26 kwietnia 2024

Ciężko było, ale się przeżyło

 To był taki tydzień z takich co to chciało by się przespać i obudzić się w niedzielę, by zobaczyć juz efekty i być po. Niby wiesz, że jakoś to będzie, jakoś przeżyjesz, jakoś dasz rady... lepiej lub gorzej ale wiesz, że mimo wszystko nie zagraża ci żadne śmiertelene niebezpeczeństwo, a tylko dużo trudności i ewentualności nieprzyjemności cię czeka. Niby zatem nie tragedia, ale nerwówka jak diabli i zmęczenie, diabelne zmęczenie...

zrobiłam laleczce sukieneczkę z chusteczki


Akcja poprzedniego weekendu rozgrywała się głównie na Kanapie w pobliżu Laptopa za panowania Wielkiego Zmęczenia. Najsampierw dokończono ostatnie projekty, ale ich nie wydrukowano, bo drukarki spodziewano się dopiero we wtorkowe popołudnie... Później było trochę skrolowania obrazków na instagramach i oglądania przygód filmowych bohaterów z "Rojst' i "Berlina".

Były dobre zamiary pójścia na spacer, ale sił na te zamiary zabrakło i nie zostały zrealizowane. Poza tym za zimno było. No panie, kto to widział o tej porze przymrozki i taką zimową ponurą aurę człowiekowi zmęczonemu życiem zapodawać!? Patrzysz przez okno i widzisz kwtinące drzewa i krzewy, trawy po pas, ptaki uwijające się przy swoich gniazdach i myślisz: ależ piękna wiosna! Po czym wychodzisz i się okazuje, że to nie żadna wiosna jeno środek zimy. Wyciągasz znowu w wielkim smutkiem wszystkie niedawno poprane i odniesione do szafy zimowe kurtki, czapki, rękawice, włączasz znowu ogrzewanie i parzysz hektolitry herbaty albo gorącej czekolady i zapominasz o lodach kupionych tydzień wcześniej z okazji 25 stopni i schowanych w lodówce. 

W poniedziałek kontynuowałam odpoczywanie, bo nadal byłam zmęczona, a nocami nie spałam porządnie, bo mój mózg potrzebował namiętnie myśleć o wszystkich nadchodzących zdarzeniach i potencjanych problemach z tychże wynikających. 

We wtorek był TEN WIELKI DZIEŃ w naszej szkole, który całe naszej klasie i naszej nauczycielce mnóstwo stresu dostarczył. Rano zaczęliśmy w wielkim pośpiechu i zdenerwowaniu szykować dwie sale i migusiem nasz plan zajęć omawiać. Sytuacji nie poprawiał fakt, że dwie koleżanki w ostatnim momencie zrezygnowało. Jednej nagle zmarł tato, druga powiedziała tylko ze łzami w oczach, że "przyczyny osobiste" zmuszają ją do przerwania kursu. W ten sposób z dziesięciu zrobiło się nas osiem.  Żeby było weselej, okazało się, że ten dzień otwarty w naszej szkole organizowany przez VDAB nie polega na tym, jak wszyscy żeśmy myśleli, że ludzie zajrzą czasem do naszej klasy i pójdą dalej, tylko na tym, że przyszli rano i zostali do końca. Każdy łącznie z nauczycielką się wkurzył, bo dla wielu koleżanek był to dodatkowy czynnik stresowy, gdyż nie lubią jak ludzie i to obcy im na ręce patrzą. Mnie to akurat było równo w paski, bo mnie zawsze najbardziej znajomi stresują niż jakieś randomy, których nie znam. Im bliższy znajomi tym większy dla mnie stres, ale rozumiem koleżanki doskonale. Druga sprawa to to, że nasza klasa jest po prostu zwyczajną, przeciętną klasą, czyli salą niezbyt dużych rozmiarów - ot że kilka ławek się zmieści. Gdy ponad 20 nas na początku było, to ludzie ledwo się mieścili, a na tych zajęciach było nas 8 kursantek plus kilku naszych nauczycieli, plus 25 przedszkolaków i ich dwie panie - to już był spory tłum, a my tam zajęcia miałyśmy prowadzić, gdzie dzieci się bawią, skaczą, biegają, gdzie rozstawialiśmy nasze zamki dla księżniczek albo wykopaliska archeologiczne, czy jak moja grupa, prowadziliśmy zabawy ruchowe. I na to wszystko wbija ci do sali jeszcze 10 dodatkowych ludzi, których nikt nie zna, a którzy robią zdjęcia, filmują, ale przede wszystkim zajmują ci miejsce, oddychają twoim powietrzem i generują u ciebie dodatkowy stres. Zabić to mało! Innemi słowy organizacja jak zwykle pierwsza klasa.

No ale dobra. PRZEŻYLIŚMY wszyscy. Nasz występ zaliczony pozytywnie i nawet bez negatywnych komentarzy. Partnerka postanowiła bardzo rozsądnie starać się robić to co ja i całkiem dobrze to wyszło. Mogło oczywiście być lepiej, gdyby wcześniej wykazała więcej zainteresowania i chęci, ale skoro zaliczyłyśmy bez problemu to jest dobrze i nie ma temu co więcej czasu poświęcać.

Wszyscy ogólnie dobrze się spisali i odwalili kawał dobrej roboty, a impreza dla dzieci była udana. Moja grupa odprowadzała skrzaty na przystanek autobusowy, gdzie czekałyśmy z nimi, aż autobus się pojawił, a potem machałyśmy, aż autobus zniknął za urzędem gminy, a wtedy koleżanka zawołała: "uf wreszcie się was pozbyłyśmy, dranie" i wszystkie odetchąwszy z ulgą zaczełyśmy się śmiać i wymieniać wrażeniami i spostrzeżeniami całego dnia. Potem zabrałyśmy się za doprowadzanie sale do stanu sprzed zamieniania ich na przedszkole, a na koniec szybko podpisałyśmy wielką kartkę urodzinową i wręczyłysmy uczycielce, która tego dnia obchodziła w ten zmyślny sposób swoje urodziny.

Takim sposobem najgorsze zostało odfajkowane.

Środa jednak też była ciężka. OSIEM I PÓŁ GODZINY w świetlicy to nie lada wyzwanie nawet dla zdrowego. Miałam dość już przed południem, a tu godziny ciągnęły się w nieskończoność, jak mi się zdawało. Po południu udało mi się zorganizować osobiście jedną zabawę (bo nie było nikogo, kto by mi przeszkadzał). Nie byłam za bardzo przygotowana do tego, a tylko rano zgarnęłam swoją nie dawno zakupioną chustę animacyjną i na szybko przeczytałam instrukcję do podstawowych zabaw, ale nie mam wielkiego doświadczenia z tą zabawką i trochę mało pomysłów miałam i stosownego słownictwa mi brakowało, a poza tym i tak po chwili zaczęło padać i musieliśmy uciekać do sali... Zabawa zatem wypadła tak średnio na jeża... 

W końcu udało mi się dociągnąć jakoś do szóstej godziny i mogłam z wielką ulgą pedałować do domu.

Kolejnego dnia szkolna mentorka zjawiła się zgodnie z zapowiedzią na ostatnią ewaluację. Miałam zatem okazję, by przekazać jej projekty. Nie zazdroszczę jednak jej zadania, bo jakoże w poniedziałek rozpoczyna się oficjalnie ostatni etap kursu, każdy kursant musi zostać oceniony za ten etap, a to oznacza, że nauczyciele mają weekend na przejrzenie naszych zadań i powiadomienie każdego, czy zdał i czy może rozpoczynac kurs. Mówią, że najpierw przeglądają po łebkach ogólnie, co i jak, by ocenić, czy zadania zostały wykonane i powiadamiają kursantów o zaliczeniu lub nie, a potem zabierają się dopiero za dokładne czytanie. Jeśli wtedy im wyjdzie, że coś tam nie ten teges to po prostu zadają dodatkowe zadania do wykonania na ostatnim stażu. 

Od jednego chłopczyka otrzymałam obrazek, który mnie zachwycił. 



Mnie mentorka poinformowała od razu, że dzień wcześniej mieli naradę i uznali od razu, że mogę iść dalej nawat jak moje zadania są niekompletne. Przeto mogę już na prawdę odetchnąc przez weekend, a w poniedziałek iść spokojnie na pierwszy dzień stażu.

Wczoraj ponadto z rańca obskoczyłam skuterem szpital. Szybko załatwiłam płukanie portu, pomachałam pani onkolog, bo miała otwarte drzwi do gabinetu i czym prędzej wracałam do domu, bo jeszcze miałam trochę roboty przed wyjściem do świetlicy. Musiałam na ten przykład odświnić świnie i zapodać im po kropelce antybiotyku, gdyż znowu przygarnęły te cholerne robaki. Głównie to Lady przygarnęła, bo tylko u niej póki co dupa znowu wyłysiała. Podejrzewamy, że głównym powodem tego, że ona to non stop ma jest fakt, że zaraza mała nie chce brać witaminy C. Pozostałe prośki to wręcz dopominają się codziennie swojej tabletki do chrupania. Na początku te młodsze też nie chciały żreć - brały do pyszczka i wypluwały, ale za którymś razem im podeszło i teraz uwielbiają. Lady nie daje się namówić, choć Młoda co jakiś czas próbuje jej pod nos podstawiać, bo to Młoda rozprowadza dragi w świńskim świecie. 

droga na skróty



Po południu nagle coś mnie zaczęło piec na obojczyku. Pomacałam i zaklęłam głośno, gdy wymacałam lepiec, którego zapomniałam odkleić po przyjściu do domu. SHIT! Odkleiłam czym prędzej z uczuciem, że odrywam sobie skórę. Lepiej późno niż później. Strach pomyśleć, jak by to wyglądało, gdybym się dopiero wieczorem zorientowała. Brrr. Od czasów antyrakowych terapii z moją skórą coś się potegowało i nie toleruje żadnych lepców nawet na chwilę. Nawet te tak zwane specjalne dla wrażliwej skóry są niebezpieczne. Momentalnie skóra czerwienieje i zaczyna sędzieć a potem piec. Po dłuższym czasie robią się rany.

gdy zapominam odkleić plastra


Dziś z kolei jeździłam do rodzinnej po zastrzyk, przez co teraz jestem jeszcze gorzej zmęczona niż przez resztę dni, bo to cholerstwo ma takie właśnie skutki uboczne, które aktywują się po kilku godzinach od wbicia igły: zmęczenie i senność.

Zabrałam też i Najstarszą ze sobą, by lekarka mogła ją zbadać i wypisać receptę na inny lek na ADHD zaleconey przez polskiego psychiatrę. Teraz załatwiamy to tak, że pan doktor przysyła mejlem dokument w którym opisuje po angielsku co stwierdza i zaleca, a my przekazujemy to naszej lekarce rodzinnej, która pisze recepty lub daje skierowania. Poprosiłyśmy też o wypisanie jakiegoś zaświedczenia dla biura pracy o tym, że Najstarsza ma stwierdzone ADHD. Informację o autyzmie mają już od dawna. Na tej podstawie otrzymywała też pomoc z GTB. Kolejne spotkanie z VDAB mamy w przyszłym tygodniu, bo pani coś tam jeszcze musi dopytać... Tak przynajmniej napisała w e-mailu do mnie. 

W nazym ogródeczku pojawiły się w tym tygodniu synogarliczki. W zeszłym roku ich nie było, więc bardzo się cieszymy, że powróciły, ale okropne z nich łobuzy. Młoda przyuważyła kiedyś, że to one tak rozwalają dziobami ziarno z kurzego karmnika, a ja się zastanawiałam, co tu naraz taka granda. 







9 komentarzy:

  1. U Ciebie nawet gdy mówisz, że jest spokojniej, to i tak bywa kociokwik.
    Ciepełko rusza, ja tez już czekam, bo ile można w ciepłej kurtce chodzić!
    Gratuluję zaliczenia kursu!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak już mówiłam wielokrotnie, my gramy w życie na levelu dla zaawansowanych, więc u nas zawsze dużo się dzieje, choć nawet z domu nie wychodzimy ;-)
      Dziś u nas jakby było już cieplej... Oby ten trend sie utrzymał.

      Usuń
  2. nie znoszę gołębi to chyba najbrudniejsze ptaki. Brrr

    Co do plastrów to niestety u mnie to samo. Im nowocześniejszy tym bardziej toksyczny klej. Najgorsze są te przezroczyste co niby dobre bo widać co sie pod nim dzieje ale ja go odklejam ze skórą i nie ważne czy po godzinie czy całym dniu. Ja wolę te stare byle jakie z fryzeliną czy co to tam było. Jak mam wybór drę morde żeby dały stary plaster ale nie zawsze mają. Nie wiem kto to zatwierdza te cuda.

    A port to masz zupełnie niewidoczny taka mała góreczka mój to jest kula wielka jak stodoła lekko pod skórą i znów się mnie pytali w laboratoriu nie onko czy mam rozrusznik.

    Dobrze, że te stresy kursowe Ci się kończą. A wiosna u nas taka sama piździawica sie zrobiła ale ponoć od weekendu ma być coraz lepiej

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. My lubimy wszystkie ptaki. Gołębie uważam za piękne i sympatyczne choć raczej niezbyt inteligentne. Nie uważam, by były brudne, a że srają? Na jak każde zwierzę, człowieka nie wyłączając. Przy czym ten ostatni też potrafi wszędzie nasrać i naszczać, choć ma w domu porcelanowy pachnący kibel i dumnie nazywa siebie "myślącym". Jakby człowiek nie zalewał całych połaci ziemii betonem, to może by nie miał problemu w ptasimi odchodami, jako i my na wsi go nie mamy. Nasze wszystkie ptaki srają w naszym ogrodzie z naszymi kurami włącznie, a mimo to nie żyjemy przecież w gównie, bo gówienko spłukiwane jest systematycznie przez deszcz i przerabiane przez mniejsze organizmy na wartościowy nawóz dla roślin. Młoda ma teorię, że gołębie srają najbardziej na samochody i przed domami ludzi, którzy im dokuczają i którzy ich nie lubią, tak że uważaj z wygłaszaniem takich opinii o gołębiach, bo nie wiadomo, czy jaki gołąb nie czyta haha ;-)
      Znowu się okazuje, że nie jestem osamotniona w swoich dziwnych problemach porakowych. Kurde ta chemia i promieniowanie to jednak niezły burdel w naszych ciałach zrobiła. Nie raz się zastanawiam, skoro tyle objawów jest widocznych to ile jest w środku zniszczeń dla oka niewidocznych... Ech.

      Usuń
    2. gołębie to dla mnie naprawdę koszmar. Wiele ptaków mi tu lata przy bloku i wroky i kruki i wróble. Ale tylko gołębie wpierniczają się na balkony i srają koszmarnie z doczyścić się tego nie da. Farbę wyżera z parapetu. I są tak pamiętliwe, że pół roku sie je wygania żeby nie przylatywały a one wracają czasem znów na wiosne kolejnego roku. Ja nie mam nic na balkonie ani donicy ani jednego kwiatka. Nie mają nawet gdzie gniazdować a i tak walczę i przeganiam bo tego toksycznego gówna nie nadążałam czyścić. Fuj ... nie mam nic do wron i kruków bo one mi syfu nie robią. No ale też prawda, że mamy tu ogrom ludzi co gołębie dokarmiają cały rok.

      Usuń
    3. ooo nie zalogowało mnie i walnęło anonim.

      Usuń
    4. A to u nas też są geniusze, co gołębiom ziarno sypią tonami w pobliżu szkoły i potem te ptaki całymi chmarami na szkolnym podwórku urzędują i srają dzieciom na głowy...
      Zgadzam się w pełni że ptasie gówno jest "toksyczne" albo, jak mówi Młoda na temat gówienek swoich papug "cementowe" i cięzko się tego pozbyć. Rozumiem Twoje wkurzenie, bo czym innym jest towarzystwo ptaków na wsi w pobliżu lasu i innych tam drzew czy pól rolnych, a czym innym w mieście, ale gołąb nie winien tego, że jest gołębiem.

      Usuń
  3. Masz co robić, kobieto. I podziwiam, że pracujesz chora. Ja zbieram co rano resztki psychiki łyżeczką do herbaty i próbuję się pozbierać.

    Nasze świnki łapały problemy skórne z trocin/granulek do klatki. Koleżanka opracowala system ściereczkowo-ręcznikowy i on działał. ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myśmy mieli system dywanikowy dopóki pewna zaprzyjażniona pomysłowa Portugalka nie postanowiła nam wspaniałomyślnie powiększyć hodowli o 3 nowe świniaki, których suma wynosiła wtedy 5 sztuk, a nasz wybieg jest duży i mieściło się w nim na raz 5 dywaników łazienkowych plus kilka ręczników, co wraz z łóżeczkami dawało co najmniej 2-3 prania na 60 stopni (czyli cały dzień kręcenia pralki). Gdy kupiliśmy nową pralkę postanowiliśmy przejeść na trociny. Potem, gdy się okazało, że Małżonek ma uczulenie na kurz, przeszliśmy na konopie... Jest szansa, że to jest przyczyna świezbu, ale w sianie czy trawie z łąki też to gunwo może siedzieć... Na dniach musimy uśpić naszą Love (ma guza) więc już tylko 3 prośki zostanie... Ja już jestem silna w miarę, więc jak skończe nauke, to może wrócimy do dywaników, bo śmieci mnie już wkurzają - Młode włażą do wybiegu do świń w skarpetach albo na bosaka i wyciągają ten syf na stopach po całym domu.
      Podziwiać u mnie nie ma co. Ja nie mam czasu ani pieniędzy na chorowanie. Poza tym muszę pokazać moim dzieciom, które dostały cholernie trudną wersję życia, że mimo trudności i przeciwności losu da się żyć i robić różne rzeczy. Nie jest to takie samo zycie, jak życie zdrowych i zwykłych ludzi, ale ciągle coś można z nim zrobić ciekawego. łatwe to to nie jest, ale się staram...
      Pierwszy szok też szybko mi przeszedł, gdy się okazało, że Małżonek, który przez raka stracił ojca i kilku innych bliskich, wpadł w straszną panikę na moją diagnozę. Młoda jeszcze wtedy była bardzo niestabilna (dopiero wychodziła powoli z najgorszego stanu depresji)... oczywistym zatem było, że to JA muszę być silna za nich wszystkich i że dla mnie ten rak musi być małym miki, bułeczką z masełkiem, zabawną przygodą, bo jak ja zacznę się bać, martwić, panikować to pójdziemy wszyscy na dno. Depresja Młodej (i parę wcześniejszych przygód) nauczyła mnie panowania nad sobą, znajdowania wszędzie pozytywnych stron i wyśmiewania najgorszych rzeczy oraz ukrywania głęboko negatywnych myśli nawet przed sobą samą. Jestem w tym na prawdę dobra. Gram tak świetnie, że po chwili nawet sama zaczynam w to wierzyć i to jest moja wielka moc zmieniania zła na dobro. Przeszłam zatem przez wszystkie zabiegi z szyderczym uśmiechem na ustach, spokojem i ciekawością. Teraz jest dla mne gorzej, bo nie ma już wielkiego zagrożenia dla innych, więc pozwalam sobie na użalanie się nad sobą, aż sama jestem na siebie zła i sama siebie się czasem wstydzę, ale i tak nie mogę przestać...

      Usuń

Komentujesz na własne ryzyko