31 października 2019

O akcji ratunkowej dla jeżyka, strasznym clownie i reszcie nudnego tygodnia

Piszę tego bloga 6 lat i jak dotąd nie brakło mi tematów. Wprost przeciwnie - zwykle  brakuje mi czasu albo sił, by spisać to wszystko, co bym chciała. Nie zazdroszczę tym, co mają tak nudne życie, że muszą żyć życiem innych ludzi i to częstokroć życiem nieprawdziwym, bo tylko z filmu czy literatury. Moje życie jest fascynujące, ciekawe, pasjonujące i niesamowite, czasem aż do przesady, czasem aż się ma dość przygód, wyzwań i kopniaków od upierdliwego losu. Przeważnie jednak jest po prostu ciekawie.

nowe hobby naszego siedmiolatka

Szkoła. Wywiadówka. 

Ostanie dni były całkiem dobre. Nie obyło się bez stresu, bo - nie ukrywam - że cykałam się przed wywiadówką u Młodej. No bo wiecie - chodzimy, piszemy, dzwonimy do szkoły, poradni i ogólnie zawracamy dupę połowie świata, by zwrócić uwagę na jej problemy, by poprosić o pomoc, zrozumienie i wsparcie, ale też zawsze coś obiecujemy od siebie dać. Obiecujemy, a potem nie jesteśmy w stanie tych obietnic dotrzymać, bo się okazuje, że przeliczyliśmy się z własnymi siłami, że porwaliśmy się z motyką na słońce.... I tak - jak wspominałam - ugadaliśmy że Młoda będzie chodzić na zajęcia praktyczne, a teorię będzie próbować ogarniać w domu. Załatwiliśmy te wszystkie atesty, zezwolenia, ułatwienia i tak dalej. Niestety okazuje się, że dla Młodej wyjście do szkoły nawet na ulubione zajęcia jest częstokroć ponad siły. Nie zawsze, ale często. Dlatego właśnie bardzo się denerwowałam, bo co sobie cholera o nas pomyślą, co powiedzą w takiej sytuacji. No łazimy, biadolimy, obiecujemy, szkoła robi wszystko by pomóc, dostosowuje się a z naszej strony kicha.  Dlatego miałam cykora przed spotkaniem z wychowaczynią. Okazuje się że zupełnie niepotrzebnie.

Wychowawczyni powiedziała, że najważniejsze jest, by Młoda poczuła się lepiej. Powiedziała, że jak źle się czuje, ma zostać w domu, choć w szkole jest zawsze mile widziana. Powiedziała, że po tych kilku testach i zadaniach z różnych przedmiotów, na których była, już widać, że Młoda jest zdolna i że spokojnie da sobie radę z nauką. Zapytała, czy nauczyciele mają jej wysyłać zadania, by mogła zdobywać dodatkowe punkty siedząc w domu. Uf. Ulżyło mi. Wychowawczyni powiedziała ponadto, że to dorastanie, małpi czas, szaleństwo hormonów i że ona jest pewna, iż w przypadku Młodej to na pewno ma duży wpływ i że trzeba poczekać aż się hormony uspokoją, bo wtedy będzie jej łatwiej zapanować nad wysoką wrażliwością i wyrwać się ze szponów depresji. Ona może mieć rację.

Poza tym mówiła, że ważne by Młoda miała dobrego terapeutę, że jak jeden nie pomaga to szukać innego... Potwierdziła też (podobnie jak wszyscy inni nasi znajomi), że w UZ w Brukseli mają świetnych specjalistów, że faktycznie warto tam robić badania czy się leczyć.

Powtórzyła też to samo co mówiła na pierwszym spotkaniu organizacyjmym do wszystkich rodziców - że można do niej zawsze przyjść, że można napisać email o każdej porze dnia i nocy i  że ona odpowie tak szybko jak tylko będzie mogła. I tak, w Belgii nauczyciele odpowiadają na e-maile także w weekendy a czasem też w nocy, choć wiadomo że kultura nakazuje im byle czym głowy nie zawracać. Po raz kolejny się przekonuję, że na Flamandzkich nauczycieli można liczyć.

Jak zrobić strój Clowna w 15 minut?


W szkole Młodego był dzień Halloween. Od czasow zmiany dyrektorki już nie jest tak czadowo, jak było za poprzedniej i mimo, że niby każdy mógł przyjść do szkoły przebrany, to w tym roku tylko nieliczni z tego skorzystali. No ale cóż - rodzice nie dostali żadnej oficjalnej informacji na ten temat. Nie było mejla ze szkoły, nie było wpisu w agendzie więc każda gapa zapomniała o tym mamie powiedzieć na czas albo mama nie uwierzyła... Nie było też - jak w poprzednich latach - konkursu na najfajniejsze przebranie. Były jakieś zabawy i słodycze, ale bez szału. Młody jednak był wielce zadowolony ze swojego przebrania, które Matka przygotowała na łapu-capu, bo przypomniała sobie o tym o 20tej wieczorem, gdy już była w piżamie i szykowała się do łóżka hahaha.

No, sama to nawet by se w ogóle nie przypomniała, gdyby Syn się nie spytał, co z tym strojem klauna na jutro...

Ale co? Ja nie przygotuję kostiumu Pennywise'a na poczekaniu? JA!? W końcu przecież jestem sprzątaczką - mogę wszystko!

Co potrzeba? Jakąś starą białą koszulkę, sweter, koszulę, cokolwiek białego.
Jakieś guziki wielkie albo pomponiki, albo czerwony materiał do zrobienia kulek, albo czerwony mazak do namalowania guzików.
 Mieliśmy dwa pomponiki dekoracyjne i białą koszulkę z długim rękawem. Znalazł sie też kawałek starej firanki i sznurówki do butów z których powstała kryza.
Do tego szare dresy.
Strój strasznego clowna gotowy w 15 minut. Mogę być z siebie dumna haha.

straszny clown
Rano wymalowałam pysio białą farbą do twarzy i zrobiłam makijaż Pennywise'a czerwoną i czarną kredką. Potem ubrałam Młodego w worek na śmieci, postawiłam włosy na gumie i pomalowałam czerwonym sprayem.

Pewnie niektórzy się dziwią, że też akurat miałam w domu czerwony spray do włosów i farby do makijażu. No cóż - ja jestem normalna inaczej. Może nie mamy w domu takich dziwnych  rzeczy jak babskie cienie do powiek, szminki, tusz do rzęs czy lakier do paznokci, ale zwykle mamy różne peruki, okulary, stroje, najdziwniejsze materiały artystyczne i dekoracyjne, farby, spraye i inne fajne drobiazgi, którymi można się bawić.

Gdy jechaliśmy do szkoły, ludzie machali Młodemu z samochodów, a ten i ów pokazał kciuk w górę. Młody był zachwycony. W szkole też od razu wszyscy do niego przybiegli i mówili, że ma coolerski strój. Tylko, że wtedy pojawił się jeden taki starszak w kompletnym stroju Pennywise'a i zabrał Młodemu cały fejm. Mimo to Młody był wielce zadowolony z tego przebrania. Wieczorem nawet nie chciał się iść kąpać, bo tak mu się podobało bycie strasznym clownem.

Dobrze jest bowiem czasem pobyć kimś innym. Dobrze jest czasem zrobić coś szalonego. Zabawa i wygłupy są nam wszystkim bardzo potrzebne, by dać upóst nazbieranym złym emocjom.


Relaks w lesie.


Miniony tydzień był bardzo ciepły. Termometry pokazywały nawet 20 stopni i można było ganiać jeszcze w krótkich portasach. Korzystaliśmy z tej pogody. Młody doskonalił swoją jazdę na rolkach. W sobotę i w niedzielę spędziliśmy w lesie. Młody robił zdjęcia grzybom za pomocą mojego iphone'a, a Młoda robiła zdjęcia Młodemu za pomocą swojego Nikona. Młody właził na powalone drzewa, ganiał, macał i wąchał grzyby.

Ja też robiłam zdjęcia i oglądałam niezliczone gatunki grzybów. M-Jak-Mąż po prostu spacerował. W lesie było setki ludzi - dzieci, młodzież, rodzice, dziadkowie. Ludzie z psami wszelakich ras. Ludzie pieszo, na hulajnogach i na rowerach.


Młoda zauważyła, że w Polsce to ludzie idą do lasu zbierać grzyby, a w Belgii wszyscy je fotografują. No serio, mnóstwo osób w każdym wieku robiło zdjęcia grzybom, drzewom i sobie na wzajem.
Dodam gwoli ścisłości, że w Belgii nie wolno zbierać ani tym bardziej niszczyć grzybów. Mandaty są dość wysokie (nawet kilkaset euro) . I bardzo dobrze. Dzięki temu las jest piękny i niesamowity jesienią.

Młody pytał, czy w tym lesie są jeże i czy jest szansa, że go spotkamy. Odpowiedziałam mu, że są, ale w dzień raczej nie spotkamy, a poza tym pewnie już szykują się do spania gdzieś pod listkami. Młody był zawiedziony, bo - jak oznajmił - bardzo lubi jeże, ale jeszcze nigdy nie widział prawdziwego jeżyka.


Akcja ratunkowa dla jeżyka


No i proszę Matka Natura spełniła jego życzenie już na następny dzień. Młody nagle wyjrzał przez okno i z głośnym okrzykiem wybiegł przed dom.

- Maamoo, jeż! Jeeeż! Prawdziwy jeeeeżyyyyk!

Wyszłam za nim, a i Młoda z góry też przybiegła zobaczyć co to też za rwetest. Faktycznie drogą maszerował mały jeżyk. Samiuteńki bez mamusi. Maleństwo schowało się za wielką doniczkę przy murze. Doszliśmy do wniosku, że coś się musiało niedobrego wydarzyć w życiu tego stworzenia, bo samotne małe jeże wędrujące drogą w samo południe to nie jest normalne zjawisko. Młoda postanowiła zanieść go do schroniska. Od nas do schroniska dla dzikich zwierząt jest jakieś 4 kilometry, ale Młoda uparła się iść na nogach, bo dla życia jeżyka warto podjąć się takiego trudu.

No i poszła niosąc jezyka w pudełku po butach, gdzie siedział sobie na miękkim ręczniczku i przykryty siankiem pożyczonym od królika. Gdy wróciła, stwierdziła że kopyta jej zaraz odpadną, ale też była z siebie dumna i zadowolona.  Opowiadała, że w drodze spotkała sympatyczną babcię spacerującą z pieskiem, która  do niej zagaiła i zaczęła pogawędkę. Babcia zajrzała do pudełka, pogłaskała jeżyka i opowiedziała, że też różne biedne stworzenia do schroniska nosiła.

Jestem dumna z mojej córki i wiem że każde stworzenie małe i duże może liczyć na jej pomoc. Empatia to wielka zaleta i moc wysokowrażliwych osób. Młody też ma ten dar. Cały wieczór się martwił o jeżyka. Zastanawiał się, czy możliwe, że ktoś znalazł jego mamę, bo może spotka ją tam w schronisku... Powiedziałam mu, że na pewno spotka tam inne zwierzątka, może nawet inne jeżyki, że dobrzy ludzie się nim zaopiekują, że jest tam lekarz dla zwierząt, że jeżyk będzie tam bezpieczny i będzie miał tam ciepło i jedzenie, a na wiosnę, gdy dorośnie, wypuszczą go do lasu, gdzie spotka się z innymi jeżami a może nawet ze swoją mamą albo rodzeństwem. To go uspokoiło i mógł iść spokojnie spać... Tyle że sam zaczął źle się czuć i wyskoczyło mu 38 stopni. 

Urlop. Ortodonta. Choroba


Cieszę się zatem, że mam urlop i mogę z nim spędzac dużo czasu. Wce wtorek do południa miał gorączkę i dużo spał, a jeszcze wiecej się przytulał. Po południu jednak rozebrał sie nagle z gepardowego onesie i kazał dać sobie normalne ubranie i włączył komputer, by sobie zagrać. Super, bo akurat Młoda miała wizytę u ortodonty i musiałyśmy skoczyć do centrum rowerami.

Ortodontka zrobiła odciski japy Młodej, co kosztowało mnie 120€, z czego ubezpieczyciel ma oddać 74€. Następną wizytę ustaliła na ferie świąteczne, kiedy to nam powie, czy trzeba wyrywać 2 zęby u dołu, czy też od razu da się zamontować aparaturę korygującą. Potwierdziła też, że otrzymała mejlem dokumenty od naszego ubezpieczyciela. My też otrzymaliśmy mejlem te dokumenty, w których informują nas, że otrzymamy 375 € zwrotu za aparat. No szał po prostu, przy cenie 2.500€ No, ale lepszy rydz niż nic.

W nocy Młody spał znowu ze mną, a tata u Młodego. Choć nie wiem, czy to można nazwać spaniem. Młody przez większość nocy miał gorączkę, a u niego gorączka to okropne zjawisko. Temperatura rośnie gwałtownie do 39, a Młody ma dreszcze. Po czym równie gwałtownie spada, a Młody się poci i majaczy. Gada od rzeczy, łapie coś w powietrzu i gada do tego, próbuje też czasem gdzieś iść. Masakra. Tej nocy trzy razy zmieniałam mu kompletnie mokrą od potu piżamę. Rano nie pamiętał nic i był zdziwiony, że ma inną piżamę.

Potem postanowił znowu pooglądać "Było sobie życie", który to film odkrył nie dawno na Netflixie. Uważam, że to bajka akuratna na czas choroby. Od razu człowiek lepiej się czuje, jak sobie uświadomi, że w środku mu samolocki latają i żołnierze bronią nas przed wirusami haha. Ale tak serio to ta bajka jest niesmowita. Uwielbiałam ją oglądać za gówniarza i wiele mnie ona nauczyła o moim ciele. Potem poleciłam ją moim córkom i one też oglądały z wielkim zainteresowaniem. Nawet teraz, jak Najstarsza zobaczyła, że Młody to ogląda od razu się przysiadła i wielce się uradowała, gdy powiedziałam jej, że to z Netflixa i że jest nawet w polskiej wersji językowej. Ona stwierdziła, że woli po angielsku i poszła szukać u siebie. Netflixa mamy bowiem wykupionego na 5 stanowisk, więc każdy ma własny profil i może oglądać na własnym laptopie.

Belgisjkie szpitale. 

Wczoraj mieliśmy zaplanowane dwa badania neurologiczne, ale jakaś babka zadzwoniła i powiedziała, że doktor zapisał im to badanie na 15.30 a one pracują tylko do 16, podczas gdy badanie trwa około godziny. Pytały, czy możemy przyjśc rano, ale my mamy wieczorem jeszcze inne badanie w tym samym szpitalu  i 2 razy nie zamierzam tam jechać pociągiem. Złaszcza że nie było wiadomo, jak Młody będzie się czuł i czy może cały dzien siedzieć sam. Znaczy z Najstarszą, ale to nie wiele zmienia, bo siostra to nie mama. Drugie badanie jednak odbyło się normalnie, a nawet wcześniej, bo z godzinę wcześniej dotarłyśmy do poczekalni i doktor kazał nam nigdzie nie łazić, bo może uda mu się wcześniej Młodą przyjąć. I tak się stało.

Ze szpitalami jest tak, że człowiek nigdy nie wie, ile mu zajmie zarejestrowanie się, bo nigdy nie wiadomo ilu ludzi wtedy przyjdzie i ile okienek będzie otwartych. Choć proces rejestracji w belgijskich szpitalach jest bardzo nowoczesny. W tym, w którym byłyśmy wczoraj wygląda to tak, że przy wejściu wtyka się swój dowód do specjalnego czytnika i to ustrojstwo drukuje nam numerek. Idziemy do poczekalni i czekamy aż nasz numerek pojawi się na ekranie wraz z numerek okienka, do którego mamy iść. Gdy podchodzimy do okienka, tam pani (lub pan) już wie o nas wszystko, bo urządzenie przy wejściu pobrało dane z naszego dowodu. Mają więc nazwisko i adres oraz przypisane do nas wizyty, czy informacje o ewentualnym przyjęciu do szpitala, a także informacje o ubezpieczeniu. Jeśli byliśmy już kiedykolwiek w tym samym szpitalu to mają też nazwisko lekarza rodzinnego, adres mejlowy, numer teefonu i wszystko inne. Rejestracja trwa zatem 2-5 minut, nie licząc oczywiście czasu oczekiwania na dojście do okienka, bo to może trwać i godzinę w godzinach szczytu, a innym razem jeszcze dobrze ci się numerk nie wydrukuje a już świeci się on na tablicy. W okienku dostaje się różne dokumenty i wskazówki co do kierunku marszu na dany oddział. Zwykle trasy są oznaczone numerami i trzeba śledzić strzałki w korytarzach. Czasem dla ułatwinia są jeszcze kolorowe kreski albo inne znaczki na podłodze i wtedy pani w okienku mówi "podążaj za żółtą kreską"...


Miniona noc znowu była z gorączką, ale teraz Młody znowu gra na kompie, czyli bedzie żyło :-)

Bardzo się cieszę, że mam ten urlop, bo chyba bym fiu bziu dostała, gdyby musiała teraz do pracy jeszcze chodzić. Wielce prawdopodobne, że zostawię połowę moich klientów po Nowym Roku, żeby pracować tylko do południa, bo tym systemem w takich a nie innych  okolicznościach zwyczajnie długo nie pociągniemy. Z jednej strony pieniądze są nam teraz bardzo potrzebne i te kilkaset euro  miesięcznie mniej, pewnie zrobi różnicę, ale z drugiej strony za te kilkaset euro zdrowia żadne z nas sobie nie kupi. Wszyscy się zgadzamy co do tego, że gdy matka będzie po południu w domu, może to mieć bardzo pozytywny wpływ na nasze życie i zdrowie.





28 października 2019

Śmiertelnie poważnie o tym jak zaplanować swój pogrzeb

Jesień to czas wspominania zmarłych i reflekcji nad śmiecią.  

cmentarz Dieweg w Brukseli
W internetach pewnie już zaczęły się te coroczne bezsensowne kłótnie na temat wyższości poszczególnych świąt zmarłych z różnych epok i regionów świata... Ja jednak dziś nie o tym. Dziś postanowiłam pomyśleć o śmierci własnej i o tym wszystkim, co mogę z nią zrobić. 

Ludzie jakoś tak mają, że nie chcą za bardzo gadać ani myśleć o swojej śmierci. To jest dziwne, bo przecież to jest jedna z tych rzeczy, która w 100% bez wyjatków dotyka każdego. Co więcej nikt, ale to NIKT nie wie, kiedy ta chwila nadejdzie, a nadejść może o dowolnej porze dnia i nocy zupełnie nieoczekiwanie bez zapowiedzi.

Cmentarz Dieweg

Co by było, gdybym nagle zmarła? I nie mówcie mi, że jeszcze powinnam spać spokojnie, bo wystarczy posłuchać wiadomości, popatrzeć na statystyki.... O, teraz w Polsce przy okazji Święta Zmarłych to będzie można dobrze zaobserwować. Jestem pewna, że zginie jak zwykle wiele osób w wypadkach drogowych. Wiele osób umrze nagle i na pewno żadne z nich nie myśli teraz, że za rok to na jego grobie zapłonie świeczka... Tu jak i w pozostałej części świata też jest sporo wypadków śmiertelnych na drodze, w pracy, czy choćby  w domu. Ludzie zapadają też każdego dnia na różne śmiertelne choroby. Nie można się  zatem głupio upierać, że mnie to nie dotyczy, bo śmierć akurat dotyczy każdego.

Jakbym tak jutro miała wyciągnąć kopyta, to chciałabym mieć pewne rzeczy zaplanowane, bo ja nie lubię się zdawać na decyzję innych w moich osobistych sprawach. Nie wiem jak wy, ale mnie NIE jest wszystko jedno, co ze mną zrobią po śmierci. Nie chcę za jasną cholerę, by moje zwłoki zostały pochowane w całości i by żarły je robale. O FU! Szanująca się wiedźma powinna zostać spalona, a prochy powinny spocząć w jakimś ładnym miejscu, ale nie w wodzie brrr i najlepiej nie w urnie, bo nie lubię ciasnych pomieszczeń... No ale dobra, do rzeczy.

Belgia daje wiele możliwości i sposobów na rozporządzenie za życia swoją śmiercią.

Sfinansowanie pogrzebu

Zacznijmy od spraw finansowych, czyli od tego, na co mnie na dzień dzisiejszy na pewno nie stać, bo jak piszą w internecie, przeciętny pogrzeb średnio kosztuje od 3 do 6 tysięcy euro, z tym że jak wynika z badań w Walonii jest zawsze kilkaset euro taniej niż we Flandrii.

Co mogę  teoretycznie zrobić w tej sprawie? Mogę wykupić sobie ubezpieczenie pogrzebowe, na które będę płacić np 10 czy 20 lat w ratach miesięcznych, trzymiesięcznych czy rocznych. Nie zorientowałam się jeszcze w kwotach, ale być może warto to rozważyć, by nie stawiać najbliższych swoją śmiercią w kłopotliwej sytuacji. Mogę też w banku założyć specjalny rachunek pogrzebowy i tam se odkładać na tę ostatnią chwilę.

Dobrze wiedzieć, że jak zmarły nie ma rodziny lub tej rodziny nie stać na zorganizowanie pochówku, to państwo pokryje podstawowe rzeczy formalne... no bo w sumie jakie mają wyjście... umarlaka nie mozna wyrzucić na śmietnik przecież.

Kwestia ostatniej woli. 


Tutaj możliwości są różne. Nas ten przykład u nas w Urzędzie Gminy można kazać zapisać, co się ma stać z naszym ciałem po śmierci. W swojej ostatniej woli możesz podać:
- czy wybierasz pogrzeb tradycyjny czy kremację 
- wedle jakiej filozofii/religii ma się odbyć ewentualna ceremonia pogrzebowa
- w jakiej gminie (na terenie Flandrii) mają spocząć prochy
- czy masz kontrakt pogrzebowy (kontrakt pomiędzy osobą prywatną a notariuszem, zakładem pogrzebowym, ubezpieczycielem...)

Kremacja i pogrzeb tradycyjny.


Kremacja to szeroki temat. Nie długo pewnie będzie można wybierać pomiędzy spalaniem a kremacją wodną. Ta pierwsza odbywa się w specjalnym piecu w temperturze 700-1200 stopni Celsjusza, druga w roztworze wodorotlenku potasu podgrzewanego do 180 stopni ale w wysokim ciśnieniu, żeby się truposz nie gotował. W obydwu przypadkach ze zwłok pozostają tylko kości (i ewentualne metalowe protezy), które się potem mieli na proch (no, bez metali naturalnie). 

rozsypywanie prochów https://uitvaartvlaanderen.be/
Urnę z prochami można pochować normalnie na cmentarzu w grobie, grobowcu czy columbarium (mur z urnami). Można rozsypać nad belgijskim morzem albo na specjalnych łąkach przy cmentarzach. Można też rozsypać prochy w innych miejscach, ale tylko jeśli zmarły wyraził za życia taką wolę!

Od pewnego czasu każda gmina może wedle własnego widzimisię wyznaczyć u siebie takie miejsca, bo byle gdzie w przestrzeni publicznej czyichś prochów się LEGALNIE nie rozsypuje (nielegalnie i owszem).
W Antwerpii ponoć można rozsypywać prochy gdzieś wzdłuż Skaldy. W okolicach Dendermonde też nad tym dumają, ale nie mogą się zdecydować, gdzie...

Można też przechowywać urny w innych miejscach niż cmentarz, na przykład w domu. Można nawet zlecić wykonanie biżuterii zawierającej prochy zmarłego, by móc zawsze je nosić przy sobie... Dzielenie prochów czy wykonywanie bizuterii spotyka się we Flandrii o wiele częściej niż  w Walonii, gdzie dopiero nie dawno coś takiego stało się możliwe.

No ale dobra, bez przesadyzmu... nie wiem, czy bym chciała by moi bliscy nosili przy sobie moje prochy... A co, jakby zgubili...? "Nie uwierzysz co się stało! Zgubiłam mamusię!" Buachacha!

Można też pochować urnę w specjalnym lesie pogrzebowym pod warunkiem, że jest ona biodegradowalna (trudny wyraz). Bardzo często te urny mają w sobie nasionko drzewa, które z czasem ma się stać naturalnym pomnikiem (zakładając, że wyrośnie). Ta opcja nawet mi się podoba. Tylko, czy jak drzewo by zeżarło moje prochy to czy ono było by normalne? 

W kwestii zwykłego pochówku zaciekawil mnie inny ekologiczny pomysł praktykowany  już w niektórych krajach (w Belgii w rozważaniach), czyli tzw kompostowanie zwłok... Zwłoki owija się jakimś łatwo degradowalnym materiałem oraz kompostem (drewno, liście) i przysypuje ziemią. natura szybko robi swoje. Nie powiem jednak, żebym chciała być skompostowana. 

W Waloni zaś od kwietnia tego roku są dostępne trumny tekturowe i wiklinowe, które umożliwiają szybsze rozkładanie się zwłok. 

Inne ciekawostki.


W Belgii jest tendencja do zamieniania cmentarzy w parki, czy jak kto woli parko-cmentarze. Dużo drzew, ławek i takie tam. Nie ukrywam, że to bardzo, ale to bardzo mi się podoba. Cmentarz jest o wiele przytulniejszy.

W kwestii pochówku trzeba tutaj wykupić koncesję na maksymalnie 50 lat. Bez wykupienia koncesji grób po 10 latach jest sprzątany i chowa się tam kogoś innego. Jedna znajoma babcia wpomniała kiedyś o tym, że od śmierci jej małżonka minęło ponad 11 lat i ona już nawet na jego grób nie może pójść, bo już go nie ma. Przykre to.

foto z internetu
Kolejna ciekawostka nie znana mi z PL to listy (kartki) pogrzebowe, które rozdaje się lub wysyła wszystkim bliskim znajomym zmarłego - sąsiadom, kolegom z pracy, rodzinie itd. Kartki te wyglądają podobnie jak inne kartki okolicznościowe (urodzinowe, ślubne itd), zwykle są składane i na pierwszej stronie częstokroć widnieje zdjęcie zmarłego albo zwyczajnie kwiat, zwierzę czy jakiś inny motyw. W środku znajdziemy zwykle jakiś cytat oraz informację, że w dniu tym i tym odszedł ten i ten oraz mnóstwo innych informacji. Są informacje o członkach rodziny (dzieci, partner, rodzice), adres zamieszkiwania, informacje na temat domu pogrzebowego, ceremonii, ostatniego pożegnania, stypy. Często podaje się też czy można przynieść kwiaty, wiązanki (bo tu nie jest to bynajmniej oczywiste - często wręcz zakazane). Z tym że listy pogrzebowe popularne są we Flandrii, a już w Walonii częściej ludzie wybierają ogłoszenie w gazecie.
Inny rodzaj kartek pogrzebowych to kartki z kondolencjami, które tutaj też są dosyć popularne.


Czy ze swoją śmiercią można zrobić coś dobrego? 


Ano można zrobić dwie ważne rzeczy. Można zostać dawcą organów albo przeznaczyć swoje zwłoki do badań naukowych.

W tej pierwszej kwestii w sumie nic nie trzeba robić, bo wedle belgijskiego prawa każdy, kto przebywa w Belgii oficjalnie i jest zapisany w rejestrach co najmniej 6 miesięcy, jest wpisany jako potencjalny dawca organów. Jednak żeby rodzina nie miała w tej kwestii nic do gadania, lepiej potwierdzić to za życia albo wprost przeciwnie - kazać zanotować w urzędzie, że nie wyraża się zgody.

Żeby przeznaczyć swoje zwłoki do badań, trzeba się skontakotwać z wybranym przez siebie uniwersytetem belgijskim i za pomocą specjalnego formularza zgłosić swoją ostatnią wolę, która zostanie zapisana w urzędzie.

Eutanazja.


W temacie śmierci nie można zapomnieć o tym, że w Belgii istnieje możliwość eutanazji i tutaj też już dziś możemy sobie zapisać formalnie nasze życzenie. Wypełniając specjalny formularz w obecności dwóch świadków, którzy nie mają korzysci z naszej śmierci, możemy sobie zastrzec eutanazję (lub jej zabronić) w sytuacji gdybyśmy się znaleźli nagle w jakiejś sytuacji, gdy nie będziemy mogli samodzielnie o tym decydować (wszak rodzina nie zawsze wie, czego sobie ktoś życzy), a okoliczności będą z katagorii beznadziejne.


Święto Zmarłych.


Na koniec w kwestii śmierci dodam jeszcze tylko (bo wiem że niektórzy mają co do tego poważne wątpliwości), że tutaj tak samo jak w Polsce pierwszego listopada obchodzi się Wszystkich Świętych, czy - jak kto woli - święto zmarłych.  Tutaj jest to też dzień wolny od pracy (w tym czasie wypadają też tygodniowe ferie jesienne - nawiasem mówiąc). Tutaj także - tylko nie tak masowo i obowiązkowo jak w Polsce - ludzie odwiedzają w tym dniu groby swoich bliskich, by złożyć na nich kwiaty, czy wieńce albo inne dekoracje i w skupieniu wspomnieć najbliższych.. Nie jest natomiast popularne zapalanie zniczy. Belgijscy katolicy za to często zapalają specjalne świece w domach w różnych intencjach - zarówno dla ludzi żyjących jak i zmarłych. W rocznice śmierci bliskich zaś - tak samo jak w PL - proszą to msze wspominkowe w kościołach. 



19 października 2019

Kto żyje szybko, wolno się starzeje.

W poprzednim poście napisałam, że byliśmy na spotkaniu wprowadzjącym do badań, po którym zostaje się wpisanym na listę oczekujących. Zwykły czas oczekiwania na rozpoczęcie badań w PAika (dziecięcym oddziale psychiatrycznym) to kilka tygodni, czyli około miesiąca... Tymczasem z jakiegoś dziwnego powodu ja już w poniedziałek dostałam przypomnienie, że mamy pierwsze spotkanie w czwartek. PRZYPOMNIENIE o spotkaniu, o którym się nie wiedziało. Można i tak. Zadzwoniłam do szpitala i potwierdzili tam, że faktycznie mamy już rozpisane badania. No i w czwartek było pierwsze. Ostatnie jest zaplanowane na luty następnego roku, czyli całkiem nieźle.
Odwiedziliśmy też neurologa, który po wysłuchaniu naszej długiej i skomplikowanej opowieści zlecił wykonanie różnych badań. Na dzień dobry wysłał Młodą na badania krwi. Aaaaaaaaaaa! Młoda boi się igieł. Doktor przekonywał ją, że na oddziale dziecięcym są superowe pielęgniarki, które przecież nawet dzidziusiom potrafią pobrać krew. A Młoda na to
 - Tak, ale dzidziusie nie potrafią biegać, więc nie uciekną...


Doktor nieźle się uśmiał.... Trzeba wam wiedzieć, że w Belgii w szpitalach na oddziałach dziecięcych pracują faktycznie superowi, fantastyczni lekarze i pielęgniarki, którzy mają świetne podejście do dzieci, cierpliwość i poczucie humoru.  Nie ma się co obawiać, że dziecko (nawet jak to dziecko jest wyrośniętą nastolatką) usłyszy jakieś przygłupawe  uwagi, czy że ktoś będzie się z niego śmiał. 
Do pobierania krwi u Młodej było 3 wesołe panie, które cały czas Młodą zajmowały żartami. Jedna powiedziała, żeby Młoda złapała pielęgniarkę za rękę i mocno trzymała, to wtedy jej nie będzie nic bolało tylko tą pielęgniarkę. Młoda miała niezły ubaw i mimo ogromnego stresu cały nieprzyjemny zabieg zniosła całkiem dobrze. Tyle że potem ręka bolała ją niemiłosiernie, bo do badań rozpisanych  przez neurologa potrzeba było 13 (słownie: TRZYNAŚCIE) fiolek krwi. Najważniejsze że najgorsze badanie za nią. A przed nią jeszcze EEG, PET i NMR ale w innych terminach. 

W nocy po pobraniu krwi nie mogła spać z powodu bólu. Uroki bycia wysokowrażliwym - ból odbiera się o wiele silniej niż będąc normalnie wrażliwym. Na drugi dzień oczywiście nie poszła do szkoły, bo nie była w stanie z powodu stresu poprzedniego dnia i bólu. Wymieniła za to kilka mejli ze swoim coachem w sprawie częściowego chodzenia do szkoły. No i się dowiedziała, że to jednak nie dyrektor musi przemyśleć, jak napisałam w poprzednim poście, ale dyrektor musiał napisać w tej sprawie do ministerstwa  i teraz czekają na odpowiedź... No to czekamy sobie, a czas płynie. Tymczasem już minął pierwszy etap roku szkolnego. W piątek dziatwa odebrała pierwsze raporty. W tym tygodniu odbywają się wywiadówki i rozmowy uczniów z wychowawcami czy mentorami. 

W następny poniedziałek zaczynają się tygodniowe ferie jesienne, z których i ja postanowiłam skorzystać, z nadzieją że choć trochę się zregeneruję i zrelaksuję. Jestem okropnie zmęczona psychicznie. Chwilami mam spore problemy z normalnym funkcjonowaniem w pracy i życiu codziennym, bo taki mam we łbie kołowrotek. Dzień-noc w ciągłym napięciu, bo nigdy nie wiadomo, co przyniesie kolejna godzina i czy po burzy nadejdzie spokój czy raczej kolejna burza. No i do tego trzeba jakoś pogodzić ogarnianie domu, pracę i te wszystkie spotkania z lekarzami, szkołą, poradniami, szpitalami, dentystami, psychologami. Trzeba pamiętać, by na czas wziąć urlop (zawsze z tygodniowym wyprzedzeniem, bo jak nie to się burzą) albo kombinować z klientami, by przyjść do nich w innym terminie. Od czasu do czasu dobrze jest ugotować jeszcze coś ciepłego do jedzenia, jakieś pranie zrobić, na zakupy skoczyć, czy cholera zwyczajnie do kina wyjść, książkę przeczytać, pogadać do drugiego człowieka.... O niczym nie zapomnieć, niczego nie przegapić. Czasem mózg mi laguje. M-jak-Mąż rzadziej chodzi na te wszystkie spotkania, ale za to na jego głowie są  zakupy jedzeniowe i płacnie niekończących się faktur w miarę na bieżąco. Resztę zadań wykonujemy na zmiany albo razem. Kto pierwszy ten pierze, kto szybszy ten gotuje. 

Jednak są też takie momenty jak w piątek, gdy przychodzi takie olśnienie... 

Kurde, dopiero ósma godzina rano, a ja już...

- zaliczyłam kilka kolejnych leveli w Candy Crusch Saga (od tego zawsze zaczynam dzień, to poranna gimnastyka mózgu)
- zrobiłam jedno pranie, 
- posprzątałam łazienkę, 
- ugotowałam obiad, 
- zrobiłam dziecku i sobie kanapki do szkoły i pracy, 
- przyniosłam trawy z łąki dla zwierząt i je nakarmiałm
- zjadłam sniadanie
- wypiłam kawę
- odprowadziłam dziecko do szkoły
- już jadę do pracy
- zrobiłam zdjęcie dyń na Instagram, bo pierwszy raz nie padało, gdy koło nich przejeżdżałam




Jestem z siebie dumna.

Myślę, że kto żyje tak szybko jak my, ten nie będzie miał czasu, by się zestarzeć.



Dziś wybieram się z córkami do kina na Maleficent 2... albo z jedną córką, bo nigdy nie wiadomo czy Najstarsza się nie rozmyśli. Nie zdążyłam obejrzeć części pierwszej, ale myślę że Młoda mi streszci w drodze do kina. 

W tym tygodniu kupiliśmy też naszym świniom nowy domek. Śmiechu było co niemiara, gdy te głupole zaczęły podgryzać domek z każdej strony niczym Jaś i Małgosia chatkę z piernika. Odkąd zabraliśmy im klatkę z wybiegu, zaczęły powoli z tego wybiegu wreszcie normalnie korzystać. Wychodziły coraz dalej i dalej, a teraz już panoszą się na całym terenie. Bardziej się też oswoiły. Obie uwielbiają by je głaskać i drapać za uszami i pod szyją. Słuch toto też ma niczego sobie. Mieszkają na pierwszym piętrze u Młodego w pokoju, ale doskonale słyszą gdy ktoś otwiera lodówkę na dole w kanciapie, gdy Młoda szura paczką z chipsami a nawet gdy ktoś przechodzi pod oknem po chodniku. Wszystkie te odgłosy kojarzą im się z dostawą trawy i cykorii, każdy z tych odgłosów wywołuje głośne TIJUT! TIJUT! TIJUT! TIJUT!

Dobra chatka omniomniom!

Sara poszerza okno

Niko poszerza drzwi

Sara
Świnki, Królik, Papugi to nasze promienie słońca, nasza wielka radość, nasz relaks, nasi przyjaciele, nasza przyjemność, nasze małe okruchy szczęścia, nasza terapia. Uwielbiamy się nimi zajmować, kupować im nowe rzeczy, troszczyć się o nie, głaskać je i na nie patrzeć. Wszystkim nam poprawia sie nastrój przy tych wszystkich głuptasach.


kąpiel



zmokła kura


13 października 2019

Zaświadczenie od lekarza na wyjście do toalety w czasie lekcji, czyli szkoła po belgijsku.

Kolejny szalony tydzień zamknęliśmy z ulgą.

W poniedziałek Młoda znowu zaniemogła i poszła do lekarza, bo znowu pojawiły się poważne problemy żołądkowe. Dostała zwolnienie do środy. W środę po południu pojechałyśmy obie na omówione spotkanie do CLB, gdzie poza pracownikiem tejże poradni spotkałyśmy się też z coachem uczniowskim, czy jak kto woli leerlingbegeleider-em (przewodnik uczniowski - jakby odpowiednik polskiego pedagoga szkolnego).

Oni przypomnieli nam, że trzeba chodzić do szkoły, a my powiedzieliśmy że bedziemy próbować, ale to wcale nie takie łatwe jak się im - zdrowym ludziom - wydaje i że nie wiemy, czy się uda.

Nie no, tak serio to panie wysłuchały, tego co miałyśmy do powiedzenia, ze zrozumieniem. Zapisały sobie kontakty do lekarza domowego, psychologa i psychiatry, z którymi to osbami miały się skontaktować, by dopytać o szczegóły i poprosić o ewentualne dokumenty potwierdzające, że moja Młoda wymaga specjalnego traktowania w szkole ażeby mogła się uczyć.

Coach zgodził się opowiedzieć klasie Młodej o jej problemach z nadwrażliwością i już na drugi dzień wpadła nagle do klasy podczas lekcji i opowiedziała, co miała opowiedzieć. Koledzy zadawali całe mnóstwo pytań, na które coach sama odpowiadała. Młoda była pod wrażeniem i mówi, że pani musiała niezły research przeprowadzić, bo była obcykana w temacie. Okazało się , że jeden z kolegów też jest wysokowrażliwy, ale nie aż tak ja Młoda. Gadali dobrze ponad godzinę. Wiadomo, po części dziatwa przeciągała, żeby lekcja zleciała, ale po części - jak zauważa Młoda - jednak na prawdę byli bardzo zainteresowani tematem i dyskutowali o tym długo. 

Drugim naszym pomysłem i wnioskiem do CLB (popartym przez psychiatrę) było chodzenie do szkoły na pół gwizdka. Panie odebrały bardzo pozytywnie pomysł chodzenia do szkoły tylko przez 3 dni na fotografię i studiowanie pozostałych przedmiotów w domu. Zasugerowały nawet, że spokojnie mogła by tylko zaliczyć grudniowe egzaminy, a praca dzienna wraz z testami była by jej odpuszczona. Potem - gdyby wszystko szło dobrze - od stycznia można by dodawać jej zajęć. Jednak o tym musi zdecydować dyrektor szkoły. No i tu mamy problem. Młoda opowiada, że coach była zdziwiona, że nie wiadomo czy się zgodzą na takie rozwiązanie, że teraz będą o tym dyskutować, a ona (coach) była pewna, że to kwestia podpisania dokumentów i że Młoda może zaczynać ten system od poniedziałku. FIGA! Dyrektor będzie myślał, czy to ma sens, czy tak wolno, czy to jest dobre... Trochę dziwne, bo psychiatra powiedziała, że to zależy głównie od CLB. No ale co szkoła to inne zasady. To już wiem od jakiegoś czasu.

No i teraz najlepsze. Nie wiem, czy wiecie, ale w Belgii nie wolno wychodzić do wuceta w czasie lekcji. Od załatwiania tych rzeczy są dwie przerwy. No i z jednej strony dobrze, bo wiadomo jak przeszkadza wszystkim, gdy ludzie co chwilę wychodzą, wchodzą i robią zamiesznanie. Normalnie zdrowy człowiek bez problemacji wytrzyma od przerwy do przerwy bez chodzenia do kibla. W pracy tak samo przecież trezba wytrzymać. Jednak czasem się zdarza, że człowiek zachoruje czy też zwyczajnie ma niestarawność i co wtedy? No, lepiej wtedy nie iść do szkoły. I tak się zwyle robi, bo niestrawność czy grypa żołądkowa trwa przecież krótko. Gorzej jest, gdy ktoś - tak jak nasza Młoda - ma problemy żołądkowe ze stresu a na stres jest kompletnie nieodporna, czyli powiedzmy to wyraźnie - ma niekończącą się biegunkę, a od czasu do czasu wymiotuje. Nie wiele jest dni bez ganiania do sraczyka co godzinkę czy czasem co pół. 

Dlatego właśnie zapytałam miłych pań, czy Młoda mogła by otrzymać jakąś pisemną zgodę od dyrekcji czy CLB na wychodzenie do toalety, gdy musi, bo często ona nie idzie do szkoły z tego powodu. Zwyczajnie boi się, że nie wytrzyma całą lekcję i popuści w spodnie. A nie trudno sie domyśleć jak stesująca jest taka świadomość, że nagle zacznie się wam kupę i nie będziecie mogli pójśc do kibla, bo nie wolno. No i owszem nie ma sprawy, tylko musimy poprosić lekarza rodzinnego o takie zaświadczenie...

Zaświadczenie...?! ...nic to, jak trza to trza - poszłam do lekarza zaraz w czwartek po robocie, bo akurat wtedy jest bez umawiania. A ten na to "CO?! ZAŚWIADCZENIE OD LEKARZA NA WYJŚCIE DO TOALETY?!! TO JEST NIEDORZECZNE!!! Przecież o takich rzeczach to szkoła chyba sama może zdecydować..."

Potem zapytał się, czy oni aby wiedzą o jej problemach z nadwrażliwością i podatnością na stres. Potwierdziłam. On pokręcił jeszcze raz głową z niedowierzaniem, że ktoś mógł wpaść na taki pomysł i zaczął myślec nad zaświadczeniem. Nie wiedział, co niby ma w takim zaświadczeniu napisać, bo przecież obowiązuje go tajemnica lekarska, ale w końcu napisał jakichś mądrze brzmiących głupot i że ta a ta musi wychodzić do toalety kiedy chce, także w czasie lekcji. 

Czyli jednak nie mam monopolu na głupie pomysły haha.

W CLB załatwiłyśmy też, że Młoda może jeść w innym miejscu niż jadalnia i podwórko, jak reszta szkolnej braci. Okazało się, że w szkole jest specjalna sala komputerowa, która jest otwarta podczas południowej godzinnej przerwy, gdyby właśnie jakiś uczeń szukał na ten czas spokoju albo chciał sobie popracować nad jakimś zadaniem. Jest tam też ławka bez komputerów, przy której Młoda może zajadać. Coach dodała, że ta sala nie jest zbyt popularna i rzadko ktoś tam chodzi. My się śmiejemy, że skoro inni tak samo jak my nie wiedzą o jej istnieniu to dziwne jakby miała być popularna, no ale szczegół, może wszyscy poza nami to wiedzą. Choć wątpię. Ta szkoła jest bardziej skomplikowana w budowie niż Hogwart. Uczniowie  na początku roku dostali mapę, by się nie zgubić. Młoda należy co prawda do "Domu Kreatywności", ale niektóre lekcje mają w innych domach.

W czwartek Młoda była w szkole, bo cały dzień mają zajęcia praktyczne. Pogoda była ładna, więc poszli na miasto ze sprzętem. Takie zajęcia nawet się  Młodej podobają. Opowiada, że jest luz i nauczyciele specjalnie nie pilnują. Przed wyjściem dostają tematy i wytyczne, co do ilości wymaganych zdjęć. Potem biorą aparaty i statywy i idą w miasto i jak zauważą coś co uważają za interesujące, to rozstawiają sprzęt i cykają fotki. Co niektórzy wstępują po drodze do Panosa albo innego tam przybytku z jedzeniem i maszerują dalej żrąc bułę albo czekoladę. Po powrocie do szkoły włączają komputery i zajmują się obróbką zdjęć.

W piątek byliśmy w PAika w UZ na spotkaniu wprowadzającym w związku z planowanymi badaniami. Nic ciekawego. Po spotkaniu z doktorką postanowiłyśmy przejść kilka przystanków z trampka, bo potrzebowałyśmy znaleźć się w sklepie - ja po buraczki na barszczyk, a ona po coś dobrego i niezdrowego. Do najbliższego sklepu było jakieś 2 km, czyli niezbyt daleko musiałyśmy iść, ale potem się okazało, że autobus jest za godzinę... Godzinę da się czekać, ale gdy potem JAK ZWYKLE złom przyjeżdża spóźniony o 20  minut to już zaczynają nerwy brać...

W sobotę zaraz z rańca  przydarła sąsiadka się zapytać, czy chcę sok z winogronu na galaretkę. Chciałam ze 2 litry, no ale dostałam wiaderko. Słoików też dostałam, więc tylko po cukier żelujący musiałm się do sklepu pofatygować. A winogron w tym roku niesamowicie słodki. OMNIOMNIOM! Winogronu też dostaliśmy po raz kolejny w sezonie.

Wieczorem poszliśmy sobie z M-Jak-Mężem do kina na Gemini Man. Nie było zbyt wiele osób na tym seansie, ale film spełnił nasze oczekiwania w 100% - taka bajeczka w sam raz na relaks po męczącym tygodniu, a motyw klonowania ludzi jak zwykle uruchomił reflekcje na tan temat i będziemy mogli o tym znowu podyskutować w wolnej chwili.


4 października 2019

Przeżyć tydzień i nie zwariować... w ogóle PRZEŻYĆ

Ogłoszenia parafialne.

Na wstępie informuję, że wyrzuciłam z bloga disqusa, który - jak mi doniesiono - utrudniał zwykłym śmiertelnikom komentowanie moich tekstów. Oczywiście poleciały też wszystkie komentarze dodane poprzez tę upierdliwą wtyczkę, bo przecież synchronizacja w tym badziewiu nie działała.... Pobrałam se te komentarze i teoretycznie mogę pokombinować z inną wtyczką, w której działało by improtowanie i synchro... ale w sumie się mi nie chce... Za ten czas napiszę nowy post, a kto zechce niech skrobnie coś pod spodem BEZ LOGOWANIA na dobry początek... czy srodek - jak kto woli.
Mam nadzieję, że będzie działać normalnie, jak przed disqusem. 

Wpisa poniższy zawiera - jak zwykle - brzydkie wyrazy. Znalazły się tam zamierzenie i nieprzypadkowo, zatem o tym nie musiecie mnie informować w ewentualnych komentarzach. 

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Kartka z pamiętnika.


Zdarza Wam się czasem używać takich zwrotów jak "ja tego chyba nie przeżyję", "myślałem, że umrę", "chyba się zabiję", "tylko się pociąć" "zaraz padnę trupem" i temu podobnych? Pewnie nie raz. 
A czy Wasze dzieci lub dzieci znajomych używają takich słów na codzień. No ba! 

Używamy takich wyrażeń bardzo często, jeszcze częściej słyszymy, jak inni je wypowiadają, ale ilu z was mówi tak serio? Kto z was takie słowa potraktował kiedykolwiek poważnie...?

A co byście zrobili, gdyby ktoś oznajmił wam, że na prawdę zamierza się zabić...?

Jak byście zareagowali, gdyby ktoś wam oznajmił, że już nie chce dłużej żyć...?

Zastanawialiście się kiedykolwiek, jak by to było żyć każdego dnia, pracować, fukcjonować z myślą, że ktoś wam bliski ciągle rozważa na poważnie odebranie sobie życia...?

Nie?

To dobrze. 

I niech tak zostanie. 

Tego wam życzę. 

Byście nigdy nie musieli się nad tym zastanawiać na poważnie. 

I byście nigdy nie znaleźli najmniejszego powodu, by samemu rozważać takie rozwiązanie. 




Ja się nad tym nie zastanawiam. 

Nie ma takiej potrzeby. 

Mogę tylko rzec, że nasze życie jest fascynujące, ciekawe, pasjonujące, pełne przygód, emocji i mocnych wrażeń każdego dnia dzień po dniu...

Poniedziałek zaczął się dobrze. Młody cały dzień bawił się na świetlicy, bo nauczyciele mieli jakąś konferencję czy naradę i szkoła była zamknięta dla gównażerii. Takie świetlice są fajne, bo cały dzień można się bawić i to za jedyne 20€/dzień.... Ha! Dobrze, że tych wolnych dni nie ma częściej.

Dziewczyny były normalnie w szkole. Młoda na pełnym stresie, bo 4 testy miała z czego pierwszy ze znienawidzonego francuskiego, a potem jeszcze matma, natura i estetyka fotografii... Nie wiem czy wiecie, ale w Belgiskich szkołach 4-6 testów dziennie, codziennie to norma. Ważne by nauczyciel powiadomił o nich wcześniej jak o 22ej wieczorem, bo i tak się już zdarzało, ale dyrektor zgodził się z uczniami, że to nie uchodzi. Choć niezapowiadane kartkówki z ostaniej lekcji też są normą.

We wtorek zaczęła się jazda bez trzymanki. 

Młoda wyszła z chaty o siódmej. Było widać gwiazdy. Nie padało. 

Najstarsza wypadła z domu 40 minu później i jeszcze szybciej wróciła z powrotem po zestaw przeciwdeszczowy, bo zaczynało kropić... O-o. 
A potem nastąpiło przelotne oberwanie chmury... Jedno z kilku tego dnia.... Bo tak chyba można nazwać to, co się działo. W Belgii leje stosunkowo często i często zdarza mi się popylać rowerem w ulewę, ale takiego czegoś doświadczyłam pierwszy raz w życiu. No cholera, nie szło rowerować, bo woda lała się na pysk strumieniami. W minutę było się mokrym do majtek, gdy się nie miało zestwu przeciwdeszczowego. Ja miałam kurtkę przeciwdeszczową, portki przeciwdeszczowe i ochraniacze na buty, a mimo to miałam mokre skarpety, kawałek pleców i rękawów. To nie był normalny deszcz. 

A Młoda nie miała nic, bo przecież NIE PADAŁO, jak wychodziła z domu. Ze stacji do szkoły ma jakieś 500m. Miała zimową kurtkę i adidasy. Przemokła do majtek. Ona źle reaguje na wodę i wszystko zaczęło ją piec. Gdy nauczyciele zobaczyli, że szczęka zębami najpierw dali jej suchy t-shit i zaproponowali wrzucenie bluzy do suszarki, ale potem dali suchą kurtkę i zadzwonili do mnie, że odsyłają ją do domu...

Pełny stres. Dziecko chce iść do szkoły, bo akurat lepiej się czuje. Wstaje i walczy, to kurwa będzie deszcz napierdalał, by cały jej wysiłek zniszczyć i pogrążyć ją na nowo w bezsilności. Jestem zła na świat. Zła w chuj!

Ona nie poddała się jednak. Wkurzyła tylko. We wtorek założyła skóropodobne leginsy, które nie przemakają. Skórzane buty na 10 centymetrowej podeszwie i wyposażyła się w kurtkę przeciwdeszczową. Wyszła z domu w wojowniczym nastroju, ale wychodząc zaznaczyła, że czuje depresję w powietrzu... Córka wiedźmy, musi czuć...

Po 5 minutach wróciła wściekła, bo się okazało, że rower ma kapcia. (potem się okazało, że ktoś  -jakbym się dowiedziała kto, bym nogi skurwielowi z dupy powyrywała - odkręcił na stacji wentylek i powietrze powoli schodziło przez całą noc...). Dałam jej mój rower elektryczny. Pojechała, ale nie mogła tego ciężkiego żelastwa zaparkować, a pociąg odjechał bez niej... 

Myślę, że w tej sytuacji chyba większość zdrowych ludzi nawet o najsilniejszej psychice mógłby szlag trafić na miejscu... Ją też trafił.

Napisała, że "to zrobi", bo już nie wytrzyma ze sobą dłużej...



Na szczęście miałam przy sobie telefon. 

Na szczęście odczytałam natychmiast wiadomości. 

Na szczęście należę do tych osób, które w sytuacjach zagrożenia reagują spokojem, opanowaniem, a mózg pracuje na pełnych obrotach. Na szczęście wiedźmowy mózg  znowu podyktował mi właściwe słowa, które trzeba było powiedzieć... właściwe myśli, których Dziecko potrzebowało, by pokonać czarne myśli przesyłane przez depresję. Udało się. Znowu wygrałyśmy z tym skurwysyństwem. Miłość. Ciepło. Troska. Konkrety o bliskiej przyszłości. Sens. Poczucie humoru. Ta suka z tym nie wygra. 

Depresja to wirus, którego zwalcza się pozytywnymi emocjami i poczuciem humoru.

Moje Dziecko jest bardzo dzielne i waleczne. 

Wygrywamy kolejne bitwy. 

Walczymy dzielnie i się kurwa nie poddamy.

 Depresja niech spierdala!


A w czwartek - jak to zawsze jest po ciężkim stresie - dziecko nie dało rady rano wstać z łóżka. Spało i odpoczywało. Dziś byłyśmy u naszej psychiatry. Ucieszyła się, że będziemy robić dokładne badania w szpitalu uniwersyteckim. Podała kilka zaleceń dla szkoły, które mamy omówić z CLB. Podpowiedziała też, że CLB może wykonac za darmo pewne rzeczy potrzebne do badań w szpitalu. Szkoła ma - według niej - zrobić wszystko, by uczeń mógł się tam czuć jak najlepiej i dzięki temu mógł sie uczyć. Młoda powinna nadal chodzić na pół dnia, na wybrane przedmioty albo co któryś dzień do szkoły, a resztę uczyć się w domu. To wszystko trzeba omówić z CLB, bo to oni decydują. Kazała też zapytać, czy Dziecko mogło by jadać w osobnej sali, gdzie nie było by hałasu, zapachów itd.

Najstarsza dziś była na wycieczce klasowej w Luik i wróciła wielce zadowolona.

Młody uważa, że każdy dzień jest dobry, bo jednego jest w-f, drugiego basen, trzeci dzień jest krótki, a w piątki ma etykę i nie musi już więcej chodzić na religię, na której mu się bardzo, ale to bardzo w zeszłym roku nie podobało i nawet nie chciał przez to w piątki iść do szkoły... Mówią, że diabeł tkwi w szczegółach. Czasem tym diabłem może też być religia, a drobny szczegół może zmienić nasz świat całkowicie... 

Dlatego trzeba zwracać uwagę na szczegóły i drobiazgi, bo czasem tak nie wiele potrzeba by coś zniszczyć albo coś naprawić.

Reasumując. To był dobry tydzień. Kurewsko trudny i skomplikowany, ale dobry, bo dobrze się skończył. Przeżyliśmy i mamy się teraz dobrze. Jest weekend. Psychiatra kazała nam spacerować i rowerować, i w ogóle wychodzić z domu... Tak zrobimy. O ile nie będzie żabami rzucało ani w ogóle pizgało złem. W koncu to belgijska jesień - nie wiadomo czego się spodziewać.