Mam dziś bardzo leniwy dzień. Nic, ale to nic mi się nie chce.Nie pierwszy to zresztą taki dzień w tym roku.
Niby byłam z rana w robocie i uczciwie przepracowałam te cztery godziny, a potem uczciwie odebrałam syna ze szkoły, ale na tym koniec. Usmażyłam frytki i obejrzeliśmy z Młodym 3 część Madagaskaru na Netflixie. I to by było na tyle. Teraz nastawiłam kaszę gryczaną na obiad. W lodówce mamy sos do vol a vent, ale nie mamy ciasta francuskiego ani gotowych "babeczek", a nawet jakbyśmy mieli to guzik z tego, bo w zeszłym tygodniu spalił się nam piekarnik, a jeszcze nowego nie otrzymaliśmy, więc nic nie możemy piec. Jednak sos z kaszą na pewno też da się to zjeść. Jak nie, jak tak.
Znowu chce mi się spać. Znowu śpię po 8-10 godzin dziennie, a mimo to nie mogę wygrać z ciągłym zmęczeniem i sennością. Wody traczej piję wystarczająco. Znaczy wody samej mało, bo za zimno na zimną wodę. Pijam za to herbaty dużo różnej i gorącą czekoladę, i piwo czasem. Nerwy. Za dużo niepokoju, a za mało słońca. Stres to cholerny pochłaniacz energii.
A ja ciągle nie mogę dojść do siebie po zajściach końcoworocznych, choć już styczeń się kończy. Może jakby nie ta durna pandemia, to było by łatwiej się z tym wszystkim uporać, a może jakby babcia miała wąsy, to by była dziadkiem...
Pandemia sama w sobie nic wiele nie zmienia, ale z drugiej strony zmienia wszystko. Nie zmienia wiele tu i teraz, bo wszyscy jemy i wydalamy tak samo i tak samo śpimy, wszyscy chodzimy codziennie do naszych prac i szkół, jak chodziliśmy. Odwiedzamy lekarzy, gdy trzeba, a czasem trzeba. Żyjemy fizycznie w miarę zwyczajnie, ale psychicznie już zaczyna z lekka walić na dekiel...
Nie możemy pójść do fryzjera, nie możemy pójść do knajpy ani do zoo, ani do kina, nie możemy nigdzie pojechać... No dobra pojechać można, tylko po kij jechać gdziekolwiek, jak nawet na kawę nie możesz wejść do kawiarni i jeszcze wszędzie te cholerne naryjce, które gunwo dają komukolwiek poza wkurzaniem ludzi. Jak mam się w takich okolicznościach zrelaksować i wrócić do normalności, gdy nie nic jest normalne. Siedzimy w tym domu, oglądamy tego Netflixa, czytamy te książki, wałkujemy te same tematy z małżonkiem i dziećmi aż do obrzygania, bo co można robić teraz? NIC! Całe wielkie GÓWNO! Czasem pójdziemy do lasu, czy na spacer z aparatem, ale to wszystko mało, by się porządnie zregenerować po tych wszystkich gównianych przeżyciach ostatnich czasów.
Zima zawsze mi się dłuży, bo nienawidze tej zimnej, ciemnej i mokrej pory roku, ale w tym roku ciągnie się doprawdy w nieskończoność. Czekamy na wiosnę, na ciepło, by pojechać gdzieś w naturę i połazić, porobić zdjęcia. Czekamy na słońce, bo może w słońcu świat okaże się choć trochę jaśniejszy.
Coraz mniej mam sił do walki i coraz trudniej mi znaleźć motywację.
Gdy potwierdzono to spektrum autyzmu u obydwu dziewczyn, pomyślałam że teraz będzie łatwiej, bo wreszcie wiemy, gdzie jest pies pogrzebany. Niestety po zastanowieniu stwierdzam, że to jest jedna strona medalu, a druga jest taka, że dotąd przynajmniej człowiek sie łudził, że one z tego wyrosną, że polepszy się z czasem, że to może dorastanie i te sprawy... Teraz już wiemy, że NIE WYROSNĄ ani z dyspraksji, ani z autyzmu, że to na ZAWSZE i że już zawsze będą mieć trudniej niż normalsi, że zawsze będą grać na levelu expert, a do tego większość pospólstwa nigdy ich nie zrozumie, ale większość będzie próbowała wykorzystać i dokuczyć, bo to ludzie potrafią doskonale...
Żeby było mało, to trafiliśmy na takie pojebane czasy, że nie możemy nawet przewidzieć, co będzie za kilka miesięcy, a jak tu niby mamy dziś doradzać dzieciom co do przyszłości. Ż e tez akurat przyszło być rodzicem dorastających dzieci w tak popierdolonym czasie.
Ja jestem dziś całkiem głupia. Nie mam pojęcia, co ja mam dziś dzieciom doradzać, a co odradzać.
Czy chodzenie do szkoły ma dziś jakikolwiek sens?
Normalsi zakrzykną pewnie jak jeden mąż, że tak a jak, co za głupie pytanie wogle.
Tyle, że moje dzieci nie są zwykłymi dziećmi. Dla nas dziś szkoła to droga przez mękę.
Kiedyś uważałam, że szkoła jest bardzo ważna, najważniejsza, że nauka jest potrzebna. Uważałam tak, dopóki nie okazało się, że szkoła może zniszczyć zdrowie dziecka a nawet poważnie zagrozić jego życiu.
Jeszcze dopóki wierzyliśmy, że skończenie takiej czy innej szkoły może dziecku ułatwic życie, to chciało się przynajmniej walczyć z systemem, by ułatwiono dziecku skończenie szkoły mimo problemów zdrowotnych. Jednak dziś wiemy, że mało co ma jeszcze sens. Do tego podejrzewamy, że przyszłość naszych pociech może okazać się gorsza niż w najgorszych koszmarach nam się kiedykolwiek śniło. A bez wątpienia można rzec, że jest bardziej niż niepewna.
Wszystko znowu się wali kawałek po kawałku, a mi się już nie chce tego układać od nowa i nawet nie wiem, jak zacząć, bo nie wiem, co będzie jutro.
Próbuję żyć tu i teraz, ale tu i teraz niestety trzeba znowu podjąć konkretne decyzje. A żeby podjąć rozsądną decyzję, dobrze by było znać choc trochę twardych faktów, a tych niestety nam poskąpiono.
Czy mam upierać się, by Najstarsza skończyła szkołę, choć wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują na to, że nic jej to nie da?
A może mam jej doradzić, by pizgnęła tornistrem już dziś, bo szkoda czasu i pieniędzy na łażenie do szkoły?
Czy mam przekonywać belfrów, żeby nadal jej pomagali, czy raczej przekonać ich by se dali spokój i pozwolili jej dochodzić do końca roku, by se mogła swoje ubrania podokańczać, bo to jedyne, co robi z chęcią w tej szkole...
Czy szukać jej jakiejś pracy? Czy ona sobie poradzi? Znaczy, wiem że może sobie poradzić, ba, nawet może sobie lepiej poradzić niż wielu normalsów, jeśli TYLKO będzie chcieć, ale u autystyka niechcieć ma zupełnie inny wymiar niż u normalsa - u autystyka nie ma ustępst - nie to nie i koniec kropka. Więc musi po prostu chcieć to czy tamto robić. No i jeszcze musi trafić na właściwych ludzi, którzy zrozumieją jej problemy i docenią jej niebywałe talenty. Ona chce iść do pracy. Najlepiej na noce, bo noc jest jej porą roboczą. Tak, możemu szukać pracy i nawet wszystkich znajomych popytać, co znacznie zwiększy szanse, ale czy na pewno już teraz... Czy jednak lepiej, by chodziła jeszcze do tej szkoły... Jeszcze żeby okoliczności były normalne, a nie te naryjce, ograniczenia, otwarte okna... Gdybym wierzyła w niebo i piekło, to miała bym przynajmniej nadzieję, że ci którzy wymyślają te chore regulacje, będą się smażyć w piekle... Ale nie wierzę, więc mogę być tylko zła i kląć ile wlezie... Mnie przeklinanie pomaga, a jak komuś wadzi, niech se założy kaganiec i zachowa należyty dystans...
Znalazłam specjalne urzędy, które pomagają w szukaniu pracy autystykom i wysyłają na kursy, ale jak tu w tej pandemii się można umówić w urzędzie... Online? Dziękuję postoję. Co można online to można, ale pewne rzeczy są dla mnie kompletnie nie do przyjęcia. A ja bym chciała wiedzieć więcej, zanim podejmiemy jakąkolwiek decyzję... Chyba zaczne pisać masowo mejle do różnych instytucji, bo mejl jest dla mnie łatwiejszy niż rozmowa online z obcymi ludźmi, czy tym bardziej telefon (mam jakąs fobię telefoniczną - o ile cos takiego istnieje - nienawidzę rozmów przez telefon). Wolałabym jednak w cztery oczy, bo pisanie po niderlandzku zajmuje mi całe godziny, gdyż siedemset razy muszę poprawiać każde zdanie, żeby było idealne albo prawie idealne i w miarę bezbłędne. Tak to też wymaga konsultacji z psychiatrą...
Tak czy owak z Najstarszą i tak jest łatwiej, bo ona już jest pełnoletnia i niczego już nie musi w kwestii szkoły... Z Młodą jest gorzej, bo jeszcze ten rok i cały następny musi się uczyć obowiązkowo. Kolejny by już olał, bo 3 miesiące przed osiemnastką raczej do sądu nie podadzą... chociaż czy na tym świecie można być jeszcze czegoś pewnym...?
Ten rok to już dobije jakoś do końca, ale co dalej, to nie wiadomo... Mamy nadzieję, że w tym tygodniu w końcu odbędzie sie to spotkanie z dyrektorem, bo już serio szlag bierze. Ciagle czekać, czekać czekać, czekać na wszystko, bo jak nie urok to sraczka... A czas leci, dni i tygodnie mijają i człowiek nic nie może postanowić, bo czeka. Czeka i nie wie, co dalej. I żyje w niepewności. A nerwy zjadają.
Próbowaliśmy wymyśleć jakiś plan B, ale co wymyślisz w takich okolicznościach? Nie ma już żadnej alternatywy dla tej szkoły. No chyba że szkoła specjalna... Czy wyobrażacie sobie posłanie do szkoły specjalnej dziecka, które umysłowo jest sobie w stanie poradzić na fizyce i chemii? Które sprawnie posługuje się w mowie i piśmie 3 językami i czwartym komunikatywnie? Które ma wiedzę na temat świata, życia i kosmosu na poziomie jakieg nie powstydził by się nie jeden wysokowykształcony? Ja sobie nie wyobrażam. A poza tym do szkoły specjalnej też trzeba chodzić, a u nas to właśnie jest największym problemem - przebywanie wśród hałaśliwej młodzieży w śmierdzącej szkole i wykańczające zdrowie dojazdy. Tylko tyle i aż tyle. Nawet nie wiecie, jak wkurzające jest dla mnie jako matki to, że zdolne, utaletnowane dziecko nie może korzystać z tych talentów tylko dlatego, że jest zbyt wrażliwe na bodźce. To jest gorsze niż nie mieć hajsu na naukę, bo hajs można zarobić i pójść do szkoły później a tego skurwysyństwa się nie pozbędziesz. Mówią, że trzeba się z tym nauczyć żyć. Bardzo kurwa śmieszne.
Myśleliśmy o tym, by może do szkoły u nas na wiosce poszła, dokąd miała by raptem kilometr i żeby najłatwiejszy poziom wybrać, czyli zawodówkę, by tylko dochodzić do osiemnastki metodą chodzenia raz na ruski rok, ale u nas jest tylko szkoła ogrodnicza. W zawodówce mamy kierunki: 1. rośliny, 2. zwierzęta. Akurat w sam raz dla osoby, która musi unikać wody, intensywnych zapachów, pyłu itd. Ha ha. W zawodóce większość zajęć praktycznych, a te w większości na zewnątrz, a dokładnie w polu, ogrodzie, stajence, w deszczu, wietrze, błocie... No zajebioza po prostu.
Zatem nasza wiejska szkoła średnia zdecydowanie odpada. Do wszystkich pozostałych trzeba minimum 5 km dojeżdżać rowerem, a poza tym na wioskach nie ma żadnych sensownych kierunków, które bezboleśnie mogła by pokonać. Zatem najlepiej, jakby została, tam gdzie jest, bo kierunek jest dobry, a nawet bardzo dobry dla osoby z takimi problemami. Fotograf to dobry zawód dla autystyka z dysprakcją i nawet dla depresyjnych stanów przyjazny. Mamy tylko jeden mały problem, malutki, tyci tyciuteńki... Młoda zawaliła pierwszy trymestr, a zawalenie pierwszego trymestru we Flandrii to żegnaj Gienia do widzenia. Pierwszy trymestr to podstawa, bo to najwięcej punktów. Żeby osiągnąć na koniec roku te wymagane minimalne 50% procent z każdego przedmiotu, w pozostałych 2 trymestrach by trza uzyskiwać z wszystkich, ale to wszystkich testów, zadań, a potem egzaminów uzyskiwać 10/10, czyli po 100%, czyli osiągnąć nieosiągalne, bo inaczej żegnaj Gienia do widzenia, czyli powtarzamy rok albo spierdalamy do zawodówki, a i to bez odpowiedniej ilości punktów jest niemożliwe bez powtórzenia klasy.
Ten rok jest zatem już teoretycznie dla Młodej spalony i jedynym ratunkiem zdaje się ten atest potwierdzający spektrum autyzmu. Tyle że dni mijają, już koniec stycznia, a my nie wiemy, co nam ten atest daje w tej sytuacji i czy cokolwiek w ogóle. Życie w takiej niepewności to wielki stres dla mnie i dla niej. Ona na razie robi, ile daje rady z wszystkich zadań. Ustaliliśmy, że ma się trzymać najważniejszych przedmiotów, czyli przede wszystkim fotografia, a srać na razie na takie rzeczy jak religia. Mam nadzieję, że zebranie dojdzie do skutku i wreszcie będziemy wiedzieć, na czym stoimy.
Druga niewiadoma to lekcje online. Póki co jest pewne, że wszystkie szkoły średnie będą się uczyć na odległość tydzień przed feriami krokusowymi, czyli 8-12 lutego (a potem tydzień ferii), ale popierdują coś, że może jednak wcześniej by przejść na online, a może by piątoklasistów i szóstoklsistów w naryjce ubrać, a może i cała podstawówka i przedszkole też tydzień online... Może w ogóle zlikwidujcie w chuj te szkoły i bedzie święty spokój. Czy tylko ja mam wrażenie, że rządzą nami same niezdecydowane pizdy w chujogniotach, które nie potrafią żadnej decyzji raz sensownie podjąć? Ekspert eksperta ekspertem pogania, co jeden mądrzejszy od drugiego, a tymczasem ta śmieszna pandemia trwa już blisko rok, a ci ciagle... a może by tak, a może jednak nie, a może jednak tak, a może jednak nie... a może jednak poprzednio było lepiej, a nie, raczej nie... KURWA! W tych pojebanych decyzjach nic sie kupy ani siku nie trzyma. Niektórzy mówią, że właśnie o to chodzi, a ja nie wiem, czy chcę, by mieli rację...
No ale kij im w oko. Wszystkim!
Jedyną pewną rzeczą jest, że Nasze Chłopaki mają urodziny niedługo, a ja zamierzam Młodemu z pomocą Młodej urządzić superowe, coolerskie, epickie przyjęcie urodzinowe. Scenariusz już jest gotowy. Zaproszenia już są prawie gotowe. Gadżety są już kupione. Nigdy mi nie brakowało pomysłów na zabawy dla dzieci, a pomysł na tegoroczne urodziny urodził się ponad rok temu i Młody czekał cały rok na jego realizaję, bo tak mu się ten pomysł spodobał. "Urodziny do góry nogami", gdzie wszystko robi się na opak, przodem do tyłu, górą do dołu, spodem do wierzchu...
Tych urodzin w tym roku nie będzie, bo w tym roku jest pandemia, a pandemia jest idealną, jedyną i niepowtarzalną okazją do zorganizowania URODZIN ONLINE. Jakby nie pandemia, to nigdy bym na to nie wpadła, a to zajebisty pomysł jest. Robimy zatem urodziny online i Młody mówi, że mają być epickie. Będą na pewno, bo jak ja i Młoda robimy urodziny to zawsze są epickie, choc nie wszystcy muszę się tym zgadzać. Ważne, by się podobały nam i solenizantowi haha.
Na początku pomyślałam, że urodziny online nie mogą być fajne i że to nie to samo, co na żywo, ale potem zaczełam pisać scenariusz i szukać inspiracji w necie. Panie, ja mogę teraz ze 20 urodzin online zrobić i każde będą fajne i inne od drugich. Pomysłów w necie od groma - wystarczy poklikać i brać garściami. Monopoly na świezym powietrzu z instrukcjami przez telefon. Cluedo tak samo. Sama bym poszła na takie urodziny ha. Jednak nasze będą w domach, ale myślę, że dzieci nie będą się nudzić i że ubaw bedzie niezły. Obawiam sie tylko o stan domów gości po imprezie chłe chłe. No i byle tylko technika nie pokazała nam jakiegoś focha, bo online wszystko może pójść nie tak. O nas się nie martwię, bo mamy kilka laptów, komputer, iPady, iphone'y i kilka głów do kombinowania. Byle tylko dziecka miały przynajmniej tablety, bo np kalambury gorzej chodzą (choć chodzą) na telefonie, ale mamy też zabawy ruchowe, głosowe, zabawy z kartką i długopisem... No i żeby rodzice byli choć w połowie tak entuzjastycznie jak my nastawieni i chętni do współpracy, bo bez tego się nie uda.
Mam nadzieję, że piekarnik jakiś dostaniemy od właścicieli domu przed urodzinami, bo już sobie torty dla chłopaków sprytnie zaplanowałam i lepiej, żebym nie musiała zamawiać u piekarza na wsi, bo co innego jak ci się nie chce robić tortu i sobie kupisz gotowy, a co innego jak chcesz samemu zrobić, bo właśnie masz najzajebistrzy z zajebistych pomysłów, a nie możesz. Wrrr. Bowiem urodziny online z klasą urodzinami online z klasą, ale prywatnie trzeba je też we własnym gronie uczcić przeco z szampanem, tortem i prezentami. Prezenty dla Młodego już małe żółte rączki zapakowały i już jadą z Chin. Krzyczą teraz, żeby kupować lokalnie, ale ja tego nie kumam w ogóle, ja kupuję tam, gdzie mi się bardziej opłaca i gdzie mam ochotę akurat, bo niby w imię czego ja - prosty robol - mam wspierać lokalnych sprzedawców, gdy mi się to zupełnie nie opyla. Rząd próbuje uparcie wykończyć całą ekonomię, ale wy prostaczki ją ratujcie...
Dobra. Wystukanie tych wszystkich liter z klawiatury, zgodnie z moimi przewidywaniami, podziałało relaksująco. Teraz moge w spokoju iść wziąć prysznic i wrócić do lektury "Kociej Kołyski" Vonneguta, która wczoraj zaczęłam zaraz po skończeniu "Dżumy". Czasem dobrze se odświeżyć jakieś starocie dla odmiany. Dżumę się zupełnie inaczej czyta w dobie pandemii niż w normalnych czasach. Polecam ;-)