Dziś 11 sierpnia, czyli ciągle lato, a my dziś włączyliśmy ogrzewanie, bo po pierwsze zimno - na zewnątrz całe 13 stopni, po drugie mokro (jak to w Belgii) a pranie trzeba gdzieś wysuszyć. Suszarki ciągle się nie dorobiliśmy. Może w grudniu się uda kupić nową praleczkę i suszareczkę. Nasza pralka co prawda pierze, ale tylko na jednym programie i to skróconym, bo już na pełnym dostaje świra. Wygląda na to, że programator diabli wzięli (i nie chcą oddać). Nic to, zbieramy eko czeki i może uda się kupić nowy sprzęt przy końcoworocznych (noworocznych?) wyprzedażach. Na szczęście do pracy jeżdżę taksówką (czytaj: M mnie wozi bo ma urlop), bo po 4 godzinach tańców z mopem czuję jakby mi dupa miała odpaść, tak mnie w plecach łupie. Smaruję jakimś żelem poleconym przez aptekarkę i czekam aż w końcu przejdzie. W ramach terapii postanowiłam sobie posiedzieć i popisać głupot na moim blogu, co też niniejszym czynię.
Wrócę jeszcze do naszej wycieczki do PL. Opowiem dziś o różnych rzeczach, które nas tam zaskoczyły, zdziwiły, zirytowały lub rozbawiły. Może to się komuś wydać dziwne, ale przez 2 lata od wielu rzeczy człowiek jest w stanie odwyknąć lub przywyknąć do innych i potem nie może się nadziwić, że wcześniej tego czy tamtego nie zauważał, że mu nie przeszkadzało... Przez 2 lata trochę się też zmieniło w PL i to zwykle miło zaskakuje, bo zmiany częstokroć są na lepsze...
Zacznę od anegdotki o foce, dzięki której na dobre w naszym domu przyjęło się nowe powiedzenie.
Podczas wizyty u ciotki nasza Młoda w pewnym momencie się obraziła na mnie i na ciotkę, bo się zaczęłyśmy podśmiewać z niej, iż się zesikała w majty, doskonale wiedząc, że spodenki są mokre bo usiadła na mokrej trampolinie. Obraziła się, więc wlazła do domku nad zjeżdżalnią i siedziała tam warcząc na każdego, kto się był zbliżał do rzeczonego miejsca.
Nikt się tym nie przejmował jednak i po chwili zapomniałyśmy, że ona tam siedzi. Do chwili, gdy kuzynka Bibi przybiegła z pytaniem jaką i skąd ma Młoda fokę?
- No darła się na mnie, że nie mogę tam wchodzić i mówiła, że ma jakąś fokę...
Chodziło oczywiście o "FOCHA". Młoda miała przecież wielkiego focha, o czym nie wahała się wszystkich głośno informować.
Od tego momentu w domu miewamy więc foki od czasu do czasu.
Obserwując reakcje Młodego na polskie jedzenie doszliśmy do wniosku, że obcokrajowcom pewnie tak samo smakuje polskie jedzenie jak nam smakowało na początku żarcie w BE. Tyle tylko, że my egoistycznie myśleliśmy, że polskie produkty i polska kuchnia zwyczajnie lepsza jest niż w innych krajach... Nie mówcie, że wy tak nie myślicie? Ale figa, wszystko kwestia wychowania swoich kubków smakowych. Nasze wychowały się na polskim żarełku i polskie smaki uważały za naturalne i właściwe. Młody, gdy przeprowadziliśmy się do Belgii, jeszcze odżywiał się głównie kaszą z butli i bardziej dorosłych smaków uczył swoje kubki smakowe na żarełku tutejszym. I co w związku z tym? To, że polskie jedzenie uznał za niedobre!
Z wielką radością pogonił pierwszego dnia z babcią "robić mleko". Wieczorem pojechał z wujkiem kosić trawę i ładował ją z wielką radością i zaangażowaniem na przyczepkę, a rano pomagał babci nakładać trawy do żłobu krowy Mućki. Przyglądał się bacznie, jak babcia doi mleko i jak nalewa je kotom do miski. Sam też chciał spróbować i fuj, świeże mleko okazało się niedobre. Niesmaczne było też kakao z prawdziwego wiejskiego mleka. Babcia musiała pójść do sklepu po mleko w kartonie. To na szczęście było okej. Chleb ocenił już po wyglądzie - nie, tego nie będę jadł. I nawet nie spróbował. Ponadto niedobre okazały się też polskie wędliny. O tym przekonaliśmy się już w hotelu, gdzie wybrał sobie sam wędlinę najbardziej odpowiadającą z wyglądu tej, którą lubi w BE. I była niedobra. Poszłam nawet do polskiego Lidla i kupiłam wędlinę tej samej niemieckiej firmy, której kupujemy w BE. Niestety produkty na polski rynek widocznie robione są inaczej, niż na belgijski, bo nie smakują tak samo. Na szczęście w PL mają takie same maślane bułeczki jak w BE i czekolada do smarowania ma podobny smak, więc tymi bułeczkami żyło nasze dziecko przez pierwsze dni. Smażyłam też naleśniki na śniadanie, które jadł oczywiście z ulubionym kakao - jak w domu. Paróweczki z lidla też nadawały się do jedzenia, bo inne już nie koniecznie. Po kilku dniach zaczął próbować innych rzeczy i zaczął normalnie jeść. Nie wszystko oczywiście, ale już nie żył jedną bułeczką na dzień.
Jak już jesteśmy u babci i dziadka, czyli u moich rodziców to muszę napisać po raz kolejny, że pieniądze - wbrew temu co mówią przysłowia - mają duże znaczenie w życiu. Od jakiegoś czasu moja mama dostaje emeryturę, nie są to kokosy, ale wie, że co miesiąc dostanie te kilkaset złotych. Do niedawna żyła z dnia na dzień, nie wiedząc, za co kupi jutro chleb (oczywiście taki z poprzedniego dnia, bo świeży był za drogi), skąd wziąć na proszek do prania, bo właśnie się kończy i tak by można wymieniać godzinami. Każdy wie, ile rzeczy potrzebujemy każdego dnia, by nie umrzeć z głodu i nie zarosnąć brudem. Wyobrażacie sobie życie bez stałego dochodu? Pewnie spytacie dlaczego mama nie pracowała? Bo kiedyś w innych czasach musiała wybrać - praca czy gospodarstwo. Wybrała gospodarstwo, bo wtedy się opłacało być rolnikiem nawet na malutkim gospodarstwie, no a my byliśmy mali i na rolnictwie nie trzeba było myśleć, co zrobić z dzieckiem - zabiera się je w pole i tyle. Czasy niestety się zmieniły na gorsze i życie w małym gospodarstwie stało się zwykłą udręką - za co się człowiek nie zabrał, wszystko gówno - albo grad czy powódź zniszczyła albo zajebisty rząd polski sprowadził produkt z zagranicy, bo po taniej, a rolnik musiał sprzedać taniej niż go kosztowało wyhodowanie danej rzeczy lub zwyczajnie wywalić na gnój. Co kogo obchodziło, że ludzie zostawali bez grosza przy duszy... a tu opał na zimę, jedzenie, środki czystości (na polu nie wszystko urośnie), rachunki, no a jakieś nawozy, opryski, paliwo, naprawy sprzętu? Dupa. Jeśli do tego dochodzą poważne problemy ze zdrowiem, robi się bardzo źle... Ale robota sama się nie zrobi, w końcu coś jeść trzeba, dlatego rodzice mają do dziś ma krowę i sadzą warzywa. Moi rodzice nie są jedynymi, którzy każdego dnia muszą kombinować, jak przeżyć następny dzień, żeby jakoś związać koniec z końcem.
|
maszyny z czasów, gdy się opłacało być rolnikiem |
Czy wiecie ilu ludzi w mojej dawnej okolicy nie ma zimą co do pieca włożyć? Baaaardzo wielu. Niektórzy wycięli całe swoje sady, spalili meble, palą zbożem, czasem nawet plastikami próbują się ratować przed zamarznięciem. Ale kogo to obchodzi? W moim domu rodzinnym wcale nie lepiej było. Może właśnie dlatego tak bardzo źle mi się Polska kojarzy i nie zamierzam nigdy tam wracać, jeśli nie będę musieć. Mój tata pracował (po zawale już nie może), ale co to jedna licha wypłata na 4 osoby? Bracia często siedzą na bezrobociu, bo w Polsce B znaleźć pracę na dłużej niż kilka miesięcy to wielka sztuka, a już legalną prawie cud... Teraz np brat ma dobrą pracę, ale nie wie, czy za miesiąc jeszcze będzie pracował, być może znowu będzie siedział w domu kilka miesięcy czekając aż firma dostanie nowe zlecenie, bo to Polska właśnie.
Dziś mama ma emeryturę. Wymieniła więc po trochu okna w domu, zyskując tym samym wiele ciepła zimą. Pamiętam takie dni, że rano musiałam zbierać szufelką śnieg z dywanu, bo w nocy nawiało. Nie raz było tego pełne wiadro. W moim pokoju było zwykle 5-15 stopni zimą mimo ciepłych kaloryferów. Fajnie nie? Jako że zmarzluch jestem spałam w dresach i skarpetach, na kołdrę wrzucałam ze dwa koce. Luzik. Dziś nie wieje do domu. Mama ma też pieniądze na węgiel - niewiele, ale choć odrobinę kupi. Kupiła też płytki do łazienki, o których marzyliśmy latami. I kilka jeszcze innych rzeczy wymienili. Te kilka złotych miesięcznie, ale można spełniać swoje małe marzenia, wreszcie można coś kupić dla siebie i dla domu. Bo co z tego, że moi rodzice i rodzeństwo umieją prawie wszystko sami zrobić i pomalować, i płytki ułożyć, i pospawać, i poskręcać, i uszyć jak bez materiałów niczego przecież zrobić się nie da, a z pustego i Salomon nie naleje. Dlatego stały dochód, nawet niewielki, może dać poczucie stabilizacji i normalności - to,czego nie mieli, nie mieliśmy przez ostatnie lata. Ja swoje szczęście znalazłam tutaj i tutaj zamierzam póki co zostać. Jednak mam nadzieję, że i w mojej ojczyźnie, ze szczególnym uwzględnieniem mojego domu rodzinnego, też powoli wszystko będzie zmierzać ku normalności, że będzie lepiej i lepiej, że moi rodzice i rodzeństwo też w końcu dostaną szansę spokojnego i stabilnego życia. Bo jeszcze dużo trzeba. W moim rodzinnym domu ciągle nie ma ciepłej wody w kranie. Znaczy jest, jak ktoś zapali w piecu odpowiednio wcześniej. Jak ma czym zapalić, bo to nie tak hop siup. Jak tam nocowaliśmy, mama starała się co dzień palić w piecu, żeby marnotrawnej córce i wnukowi dogodzić, bo matki już tak mają. Młody jej nawet asystował, wypytując o każdy dziwny przedmiot znajdujący się w piwnicy. Drzwi do wędzarni były wielce intrygujące, ale jak babcia powiedziała, że tam się piecze świnki, żeby je zjeść, to mu się nie bardzo spodobało, no bo co innego szynka na stole, a co innego obraz słodkiej różowej świnki w ogniu, jaki to obraz niewątpliwie musiał mieć Młody w swojej małej główce. W dniu powszednim ciepłej wody u nas jednak nie było (i nie ma). Trzeba było sobie w garnku na kuchence nagrzać i sobie wlać do wanny. Ja jako leniwa istota często myłam się w lodowatej. Kiedyś zmierzyliśmy termometrem - 2 stopnie Celsjusza, bo to woda ze studni (hydrofor ją ładuje w rury). Kwestia przyzwyczajenia, ale dziś kąpię się w gorącej i nie wyobrażam sobie powrotu do lodowca brrr. Do dobrego się człowiek bardzo szybko przyzwyczaja. Zimno jest dziś moim wrogiem numer jeden. Wymarzłam się w pracy przez 14 lat chyba wystarczająco (w bibliotece temperatura była taka jak na zewnątrz, zimą siedziałam po 4-8 godzin w 3 swetrach, rękawiczkach i kurtce, starałam się niczego nie pić, bo toalety były w piwnicy, nie było ciepłej wody, więc lepiej jak nie chciało się siku hehe). Dlatego dziś przy temperaturze 13 stopni na zewnątrz nie waham się włączać ogrzewania. Dopóki mogę, to zamierzam korzystać z ciepła.
Do tego tematu pewnie jeszcze nie raz wrócę, ale teraz z innej beczki.
Niezły ubaw mieliśmy bowiem podczas poruszania się po polskich drogach. Nie mogę o tym więc nie wspomnieć.
Okazuje się, że nawigacja zagraniczna nie ogarnia polskich realiów. Na autostradzie jeszcze sobie radzi, ale poza nią pożalsięboże.
Taka sytuacja: jedziemy sobie. Wracamy do domu kierując się z Rzeszowszczyzny na autostradę A2 (taką mieliśmy fantazję, nie wam wnikać dlaczego nie A4). Mamy to szczęście, że nie spaliśmy w szkole na geografii i znamy z grubsza mapę Polski, więc dojechaliśmy bez większych problemów tam, gdzie chcieliśmy. Obcokrajowcom jednak z całego serca współczuję podróży po naszym skądinąd pięknym kraju.
Po pierwsze nawigacja. Najwyraźniej Polska nie uważa za słuszne informowanie świata o nowo wybudowanych drogach. W naszym suzuki mamy aktualne mapy także na Europę Wschodnią, w Belgii znajdują każdą ścieżkę, ale w Polsce ta nawigacja jest zupełnie nieprzydatna.
Jedziemy sobie, jedziemy. Droga przed nami jak marzenie, nowiutka, szeroka, gładki asfalcik, no po prostu pierwsza klasa... A gps mówi: jesteś w lesie! Uwieczniłam to na fotografii, bo nikt by nie uwierzył. Proszę:
|
dróżka cycuś glancuś, a na mapie las :-) |
Po drugie w PL nie ma drogowskazów. Jeden na 100 km to moim nader skromnym zdaniem ociupinkę za mało. Jedziesz i jedziesz i nie wiesz, gdzie jesteś ani dokąd zmierzasz. Jeździmy po Belgii, zjeżdżaliśmy z autostrady w Niemczech i w tych krajach można poruszać się bez nawigacji, bo co kawałek są tablice informacyjne i drogowskazy. To bardzo ułatwia życie. W PL informacje o kierunkach są tylko na wielkich skrzyżowaniach.
|
jesteśmy w lesie, ale droga nie jest fatamorganą, choć gps uważał inaczej |
Po_trzecie brak poboczy, chodników i ścieżek rowerowych.
Żal mi było tych ludzi, którzy wracając ze sklepu ze świeżym pieczywem w siatce musieli wchodzić co chwilę w mokrą od rosy trawę i to praktycznie do rowu, gdy przejeżdżały samochody, czyli co kilka kroków. No chore, żeby przy ruchliwej drodze nie było nawet głupiego pobocza, o chodniku już nawet nie mówię. Pod tym względem Podkarpacie właśnie nas miło zaskoczyło. W ciągu ostatnich 2 lat wybudowano wiele chodników, szczególnie w pobliżach szkół przy ruchliwych drogach, gdzie było wcześniej masę wypadków. No ale niestety nie wszyscy włodarze dbają o swoich mieszkańców. W niektórych województwach drogi są tragiczne.
|
przystanek autobusowy - zero zatoczki, zero chodnika z żadnej strony - szczyt bezpieczeństwa i komfortu |
|
zero chodnika, zero ścieżki rowerowej, duży ruch - takimi drogami dzieci chodzą i jeżdżą rowerami do szkół |
|
tu chęci jak widać były tylko pewnie kasy zabrakło lub kury sołtysa kostkę wydziobały |
|
podwójna ciągła, ale jedź tu kilometrami za rowerem czy jakimś pierdzikółkiem |
|
tu już nawet pobocza nie ma, tylko rów i tak dobrze, że wykoszone |
Co jeszcze mnie bardzo irytowało jeśli idzie o drogi? REKLAMY! To jest jakaś tragikomedia. Po pierwsze nieestetycznie wygląda. Kurde, ohydnie, obrzydliwie, paskudnie, syfiasto. Widziałam kilka fantastycznych ogrodów, zdrowe, piękne, fikuśnie przycięte krzewy, elegancko skoszona, zadbana trawka, śliczne rabatki z cudnymi kwiatami, gustowne kute ogrodzenie... a na nim WIELKIE OBLEŚNE SPŁOWIAŁE BANERY reklamujące jakieś debilne usługi czy produkty. No Jessu, ludzie, jak można tak spieprzyć dobrą robotę jakąś starą ścierą?! No nie wiem, czy ludzie może za pieniądze otrzymane za zawieszenie tego badziewia na płocie se te ogródki porobili czy o co chodzi? No bo kto normalny da sobie coś takiego na ogrodzeniu za duże pieniądze (kute ogrodzenia raczej do tanich nie należą) zawiesić? Nie udało mi się zrobić zdjęcia z samochodu niestety, ale to zwyczajnie rani oczy taki widok. No, przynajmniej mojej artystycznej z natury duszy. Może właściciele rzeczonych posesji uważają takie połączenie za ładne?
No ale te reklamy wiszą nie tylko na płotach, one są wszędzie. Rozmieszczone bez ładu i składu, nie ma w tym jakiegokolwiek sensu czy logiki, jedna zasłania lub przeczy drugiej. Jest ich tyle, że nawet będąc pasażerem nie jest człowiek ich w stanie wszystkich ogarnąć. Próbowałam!
U nas w Be tablice czy reklamy są głównie w pobliżu reklamowanego miejsca. Jak widzimy tablicę "MYJNIA SAMOCHODOWA" to znaczy że właśnie taką mijamy. Jeśli świeci nam w oczy kolorowa nazwa sklepu, to znaczy że w pobliżu taki się znajduje. Na pewno nie ma tak nasrane tych banerów i tablic jak w PL. Ja uważam że to jest wręcz niebezpieczne. Czasem w tym gąszczu reklam giną bowiem znaki drogowe, ważne tablice informacyjne czy drogowskazy. Nie dużo też trzeba, by kierowca zainteresował się reklamą i stracił panowanie nad pojazdem.
|
pomyślałby kto że w krzakach przy drodze można kupić wózek lub wóz |
|
tuje lepiej wyglądają bez szmat |
Na koniec dzisiejszego wpisu powiem o jeszcze jednej rzeczy, na którą zwróciłam uwagę obserwując świat przez szyby samochodu. Kontrasty.
Lubię obserwować świat. Czasem pewne szczegóły dają mi do myślenia. Tak się dzieje, gdy patrzę na polskie domy. Przejechaliśmy całą Polskę od zachodu na wschód. Oczywiście przy autostradzie nie ma czego oglądać - ekrany i inne tam ściany lub wiadukty stanowią dosyć monotonny krajobraz. Jednak większą część drogi pokonaliśmy zwykłymi drogami i dróżkami wiejskimi. Przy tych ostatnich zauważyłam właśnie te wielkie kontrasty pokazujące - moim zdaniem - wielkie różnice pomiędzy ludźmi jeśli idzie o poziom życia.
Widziałam wiele pięknych domów i ogrodów, na niektórych wręcz widać duży pieniądz - wielkość, architektura, użyte materiały - no, po prostu widać, że biedny tego nie postawił. Sporo jest starych domów odnowionych, sporo nowych ładnych, pewnie przytulnych, ale po prostu zwyczajnych i to wszystko cieszy, bo widać, że ludzie jakoś żyją, że budują, remontują, odnawiają, czyli ich stać. Wielu pewnie zasuwa na ten dobrobyt na obczyźnie i to latami, nie widując najbliżej rodziny przez całe miesiące, czyli płacąc być może więcej niż to wszystko jest warte, no ale nie mnie to oceniać, jak ktoś dom postawił, ważne że stoi. Jednak pomiędzy tymi nowymi domami, pośród tego dowodu powodzenia i sukcesu widać biedę, biedusię polską. Widziałam wiele starych drewnianych domów, oblezionych z farby, pochylonych, podpartych kijami, z licho wyglądającymi dachami, z zarośniętymi ogrodami i sadami. Nawet wpierw myślałam, że nie zamieszkane. Dopóki nie zaczęłam przyglądać się lepiej: firanki i pelargonie w oknach, koty na progu, na sznurze pomiędzy starymi jabłoniami jakieś ubrania, wydeptana do domu ścieżka... Czyli ktoś mieszka jednak. Były też domy nowsze, murowane, ale w równie opłakanym stanie. Po rozmowach z ludźmi wiem zaś, że wiele z tych pięknych domów, które mi się podobały stoi od lat pusta, tylko ktoś czasem przychodzi wykosić trawę, wywietrzyć. Gdy przyjrzymy się lepiej, zauważymy, że niektóre są tylko z pozoru zadbane - w rzeczywistości to zwykłe opuszczone domiszcza, niektóre już się nawet po trochu walą. W niektórych nikt nigdy nie zamieszkał, bo ich właściciele budowali je na odległość, z zagranicy i nie mają zamiaru wracać, bo nie ma do czego - brak pracy, perspektyw. Ot rzeczywistość.
Tak więc na pierwszy rzut oka wszystko jest coraz piękniejsze, a po bliższym przyjrzeniu się, robi się czasem niesfojo i dziwnie smutno, bo niby wszyscy są równi, ale niektórzy równiejsi...