30 marca 2019

Szkoła, praca, życie i nauka francuskiego.

Znowu był szybki tydzień i zakręcony jak dom ślimaka.

Wiosna się zrobiła i klienci zabrali się za remonty. Jak klient rozpirzy pół domu, to raczej nie ma sensu sprzątać. Mówią więc, żebym się nie fatygowała. Pracowanie dla największego biura dienstecheques we Flandrii ma to do siebie, że prawie zawsze uda się im znaleźć dla mnie zastępstwo. I bardzo dobrze, bo zawsze to jakaś odmiana, a i ludzi nowych można poznać. Na początku kariery wśród tańczących z miotłami zawsze miałam strasznego cykora, jak mi kazali do nowych ludzi iść. Teraz to właśnie lubię. W tym tygodniu poznałam niesamowitą parę staruszków. No, nie wiem o nich za dużo, ale to co zaobserwowałam przez te 4 godziny (a jestem doskonałym obserwatorem) bardzo mi się spodobało. Gdy przyszłam do nich, dziadzio był podłączony do jakiejś fikuśnej aparatury (nie wiem, co to robiło, ale to nie ważne). Babunia przydreptała z balkonikiem otworzyć mi drzwi. Na schodach zauważyłam zamocowane to elektryczne krzesełko do wyjeżdżania na górę. Wcześniej widywałam to ustrojstwo tylko w filmach, a tu wielu ludzi je ma w domu i to bynajmniej nie bogatych. 

Babunia podreptała do salonu, gdzie już miała przygotowane wiadro z ciepłą wodą i mydłem (oni na wszystkie produkty mówią mydło). Kazała umyć kanapy skórzane...  Potem pozadawała jeszcze kilka innych standardowych czynności i zarządziła przerwę. Nie chciałam nic innego, więc nalała wody i zaczęła się wypytywać o to skąd jestem, jak długo mieszkam, czy mam dzieci itd itd. Powiedziała że jej stała sprzątaczka też nie mówi jeszcze  dobrze po niderlandzku, ale też jest bardzo miła... Opowiadała też o sobie, że oboje są chorzy, że czeka ją nie długo operacja i że się boi... Dziadzio w tym czasie wstał i suwając stopy milimetr po milimetrze poszedł na spacer z balkonikiem. Przejście przez salon i kuchnię zajęło mu dobrych parę minut....

Co niby jest takiego nadzwyczajnego w tej parze schorowanych staruszków? - spytacie pewnie.... Niesamowita była ich pogoda ducha i emanujący z nich spokój i jakaś wewnętrzna radość, zadowolenie z życia. Obydwoje uśmiechnięci tak zwyczajnie, naturalnie, a nie na pokaz. Ja widzę takie rzeczy bardzo wyraźnie za pomocą mojego trzeciego oka zwanego też superwrażliwością emocjonalną czy empatią. Do siebie cały czas odnosili się z miłością i serdecznością. Uwielbiam odwiedzać takich ludzi, którzy mimo wszystkiego zła które je spotyka, cieszą się tym co mają. 

Mam wielu takich klientów i uwielbiam u nich sprzątać. Ich spokój i radość ładuje mi baterie i daje wiele nadziei na przyszłość. Patrząc na szczęśliwych ludzi w różnym wieku, wiem że można być szczęśliwym do końca swoich dni mimo tych wszystkich przeżyć, operacji, chorób, niedogodności, problemów ze wzrokiem, słuchem, poruszaniem się. Mam nadzieję, że i ja też nigdy nie przestanę cieszyć sie życiem i odnajdować we wszystkim pozytywy i okruchy szczęścia bez względu na wszystko...

Tu nie chodzi o to by wiecznie cieszyć michę, by nigdy nie być smutnym, by nigdy nie zapłakać, nie trzasnąć drzwiami, nie wykrzyczeć złości, czy nie ponarzekać na to czy tamto, bo tak to najwyżej psychopata się może zachowywać. Chodzi o to, by pomimo strachu, bólu, łez i złości potrafić się cieszyć życiem i przyjmować je takim jakie jest. 


No ale u mnie to jest tak, że jestem uzależniona od pogody. Wystarczy przejrzeć posty z okresu jesien-zima, gdy to tak trudno przychodziło mi zkupywstać i iść do przodu. Teraz jest słonecznie, ciepło w miarę i od razu świat jest łatwiejszy...

Wszystko kwitnie, pachnie, owady latają, ptaki ćwierkolą i wiją gniazda. Jeżu, mamy w ogródku sikorkę, znaczy ich jest liczba mnoga, ale jedna co rano siada na werandzie i drze dziób jak opętana. Ciemno jeszcze jest, gdy schodzimy na śniadanie, a tu już pitu-pitu-pitu, jakby kto blachę brzeszczotem piłował. Nie wiem, czy ona ma tam jakieś nagłośnienie, wzmacniacze czy co.... Bo jakoś nie wydaje mi się by taki mały pierdzioszek mógł wydawać takie głośne dźwięki. Młoda aż czasem krzyknie w stronę okna "HOU JE MOND!" (czyli "stul dziób"). No bo to normalnie nie idzie zdzierżyć... człowiek chce pogadać, a tu pitu-pitu i pitu-pitu. Co prawda wolę o niebo piosenki miłosne sikorki niż piosenki miłosne kotów o 3 nad ranem. O, te głupieloki to dopiero dają koncerty aż się prześcieradło filcuje... Ech!

Tak czy owak w taki czas pracuje się i żyje o wiele lepiej. Nawet jak w środę wyciągnęłam w pośpiechu rower z kanciapy i zmarkowałam, że ma kapcia to tylko się uśmiałam. Zesadziłam Młodego z bagażnika (bo to był dzień pt: trza się śpieszyć-matka zawiezie-będzie szybciej) i nawróciłam po zwykły rower... Jakby tak padało i wiało, to klęłabym na czym świat stoi. A tak to se popedałowałam zacnie te 10 km bez wspomagania. A że zachrzan niesamowity, to do dziś mechanik nie wie, że mój rower ma naprawić. Jutro napiszę emalię, to może w przyszłym tygodniu przyjadą i zrobią. Że co? Że czego se sama kapcia nie zrobię, że to nie trudne...? Nie zrobię se, bo naprawy wszelakie mam gratis od pracodawcy, a jak mechanik przyjeżdża zmienić dętkę to rzutem na taśmę robi kompletny przegląd, podociąga hamulce, naoliwi, wymieni też lampę która niedomaga , a nawet silnik jeśli uzna za stosowne. On ma na tym biznes, ja za to nie płacę a mam zrobione - oboje korzystamy a biuro płaci :-) Cycuś glancuś!

Jednak przy takich niedomaganiach rowerowych mogę sie przekonać, że mając tylko zwykły rower za Chiny Ludowe nie była bym wstanie pracować na cały etat mając klientów w takich odległościach jak mam. Już w środę moje mięśnie ud miały jakieś sapy, jak dojechałam na miejsce do klienta, to zaczęły odmawiać posłuszeństwa. To jest zajebiste czasem - nagle mięśnie przestają działać, luzują się i można się wywalić na pysk. Choć wolę to, niż skurcz, po którym nie może się chodzić trzy dni. Być może znowu za mało wody piję, choć niby staram się pamiętać pić i pić czy mi sie chce czy nie. No ale czasem człowiek zagnany, śpieszy się i łatwo przegapić porę pojenia... A zużycie wody jest ogromne przy fitnessie 9 godzin dziennie codziennie. Taka tam Lewandowska czy inne gwiazdeczki telewizyjne mogą nam - tańczącym z miotłami - co najwyżej buty wiązać... i to wątpię czy sięgają :-)


No ale dobra... teraz wam powiem, jak normalna inaczej znajduje motywację do nauki języka... Bom właśnie znalazła... hihi

Zapisałam się na ten francuski bez specjalnego przekonania, głównie z myślą o Najstarszej.

Owszem podoba mi się ten język, chcę się go nauczyć choć trochę, chcę rozumieć, co Frankofony (których tu coraz więcej i więcej) mówią i co piszą na FB, chcę jeździć do Brukseli, Walonii i Francji i tam się dogadywać po francusku, bo inaczej patrzą na ciebie jakbyś im ojca naleśnikiem zabiła i są niemili... To jednak mało by się chciało chcieć...

Nie chce mi się wieczorem wychodzić z domu. Jeżu, ja zwykle chodzę spać o 21, a bywa że i o 19tej. Tymczasem kurs kończy się o 22. Uuuuuuu. Nie chce mi się uczyć. Ten język jest na razie dla mnie bardzo trudny. To też szósty język, jakiego się uczę w moim życiu.

Po nauczeniu się ojczystego, 7 lat uczyłąm się rosyjskiego, kilka lat korespondowałam nawet z rówieśniczkami z dawnego Zwiądzku Radzieckiego. Ten język był łatwy do nauczenia, a ja bardzo chętnie się go uczyłam i cieszyło mnie, że umiem. Dziś umiem czytać i trochę rozumiem, jak koleżanki gadają, ale mówić mi ciężko bo przez ponad 20 lat wyparowało (mam w planach powtórzyć sobie z internetem ale nie wiem kiedy).

Następnie był angielski. Jak tata kupił Atari to siłą rzeczy trzeba było choć trochę słów w tym języku przyswoić. Uczyłam się z bratem w domu z książek i kaset (takie coś co moje dzieci tylko w internecie widziały). W domu nikt nie znał tego języka i nikt nam nie mógł pomóc w jego nauce, ale coś tam się naumieliśmy. Dziś rozumiem jak ludzie mówią po angielsku i rozumiem pisany tekst. Nie umiem nic powiedzieć.

Trzy lata uczyłam się też niemieckiego w liceum i chyba dobrze opanowałam podstawy. Dziś rozumiem trochę jak próbuję coś czytać  w necie, ale niewiele. Umknęło.
Po angielskim i niemieckim nauka niderlandzkiego przyszła stosunkowo łatwo i dziś nieźle gadam, czytam i piszę. Do perfekcji brakuje dużo (o wiele za dużo jak na mój gust), ale daję rady wszędzie. Już nasz dialekt nawet ogarniam coraz bardziej, a dialekty flamandzkie do niderlandzkiego mają się tak jak śląski do polskiego - niby ten sam język a ni diabła nie rozumisz, z tym że tu na każdej wsi inny dialekt... 

Jednak francuski.... jeżyczku najkolczaściejszy! Ten język jest zupełnie inny, niż te które znam, pokręcony na maksa. No a ja stara dupa jestem i do tego wpadam na te lekcje z biegu, prosto po robocie i pół godziny zajmuje mi zrozumienie gdzie jestem i po co tam tak w ogóle przyszłam... To nie jest bułka z masłem. O nie nie.

Do tego mam w grupie dwie "diwy". Wspominałam już o nich - mama z córką. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to diwy, ale od pierwszego spojrzenia ich nie lubię (moje trzecie oko, czyli przeczucie,  nigdy się nie myli, co do ludzi. NIGDY!). Nic mi nie zrobiły, ale ich nie cierpię. Zawsze siedzę za nimi mniej lub bardziej z tyłu i mimowolnie obserwuję. Kurde, nie da się nie zauważyć ani pomylić z czymś innym, kiedy ktoś na każdym kroku każdym gestem i słowem pokazuje, że ma się za bógwieco i czuje się ważniejszym i lepszym. Z obserwacji świata wiem, że im większy idiota, tym większe mniemamnie o sobie, ale nie zmienia to faktu, że mnie to wkurza. 

Kurs z domniemania (i opisu) miał być przeznaczony dla kompletnie zielonych, którzy nigdy przenigdy nie mieli do czynienia z językiem francuskim. Dlatego nazywa się on 1.1.1 kurs dla kompletnych nieogarów. Dla nas bomba. Tymczasem się okazuje, że większość grupy mówi po francusku i to - wydaje mi się  - całkiem dobrze. Być może kali jeść, kali pić, ale spokojnie o wszystko pytają sie po francusku i luzacko odpowiadają na pytania, no i co najważniejsze - wszystko rozumieją. Tymczasem ja, moja córka i dziewczyna z Ukrainy (która nie dawno przyjechała do Be i uczy się jednocześniej niderlandzkiego i francuskiego) nie rozumiemy ani połowy, co baba gada. Było by to okej, gdyby i reszta nie rozumiała albo przynajmniej na każdym kroku nie udowadniała, że my jesteśmy debile i nieogary, a nauczycielka jeszcze to wspiera polecając zawsze jednej z diw przetłumaczyć na niderlandzki dla konkretnej osoby. A te się mało nie zesrają ze szczęścia. Wierzcie mi lub nie, ale popisują się i to się zwyczajnie rzuca w oczy - jak jakieś przygłupawe dzieci z przedszkola a nie dorosłe kobity. Córcia ma ponad 20 lat a mamusia pod pięćdziesiątkę. Do tego proste fakty: obie są rodowitymi Belgijkami, z czego wniosek, że obie musiały mieć francuski obowiązkowo w szkole od piątej klasy do końca szkoły średniej, co daje jakieś 8-9 lat nauki języka. Ja się zastanawiam, co one zatem robią na kursie dla całkowicie początkujących? Przyszły sie popisywać? CHORE!!! Mało tego, odnoszę często wrażenie, że nauczycielka prowadzi lekcje właśnie dla nich dwóch - popierdala z materiałem i nie patrzy czy wszyscy nadążają. A nie nadążają, bo jak wyszła na przerwę (a diwy za nią) to wywiązała sie dyskusja na ten temat i całe reszta grupy stwierdziła, że coś tu jest nie tak, ale postanowiono poczekać na właściwego nauczyciela, bo ta pani jest tylko na zastępstwie i jeszcze tylko jedna lekcją z nią...

Najstarsza po ostatnim teście, powiedziała że więcej nie idzie, bo to jest za trudne i ona nic nie rozumie. Aż się dziecko rozpłakało... Ale pójdzie jeszcze sprawdzić jak będzie z tą drugą nauczycielką... Ja też jestem ciekawa, bo to się serio odechciewa wszystkiego... Jakby nie patrzeć nie zapłaciłam tych 200€ po to, byśmy chodziły posiedzieć jak na tureckim kazaniu i by oglądać popisy dwóch zmanieryzowanych belgijskich pizduniek, które by wyżej srały niż dupę mają. Najlepsze jest to, że nie mamy żadnych książek, nie ma też smartschool-a i jak człowiek nie idzie, to zostaje w czarnej dupie, bo nie wie, co było na lekcji. Kicha.

Jednak na ostatniej lekcji diwy przegieły i postanowiłam, że ja nie tylko nie zrezygnuje z kursu, ale w czerwcu będę mieć lepsze wyniki niż te pizdy dwie razem wzięte, które mi działają na nerwy w każdej sekundzie lekcji, a nawet - co widać po tym wpisie - poza lekcjami. Bo to nie może być tak, żeby coś tak irytującego było odemnie lepsze w czymkolwiek. Ja jezdem najlebrza we fżysdkim. 

Ostatnio tłumaczyły mi mówiąc do mnie w taki sposób, jakbym była jednocześnie głuchoniema, ślepa i niedorozwinięta, że za tydzień lekcje nie są w środę tylko we wtorek (bo przeco wiadomo polska sprzątaczka która nie mówi perfekcyjnie NAWET po niderlandzku, musi być bardzo ale to bardzo głupia), tam chuj, że tę informację znają wszycy od początku kursu. Mówię jednak w miarę spokojnie, że "wiem, ale raczej nie przyjdę, bo mam zebranie rady rodzciów", a mamusia przewracajac oczami powiedziała do córki (oczywiście ja ciagle byłam głuchoniema, ślepa i niedorozwinięta) że to strasznie dziwne jest, że taka ja i rada rodziców... i w ogóle... One są normalnie jak Godlewskie, tylko tamte mają rybie pyski a te rybie oczy. Głupota i egoizm  jednak na mniej więcej na tym samym poziomie. No i te na razie nie śpiewają ani nie pokazują cycków. Tego bym już nie zdzierżyła. 

Tak serio to nie wiem, czy dotrwam do końca tego kursu. Straszna kicha. Zobaczę jak będą wyglądać lekcje z inną babą (żeby było śmieszniej HISZPANKĄ!). Mamy z Najstarszą też pomysł, że ja będę sama chodzić na kurs i potem raz lub dwa razy w tygodniu będziemy się razem uczyć w domu na podstawie tego, czego ja się nauczę na danej lekcji, bo skoro lekcje mają być dla niej stresem, to serio nie ma sensu się męczyć. Mnie to tam w biedronki czy się nauczę czy nie. Tylko tych dwóch stówek żal...

W tym tygodniu zaś idę  poczytać belgijskim pierwszakom po polsku. Znowu będzie kupa śmiechu, bo klasa Młodego to przewariaty są. Tej drugiej pierwszej nie znam za dobrze, ale chyba też fajne łobuziory. Może Młodej się będzie chciało iść ze mną, to jeszcze fajniej będzie. Pod koniec tygodnia akurat już będzie po egzaminach, a potem 2 tygodnie ferii wielkanocnych iiihaaaa!



23 marca 2019

A może by tak urlop rodzicielski...?

Jakiś (SPORY) czas temu znajoma mnie poinformowała, że w Belgii jest coś takiego jak urlop rodzicielski (ouderschapsverlof), który może wziąć każde z rodziców mające dziatwę w wieku mniej niż 12 lat. 

A dobrze wiedzieć - odrzekłam, zanotowałam tę informację w pamięci i więcej się nad tym nie zastanawiałam, bo po co mnie niby taki urlop? - pomyślałam. Dopiero teraz na fejsbukowej grupie sprzątaczek w Belgii ktoś zapytał, jak laski mające potomstwo małoletnie, rozwiązują problem wakacji, w sensie opieki itd. No i tam matki wymieniały obozy, starsze rodzeństwo, babcie, ciocie, świetlice wakacyjne no i sporo babek podało, że biorą sobie miesiąc urlopu rodzicielskiego...

Aaaa to tak można!? Żarówka mi się nad głową nagle zapaliła jak Pomysłowemu Dobromirowi z kreskówki. Zaraz zapytałam wujka Gugla Co? Jak? Gdzie? Z kim? Za ile? Po czym obgadaliśmy z małżonkiem i postanowiłam, że BIERE! 


Co to jest urlop rodzicielski (ouderschapsverlof)?


Urlop rodzicielski jest jednym z trzech rodzajów tzw urlopów tematycznych (dwa pozostałe to: urlop paliatywny i urlop z przyczyn medycznych). Przysługuje on każdemu z rodziców, których pociecha nie ukończyła 12 lat.

Tego urlopu jest 4 miesiące (dla każdego rodzica).

Podczas urlopu można:

- wogóle nie pracować przez 4 miesiące (z możliwością odbierania go po minimum 1 miesiącu)

- pracować na pół etetu przez 8 miesięcy (z możliwością podzielenia po 2 miesiące)

- pracować na 4/5 przez 20 miesięcy (można podzielić po minimum 5 miecięcy na raz)

Można też z tymi możliwościami kombinować. Uwaga! W szkolnictwie nie można tego urlopu dzielić (chyba że wakacje letnie wypadną po środku, to wtedy jest możliwe)!

W sektorze prywatnym trzeba w czasie 15 miesięcy poprzedzającym złożenie podania o urlop  przepracować minimum 12 miesięcy.

Pracodawca nie może odmówić udzielenia tego urlopu, ale ma możliwość odroczenia go na max 6 miesięcy, gdy ma ku temu konkretne powody.

Jak to się robi?


Najpierw trzeba powiadomić pracodawcę minimum 3 miesiące wcześniej wysyłając pismo listem poleconym lub dając pracodawcy w dwóch egzemplarzach, z których jeden podpisany przez pracodawcę zachowujemy dla siebie. Potem (najpóźniej 2 miesiące przed urlopem) wysyła się listem poleconym specjalny formularz wypełniony zarówno przez pracownika jak i pracodawcę do najbliższego RVA. 

Ten urlop jest bezpłatny, ale otrzymuje się specjalny zasiłek na tę okoliczność. Nie jest to to co wypłata, ale zawsze jakieś cenciochy żeby z głodu nie umrzeć.

Teraz zatem jest najwyższa pora na składanie podania, gdy chce się go wziąć na letnie wakacje. Ja zapytałam telefonicznie w moim biurze i laski powiedziały że nie ma problemu żadnego. Kazały mi przyjść, a pomogą mi wypełnić adekwatny formularz. Ja bym chciała zaraz potem wybrać urlop zwykły. No, przynajmniej tyle ile trzeba, by nie kazali wakacyjnego oddawać :-) Ale to mam uzgodnić z laskami w biurze na miejscu. 

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Tak czy owak już postanowiłam, że w tym roku będę się opierdzielać w lecie na całego. Może uda mi się w ten sposób przywrócić mój stan psychiczno-emocjonalny do stanuużywalności. Fizycznie O DZIWO nie jestem jakoś specjalnie zmęczona na razie. Znaczy wieczorami to oczywiście nie chce mi się nic i najchętniej zalegam z książką, gazetą czy telefonem oraz winkiem czy herbatką na kanapie, no ale to takie zwykłe zdrowe zmęczenie a nie że umieram ze zmęczenia jak wcześniej. Psychicznie jednak trochę nie ten teges - problemy ze snem, koncentracją, dziury w pamięci, czyli ogólne pomieszanie z poplątanem, fiu bziu na zmianę z fiksum dyrdum. Oczywiście wielce prawdopodobne, że to okres przedmenopauzalny sie był zwyczajnie rozpoczął (w końcu stara dupa ze mnie) i na to żadne wakacje mi nie pomogą. Trza przeczekać i tyle. 

Jednak chce mi się tych wakacji i już się nie mogę doczekać. Chcę mieć tyle wakacji by mi się w cholerę znudziły i bym mogła z wielką radością, chęcią i pełnia sił wrócić po nich do roboty...

Póki co mamy jednak marzec. W tym tygodniu zaczynają się kolejne egzaminy w liceum. A zaraz po nich ferie wielkanocne... Noooo, ja też zachodzę w głowę jak to możliwe, przecież dopiero co wczoraj było Boże Narodzenie.... 

Przed feriami pewnie znowu nawali wywiadówek wszędzie i znowu się trzeba będzie rozmnożyć, żeby wszystkie obskoczyć... U Najstarszej wywiadówka będzie połączona z wieczorem informacyjnym na temat wycieczki do Londynu. Kurka, śmieszne to - niby to nie ja jadę, tylko moje dziecię, ale już nie mogę się doczekać tej wycieczki, bo ciekawam jest jej wrażeń z wymarzonego Londynu... 

Póki co cieszę się chwilą wiosny, która nam Mamusia Natura podarowała. Wczoraj po robocie ogarnęliśmy z Małżonkiem nasz byczy ogród. Trawa wykoszona, posypana jakimś nawozem, krzesła umyte, kwiatki, płytki i kamienie uwolnione od chwastów. Posypane też co trzeba roztapiaczem ślimaków, bo to cholerstwo już się obudziło i zaczęło wpieprzać tulipany. GNOJE! Zostały po nich tylko muszelki... Buuuuachacha, z wiedźmami się nie zaczyna!

Dziś rano byłam w robocie, bo klienci nie wyrobili się z remontem i w poniedziałek ich chata ciągle wyglądała jak by tam co wybuchło, no więc się umówiłyśmy z babką na dziś. W sumie dziś nadal roboty trwały w najlepsze, ale tylko na dole, więc górę doprowadziłyśmy do porządku z grubsza. Powiem wam, że wolę takie sprzątanie po remoncie niż standardowe - zawsze to jakieś urozmaicenie :-) Jeszcze obiad u nich zjadłam, a drugi potem w domu, bo M-Jak-Mąż ugotował jakiejś pszenicy z sosem szpinakowym. TAK TO MOŻNA ŻYĆ.

Po południu nawiedziłyśmy z Młodą bibliotekę. Ja wymieniłam książki dla Młodego, a Młoda nie miała nic wypożyczać, bo egzaminy, ale te książki tak się na człowieka błagalnie patrzą z półek, takie samotne, nieszczęśliwe sie wydają,  że nie przejdziesz obojętnie, zlitujesz się, weźmiesz choćby te dwie przygarniesz... czy trzy...

Jutro chcemy porowerować - jak Matka Natura będzie łaskawa. W Opdorp jest kolejna edycja targu roślin oraz wystawa rzeźb w parku pomiędzy żonkilami...



Trzeba zobaczyć, co tam w tym roku postawili... 

No a ostatnio, gdy robiłam zastępstwo w nowym miejscu, zmiarkowałam, że tam dalej daleko, hajno za górecką tośmy przeco jeszcze nie byli na rowerach... Tak być to nie bedzie! 



15 marca 2019

Kto chodzi do szkoły w piżamie, o kim zapomniała wróżka i inne życiowe problemy

Dobrze że ten tydzień już się kończy, bo mam dość! 

Wiecie, co mi się marzy? Wyjechać gdzieś na tydzień SAMEJ! No dobra, bez przesadyzmu, niech będzie że na trzy dni. Gdzie? To akurat nie ma żadnego znaczenia. Ważne by przez 3 dni i 3 noce nie myśleć o niczym ważnym, o żadnych problemach , o żadnych dzieciach, żadnych mężach, żadnej szkole, żadnej chorobie, żadnej robocie. Nie widzieć i nie słyszeć nikogo i niczego z wyżej wymienioncyh. 

Co bym tam robiła? Wszystko, czego nie mogę robić tu i teraz... No dobra bez przesadyzmu.... dragi, przygodny seks, obijanie mordy wszystkim, którzy mnie kiedykolwiek wkurzyli możemy ostatecznie wykreślić. 

Ale na ten przykład pozwiedzała bym chętnie SAMA w POJEDYNKĘ kilka miast. Nie koniecznie od razu Dubai, NY czy Sydney. Zwykłe belgijskie, francuskie czy holednerskie zadupie by mi wystraczyło. Ważne by zobaczyć wszystko, co się chce zobaczyć. Pomacać wszystko, co się pomacać chce. Zatrzymać się przy dowolnym kamieniu dowolną ilość czasu, zrobić dowolną ilość zdjęć każdego dowolnego miejsca i o świcie, i o zmierzchu, a nawet o północy. Posiedzieć dowolną ilość czasu na ławce pod dowolną fontanną... Bez pośpiechu, bez poganiania, bez pogoni, bez wysłuchiwania że ktoś jest głodny, ktoś chce pić,  siku,  do domu i po co żeśmy w ogóle tu przyszli... Po prostu robić co się chce, myśleć tylko o głupotach, bzdetach, rzeczach nie ważnych...

Gdyby mi się znudziło na mieście, chętnie połaziłabym po jakichś lasach i górkach z plecakiem przez cały dzień aż by mi kopyta odpadały... a potem chętnie  wskoczyła bym do wanny pełnej wody by tam po prostu posiedzieć... (już mówiłam że sama!!! boszzz). Zaliczyłabym też z chęcią jakiś wycześny park rozrywki, koniecznie z dobrym rollercoasterem... Tak, to też bez towarzystwa. 

Na koniec przeczytałabym jakąś dobrą książkę, bo teraz często czytam po jednej stronie i zasypiam...
  

No dobra, przyznaję, obicie komuś mordy zastąpiło by mi te wszystkie inne atrakcje bo ja zła kobieta jestem :P

Ot taki RESET systemu i powrót do ustawień fabrycznych.

Wtedy mogłabym wrócić do domu i robić dalej to co robię teraz. Tyle że - tego jestem pewna na 350% - mój mózg i układ nerwowy znowu by działy jak należy bez żadnych lagów, jak teraz... 

Pomarzyć dobra rzecz. 

Pogoda jaka jest - każdyn widzi. Piździ i leje bez opamiętania. No żesz kurtka, ludzie starsi ode mnie drugie tyle powiadają, że takiego wiatru to nie pamiętają. Ja rozumiem jeden dzień, ale ponad tydzień to już zaczyna być nudne. Co prawda jeszzce parę drzew stoi na swoim miejscu i jeszcze parę dachów jest dobrych, ale na następny raz też mogło by jeszcze coś zostać..

Chcesz spać a tu ziuuuuuu ziuuuuu ziuuuu (wyje na płocie) bam-bam-bam (jakaś blacha o mur wali), tururururur napierdala jakąś puszką po asfalcie i kamieniach... Królik się boi i zaczyna walić łupce jak opętany. To budzi Młodego śpiącego podłogę niżej. Młody przychodzi do nas, bo "słyszałem jakieś dziwne dźwięki i się boję". Odprowdazamy, uspokajamy 🔃 REW. PLAY. I tak całą noc, drugą noc, trzecią noc... KUR...!

A tu od rana do wieczora trzeba cierpliwie, ze stoickim spokojem i  uśmiechem na ryju znosić czyjeś fochy, widzimisia, wysłuchiwać problemów, żalów i zwierzeń całego świata. I jeszcze robotę w międzyczasie  odrobić jako tako. 

Cieszę się , że Mamusia Natura obdarzyła mnie sakramencką cierpliwością i zajebistym poczuciem humoru oraz niekończącym się optymizmenm, bo inaczej już by mnie dawno niewątpliwie szlag trafił.

No weźcie taki tydzień jak ten, czy choćby taki dzień jak wczoraj... No ale po kolei...


Tydzień zaczął się nawet normalnie, bez szału. A nie... Młodemu wypadły 2 pierwsze zęby. Pierwszym razem debilna zębowa wróżka nie zauważyła, że ząb leży pod poduszką. Świnia normalnie ona jest. Byście widzieli tę zawiedzioną minę dziecka, które drepcze raniutko w piżamie ze zwieszonym na kwintę nosem ze swojej sypialni a w dłoni dzierży niezauważony przez nikogo ząbek... Te ogromne oczy prawie pełne łez, bo jak mogła to zrobić dziecku ta gópia wruszka...
Się opamiętałam i powiedziałam, że pewnie miała tej nocy strasznie dużo roboty i nie zdążyła, i że  pewnie na następną noc podrzuci ten pieniążek... 

A drugi dzień...
- Tylko dwa euro?
- yyy...Pomyśl, ile masz jeszcze zębów
- Ano tak, może następnym razem da 5€ albo 10....

Drugim razem dała tylko jedno euro, ale to tylko potwierdziło powyższą teorię... Ech!

W środę to ja dałam czadu.

Pomiędzy robotami jak zawsze byłam w domu i jak zawsze próbowałam wcześniej wyjść, i jak zawsze wyszłam późno... Dlatego niewiele przed szóstą dopiero skończyłam, potem jeszcze przerowerowałam te 10 km wstępując po drodze do mądrej ściany. Przyszłam do domu, M-JAK-MĄŻ akurat odgrzał "wczorajszy obiad". Siedzimy, szamiemy. Ten się pyta czy idziemy na francuski. No idziemy - oczywista sprawa. Szamiemy dalej i wtedy ja patrze na zegar i widzę że jest 18.30. Co? COOOOO?! WTF? Jakim cudem? Lekcja zaczyna się za 10 minut a ja muszę jeszcze wziąć prysznic, wysuszyć włosy, ubrać się po ludzku i dotrzeć do szkoły, do której jest 5 km... Trochę jakby trudne. Pouczyłyśmy się z Najstarszą w domu, ale powiem wam szczerze, że ja coś czarno widzę te testy co to mają być za tydzień i za dwa tygodnie. Ale jeszcze nie odklepałam. Będę próbować walczyć z francuskim dalej. Pozytyw taki, że klient się przeprowadza parę km bliżej nas i te 5 minut może mnie uratować :-)

No ale ten czwartek...

Lało i wiało normalnie jak od kilku dni non stop a może nawet bardziej. Niewyspana, wkurzona, zmęczona kręciłam się po domu od szóstej jak gówno w przeręblu nie mogąc ogarnąć rzeczywistości, z tymi wszystkimi kanapkami, pudełkami, ciastkami, ubraniami, tornistrami, strojami na w-f. Nie ogarniałam za bardzo czy do kapci na gimnastykę to bardziej szynka czy czekolada pasuje i czy herbatę robi się w mikrofalówc  czy lepiej w tosterze... Ale jakoś udało mi się wydostać z tego cyrku i nie zapomnieć ani dziecka, ani żadnej torby, ani kurtki przeciwdeszczowej, ani nawet siebie. Wyszliśmy z Młodym o 7.30.... Po czym wróciliśmy, bo Młodemu zachciało się siku zanim wsiadł na rower... Szliście kiedy do wuceta w kurtce zimowej, kasku rowerowym i mając szelki pod kurtką, a na szelkach bluzę na zamek? Nie pytajcie jak on to zrobił, ale portki miał suche, jak wyszedł :-) MÓJ SYN! MÓJ SYN!

Potem wyszliśmy już całkiem i do szkoły dotarliśmy bez większych przeszkód... Jakąś godzinę później zadzwoniła Młoda z powiadomieniem że "na prawdę chciała pójśc do tej szkoły, ale w połowie drogi poczuła się bardzo źle, zwymiotowała i wróciła w domu". Okej geen problem verzorg je goed. Niby nic  nowego i już takim sytuacjom  się ani  nie dziwię, ani nie przejmuję, szczególnie odkąd szkoła jest w temacie i przychylnie natawiona do tych "wagarów", ale tu coś mi nie pasowało, bo przecież Młoda rano miała doskonały humor; jak wychodziłam to obie rżały z czegoś jak szalone... Młoda jest konsekwentna w swoich zachowaniach. Jak rano wygląda i zachowuje się jak chmura gradowa albo siedem nieszczęść to wtedy jest pewne, że albo wcale nie pójdzie do szkoły albo wróci przed południem, ale jak jest uśmiechnięta to raczej dotrwa do końca dnia nawet w niesprzyjającyh warunkach szkolno-pogodowych. 

Powodów domyśliłam się (nawet nie musiałam Młodej pytać, bo to oczywiste) gdy zobaczyłam ponad 20 nieprzeczytanych wiadomości na Whatsappie. Rodzice się kurwa kapnęli, że w Belgii jest chujowa pogoda! Pogratulować belgijskiego refleksu. KURWA! Leje od poniedziałku i piździ, a te się w czwartek zorientowały, że "może by zawiózł dzieci". Wiadomość-pytanie wysłane o 7.50. SPOKO KURWA! Jak się jedzie rowerem to trochę nie bardzo idzie śledzić co się dzieje na Whatsappie. Dzieci nie należą do tej grupy, a choćby nawet to Młoda wyjeżdża rowerem o 7.45 z domu. Czyli gdy któraś mądra mama napisała to pytanie, ona już pedałowała. Potem oni tam wszyscy przez dobre parę minut nie mogli dojść do porozuminia, kto ma jechać rano, kto wieczorem i kto kogo bierze.
A Młoda tymczasem dojechała na miejsce, gdzie się wszyscy codziennie spotykają i na pewno nieźle się wkurzyła, że nikogo nie ma. Pojechała sama wściekła jak niewiemco. A tamci gdy się w końcu dogadali i podjechali pod nasz dom, i się zorientowali, że nikogo nie ma to łaskawie ktoś do Młodej zadzwonił zapytać czy jedzie. No nie wiem jak wy, ale mnie by na pewno wkurw wziął maksymalny... Ona była już w połowie drogi, czyli jakieś 3 km od domu przemoknięta do majtek i zmęczona wiezieniem tych siedemdziesięciu kilo (ona plus tornister) pod ten sakramecki wiatr. No to sie wkurzyła i wróciła do chaty. I dobrze. Szkoła nie jest najważniejsza. Najważniejsze jest zdrowie i dobre samopoczucie. Potrzebowałam trochę czasu, by to pojąć, ale lepiej późno niż wcale.

Potem dostałam telefon z CLB, że znaleźli nam psychiatrę w okolicy, który jest nam potrzebny do wydania tego całego atestu, czy co to jest potrzebne by móc chodzić do szkoły na pół etatu. Super, szkoda tylko że wizytę mamy dopiero w kwietniu... Jednak jak usłyszałam cenę za wizytę to mi się skarpetki lekko sfilcowały... 200€ słownie: dwieście euro. Kurde, a mnie się wydawało, że 50€ u psychologa to fiu-fiu. Na szczęście babka dodała, że jak weźmiemy skierowanko od lekarza rodzinnego, to ubezpieczyciela zwróci większość. Uff. Zrobiłam se wywiad na grupce mieszkańców gminy i jak najbardziej tego psychiatrę wszyscy polecają. Świetnie, bo może nie tylko dla atestu się przyda, a może i co doradzi mądrego w kwestii tej całej nadwrażliwości. A po jeszcze paru temu podobnych dniach to i mnie na pewno będzie dobry psychiatra wskazany.

Wieczorem jeszcze zaliczyliśmy doktora, bo Młodej już się problemy żołądkowe, grypy i depresja oraz nadwrażliwość znudziły i postanowiła pomieć se dla urozmaicenia zapalenie pęcherza. A co! Dawno nie było.

Potem się okazało jeszcze, że apteka we czwartki po południu jest nie czynna i trzeba było głowę rodziny ścignąć na sąsiednią wieś. Będziesz tu człowieku normalny? Nie będziesz! 

Przez ten cały cyrk nie zjadłam na czas i migrena się rozpętała na całego, a tu ci jeszcze jedna dupę zawraca swoimi problemami (bo swoich mam wyjątkowo mało), a druga pisze, że następnym razem jak coś popsuję to mam powiadomić i  że to nic, że to tylko ramka na zdjęcie, ale żeby jej to było ostatni raz.... No kurwa to było na 100% ostatni raz. Jeszcze raz mnie posądzi o coś z czym nie mam nic wspólnego, ma pewne jak w banku, że będzie se szukać nowej sprzątaczki. Jeszcze 2 lata temu bym się srała i tłumaczyła jak debil. Dziś to mnie mogą wszyscy cmoknąć... Nie pasuje, niech spierdalają. Jedno słowo do pierwszej lepszej sąsiadki i na swojej ulicy mam pełny etat bez pierdolenia się po obcych wsiach z wkurwiajacymi ludźmi. Bo wiecie co? Zdarza mi się coś rozwalić (ostatnio często mi coś z rąk leci), zdarza mi się coś odpierdolić albo nawet zwyczajnie po ludzku opierdalać w robocie i jak by mnie kto czasem za to zjebał to przyjmę to z pokorą, a nawet  postaram się poprawić, ale coś takiego? Na takie zagrywki nawet moja super hiper zajebista cierpliwość jest za cienka i sie mogę wkurwić.
Nic to, nażarłam się, połknęłam pigułę i poszłam w kimę. Po 10 godzinach spania nadal oczywiscie miałam migrenę i mam ciągle z przerwami w bólu głowy na czas działania piguł, ale piątek, piąteczek, piątunio to już pikuś...

Pyjamadag, czyli dzień piżamy


Dziś był fajny dzień (pomijając migrenę i pogodę) Matki się dogadały i ogarnęły transport na czas więc Młoda pojechała dziś do szkoły autem.

Młody za to dziś poszedł do szkoły w piżamie, bo 15 marca jest Nationale Pyjamadag, czyli dzień piżamy. Wielu uczniów przychodzi do szkoły w piżamie solidaryzując się w ten sposób z uczniami, którzy przez długotrwałą chorobę nie mogą chodzić do szkoły. Akcja związana jest z projektem bednet, czyli systemem umożliwiającym pozostającym długi czas w domu lub szpitalu dzieciom uczestniczenie w lekcjach swojej klasy przez Internet. 

Anegdota na zakończenie.


Na zakończenie reflekcja Młodej na temat skóropodobnych leginsów, które jej byłam podarowałam na gwiazdkę i które często nosi i całkiem zacnie w nich wygląda. 

- Jak te legginsy? Wygodne toto? - pytam.
- Spoko, tylko mają jedną wadę. - odpowiada Młoda
- Pewnie nie przepuszczają wody i dupa ci się w nich poci - domyślam się.
- To też, ale gorzej że nie przepuszcają też gazów... No i jak puszczasz cichacza to ten głupi materiał robi "prrrrrr". Ale to i tak nic, zawsze można zwalić na kogoś innego... Gorzej że ten gaz się nie wydostaje normalnie z tyłu jak zawsze tylko idzie do góry i potem przez pół dnia czujesz ten jebitny smród przy kapturze. 


A po niderlandzku - bo tego was na kursie pewnie nie nauczą - "póścić bąka" to "sheetje gelaten" [czyt. schicie helaten]. 
Wie heeft er een sheetje gelaten? Kto póścił bąka?








2 marca 2019

Gdy dziadzio był instruktorem jazdy, czyli Belg na drodze.

Dziś podzielę się z Wami swoją pokrętna teorią na temat tego, dlaczego w Belgii jest - MOIM ZDANIEM - na drogach bezpieczniej niż w Polsce. Choć i tak wolę rowerem poruszać się takimi drogami, jak na obrazku poniżej.

mój rower elektryczny i drewniana ściezka przez pola
Gdy przyjechaliśmy do Belgii byłam zszokowana belgijskimi zachowaniami na drodze. Bardzo pozytywnie zszokowana, o czym nie raz i nie dwa tutaj na tym oto blożku Wam opowiadałam. Jednak, gdy już ten zachwyt wszystkim co nowe i obce mi trochę przeszedł i zaczęłam się światu przyglądać bardziej trzeźwo i dokładnie wszystko analizować, a potem dyskutować o tym z resztą z Piątki i resztą świata, to ten rajski obraz zaczął bardziej ludzko wyglądać, czyli mieć wady. 


Nadal uważam, że w Belgii jest o wiele bezpieczniej na drogach, niż w Polsce mimo większej ilości, dróg,  kierowców i rowerzystów przypadającej na metr kwadratowy. Chcąc przeprawić się pieszo na drugą stronę ulicy nie trzeba mieć ze sobą zapasu żywności na tydzień, bo kierowcy natychmiast się zatrzymują, tak samo w kwestii jazdy na suwak. Przestrzega się też bardziej ograniczeń prędkości, zakazów czy zasad parkowania i td. 

Ale dziś już wiem, że to nie dlatego, że każdy Belg jest doskonałym kierowcą i superpraworządnym  oraz nadwyraz rozsądnym człowiekiem. O nie nie. "Przeciętny Belg" i "doskonały kierowca" to dwa bardzo odległe terminy. Przyglądamy się z M-Jak-Mężem temu co się dzieje na drodze bardzo dokładnie (takie nowe hobby) i z naszych (i nie tylko naszych) obserwacji wynika, że tu w Belgii ludzie nie umieją jeździć ani nie znają najpodstawowszych przepisów drogowych. 

No ale tak. Babcia 85-letnia, u której pracuję opowiedziała mi, że ona nauczyła się jeździć na ciężarówce taty. Wtedy jeszcze nie było czegoś takiego jak prawo jazdy, bo było mało samochodów, a jak to coś wymyślono, to ci co już wtedy umieli jeździć po prostu ten dokument dostali i już. Ona, ta babcia, nigdy nie uczyła się przepisów ani nie zdawała żadnego egzaminu a jeździ do dziś, jak cała masa jej rówieśników. Tu cywilizacja dotarła ciut wcześniej niż do PL i tu większość 70cio, 80cio,  czy nawet 90latków ma auto i nim jeździ. A jak jeżdżą? Ano normalnie jak to babcia, która już czasem niedowidzi, niedosłyszy, ma spowolnione reakcje itd. Parkują też jak babcia i nawet pewnie nie usłyszą jak w coś przydzwonią... No i dobrze, że jeżdżą, że mogą, że podjadą sobie sami do fryzjera, do lekarza, na zakupy, do knajpki na kawkę z kumoszką, że są niezależni i mogą się cieszyć życiem emeryta.

Ale też każdy wie, że na drodze są te babcie i dziadziusie i że jego babcia i jej dziadek też być może właśnie gdzieś jedzie i zwykle mają to wszyscy na uwadze samemu siadając za kierownicę.

Mają też zapewne na uwadze, że poza babciami i dziadkami w samochodach na drodze jest cała masa rowerzystów. Jeśli ktoś nie był w Belgii czy Holandii być może nawet nie jest sobie  stanie wyobrazić, co tak na prawdę znaczy "masa rowerzystów". Dżinie, mieszkam tu 6 lat i patrzę i niby wiem, a jak byłam ostatnio u Młodej w szkole podczas lekcji i zobaczyłam to morze (dobre kilkaset sztuk) zaparkowanych rowerów (kilka dużych parkowisk widziałam wcześniej, ale puste nie robią wrażenia) to mi szczena na asfalt opadła.... Większość tych rowerzystów pomyka ścieżkami, których też tu jest od groma, ale te ścieżki częso krzyżują się z drogami dla samochodów. Każdy musi mieć świadomość, że gdzieś tam inną albo i tą samą drogą pedałuje jego dziecko, jego rodzic, dziadek, sąsiad, narzeczona i że trzeba uważać na to tałatajswto rowerowe, bo nigdy nie wiadomo, kto ci przed zderzak nagle wyskoczy.

takie jakby selfie... 
Poza tym w Belgii są bardzo kosztowne mandaty. Za pewne wykroczenia (jedno konkretne lub kilka razy pod rząd ten sam przypał) można stracić prawo jazdy - czasem na kilka godzin, innym razem kilka dni, jeszcze innym trzeba zdawać od nowa egzamin, a jeszcze innym otrzymuje się skierowanie na psychotesty, które ponoć nie łatwo jest zaliczyć. Nieprawidłowo zaparkowane auto bardzo szybko ląduje na policyjnym parkingu, z którego czasem nawet się nie opłaca go odbierać, bo koszty tego eksluzywnego parkowiska przekraczają po 2-3 dniach wartość klamota.

Do tego prawie wszędzie już są kamery i inne wynalazki rejestrujące mniej lub bardziej debilne zachowania ludzi, którzy to ludzie potem dostają pozdrowienia z policji z numerem konta do wpłacenia tych stu czy 300€. Uwaga, zagramaniczni też! Jakiś czas temu czytałam o polskim kozaku w Holandii, który się chwalił wszystkim, że systematycznie przejeżdża na czerwonym bo jak ma auto na polskich blachach, guzik mu kto zrobi... Co prawda chwilę trwało, ale w koncu dostał tę fakturę na kilkatysięcy ojro... Może do dziś spłaca, kto wie...? 

Kolejnym ciekawym rozwiązaniem wymuszającym prawidłowe zachowania na drodze są wszechobecne - jak to my nazywamy - spowalniaczki. To skrzynki, słupki i inne cudactwa poustawiane na drodze raz z jednej raz z drugiej strony wymuszjące jazdę slalomem, czyli zatrzymywanie się i przepuszczanie tych z przeciwka, czyli wolną jazdę. Nooo, tyle że niektórzy nie bardzo wiedzą, kto kogo ma przepuścić. Niektórym bynajmniej logiczne się nie wydaje, że zatrzymać się ma ten, co ma przeszkodę po swojej stronie, a ten dziwny obrazek na słupku z czarną i czerwoną strzałką też nie bardzo jest zrozumiały, ot jakaś fikuśna dekoracja czy cóś... Szczególnie jak za kierownicą siedzi starszy pan w garniaku a kierownica przyczepiona jest do puszki zwanej Mercedes. To samo tyczy gównażerii w beemwicach. Oni może i słyszeli że jest coś takiego jak zasady ruchu i kultura na drodze, ale nie wiedzą za bardzo czy to jakaś egzotyczn potrawa czy nazwa związku chemicznego, czy jeszcze jakieś inne coś.

Tak, pod tym względem Belgia i Polska jest taka sama - BMW i Mercedes to nie auta, to stan umysłu. Kolejne niebezpieczne zjawisko to kręcidupki w chujogniotach. Dla niewtajemniczonych: osobnik  zwykle płci męskiej w wieku 30-60 ubrany w czarne (koniecznie czarne niewidoczne w nocy) obcisłe legginsy (coś jak Irek kKrosny, tylko chudziejsze)i takąż koszulkę z kieszenią na plechach, w której ma bidon albo telefon oraz w hełmie na pustej makówie popierdalający jakimś rodzajem kolarki za pierdyliard euro (bez odblasków, czy jakiegokolwiek oświetlenia, które by obciążało rower i nie mógł by gostek popierdalać tak szybko). Kręcidupek koniecznie musi popierdalać środkiem ulicy nawet jak po obu stronach są wycześne, szerokie na 4 metry ścieżki rowerowe. Na każde zwrócenie uwagi gostek reaguje środkowym palcem i innymi tego typu gestami oraz adekwatnym słownictwem. Skurysyństwo i wirus pośród szanujących się rowerzystów. Ostatnio taki jeden mało się we mnie nie wpierdolił, bo jechał jak zwykle po ciemku ubrany na czarno (to chujostwo popierdala ponad 30km/h) i kutafona nie zauważyłam wyjeżdżając z bocznej ścieżki, mimo że zawsze się tam dobrze rozglądam i wyjeżdżam ostrożnie, bo wyjeżdża się na chodniko-ścieżkę dwukierunkową z wąskiej ścieżki wiodącej wedle wysokiego żywopłotu, a jeszcze jakie mamrotanie i pretensje. Bym to kopnęła w tę chudą dupę to by trzy dni z motylkami latał. Znajoma swego czasu mówiła, że jeden taki wjebał się w nastolatkę na pasach. Zmarła w szpitalu...

Poza tymi w/w i paru innymi odchyłami od normy reszta ludzi jest na drodze niebywale (w porównaiu ze znanymi mi polskimi realiami) uprzejmych i spokojnych. I to jest kolejny powód bezpieczeństwa w ruchu ulicznym. Ten ichni spokój i cierpliwość czasem jest aż śmieszna albo wręcz irytująca. A i nadmierna uprzejmość też czasem drażni. Bo gdy tak np zatrzymuję się na skrzyżowaniu, by przepuścić kierowców z prawej, to taki Jos z prawej też się zatrzymie hamując cały ruch, bo chce pokazać, że jest uprzejmy dla rowerzystów. (facepalm) Zatrzyma się też przed ścieżką rowerową, na której są odwrócone trójkąty mówiące mi ustąp przejazdu, nawet jak wyraźnie widzi, że specjalnie kuźwa zwolniłam by debil jeden z drugim przejechał i mogłam bez zatrzymywania jechać dalej (nawet nie wiecie, jak mnie to wkurza!). 

A jak są światła to na czerwonym Belgowie się spokojnie zatrzymają, po czym gapią przez okna, dłubią w zębach, rozmawiają z pasażerem, gdy takiego wiozą (bo Polak to od razu nerwa przy byle zwolnieniu ruchu - już kurwy lecą, tupanie nogą, walenie w kierownicę i różne inne typowo polskie reakcje znane mi bardzo dobrze z racji posiadnia polskiego małżonka haha). No i potem światło się zmienia na zielone... Polak ruszy z kopyta. Belg będzie chwilę się spokojnie zastanawiał, czy możliwe, że będzie jeszcze bardziej zielone, czy może to już trzeba jechać. Zanim ruszy już jest żółte, ale co tam - się poczeka... Luzik. 

Kolejny powód w miarę bezpiecznego i szybkiego przemieszcania się z miejsca na miejsce w BE jest niesamowita sieć autostrad a także ogromna ilość wąskich, ale licznych polnych (ale betonowych czy asfaltowych) dróżek na wioskach. Oczywiście wiejskie dróżki trzeba znać dobrze, by niemi jeździć, bo dla nawigacji droga to droga, toto nie wie czy tam nie chodzą krowy albo nie trzeba się przedzierać przez jakieś chaszcze rysujące samochód do gołej blachy. Jeszcze ci powie "trzymaj się prawej strony" jak cudem już jest w ogóle trzymać się drogi nie wypadając z żadnej strony w błoto na poboczu albo rów...

Ważny jest też system kanałów, którymi transportuje się sporo towarów oraz pociągi, co zdecydowanie zmniejsza ilośc tirów na drogach. Pozostałe też pomykają autostradami a nie pchają się na wioski bez potrzeby.


Z Małżonkiem doszliśmy jakiś czas temu do wniosku, że jakby nie te mandaty, te spowalniaczki i ten belgijski luz to tu by się ludzie w dzień powybijali biorąc pod uwagę ilość (i jakość, szybkość) aut, rowerów i całej reszty potencjanych uczestników ruchu. 

Ale zapewniam Was, że i tu bezmózgich czubów nie brakuje. Wyprzedzanie na trzeciego, zajeżdżanie drogi i takie tam. Ja nawet myślę, czy nie skombinować sobie takich kolczastych naćwiekowanych rękawiczek na rower, żeby głaskać nimi wszystkie zajeżdżające mi nagle drogę samochody. Ostatnio pomykam sobie spokojnie przez wioskę o dużym natężeniu ruchu. Godziny szczytu. Widzę kątem oka, że ktoś mnie wyprzedza. Okej. Wolno mu. A ten jeb - zajeżdża mi drogę by wjechać w swoją bramę. Noż kurwa, serio? Zbawiło by go te dwie sekundy, bo dłużej by za mną nie jechał przecież. Kupię sobie takie rękawiczki albo mini maczugę, serio.

Nie dawno u nas suszyli (robią to ostatnimi czasy systematycznie, tak samo jak kontrole trzeźwości) to zabrali kilkanaście praw jazdy, a rekordzista popierdalał 200 tam, gdzie jest do 50. Tak że tak.

A i podejście do tematu policmajstrów identyko jak w Polszy. Swój nie zatrzymie ani nie wlepi mandatu za parkowanie na przejściu dla pieszych czy za jazdę pod wpływem, ale na obcych się uważa. Ostrzeżenia przed suszarkami i kontrolami trzeźwości widuję systematycznie na grupie fb mieszkańców gminy. Sąsiadka - widziałam - ma też jakąś appkę do tego typu rzeczy. W Polsce są miśki, tu jest jest Mega Mindy (to taki naiwny film dla dzieci o policjantce-superbohaterze). 


A Wy pamiętajcie by nie plątać się w czarnym odzieniu po ulicy po nocy, nie wstydźcie sie światełek i odblasków i bądźcie mili oraz wyrozumiali dla innych uczestników ruchu, bo każdy , KAŻDY - także ja czy TY - od czasu do czasu coś odpierdoli na drodze czy w innym miejscu, bo jesteśby tylko ludźmi.