4 marca 2018

Zapisy dziecka do szkoły we Flandrii

Wczoraj zobaczyłam w internecie artykuł o tym jak to 27 rodziców czekało przez 5 dni pod wybraną podstawówką w Grimbergen, by zapisać swoje dzieci do pierwszej klasy. Nauczyciele się zlitowali i otworzyli dla nich dwie sale, by mogli czekać w cieplejszym miejscu, gdyż na zewnątrz panowały temperatury minusowe i nocowanie na podwórku to trochę niemiły pomysł. Niestety, w pierszej klasie było tylko 21 miejsc, zatem szóstka dzieci mimo nocowania w szkole, została zapisana na listę oczekujących bez gwarancji, że jakieś miejsce się zwolni.

Dziś ja już wiem, że takie sytuacje są na porządku dziennym we Flandrii, ale jakiś czas temu byłam w lekkim szoku. To dotyczy zarówno szkół podstawowych, średnich jak i przedszkoli. Cyrk na kółkach po prostu. Co nie znaczy, że tak jest w każdej szkole, ale w wielu rodzice rozbijają obozy pod szkołami na kilka dni przed zapisami. Mówiono mi kiedyś (nie wiem, czy nawet tego komus dalej nie przekazałam zanim się zorientowałam w realiach), znaczy jacyś rodacy mówili czy pisali, że w Belgii trzeba dzieci zapisywać do szkół kilka lat wcześniej. Hm, nie wiem skąd takie pomysły, bo tu nie ma takiej możliwości, ale może praktykuje się takie rzeczy w stolycy czy Waloni? (nic nie wiem o tamtych rejonach, bo nie godom po francusku)

W 2015 roku pisałam już o naszych pierwszych zapisach do szkoły średniej. Znajdziecie go tu:  https://belgianasznowydom.blogspot.be/2015/03/czas-na-szkoe-srednia.html

Wówczas jednak jeszcze nie wiedziałam za dużo o tutejszym systemie edukacji i być może tamten wpis zawiera pewne nieścisłości. Teraz wiem ciut więcej, aczkolwiek nie wszystko. I właśnie pomyślałam by napisać kolejny artykuł na ten temat przedstawiajac tu wszystko, co wiem. A nuż się komuś przyda. Z doświadczenia wiem, że ciężko o informacje na temat szkół w Belgii napisane w ojczystym, więc może kogoś w ten sposób poratuję w potrzebie i choć ociupinkę mu się przejaśni. A może zwyczajnie dla kogoś będzie to ciekawostka o życiu w innych niż Polska krajach.

Zacznę od przypomnienia jak wygląda belgijski system szkolny, a dokładnie flamandzki, bowiem nie mam wiedzy na temat walońskiego ani brukselskiego i nie wiem, czy się nie różni całkiem i nie chcę nikogo ocyganić niechcący.

We Flandrii mamy 4 klasy przedszkola (klasa wstępna i 3 zwykłe), 6 klas podstawówki i 6-7 klas szkoły średniej, a nauka jest obowiązkowa od 6 do 18 roku życia.

Szkoła średnia dzieli się na 3 etapy (3 graden) po 2 lata.


Przedszkole

Przedszkole jest nieobowiązkowe, ale chodzi do niego większość dzieci flamandzkich (ponad 95% bodajże). Trzeba pamiętać, że 6-latek może zacząć pierwszą klasę szkoły flamandzkiej jeśli ma zaliczone co najmniej 250 półdniówek przedszkola niderlandzkojęzycznego.

Do wstępnej klasy przedszkola przychodzą etapami dzieci, które kończą 2,5 roku. Kolejne etapy zaczynają się po każdych feriach (letnie, jesienne, bożonarodzeniowe, krokusowe i wielkanocne), a także 1 szkolny dzień lutego i pierwszy szkolny dzień po Wniebowstąpieniu. Czyli we wrześniu jest w klasie np 7 dzieci, po pierwszych feriach jest 11, a pod koniec roku jest 25 lub więcej (gdy przewidziano np 2 klasy tego rocznika; to ustala szkoła rok wcześniej i nie znaczy wcale, że jak w danym  roku jest po dwie klasy przedszkola jednego rocznika, że będzie też dwie pierwsze klasy przedszkola, bo szkoła może zdecydować że w tym roku ma miejsce tylko dla 18 nowych uczniów i tylu przyjmie i koniec kropka)

Zapisywać radzą dzieci zaraz po 1 urodzinach.

Szkoła podstawowa i średnia

Szkoły podstawowe i średnie mają różne okresy zapisu, jednak data rozpoczęcia zapisów musi być oficjalnie podana przez każdą placówkę. Zwykle znajdziemy takie informacje na stronach szkół, zawsze można też do szkoły zadzwonić lub napisać mejla, by się co do tego upewnić.

W szkołach podstawowych zapisy zaczynają się albo w pierwszy szkolny dzień marca albo w pierwszy szkolny dzień września.

W szkołach średnich ZAPISY DO KLAS PIERWSZYCH zaczynają się najczęściej od pierwszego dnia marca, ale też czasem od pierwszego szkolnego dnia po Bożym Narodzeniu. 

Dni zapisów zaczynają się  często od dni otwartych szkoły, kiedy każdy może spokojnie obejrzeć sobie całą szkołę, porozmawaić z nauczycielami danych przedmiotów i spokojnie o wszystko zapytać. Na dni otwarte szkół w swojej okolicy warto na pewno się wybrać i to nawet z rok przed skończeniem przez dziecko szkoły podstawowej. Zobaczenie na własne oczy ilości ludzi zainteresowanych szkołą,  wielkości zabudowań, wyposażenia szkoły, czy nawet dekoracji albo prac dzieci może nam wiele o danej szkole powiedzieć. Pamiętać tylko trzeba, że spotkamy tam setki ludzi!

Zapisy na stopień drugi i trzeci, czyli do klas od trzeciej do siódmej zaczynają się najwcześniej po feriach wielaknocnych,  ale też można zajrzeć na dni otwarte, jeśli zamierza się zmieniać szkołę.

Każda szkoła jasno określa, ilu uczniów może przyjąć do danej klasy i nie robią od tego wyjątków. Jak jest napisane, że do pierwszej klasy przyjmią 21 uczniów to tyle przyjmią, jak napiszą że 13 to przyjmią 13 i ani jednego więcej (a takie liczby są np w szkołach zawodowych). 


PODSTAWOWA ZASADA ZAPISÓW DO SZKOŁY TO KTO PIERWSZY TEN LEPSZY 

jednak są wyjątki:

1. Niektórzy mają pierwszeństwo przed innymi. Do takich uprzywilejownych należą

- bracia i siostry uczniów danej szkoły (oraz inne dzieci mieszkające pod tym samym dachem) (ich rodzice zwykle są powiadamiani przez szkołę o możliwości zapisu kolejnego dziecka zanim rozpoczną się oficjalne zapisy)
- dzieci pracowników szkoły
- ci którzy mieszkają bliżej szkoły (Ta zasada zaczyna np obowiązywać w naszej podstawówce od tego roku - w określonym terminie zapisuje się dzieci na listę, a potem sprawdza odległość ich zamieszkania od szkoły i zapisuje najpierw dzieci z najbliższej okolicy potem z dalszej, dopóki starczy miejsc. Moim zdaniem to bardzo dobra zasada, bo to bez sensu, żeby do naszej szkoły np chodziły dzieci z obcej gminy, czy nawet  z miasta oddalonego o 10 czy 30 km a dzieci mieszkające w sąsiedztwie szkoły musiały szukać miejsc w obcej wsi. Tak tak 30 km to nic dziwnego - choćby z tego powodu, że w dużych miastach jest bardzo trudno o miejsca w szkole i do nas bardzo chętnie dowożono by dzieci z Brukseli, byle tylko udało się je zapisać do dobrej szkoły. )

2. W Brukseli, by zapisać dziecko do flamandzkiej szkoły co najmniej jeden rodzic musi mówić po niderlandzku.

3. Czasem (w niektórych szkołach) najpierw się trzeba zarejestrować i dopiero potem można zapisać dziecko.

Jak się zapisuje do szkoły i co jest potrzebne?

Czasem ludzie (głównie będący jeszcze w PL) piszą do mnie z pytaniami, jak mają zapisać dziecko do szkoły w Belgii i co jest potrzebne? Jednak na te pytania trudno jednoznacznie odpowiedzieć, bo to jest Belgia. Kraj 10 razy mniejszy od Polski, ale podzielony na 4 rejony językowe, mający - o ile się dobrze orientuję - 7 rządów i kilka rodzajów szkół, z których każdy jest inaczej zarządzany, inaczej finansowany i mający inne regulaminy. Każda gmina ma swoje własne wewnętrzne prawa i rozporządzenia, a każda szkoła w gminie ma własne zasady. Tego, człeku, nie ogarniesz. 

Ludziom, którzy do mnie piszą, zalecam zawsze przemejlowanie, zadzwonienie lub pofatygowanie się osobiste (jak to jest możliwe) do szkoły, którą są zainteresowani i zapytanie się u źródła. To samo zresztą dotyczy spraw meldunku w gminie i innych urzędowych spraw. To że Kowalskiemu wystraczył tylko polski dowód do zapisania się gdziekolwiek, nie znaczy że Nowakowi nie będzie potrzebne tysiąc pińcet sto dziewińcet innych dokumentów z wyciągiem aktu urodzenia trzeciego psa praprababki i numerem buta sąsiada włącznie, bo to jest Belgia. Lepiej się ZAWSZE DOWIEDZIEĆ U ŹRÓDŁA niż na forum, grupie fejsbukowej czy jakimś blogu (ja opisuję tylko to, czego sama się dowiem i sama doświadczę i moje opinie mogą być zaledwie drobną wskazówką dla zupełnie zielonych, ale nie koniecznie kompetentnym i wyczerpującym źródłem informacji na temat zycia w Belgii).

Jedno, co zawsze powtarzam wybierającym się do Belgii z dziećmi - to próba wstępnego zapisania dzieci do wybranej szkoły przed wyruszeniem z kraju albo przynajmniej zorientowanie się w zasadach, o których tu dziś opowiadam. We Flamandzkich szkołach zwykle nie ma problemu dogadania się w języku angielskim czy francuskim (nie znaczy, że wszyscy chętnie rozmawiają w innym niż niderlandzki, ale zawsze warto spróbować). Flamandzkie szkoły raczej nie mają problemów z komunikacją mejlową, ba coraz częściej jest to poza bespośrednim osobistym główny rodzaj komunikacji pomiędzy rodzicami i szkołą, a także uczniami i szkołą.

Anegdotka z poprzedniego tygodnia. 
Młoda robiąc śniadanie oświadcza - Ha, mam dowód na to, że nauczyciele nigdy nie śpią.
- Jak to? - Pytam zdezorientowana.
- No bo tak, o 22 jeszcze kończyłam zadanie i wtedy dostałam mejl od nauczycielki, że dziś mamy sprawdzian*. Odpisałam jej o 23. Potem obudziło mnie buczenie telefonu o 2 bo przyszła znowu odpowiedź od pani. Nauczyciele nie śpią.

)* Nauczyciel musi powiadomić uczniów o większym sprawdzianie. Może to zrobić mejlowo, ale niestety o 22 było trochę za późno i nie przeszło (uczniowie mogli się zgodzić ale nie musieli). Są też niezapowiedziane kartkówki - tak jak w PL przeważnie z ostatniej lekcji, krótkie. 

A wracając do tematu...

Do zapisu zwykle potrzebne są:
- dokument tożsamości
- zaświadczenie o możliwości nauki w danej szkole czy na danym oddziale, czyli np tutejsze raporty, świadectwa ukończenia szkoły, czy dla nowoprzybyłych świadectwa z polskiej szkoły (oczywiśćie przetłumaczone przez tłumacza przysięgłego i zalegalizowane - legalizacja jest darmowa i często tutejszy tłumacz sam się tym zajmuje)
- dowód legalnego pobytu w Belgii (z tutejszego urzędu gminy np)
- karta ubezpieczenia isi+kaart (można dostarczyć później)
- rijkregisternummer czyli ichni PESEL - jest on na dowodzie eID (dowód od 12 r.ż.) albo karcie ubezpieczeniowej isi+ (do 12 roku zycia) (też można dostarczyć później)

Kiedy szkoła może odmówić przyjęcia?

1. Gdy brak wolnych miejsc, o czym było wyżej. Wtedy trzeba szukać innej szkoły. Gdy nie uda się nigdzie znaleźć miejsc, prosi się o pomoc CLB lub LOP.

2. Gdy rodzic nie zgadza się z regulaminem. Podpisanie regulaminu jest ostatnim i decydujacym krokiem w zapisie dziecka do szkoły.

3. Gdy dziecko nie spełnia warunków przyjęcia. (wiek, świadectwa, dokumenty itp)

4. Dziecko zostało w poprzednim roku wyrzucone z tej  szkoły (lub innej szkoły znajdującej się w zasięgu tego samego LOP) za złe zachowanie.

5. Dziecko ma skierowanie do szkoły specjalnej.

Wtedy szkoła musi wydać specjalne zaświadczenie o nieprzyjęciu i wyjaśnić rodzicom dlaczego nie może ich dziecka  przyjąć. Nie ma mowy o "nie przyjmiemy bo nie". 

Potem można jeszcze zgłosić sie do LOP z prośbą o rozpatrzenie tego przypadku.  Jest jeszcze jakaś komisja od praw uczniów Comissie inzake leerlingenrechten To są informacje z netu, nie wiem jeszcze za dużo na temat działania LOP, ani komisji bo nie miałam - chyba na szczeście - jeszcze przyjemności, ale skoro już znalazłam o tym, to napiszę, bo może komuś się przyda kiedyś taka informacja. Szczegółów to zawsze można samemu się dowiedzieć, jak się wie od czego zacząć i czego szukać. Najgorzej jest zawsze, gdy nie wie się nic i nie ma się żywcem o co zaczepić i człowiek musi błądzić po omacku wpadając co raz na nowe przeszkody, co było nam wielokrotnie dane.


Tymczasem nasza Młoda zdecydowała się na kolejną zmianę szkoły. W minioną sobotę byliśmy właśnie na dniu otwartym. Już po tym wiemy, że ta szkoła jest o wiele mniejsza. Z numerków dzierżonych przez chętnych do zapisu wnioskuję, że było tam niewiele ponad 100 chętnych. Dla porównania w aktualnej szkole Młodej kiedyś dostaliśmy numer  924, a za nami przyszło jeszcze duuuużo ludu. 

Dlaczego Młoda szykuje się do zmiany szkoły? Ano kończy teraz drugą klasę ASO - liceum ogólnokształcącego, czyli pierwszy stopień  i teraz trzeba wybrać, sprecyzować kierunek dalszej nauki. 

Jakie mamy w Belgii kierunki liceum? Ano różne :-) M.in.

Latijn - łacina (chyba najtrudniejszy czyli dla kujonów, którzy mają w planach np zostanie lekarzami, adwokatami, czy ogólnie lubią się po prostu uczyć i dobrze im to wychodzi)
Grieks (greka) (j.w)
Grieks-Latijn
Economie - Ekonomia
Humane wetenschappen - humanistyka
Wetenschappen - nauki przyrodnicze 

Te kierunki jeszcze dzielą się w rożnych szkołach na drobniejsze np z rozszerzoną matematyką, językami, STEM itd itp

Poza liceum ASO są też rózne kierunki technikum TSO, szkoły artystycznej KSO, no i zawodówki BSO.

Młoda jeszcze nie ma pomysłu, co chce w życiu konkretnie robić, więc na razie kieruje się bierzącymi zainteresowaniami i wynikami w nauce i  fajnością poszczególnych przedmiotów. A że bawi ją łączenie kabelków, tworzenie mikstur i fascynuje ją wygląd królika od środka (w Belgii robią na lekcjach masę doświadczeń i wyuczone teorie sprawdzają w praktyce) to postanowiła wybrać wetenschappen. Kolejnym kryterium jest wielkość szkoły. Ta, w której jest teraz, jest za duża, czyli za bardzo hałaśliwa. Mamy nadzieję, że w mniejszej będzie się czuć lepiej. Dla Najstarszej zmiana szkoły na mniejszą była doskonałą decyzją. Zapisy zaczynają się pod koniec kwietnia i jeszcze wszystko może się zdarzyć, jednak póki co jesteśmy wszyscy zdecydowani na konkretną szkołę i kierunek. W tej szkole poza niderlandzkim, francuskim i angielskim jeszcze będzie mieć niemiecki. Istne językowe szaleństwo :-)






2 marca 2018

Pierwsze spotkanie III stopnia z kinezystą :-)

JAKI TU SPOKÓJ NA-NA-NA... 

Ktoś się musi opierdzielać, ażeby inni mogli sobie popracować. I ja właśnie się opierdzielam już kolejny dzień. Powiem wam, że bardzo fajnie mieć takie nagłe  nieoczekiwane nieplanowane wakacje w najgorszym ku temu czasie. Za oknem piździ jak w kieleckiem (nie, wyraz "wieje", proszę państwa, zdecydowanie nie oddaje tego, co się dzeje ostanimi dniami za oknem). Temperatury minusowe (przedwczoraj było minus osiem) i wiatr w okolicach 80km/h, do tego wysoka wilgotność - jak mówią niektórzy - temperatura odczuwalna to jakieś minus sto haha. Tymczasem nie dawno zaczęły kwitnąć krokusy, a także żonkile, bo w Belgii dla nich to normalny czas. Obawiam się, że dużo roślin mogło wymarznąć.  Żal mi też tych wszystkich gadzinek, które stoją na pastwiskach, niektóre bez żadnego schowanka. W Belgii sporo stworzeń zimuje na polu. Owce, konie, osły... Trawa tu rośnie zwykle całą zimę, tylko wolniej niż w sezonie letnim. Zwierzaki dostają codziennie sianokiszonkę, suchy chleb i inne pasze, ale cieplej to im sie od tego raczej nie robi. Woda wystawiona w starych wannach to też teraz tylko do lizania się nadaje, bo zamarzła na kość. 
Wolvertem wieczorem
  ZIMNO jak diabli. Młodego wożę do szkoły cały czas rowerem i kiedyś się dziwił, dlaczego mu się buzia sama otwiera i zamyka, bo moje dziecko po raz pierwszy w życiu miało okazję szczękać z zimna zębami. Na szczęście w szkole uznali, że lepiej będzie w ten zimowy incydent przedszkolaków trzymać w budynku. Rano zatem zaprowadzamy je do świelicy, gdzie spokojnie w cieple czekają na dzwonek. Starsze dziecka, czyli pierwszaki np, już muszą czekac na dzwonek na podwórku. Na długiej przerwie południowej tak samo - podwórko obowiązkowo. Młode opowiadają, że w średniej szkole też nie ma zmiłuj. Niektórzy próbują sie chować w murach, ale zaraz dostają opierdziel od nauczycieli i muszą wracać do stania na wietrze. Trochę to irytujące. Bo co prawda dzieci tu zahartowane, na świeżym powietrzu jest zdrowo, ale kurde jak ktoś dojeżdża rowerem to nie może się zubierać jak na Syberię, bo by się we własnym pocie utopił po przejechaniu tych 5 czy 10km pod wiatr. Do torby zapasowej bluzy też nie weźmie, bo jak się ma do targania 10 kilowy tornister, laptop, plus worek na w-f (buty, portki oraz t-shirt i bluza z emblematem szkoły) to chyba by trza osła prowadzać do szkoły, który by to wszystko dźwigał. Młoda teraz dojeżdża autobusem, ale do przystanku ciągle jest te 2 km.

No i nastolatki to już niekoniecznie będą sie codziennie bawić w "tikkertje" (berek po tutejszemu), czy ganiać za piłką (szczególnie dziopy), a co można innego robić na szkolnym podwórku? Żeby jeszcze śnieg czy lód był to rozumiem, ale na asfalcie czy zamarznietej trawie to co można porobić w taką zimnicę? Ino stać i ciupać na telefonie w jakąś gierkę, a przy tym można łapy przeco odmrozić. Rękawiczki do ekranów dotykowych bynajmniej nie pomagają - w tym sie pisać ani grać nie da za bardzo :-) Moimi to się nie przejmuję, skoro im w Polsce minus 30 nie przeszkadzało wyjść pokopać w śniegu to i minus 5 ich nie zabije, ale tubylców czy Afrykanów to mi żal. Oni często nawet porządnej zimowej kurtki czy czapki nie mają (bo tu "nie ma zimy"), no a zimowcyh butów to chyba nikt nie ma, bo skoro  butów się nie zmienia, to najlepiej ganiać do budy w trampkach. 

Merchtem wieczorem
Śmiać mi się chce, jak sobie przypomnę, że w Polsce wielkim problemem było, gdy w dzień planowanej wycieczki do kina czy Domu Kultury okazywało się, że pada cokolwiek albo wieje. Nauczyciele bali się iść z dziećmi, bo matki zaraz wpadały  z jazgotem i wielkiemi pretensjami do szkoły, że głupi belfer ich skarby najgłupsze ...znaczy najdroższe naraża na poważną utratę zdrowia albo i życia. Albo taki wyjazd na basen - Jezu, jak to posłać dziecko w zimie na basen, może dobrze nie wysuszy włosów, nie wytrze się porządnie... A tu dzieci w ogóle nie suszą włosów po basenie nawet w zimie i mało kto nosi czapkę, gdy temperatura powyżej zera, a basen jest obowiązkowy dla wszystkich. Jeszcze nie słyszłam, żeby kto umarł albo choćby się przez basen rozchorował. Oczywiście jest różnica pomiedzy minus 15 a plus pięć, ale w PL biadolenia zaczynały się już we wrześniu gdy jeszcze plus 15 było :-)
Przypomnę,  że w Belgii dzieci mało chorują, mimo że całą zimę chodzą w trampkach i krótkich portkach czy spódnicach, moczą się, marzną, brudzą, taplają w błocie i leżą na gołej ziemi. Dziwne, prawda?

Nie wiem, może to klimat zdrowszy jest, bo ja też tu nie choruję na żadne grypy, przeziębienia, zapalenie oskrzeli, anginy, co w PL zdarzało się kilka razy do roku. W moim przypadku i moich dzieci to jednak podejrzewam naszą sytuację ekonomiczną i stan wody w kranie. W PL na porządku dziennym była bakteria coli  i inny gówno w wodociągu, u nas na wsi z kranu wypadały czasem, kawałki żab lub myszy albo kijanki. Tutaj wodę z kranu pije się bez gotowania i ponoć jest jakościowo lepsza niż ta w butelkach. Nie śmierdzi też niczym (chlorem też nie), nigdy nie jest brudna. 

Ja choruję za to na kregosłup. Ale to od leżenia na pewno :-) Czas na chorobowe w każdym bądź razie udał się idealny. Gdy wracam do domu po dostarczeniu Młodego do szkoły i mało nie zamarzam na tym rowerze, to moja radość jest bezgraniczna, bo nie muszę iść do roboty w tą zimnicę. Wymarzłam w życiu sporo i teraz nienawidzę zimna, ba, boję się go panicznie. W domu mam ogrzewanie ustawione na 23 stopnie, siedzę pod kocem i czasem mówię, że mi zimno... Gdy wspominam czas swojej szkoły średniej, kiedy w moim pokoju było tylko 5 (słownie pięć) stopni i tam musiałam siedzieć nad książkami i odrabiać lekcje. Spałam w dresach nałożonych na piżamę, szlafroku i skarpetach, a na kołdrze jeszcze koc. A potem praca w nieogrzewanej bibliotece - koszmar mojego życia. Wtedy miałam mało lat i dużo byłam w stanie znieść i nie stracić optymistycznego podejścia do życia. Dziś chyba nie dałabym rady wytrwać w takich warunkach z uśmiechem na pysku. Była bym już pewnie jedną z tych wiecznie niezadowolonych, zgorzkniałych, starych czterdziestolatek... Dobrze, że życie podarowało mi w koncu ogromny szczęśliwy los i jestem tu gdzie jestem... 

Problemy z kręgosłupem pozwoliły mi zobaczyć z bliska jak działają tu 'kinezyści' (w skrócie kine) (bardziej po polsku to chyba fizjoterapeuci) i dowiedzieć się więcej na ten temat.
Okazuje się, że na zabieg nie trzeba tu czekać w kilkumiesięcznych kolejkach jak w Polsce. U nas na wsi jest dwóch specjalistów. Gabinety oczywiście mają w domu, podobnie jak większośc lekarzy wszelakiej specjalności. Gdy dostałam skierownie od lekarza rodzinnego, natychmiast zadzwoniłam do jednego kine by umówić się na wizytę. Na wizytę czeka się u nas góra kilka dni, a często można iść tego samego dnia albo zaraz na drugi dzień. 

Ile zapłaci się za wizytę i ile dostanie się zwrotu z ubezpieczenia zależy jak zwykle od tego czy nasz specjalista podpisał konwencję czy nie. Dla przypomnienia: firmy ubezpieczenia zdrowotnego ustalają jednolite stawki każdej usługi medycznej i zwrotu jaki otrzyma pacjent od danej usługi. Lekarz, który się pod tym podpisze (geconventioneerd) weźmie od nas właśnie taką kwotę, jaką ustalono. Ten który nie podpiszę (niet-geconventioneerd) ustalać se może stawki wedle własnego widzimisię, a z ubezpieczenia dostaniemy tylko tyle, ile przewiduje zapisana stawka. Są też lekarze (czy inni medycy) którzy zgadzają się na częściowe przestrzeganie konwencji (gedeeltelijk geconventioneerd); na zasadzie, że np w szpitalu, w którym pracują, biorą za usługę tyle ile przewiduje konwencja, zaś w swoim w gabinecie prywatnym już nie. 

Jest wiele stron internetowych, gdzie można sprawdzić medyka,. Oto strona naszej Parteny:
Tu wpisuje się konkretne nazwisko, gdy chcemy konkretnego specjalistę sprawdzić lub kod pocztowy i gminę w której chcemu poszukać specjalisty.

U nas jeden zabieg kosztuje jakieś 25€, z czego całkiem sporo zwraca ubezpieczyciel. 

Ja mam największy (acz nie jedyny) problem (od dawna - pojawia się i znika) z dolnym odcinkiem rusztowania. Ostatnio bolało jak szlag jasny zwalisty, co lekko utrudniało każdą robotę, a od czasu do czasu także przemieszczanie się a nawet spanie...  Piguły przeciwbólowo-przeciwzapalne nie pomogły i doktor pogonił mnie do kinezysty, a ja mam nadzieję, że te wszystkie czary pomogą. 

Nigdy wcześniej nie miałam przyjemności (bardzo wątpliwej) chodzenia na takie zabiegi, nie wiem przeto jak to wygląda w Polsce. Tutaj zabieg trwa około godziny. Pierwszego dnia najpierw musiałam leżeć 20 minut pod kwoką (no wiecie, taka żarówa do wygrzewania kurczaków). Potem babka próbowała rozmasować to co się popsuło. Nie powiem, żeby to był przyjeny masaż. Pod tym względem to jednak mój osobity M-jak-Mąż wypada o niebo lepiej... Chwilami bolało nawet dość fest. No nie żeby się nie dało zdzierżyć, to taki bardziej śmiechoból, że jednocześnie łaskocze i boli, ale fajne nie jest. Po masażu dostawałam gorącą ciężką kołderkę na plery (jakis rodzaj wielkiego termoforu). A potem było najgorsze. Trzabyło sie ubrać i wyjść na tę cholerną piździawicę. Pierwszy dzień pojechałam rowerem (bo to raptem rzut beretem, czyli z 1 km od domu), ale kurna zanim dotarłam do domu to buzia zaczęła mi się już sama otwierać i zamykać dy-dy-dy-dy..
Kolejną wizytę miałam wieczorem, więc małżonek mnie podwiózł autem, to było łatwiej. Na następną też, ...ale zapomniał po mnie przyjechać na czas i już połowę drogi przeszłam na butach zanim się ogarnął chłe chłe :P Te kolejne wizyty jednak miały ciut ciekawszy przebieg. Baba pomyślała chyba, że ja to jednak na prąd działam i podpięła mi do zadka jakieś kable. Hm... elektoterapia jest całkiem spoko - jakby chrabąszcze drapały po skórze. Po 18 minutach zabawy z chrabąszczami znowu 20 minut kwoki i ten wątpliwie przyjemny masaż. Tym razem bez kołderki na koniec. Więc szok termiczny jakby mniejszy po wyjściu na ulicę, ale przy minus 5 i tym przenikliwym wietrze to i tak bardzo brrrrr i dy-dy-dy.

Dziś mam kolejna wizytę. Jak wymyśli nowe tortury, to opowiem o nich kolejną razą. 

A teraz słyszę jakiś szum na oknach i widzę że śnieg z deszczem zaczął nap... padać.... To ja jednak poproszę te minus osiem z powrotem...  Tak najbardziej to jednak chciałabym plus 25, mogło by nawet wiać :-) No co? Pomarzyć dobra rzecz.

Siedzę i nicnierobię. To jest piękne. Potrzebowałam wakacji i to właśnie takich, żeby nic nie musieć robić, żeby posiedzieć sobie w domu i ponapawać samotnością i ciszą. W normalne wakacje wszak ciągle trzeba sprzątać, bawić się z dziećmi itp. Teraz tylko gotuję i robię pranie, no i tam kuchnię ogarniam, bo jak się gotuje to już po jednym dniu bałagan i syf się tworzy.

Przedwczoraj zrobiłam gołąbasy, przedprzedwczoraj upiekłam drożdżówy z jabłkami, a dziś pójdę na łatwiznę, w końcu piątek - będzie kurczak w sosie kokosowo-imbirowym z makaronem, czyli tzw danie w pięć minut. 2 danie po spagetti, które szybko się robi i wszysy jedzą. W necie przepisy sa różne i jak ktoś chce, niech se wygugluje. Przepis w skrócie:cycki z kury pokroić, podsmażyć na cebulce i czosnku, wlać mleko kokosowe, zetrzeć trochę imbiru, pogotować dodać przecier z kartonu, sól, pieprz, przyprawę curry, pieprz cayenne, czy co tam kto chce i już. Do tego makaron, ziemniaki albo ryż - co komu pasi. Proste jak meter drutu w kieszeni.... 

A co do jedzenie mięsa w piątek (już czuję przez net to święte oburzenie) to ja jestem święcie przekonana że kurom, świniom, rybom  i krowom to zupełnie wszystko jedno, kiedy się je zeżre ;-)