szukać info o kursie w naszej miejscowości no i po wielu poszukiwaniach z tłumaczem google w końcu znalazłam strone instytucji, która sie tym zajmuje. Najprzód się zmartwiłam, bo się okazało że kursy zasadniczo zaczynają się we wrześniu i już myślałam, że trzeba będzie tyle czekać... Ale jeszcze chwile pobuszowałam po tej stronie z coraz bardziej gasnącą nadzieją i jednak znalazłam, że jest drugi nabór we styczniu.
Chciałam zapisać się przez net, bo jest formularz, ale się okazało że trza podać belgijski numer krajowy (tutejszy PESEL), a ja nie mam dowodu przecie... No więc mój M z kolegą wielojęzycznym próbowali się tam dodzwonić z roboty, acz bezskutecznie. Znajoma nawet oferowała się tam pofatygować ze mną, no ale na całej stronie nie znalazłam godzin otwarcia sekretariatu :) W końcu wpadałam na jakże genialny pomysł (czasem najtrudniej znaleźć najprostsze rozwiązanie), by napisać emaila z zapytaniem o godziny - wszak zdanie na tyle proste, że guglowy tłumacz nie poprzekręca za bardzo. No i mi odpisano, że sekretariat jest czynny od 18 do 22, na co bym nie wpadła, choć z razu logicznym się wydaje, skoro kursy są wieczorami (lecz nie tylko). Tak oto się zapisałam hurra!
Z tym pisaniem z wykorzystaniem tłumacza internetowego, to wyobraźcie sobie, oświeciły mnie koleżanki moich dziewczyn. Historia przedstawia sie następująco: Młode od dawna prosiły, wręcz błagały mnie o założenie konta na fejsie, czemu z pierwa przeciwna byłam, mając świadomość iż jest to portal dla ludzi mających minimum 13 lat. Zakładanie konta młodszym jak by nie patrzeć jest łamaniem regulaminu. Miały profile na polskiej nk, której regulamin nie posiada ograniczeń wiekowych. Jednak "wszyscy" są już na fejsie i mało zagladaja na nk. Dodatkowo przypadkiem zupełnie przyuważyłam, że tutejsza dzieciarnia również fejsa okupuje. Koniec końców założyłam swoim wspólne konto, pozapraszały kolegów z obydwu szkół w pl (zaliczyły dwie ze względu na przeprowadzkę) oraz obecnych. I co się okazało - poza tym, że mogą pooglądać aktualne facjaty dawnych koleżanek i kolegów, popisać z nimi to tutejsze koleżanki zaczęły też do nich pisać korzystając właśnie z tłumacza i proponując Młodym taką formę kontaktu. Osobiście uważam, że to świetna sprawa, mimo że tłumacz za dokładnie nie tłumaczy i czasem ciężko załapać o co kaman. Jednak na razie moje młode po pierwszym zachwycie trochę odstawiły fb. Może dlatego, że któraś napisała Starszej by nie była taka nieśmiała... :) Ale jak znam Młode - a znam raczej - wszystko musi sie trochę uleżeć zanim się przyjmie. Pamietam z ich wczesnego dzieciństwa, że gdy kupiło się im nowe odzienie czy buciki, to nawet nie chciały na to patrzeć, żeby najcudniejsze było. Średnio z tydzień musiała rzecz leżeć na widoku, by nasiąknąć naszością i dopiero wtedy z chęcią zakładały. Świry ;)
Fakt faktem, że to iż koleżanki same zachęcają moje córki do kontaktu, świadczy bez wątpienia o jednym, a mianowicie, że dziewczyny są tu mile widziane, że dzieci je lubią, skoro pomimo, że Starsza jest nieśmiała, one jej nie odstawiają na bok, tylko wyciągają do niej rękę. Nawet nie wiecie, jakie to budujące jest. Choć Młode pewnie sobie nie za bardzo zdają sprawę, jaki takie gesty mają znaczenie. Próbuję to tłumaczyć. Po trochu dotrze pewnie z czasem.
W tym miejscu pozdrawiam wszystkich czytelników i tych stałych i tych nowych. I tych co czasem coś skrobną do mnie, i tych, którzy wolą pozostać w ukryciu. I tych z Polski i tych z emigracji. Cieszę się, że Wam się podoba to, co piszę. (jak na razie otrzymałam tylko wiele pozytywnych ocen i wiadomości, stąd taki wniosek :). Wam się dobrze czyta to dobrze. Mnie zaś się dobrze pisze - mogę się wygadać (ci co mnie znają w realu wiedzą, że mówię czasem za dużo i za szybko), ponadto utrzymuję w ten sposób kontakt z rodakami, no i nie zapomnę języka polskiego przynajmniej :)
No dobra, dość styknie tego chwalenia się, bo jeszcze wpadnę w samouwielbienie (i tak niewiele mi brakuje:).
Aaa prrrrrr, jeszcze jedno. Oświadczam, że wczoraj o godzinie coś koło 19tej się byłam zapisałam na intensywny kurs niderlandzkiego w CVO, czekam tylko na fakturę by móc dokonać płatności i tym samym potwierdzić zapisanie się. Taki kurs (bodajże 120h) kosztuje w sumie nie dużo, bo tylko 92 euro. Lekcje będą 2 razy w tygodniu od 19-22 (mniej więcej), zaczynają się we wtorek.
Kurde - mając w pamięci informację mamy kolegi klasowego mojej Starszej (też Polki) -zaczęłam szukać info o kursie w naszej miejscowości no i po wielu poszukiwaniach z tłumaczem google w końcu znalazłam strone instytucji, która sie tym zajmuje. Najprzód się zmartwiłam, bo się okazało że kursy zasadniczo zaczynają się we wrześniu i już myślałam, że trzeba będzie tyle czekać... Ale jeszcze chwile pobuszowałam po tej stronie z coraz bardziej gasnącą nadzieją i jednak znalazłam, że jest drugi nabór we styczniu.
Chciałam zapisać się przez net, bo jest formularz, ale się okazało że trza podać belgijski numer krajowy (tutejszy PESEL), a ja nie mam dowodu przecie... No więc mój M z kolegą wielojęzycznym próbowali się tam dodzwonić z roboty, acz bezskutecznie. Znajoma nawet oferowała się tam pofatygować ze mną, no ale na całej stronie nie znalazłam godzin otwarcia sekretariatu :) W końcu wpadałam na jakże genialny pomysł (czasem najtrudniej znaleźć najprostsze rozwiązanie), by napisać emaila z zapytaniem o godziny - wszak zdanie na tyle proste, że guglowy tłumacz nie poprzekręca za bardzo. No i mi odpisano, że sekretariat jest czynny od 18 do 22, na co bym nie wpadła, choć z razu logicznym się wydaje, skoro kursy są wieczorami (lecz nie tylko). Tak oto się zapisałam hurra!
Z tym pisaniem z wykorzystaniem tłumacza internetowego, to wyobraźcie sobie, oświeciły mnie koleżanki moich dziewczyn. Historia przedstawia sie następująco: Młode od dawna prosiły, wręcz błagały mnie o założenie konta na fejsie, czemu z pierwa przeciwna byłam, mając świadomość iż jest to portal dla ludzi mających minimum 13 lat. Zakładanie konta młodszym jak by nie patrzeć jest łamaniem regulaminu. Miały profile na polskiej nk, której regulamin nie posiada ograniczeń wiekowych. Jednak "wszyscy" są już na fejsie i mało zagladaja na nk. Dodatkowo przypadkiem zupełnie przyuważyłam, że tutejsza dzieciarnia również fejsa okupuje. Koniec końców założyłam swoim wspólne konto, pozapraszały kolegów z obydwu szkół w pl (zaliczyły dwie ze względu na przeprowadzkę) oraz obecnych. I co się okazało - poza tym, że mogą pooglądać aktualne facjaty dawnych koleżanek i kolegów, popisać z nimi to tutejsze koleżanki zaczęły też do nich pisać korzystając właśnie z tłumacza i proponując Młodym taką formę kontaktu. Osobiście uważam, że to świetna sprawa, mimo że tłumacz za dokładnie nie tłumaczy i czasem ciężko załapać o co kaman. Jednak na razie moje młode po pierwszym zachwycie trochę odstawiły fb. Może dlatego, że któraś napisała Starszej by nie była taka nieśmiała... :) Ale jak znam Młode - a znam raczej - wszystko musi sie trochę uleżeć zanim się przyjmie. Pamietam z ich wczesnego dzieciństwa, że gdy kupiło się im nowe odzienie czy buciki, to nawet nie chciały na to patrzeć, żeby najcudniejsze było. Średnio z tydzień musiała rzecz leżeć na widoku, by nasiąknąć naszością i dopiero wtedy z chęcią zakładały. Świry ;)
Fakt faktem, że to iż koleżanki same zachęcają moje córki do kontaktu, świadczy bez wątpienia o jednym, a mianowicie, że dziewczyny są tu mile widziane, że dzieci je lubią, skoro pomimo, że Starsza jest nieśmiała, one jej nie odstawiają na bok, tylko wyciągają do niej rękę. Nawet nie wiecie, jakie to budujące jest. Choć Młode pewnie sobie nie za bardzo zdają sprawę, jaki takie gesty mają znaczenie. Próbuję to tłumaczyć. Po trochu dotrze pewnie z czasem.
17 stycznia 2014
Co wyczytałam o Belgii... dla ciekawych świata :)
Wreszcie postanowiłam odrobić zadane już sobie jakiś czas temu
zadanie domowe, czyli zapoznać się bliżej z historią i geografią kraju, który
ma być w najbliższym czasie, i dalszym też, naszym domem.
Jakoś bowiem nieswojo się czuję, gdy słyszę nazwę – wydaje się
– wszystkim znanego miasta, a nie mam pojęcia w jakim to kierunku na mapie ani
czy daleko, czy też blisko.
Z Polską to jednak dobrze się zapoznałam w
dzieciństwie bawiąc się z bratem i ojcem w szukanie miejscowości na mapie
samochodowej. A i geografia też była lubianym przeze mnie przedmiotem w szkole.
Niestety nie do tego stopnia by mieć obcykane inne niż swój kraje.
Skonstruowałam sobie więc naprędce na kompie własną wersję mapy Belgii..
Śliczna nieprawdaż? :) Tylko niech nikt się nie przyczepia - nie jestem kartografem.
Potem sobie poczytałam w atlasie, encyklopedii i necie oczywiście.
Dowiedziałam się m.in, że Belgia jest jednym z najgęściej zaludnionych
krajów w Europie. Państewko niewielkie, bo zaledwie 30 tys. km2 (gdy
taka niby mała Polska ma 312 tys. km2).
Belgia podzielona jest na 3 rejony – co przedstawiłam sobie
i Wam na mapie. Są to Flandria, Walonia i Region Brukseli.
I tak: we Flandrii
język urzędowy to holenderski (niderlandzki),
w Walonii – francuski,
a w
Brukseli oba.
Dodatkowo część Belgów używa też niemieckiego – jak można się
domyśleć – są to mieszkańcy prowincji Liege, czyli mieszkający blisko granicy z
Niemcami.
Jak powiedziała nam nasza znajoma, każdy z języków ma też – podobnie jak
w pl i innych krajach – wiele odmian, dialektów, gwar czy jak to się tam
nazywa, czyli inna wymowa wyrazów, akcenty i inne niektóre słowa.
Te rejony są jednocześnie
podzielone na 10 prowincji (po 5), w których rządzą gubernatorzy i rady
prowincji mianowane przez rządy regionalne. Prowincje dzielą sie na gminy,
którymi zarządzają rady gminy wraz z burmistrzami mianowanymi przez króla.
My aktualnie mieszkamy w Brabancji Flamandzkiej - to niebieskie wyżej Brukseli :)
Belgia w większości położona jest na nizinach. Na północy
zabagnione równiny i tu pewnie właśnie przyszło nam mieszkać – gdzie by nie
polazł – woda i błoto.
Na zachodzie
kraju jest trochę wzgórz i Morze Północne na północnym zachodzie,
zaś na
południowym wschodzie znajdują się góry Ardeny, ale gdzie im do polskich Tatr
czy Karpat. Tu najwyższy szczyt ma 694 m, czyli tyle co większa górka na Podkarpaciu
:)
Klimat tu mamy umiarkowany ciepły morski - jak pisze PWN.
Główna rzeka Belgii to Skalda. Dużo rzek połączonych jest
kanałami w celu ulepszenia transportu wodnego. Nie ma za to jezior naturalnych,
tylko parę sztucznych przy elektrowniach.
A tera ciut historii, z którą muszę zapoznać moje potomstwo,
więc i Wy jak ciekawi to sobie poczytajcie.
W starożytności był to kraj celtyckich Belgów, który w
pewnym momencie spodobał się Rzymianom i zaczęli się tu rządzić. W III w. n.e.
zaczęła sie chrystianizacja tego kraju. Potem kraj należał do państwa Franków. By
w 843 zostać podzielonym na pół. Francja se wzięła zachód a Lotaryngia (potem
Niemcy) wschód. Na tych terenach w końcu uformowały się hrabstwa: Brabancja,
Heinent, Luksemburg, Limburgia i rozległe księstwo biskupie Liege.
W XIV/XV wieku nad dzisiejszą Belgią i resztą Niderlandów
panowały książęta burgundzcy z dynastii Walezjuszy, a potem Habsburgowie.
Już wtedy Flandria i Brabancja nieźle radziła se w handlu
międzynarodowym i sukiennictwie, nieźle się przy tym ustawiając gospodarczo.
Powstanie antyhiszpańskie (1566) spowodowało oderwanie się w
1581 pólnocnej protestanckiej Holandii, a południowa część (Belgia i
Luksemburg) została pod Habsburgami hiszpańskimi, a potem austriackim się
dostała. Aż się ludzie wkurzyli na te rządy i doszło do powstania antyaustriackiego (1789) i utworzone zostały Zjednoczone Stany Belgijskie.
Potem znów Belgia została połączona z Holandią w
Królestwo Niderlandów (1815). Jednak ludzie nie byli zachwyceni polityką
holenderskiego monarchy i w 1830 doszło do rewolucji belgijskiej i Belgia
uzyskała niepodległość, a rok później neutralność. Uchwalono tez konstytucję i
powołano na tron króla Leopolda I z dynastii sasko-koburskiej. No więc już wiemy, że pierwszy król Belgii to Leopold I.Potem był II i III :)
W 2 połowie XIX wieku Belgia była jednym z najbardziej
uprzemysłowionych krajów w Europie. Ale w polityce było wiele hałasu o
równouprawnienie językowe Flamandów.Tak sie o te języki i inne takie żrą przez czas cały.
W 1908 Belgia dostała od króla Leopolda II państwo Kongo
jako kolonię.
W 1919 Traktat Wersalski z kolei przyznał Belgii okręg Eupen-Malmedy
oraz mandat nad Rwandą i Urundi w Afryce.
Kolonie niepodległość uzyskały w latach 60tych, a zanim uzyskały to Murzyni zapitalali tu przy budowie metra i innych paskudnych robotach.Więc teraz przychodzą jak do siebie :)
W I wojnie światowej Niemcy mając gdzieś neutralność Belgii
zaczęli okupację i Belgia zaczęła walczyć u boku aliantów.
W II wojnie światowej Belgię zajęli Niemcy. Leopold III
skapitulował, ale rząd nawiał do Wielkiej Brytanii. W 1945 Belgia wyzwolona
została przez sojuszników. W 1951 król abdykował na rzecz syna Baldwina
(Baudoina) I.
W latach 50tych zaostrzyły sie znacznie stosunki miedzy
Flamandami a Walonami na tle językowym. W końcu (1963) wszedł w życie podział
Belgii na strefy językowe, a 1970-71 rząd wprowadził parę zmian w konstytucji
oraz ustawy o decentralizacji ekonomicznej i kulturalnej, wolności wyboru
nauczania języka w Brukseli.
W latach 80tych nastąpiło wiele zmian w konstytucji i
ustawach, które umożliwiły przekazanie przez rząd centralny wielu kompetencji
władzom regionalnym Flandrii i Walonii, a także Brukseli. W 1993 Belgia
przekształciła sie w państwo federalne z 3 bardzo samodzielnymi regionami.
Od 1993 r panował król Arbert II. Od zeszłego roku po
abdykacji ojca władcą jest król Filip I, a jego żona Matylda ma polskie
korzenie, choć raczej się nimi nie chwali :)
16 stycznia 2014
farmazony
Przyszłoby Wam do głowy, że można nic nie robić i być zmęczonym? Spać dziennie 8-9 godzin i wstawać niewyspanym? Mi też nie, ale tak właśnie mam teraz. Idę spać z kurami, czyli z Młodym koło 20tej i wstaję kole szóstej i jestem zmęczona. Dżizas...
Powód jest dla mnie oczywisty - totalny brak jakiegoś sensownego, konstruktywnego zajęcia. Nikt mi chyba nie powie, że zajęcia domowe to sensowne zajęcie. No bo jaki sens mieć może np zbieranie po całym domu i układanie 50 autek na półce, gdy za góra 15 minut znowu znajduje się je w jeszcze bardziej dziwnych miejscach? O magnesach z lodówki, kredkach i kartkach różnych kolorów i wielkości to nawet nie wspomnę. W sumie można by to wszystko i jeszcze inne wziąć raz i wypieprzyć do kosza, ale i to działanie - moim nader skromnym zdaniem - mija się z celem. Wszak zaraz się znajdzie jakiś mądry (najpewniej ja sama) i znowu kupi albo przydrze od kogoś używane...
No a takie mycie okien zwłaszcza w bardzo deszczowym kraju, jakim niewątpliwie jest be, jaki ma sens? Nie dalej jak przedwczoraj umyłam (zdjąwszy uprzednio bożonarodzeniowe dekoracje) po raz nie wiem który i co? od wczoraj leje... a jak przestanie, okna będą takie same jak przed myciem....no z wyjątkiem dekoracji oczywiście.
Idźmy dalej... gotowanie i inne takie - co by nie przyrządził, ostatecznie i tak goofno z tego będzie :)
To samo z praniem, prasowaniem... syzyfowa praca, żadnych widocznych efektów....
Tak czy owak po zgrubszejszym oganięciu chaty, wcześniejszym nakarmieniu i wypędzeniu Młodzieży do szkoły - co zajmuje około godziny (gdy robi się to codziennie) - pozostaje dużo baaardzo długich godzin, które nie bardzo jest jak zagospodarować. Młody jest już na tyle stary, że bawi się przeważnie sam - zresztą ileż można budować domki z klocków i rzucać piłką z matką? O ile pogoda jest w miarę - to się Młodego wyspacerowuje, ale jak leje to zaraz kalosze pełne wody, a z kurtki kapie więc długo nie zabawi. No i cóż tu robić? Książki z mężowych zapasów w większości wyczytane, a reszta na wieczór zostawiona, bo nie wiadomo kiedy zaopatrzymy się w jakieś nowości. Seriali nie lubię (nawet po polsku). Filmów mam parę nowych, ale to na niedzielę - co to za oglądanie samemu? No więc Wielki Internet... poczta, niderlandzki, blog, fejs, nk, jakieś informacje.... ale też ileż można?
O, super było na początku jak przestałam pracować... Przez pierwszy rok miałam wrażenie że ciągle mam jakiś urlop, w ogóle nie brakowało mi jakże przecie lubianej pracy. Ale po 15 prawie latach potrzebny był odpoczynek, no i jakby nie patrzeć zaczęłam wtedy nowy rozdział w życiu. Po wielu niepowodzeniach i niepokojach wszelakich wyciagnełam od losu dobry los dla odmiany i trzeba się było tym nacieszyć... Potem pojawił się Młody więc znowu było co robić i czas leciał szybko...
Wydawało się, że bycie na bezrobociu to taka super sprawa. A gówno prawda! Tak rok - dwa, owszem, miód-malina-sztuczne pszczoły, ale dłużej to normalnie och... zwariować można. Znaczy znam takich, co urodzili się po to by nic nie robić, ale to inksza inkszość. U mnie musi się coś dziać! Inaczej nie żyję. Co najwyżej wegetuję, a czasem to i tego się nie chce.
Kurde nawet na blogu nie ma o czym pisać tylko pierniczę takie farmazony, że głowa mała. A żeby było śmieszniej Wy to czytacie... Każdy linkiem zaciekawiony zajrzy i potem powie, że czas zmarnował jeden z drugim. Ja tylko zapraszam, nie musiałaś/eś tu zajrzywać... ;)
Nie mogę się doczekać września, żeby Młodego wysłać do szkoły a samej wziąć się zabrać do jakiejś roboty i to nie tylko ze względów finansowych, ale - co można pewnikiem wywnioskować z powyższego farmazonienia - nie ocipieć w domu. W pl to jeszcze człowiek wylazł na miasto, zagaił do jakiegoś tubylca, sklepowej, sprzątaczki, sąsiada (ewentualnie sąsiadki), nauczyciela... i czas zleciał, narząd mowy się rozruszał, wiadomości lokalnych (inaczej: plotek, bajd) się człowiek dowiedział... a tutaj nie ma do kogo pyska otworzyć. Tyle co dzieckom o nauce przypomnisz, do mycia zagonisz, o dzień miniony zapytasz, co tam z dzieckami gadać jak jest ich dwie, to same ze sobą gadają, co matce do nich. A M to więcej w robocie jak w domu, poza tym są ciekawsze zajęcia niż rozmowa... Tak, wy już kurde o jednym... a tu trzeba czasem coś naprawić, z synem w piłkę pograć, na zakupy pójść (bo kto jak nie M?) i takie tam...
Może chociaż na kurs językowy uda mi się pójść pod koniec stycznia. Przynajmniej mam taką nadzieję, choć wiadomo czyją ona jest matką.... ta nadzieja. Jak się uda to się pochwalę, jak nie to też - a co.
9 stycznia 2014
pierwszy post w nowym roku
Jak ten czas leci...
No patrzcie, już 9 stycznia, a wydaje się, że nie dawno się tu przeprowadziliśmy.
Chciałam napisać coś zaraz po Nowym Roku, jednakże komputer okupowany był przez Moją Szanowną Młodzież i ciężko się było dopchać choćby na chwilę :)
Tutaj ferie świąteczne, czyli Kerstvakantie, były ciut dłuższe niż w pl. Dzieci szły dopiero 6 stycznia do szkoły. W be "Trzech króli" jest dniem roboczym, tak gwoli ścisłości.
Następne ferie w szkole będą w pierwszym tygodniu marca i nazywają się one Krokusvakantie, no i potem w kwietniu od 7ego do 21ego jeszcze 2 tygodnie wolnego na święta , czyli Paasvakantie. W pierwszym tygodniu lutego szóstoklasiści jadą na tygodniowy obóz sportowy. W tutejszej szkole -jak się dowiedziałam, to tradycja od wielu, wielu lat.
Starsza już się nie może doczekać. A ja się cieszę, bo myślę, że cały tydzień bez kontaktu z polskim językiem może dać więcej niż miesiąc nauki niderlandzkiego w szkole. W każdym bądź razie na pewno nie zaszkodzi.A zajęcia sportowe też pewnie jakieś interesujące będą.
Tylko nie wiem, jak Młoda wytrzyma cały tydzień bez starszej siostry, która jak wiadomo jest "upierdliwa, wredna, głupia, idiotka, świnia, oszustka" itd jak jest na co dzień, ale wystarczy, że pójdzie gdzieś sama na godzinę, a Młoda już mało z siebie nie wyjdzie... Gdzie ona jest? Kiedy wreszcie wróci? Może się gdzieś zgubiła? Ona myśli tam siedzieć 3 dni? Czy ona nie wie, że jeszcze zadanie powinna odrobić? Ciekawe czy nie głodna jest, tak długo jej nie ma... Nie ma co robić, nie ma z kim zagrać, z kim pogadać...
No więc lata siedemsetrazynagodzinę sikać, pić, jeść, pytać się która godzina...
A tak w ogóle to dlaczego akurat szóstaki jadą a nie czwartaki?...
Weź tu tydzień wytrzymaj z samotną Młodą, która musi być zawsze w centrum uwagi i potrzebuje towarzystwa.
Starsza ma zupełnie inny charakter - bez problemu potrafi sobie sama czas zorganizować i czymś się zająć, a to szyciem, a to rysowaniem, a to podziwianiem natury... To dusza artystyczna. Młoda zaś to szalony człowiek, potrzebujący ciągłych wrażeń, zmian, ruchu i towarzystwa. A ja uważam, że bardzo dobrze, iż są tak różne, bo dzięki temu doskonale ze sobą się dogadują. Jedna ma to, czego drugiej brak i zawsze jest jedna drugiej potrzebna, oby tak było dalej. Tutaj, w obcym ciągle kraju, bardzo dobrze, że mają siebie nawzajem. Dzięki temu jest im łatwiej żyć i funkcjonować w tym przyjaznym, ale ciągle "niezrozumiałym" społeczeństwie.
Choć z drugiej strony - jak często mówimy z M - gdyby była jedna, to miała by zapewne większą motywację i potrzebę jak najszybszej nauki języka, a tak, ja są we dwie, to się nie palą do tego, bo przecie jest z kim pogadać, pobawić się. Wiadomo, że wcześniej czy później nauczą się, wszyscy się nauczymy, tutejszej mowy, ale mówiąc szczerze jakoś nie widzę u Młodych szczególnego zainteresowania niderlandzkim. Choć ciągle namawiam, proponuję im różne zabawy, które mogły by im pomóc w przyswojeniu języka, ale póki co nic z tego się nie przyjęło.
Jakoś nie mogę zrozumieć dlaczego im się nie chce. Ja pamiętam ze swojego dzieciństwa, że dużą frajdę sprawiało nam z bratem poznawanie nowych słów i zwrotów w obcych językach. A mieliśmy tylko książki i kasety no i Atari (taki komputer ówczesny, do którego obsługi wręcz niezbędny był angielski - jakby kto nie wiedział). W końcu tylko dzięki temu dziś jestem w stanie porozumieć się choć trochę po angielsku. Dlaczego nam się chciało a im nie? My też mieliśmy co robić: masa kolegów (dokładnie "kolegów", ja się z chłopakami bawiłam przeważnie) miliony pomysłów na zabawę (niekoniecznie bezpieczną) w domu, na podwórzu w lesie i nad rzeką, rowery, telewizor, no i komputer też (Atari bo Atari ale na ówczesne czasy to było COŚ) i setki gier na nim (grało się samemu i w wielkiej gromadzie popychając się, kłócąc, dopóki rodzice się nie wkurzyli na hałas i bałagan...) a i tak chciało się nam od czasu do czasu zabrać za angielski z własnej i nie przymuszonej woli...
Ale to właśnie pewnie to, że my "mogliśmy" a Młode "muszą". Ale co ciekawe, jak okazało się w szkole, że pozapominały tabliczkę mnożenia i nakazałam codzienne odwiedzanie http://www.matzoo.pl/ (polecam nie tylko dla miłośników matmy) to nie ma problemu - przerabiają bez gadania dział "4 klasa; tabliczka mnożenia do 100" setka działań dziennie i gitara. Tyle, że obie raczej lubią matmę - tak jak i ja. Nic to, póki co, ja się uczę słówek z mp3, a Młode po trochu, po troszeczku codziennie uczą się w szkole.
Jakoś damy radę.
Przed Nowym rokiem odwiedziła nas nasza znajoma Polka. Przywiozła paczkę ubrań używanych od jednej pani dla dziewczyn i parę zabawek dla Młodego. Tu jakiś taki zwyczaj w szkole jest, że w okolicach świąt niektórzy dają dzieciom (o ile rodzice chcą) używaną odzież, zabawki, z których już ktoś wyrósł. Nie powiem, trochę się zdziwiliśmy, jak dyrektorka do nas zadzwoniła z takim pytaniem, czy chcemy ubrania, bo w końcu ile my tu mieszkamy? Miło, że akurat dziewczynom ktoś zechciał coś dać. Póki co się nam nie przewala z kasą, a te ceny tutaj raczej nie zachęcają do wielkich wypraw na zakupy, a Młode rosną. A tu ciuszki same markowe dostały i to z niewielkimi oznakami użytkowania. M. in. świetne kurtki zimowe, bluzy dresowe, jeansy - będą mieć w czym do szkoły chodzić zanim coś nowego się pokupi.
Ciuchy ciuchami, ale fajnie było pogadać z kimś innym niż dziecka i mąż. Nie jestem co prawda jakimś wyjątkowo rozrywkowym ludziem, ale pogadać to lubię i to dużo, przynajmniej od czasu do czasu. Brakuje mi takich przypadkowych rozmów z przypadkowymi ludźmi w sklepie, w parku, na ulicy, takich o wszystkim i o niczym.
Pogadaliśmy trochę o pl trochę dowiedzieliśmy się o naszej wsi. Co ciekawe nasza znajoma pochodzi - tak samo jak i my - z Podkarpacia. Z tym, że wyjechała do be 45 lat temu - jest w wieku naszych rodziców. Co nie zmienia faktu, że świetnie się z nią rozmawia.Opowiadała o swoich trudnych początkach na emigracji. Pewnie było jej jeszcze trudniej niż nam. Wszak to były zupełnie inne czasy. Ona - tak samo jak my - zaczynała przygodę w Brukseli. Z tym, że ona wyszła za mąż za Belga, a to trochę zmienia sytuację. Aczkolwiek początki zawsze są trudne.
Uważam jednak, że bez względu na inne okoliczności zawsze łatwiej jest zacząć życie na emigracji samemu niż z dziećmi, które wymagają opieki, szkoły, itd a jednocześnie praktycznie uniemożliwiają pójście do pracy. Samemu to jednak człowiek martwi się tylko o siebie, wie, że jak zajdzie taka potrzeba, to może przez jakiś czas jeść suchy chleb, może spać na materacu pod czyimś łóżkiem, chorobę jakoś przechodzi itd. A jak się ma dzieci, to najważniejsze jest ich dobro (przynajmniej dla normalnych ludzi). Małemu dziecku nie powie się - słuchaj dziś nie jesz kolacji, bo nie ma kasy. Nie powiesz - Młody, nie ma na pampersy - nie sikaj. Nie wygonisz do szkoły czy tym bardziej przedszkola z 40 st gorączki, biegunką itp bo robota ważniejsza, bo i tak nie ma na doktora i leki. Itede, itepe. Taka nieraz nachodzi myśl - o ile łatwiejsze było by życie bez dziecków albo ewentualnie z jednym dzieckiem.... Ale zaraz sobie człowiek uzmysławia, ile by stracił radości, no i po co w zasadzie było by żyć i robić cokolwiek?
Mój M nieraz padając ze zmęczenia i ogólnie mając już dość jakiejś wyjątkowo upierdliwej zabawy Młodego, mówi - kurde, co my byśmy robili, jakby jego nie było? No też się zastanawiam... Byłby spokój, dużo spokoju, tyle spokoju, że by człowiek umarł z nudów, dostał obłędu albo jakichś głupot narobił. Zwłaszcza tu, gdy nie ma do kogo pyska otworzyć...
Wystarczy sobie przypomnieć każdą słodką i uroczą chwilę spędzoną z dzieckiem - i tym małym, i tym większym - i już nie można sobie nawet wyobrazić życia bez nich. Choć są chwile, ze ma się wszystkiego dość albo po prostu człowieka trafia szlag jak się musi użerać z tymi bachorami przez całe dnie, samemu nie czując się najlepiej...
No i własnie muszę iść po raz niewiemktóry wysadzić na nocnik najmłodsze swe dziecię...
Dobrze, że "e-e" robi na nocnik od dawna, ale skubany wyczaił, że to świetny sposób na odciągnięcie matki od jakiegoś nudnego (czytaj: innego niż zabawa z Niuniem) zajęcia. W związku z powyższym chodzimy na nocnik tylko po to, by się rozerwać i przespacerować bez innych, pożądanych w tych okolicznościach efektów w postaci tzw kupy czy siku. Ale przecie trzeba pochwalić bo sam na nioniu... Dodam, że do nudnych zajęć nie należy np gotowanie (bo można turlać ziemniakami, grzebać w mące, przenosić garnki, próbować zabrać mamie nóż itp), sprzątanie (bo fajnie się wrzuca zabawki do miski z wodą do mycia podłogi, a i wyłączanie odkurzacza wielce jest zabawne), pranie (super jest ciągnąć mokre ubrania do sznura na podwórku, zwłaszcza gdy błoto jest, wkładać do pralki różne rzeczy - także ubrania czasem) i parę jeszcze innych, gdzie można mamusi pomagać...
Tak, nie nudzę się, mimo, że bezrobotna jestem jak na dzień dzisiejszy... Czasem nawet uda mi się napisać parę linijek bloga...
Blog ten - jak się okazuje - był dobrym pomysłem. Okazało się, że jest to świetny pretekst do nawiązania rozmowy czy odświeżenia kontaktu ze starą (jakby nie patrzeć) znajomą. Niniejszym dziękuję wszystkim za miłe słowa, komentarze, emalie i wszelaki czat na fejsie. I polecam się na przyszłość.
Nowe komentarze, rozmowy, znajomi, lajki, udostępnienia)*niepotrezbne skreślić mile widziane :)
No patrzcie, już 9 stycznia, a wydaje się, że nie dawno się tu przeprowadziliśmy.
zimowy spacer po wsi |
Chciałam napisać coś zaraz po Nowym Roku, jednakże komputer okupowany był przez Moją Szanowną Młodzież i ciężko się było dopchać choćby na chwilę :)
Tutaj ferie świąteczne, czyli Kerstvakantie, były ciut dłuższe niż w pl. Dzieci szły dopiero 6 stycznia do szkoły. W be "Trzech króli" jest dniem roboczym, tak gwoli ścisłości.
Następne ferie w szkole będą w pierwszym tygodniu marca i nazywają się one Krokusvakantie, no i potem w kwietniu od 7ego do 21ego jeszcze 2 tygodnie wolnego na święta , czyli Paasvakantie. W pierwszym tygodniu lutego szóstoklasiści jadą na tygodniowy obóz sportowy. W tutejszej szkole -jak się dowiedziałam, to tradycja od wielu, wielu lat.
Starsza już się nie może doczekać. A ja się cieszę, bo myślę, że cały tydzień bez kontaktu z polskim językiem może dać więcej niż miesiąc nauki niderlandzkiego w szkole. W każdym bądź razie na pewno nie zaszkodzi.A zajęcia sportowe też pewnie jakieś interesujące będą.
Tylko nie wiem, jak Młoda wytrzyma cały tydzień bez starszej siostry, która jak wiadomo jest "upierdliwa, wredna, głupia, idiotka, świnia, oszustka" itd jak jest na co dzień, ale wystarczy, że pójdzie gdzieś sama na godzinę, a Młoda już mało z siebie nie wyjdzie... Gdzie ona jest? Kiedy wreszcie wróci? Może się gdzieś zgubiła? Ona myśli tam siedzieć 3 dni? Czy ona nie wie, że jeszcze zadanie powinna odrobić? Ciekawe czy nie głodna jest, tak długo jej nie ma... Nie ma co robić, nie ma z kim zagrać, z kim pogadać...
No więc lata siedemsetrazynagodzinę sikać, pić, jeść, pytać się która godzina...
A tak w ogóle to dlaczego akurat szóstaki jadą a nie czwartaki?...
Weź tu tydzień wytrzymaj z samotną Młodą, która musi być zawsze w centrum uwagi i potrzebuje towarzystwa.
Starsza ma zupełnie inny charakter - bez problemu potrafi sobie sama czas zorganizować i czymś się zająć, a to szyciem, a to rysowaniem, a to podziwianiem natury... To dusza artystyczna. Młoda zaś to szalony człowiek, potrzebujący ciągłych wrażeń, zmian, ruchu i towarzystwa. A ja uważam, że bardzo dobrze, iż są tak różne, bo dzięki temu doskonale ze sobą się dogadują. Jedna ma to, czego drugiej brak i zawsze jest jedna drugiej potrzebna, oby tak było dalej. Tutaj, w obcym ciągle kraju, bardzo dobrze, że mają siebie nawzajem. Dzięki temu jest im łatwiej żyć i funkcjonować w tym przyjaznym, ale ciągle "niezrozumiałym" społeczeństwie.
Choć z drugiej strony - jak często mówimy z M - gdyby była jedna, to miała by zapewne większą motywację i potrzebę jak najszybszej nauki języka, a tak, ja są we dwie, to się nie palą do tego, bo przecie jest z kim pogadać, pobawić się. Wiadomo, że wcześniej czy później nauczą się, wszyscy się nauczymy, tutejszej mowy, ale mówiąc szczerze jakoś nie widzę u Młodych szczególnego zainteresowania niderlandzkim. Choć ciągle namawiam, proponuję im różne zabawy, które mogły by im pomóc w przyswojeniu języka, ale póki co nic z tego się nie przyjęło.
Jakoś nie mogę zrozumieć dlaczego im się nie chce. Ja pamiętam ze swojego dzieciństwa, że dużą frajdę sprawiało nam z bratem poznawanie nowych słów i zwrotów w obcych językach. A mieliśmy tylko książki i kasety no i Atari (taki komputer ówczesny, do którego obsługi wręcz niezbędny był angielski - jakby kto nie wiedział). W końcu tylko dzięki temu dziś jestem w stanie porozumieć się choć trochę po angielsku. Dlaczego nam się chciało a im nie? My też mieliśmy co robić: masa kolegów (dokładnie "kolegów", ja się z chłopakami bawiłam przeważnie) miliony pomysłów na zabawę (niekoniecznie bezpieczną) w domu, na podwórzu w lesie i nad rzeką, rowery, telewizor, no i komputer też (Atari bo Atari ale na ówczesne czasy to było COŚ) i setki gier na nim (grało się samemu i w wielkiej gromadzie popychając się, kłócąc, dopóki rodzice się nie wkurzyli na hałas i bałagan...) a i tak chciało się nam od czasu do czasu zabrać za angielski z własnej i nie przymuszonej woli...
Ale to właśnie pewnie to, że my "mogliśmy" a Młode "muszą". Ale co ciekawe, jak okazało się w szkole, że pozapominały tabliczkę mnożenia i nakazałam codzienne odwiedzanie http://www.matzoo.pl/ (polecam nie tylko dla miłośników matmy) to nie ma problemu - przerabiają bez gadania dział "4 klasa; tabliczka mnożenia do 100" setka działań dziennie i gitara. Tyle, że obie raczej lubią matmę - tak jak i ja. Nic to, póki co, ja się uczę słówek z mp3, a Młode po trochu, po troszeczku codziennie uczą się w szkole.
Jakoś damy radę.
wiosenna zima |
Przed Nowym rokiem odwiedziła nas nasza znajoma Polka. Przywiozła paczkę ubrań używanych od jednej pani dla dziewczyn i parę zabawek dla Młodego. Tu jakiś taki zwyczaj w szkole jest, że w okolicach świąt niektórzy dają dzieciom (o ile rodzice chcą) używaną odzież, zabawki, z których już ktoś wyrósł. Nie powiem, trochę się zdziwiliśmy, jak dyrektorka do nas zadzwoniła z takim pytaniem, czy chcemy ubrania, bo w końcu ile my tu mieszkamy? Miło, że akurat dziewczynom ktoś zechciał coś dać. Póki co się nam nie przewala z kasą, a te ceny tutaj raczej nie zachęcają do wielkich wypraw na zakupy, a Młode rosną. A tu ciuszki same markowe dostały i to z niewielkimi oznakami użytkowania. M. in. świetne kurtki zimowe, bluzy dresowe, jeansy - będą mieć w czym do szkoły chodzić zanim coś nowego się pokupi.
Ciuchy ciuchami, ale fajnie było pogadać z kimś innym niż dziecka i mąż. Nie jestem co prawda jakimś wyjątkowo rozrywkowym ludziem, ale pogadać to lubię i to dużo, przynajmniej od czasu do czasu. Brakuje mi takich przypadkowych rozmów z przypadkowymi ludźmi w sklepie, w parku, na ulicy, takich o wszystkim i o niczym.
Pogadaliśmy trochę o pl trochę dowiedzieliśmy się o naszej wsi. Co ciekawe nasza znajoma pochodzi - tak samo jak i my - z Podkarpacia. Z tym, że wyjechała do be 45 lat temu - jest w wieku naszych rodziców. Co nie zmienia faktu, że świetnie się z nią rozmawia.Opowiadała o swoich trudnych początkach na emigracji. Pewnie było jej jeszcze trudniej niż nam. Wszak to były zupełnie inne czasy. Ona - tak samo jak my - zaczynała przygodę w Brukseli. Z tym, że ona wyszła za mąż za Belga, a to trochę zmienia sytuację. Aczkolwiek początki zawsze są trudne.
Uważam jednak, że bez względu na inne okoliczności zawsze łatwiej jest zacząć życie na emigracji samemu niż z dziećmi, które wymagają opieki, szkoły, itd a jednocześnie praktycznie uniemożliwiają pójście do pracy. Samemu to jednak człowiek martwi się tylko o siebie, wie, że jak zajdzie taka potrzeba, to może przez jakiś czas jeść suchy chleb, może spać na materacu pod czyimś łóżkiem, chorobę jakoś przechodzi itd. A jak się ma dzieci, to najważniejsze jest ich dobro (przynajmniej dla normalnych ludzi). Małemu dziecku nie powie się - słuchaj dziś nie jesz kolacji, bo nie ma kasy. Nie powiesz - Młody, nie ma na pampersy - nie sikaj. Nie wygonisz do szkoły czy tym bardziej przedszkola z 40 st gorączki, biegunką itp bo robota ważniejsza, bo i tak nie ma na doktora i leki. Itede, itepe. Taka nieraz nachodzi myśl - o ile łatwiejsze było by życie bez dziecków albo ewentualnie z jednym dzieckiem.... Ale zaraz sobie człowiek uzmysławia, ile by stracił radości, no i po co w zasadzie było by żyć i robić cokolwiek?
Mój M nieraz padając ze zmęczenia i ogólnie mając już dość jakiejś wyjątkowo upierdliwej zabawy Młodego, mówi - kurde, co my byśmy robili, jakby jego nie było? No też się zastanawiam... Byłby spokój, dużo spokoju, tyle spokoju, że by człowiek umarł z nudów, dostał obłędu albo jakichś głupot narobił. Zwłaszcza tu, gdy nie ma do kogo pyska otworzyć...
Wystarczy sobie przypomnieć każdą słodką i uroczą chwilę spędzoną z dzieckiem - i tym małym, i tym większym - i już nie można sobie nawet wyobrazić życia bez nich. Choć są chwile, ze ma się wszystkiego dość albo po prostu człowieka trafia szlag jak się musi użerać z tymi bachorami przez całe dnie, samemu nie czując się najlepiej...
No i własnie muszę iść po raz niewiemktóry wysadzić na nocnik najmłodsze swe dziecię...
Dobrze, że "e-e" robi na nocnik od dawna, ale skubany wyczaił, że to świetny sposób na odciągnięcie matki od jakiegoś nudnego (czytaj: innego niż zabawa z Niuniem) zajęcia. W związku z powyższym chodzimy na nocnik tylko po to, by się rozerwać i przespacerować bez innych, pożądanych w tych okolicznościach efektów w postaci tzw kupy czy siku. Ale przecie trzeba pochwalić bo sam na nioniu... Dodam, że do nudnych zajęć nie należy np gotowanie (bo można turlać ziemniakami, grzebać w mące, przenosić garnki, próbować zabrać mamie nóż itp), sprzątanie (bo fajnie się wrzuca zabawki do miski z wodą do mycia podłogi, a i wyłączanie odkurzacza wielce jest zabawne), pranie (super jest ciągnąć mokre ubrania do sznura na podwórku, zwłaszcza gdy błoto jest, wkładać do pralki różne rzeczy - także ubrania czasem) i parę jeszcze innych, gdzie można mamusi pomagać...
Tak, nie nudzę się, mimo, że bezrobotna jestem jak na dzień dzisiejszy... Czasem nawet uda mi się napisać parę linijek bloga...
Blog ten - jak się okazuje - był dobrym pomysłem. Okazało się, że jest to świetny pretekst do nawiązania rozmowy czy odświeżenia kontaktu ze starą (jakby nie patrzeć) znajomą. Niniejszym dziękuję wszystkim za miłe słowa, komentarze, emalie i wszelaki czat na fejsie. I polecam się na przyszłość.
Nowe komentarze, rozmowy, znajomi, lajki, udostępnienia)*niepotrezbne skreślić mile widziane :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)