Pokazywanie postów oznaczonych etykietą schronisko dla zwierząt. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą schronisko dla zwierząt. Pokaż wszystkie posty

27 lipca 2024

Znowu kroplówka i zastrzyk, czyli czwarty tydzien wakacji w świecie po raku.

 Wracając od swoich podopiecznych w sobotni wieczór Młoda znalazła na ulicy gołębia potrąconego przez samochód. Przyniosła go do domu ze łzami w oczach mówiąc, że nawet jak ma za chwilę umrzeć, to lepiej by umarł w spokoju, niż by leżał przerażony na ulicy czekając na śmierć pod kołami kolejnego samochodu... Włożyłyśmy go do pudełka i zostawiłyśmy w kanciapie w ciemności zakazując tam wszystkim w tym sobie wchodzić, by ptaszyny nie stresować bez potrzeby. W niedzielny poranek od razu zajrzalam tam. Gołąb żył. Chodził nawet trochę po pudełku, więc jak tylko otworzyli schronisko, wsiadłyśmy na skuter i zawiozłyśmy ptaszynę tam, gdzie wiedzą, jak należy się zajmować poszkodowanymi ptakami, gdzie może dostać właściwą opiekę, leki, środki przeciwbólowe albo i eutanazję, gdyby się okazało, że jest gorzej niż się wydaje... Otrzymałyśmy jak zwykle numerek i za jakis czas sprawdzimy na pewno, co stało się z tą znajdą. Czy przeżył i został wypuszczony, czy nie miał tyle szczęścia.

A ty Człowieku zwolnij i się zatrzymaj, gdy widzisz stworzenie na ulicy! Pamiętaj, to ważne!


Schronisko dla ptaków i dzikich zwierząt 


W niedzielę, jak już zapewne widzieliście w poprzednim poście, wybrałam się z Młodą do stolicy. Nie była to planowana wycieczka. Rano zaczęłam gotować barszczyk z kiszonych ogórków. Po chwili zjawiła się Młoda i mówię jej, że miałam iść do sklepu, ale mi się nie chce, a ona na to, że przecież święto narodowe, to sklepy  mogą być nieczynne. Mogła mieć rację, no i to świetne usprawiedliwienie, by nie iść do tego sklepu. Nienawidzę chodzić do sklepu...

Wtedy mi się przypomniało, że znowu, już kolejny rok z rzędu, miałam pojechać zobaczyć w końcu tę paradę wojskową i znowu zapomniałam. 

Mgnienie oka i kilka słów później jednak doszłyśmy z Młodą do wniosku, że przecież jeszcze zdążymy, bo impreza dopiero o szesnastej się zaczyna. Ja dokończyłam więc spokojnie obiad, a dziewczyny poszły do zwierzaków. Najstarsza nie wyraziła chęci odwiedzania Brukseli, więc ja z Młodą pojechałam skuterem na dworzec, a stamtąd oczywiście dalej pociągiem do stolicy.

Obejrzałyśmy defiladę i poszłyśmy zobaczyć na kermis (jarmark) odbywający się w innej części miasta. Było kilka atrakcji, na których miałyśmy ochotę się przejechać, ale taka byłam głodna i nogi mnie tak okropnie bolały od stania na paradzie i potem maszerowania przez miasto, że najpierw musiałyśmy coś zjeść i posiedzieć. Na kermisie za bardzo cuchnęło no i usiąść nie było gdzie, a w tamtej "arabskiej" dzielnicy do knajp lepiej nie wchodzić z powodów wielu. Jako że nogi mi już nie działały, postanowiłyśmy skorzystać z metra i udać się do centrum. Poszłyśmy do sprawdzonego KFC w pobliżu Dworca Północnego. Bruksela nie jest dla nas przyjaznym miastem i nie bardzo lubimy tam jeść, ale czasem trzeba. 

kermisowa atrakcja… pisało, że to ma 70m 🤯😬 


Potem nie chciało nam się już wracać na kermis. Stwierdziłyśmy, że lepiej wybrać się któregoś dnia do któregoś parku rozrywki i wydziczeć się cały dzień za te same pieniądze na lepszych atrakcjach. Chciałyśmy jeszcze bardzo zobaczyć pokaz fajerwerków i dronów, ale po dłuższym namyśle i szwendaniu się po mieście doszłyśmy jednak do wniosku, że nie da rady, bo ostatni pociąg mamy coś koło 23, a pokazu nie ma się raczej co wcześniej spodziewać. GÓWNO! Powiedziałam, że mogłyśmy jechać skuterem do Brukseli, ale Młoda słusznie uznała, że powrót skuterem z miasta po ciemku to jednak nie dla mnie, bo stara jestem i źle widzę po zmroku. Co innego przejechać 5 kilometrów polnymi pustymi drogami, a co innego głównymi.

Szwendając się po mieście oczywiście zwracałyśmy jak zwykle uwagi na szczegóły, ładne i brzydkie, intrygujące, ciekawe, dziwne drobiazgi, na ludzi, na zwierzęta, śmieci i co tam się przed oczy nawinęło.

Zwracam uwagę na to jak ludzie w stolicy są ubrani. Niektóre szaty są przepiękne 🤩 



Wlazłam zajrzeć do jakiegoś kościoła. Młoda powiedziała, że diabeł jej nie pozwala i woli zostać na zewnątrz, gdzie szybko spostrzegła na murze bazgroł po naszemu, który nas ubawił. 



Ja weszłam jednak się rozejrzeć, bo lubię się rozglądać w kościołach, gdyż czasem różne ciekawe rzeczy tam się spotyka. Tym razem też się nie zawiodłam. Jak zobaczyłam co tam jest, od razu wróciłam po Młodą, by jej powiedzieć, że diabeł już tam był, więc i ona musi wejść koniecznie, bo tego nie można nie zobaczyć. Weszła z ociąganiem, bo ona na prawdę nie lubi kościołów, ale miałam rację - huśtawki w kościele jej się spodobały. Młoda powiedziała, bym się pobujała dla Jezusa, a ona mi zrobi zdjęcie, co też i uczyniłam haha. 


Poszłyśmy też obejrzeć, czy Janneke sika, bo Młoda mówiła, że jak nie dawno była z Najstarszą w Brukseli, to nie sikała. Janneke, Młoda to może i sikała, nie wiem. 

Tym razem Janneke sikała i to, Panie,  na tle belgijskiej flagi. Skoro już odwiedziłyśmy sikającą dziewczynkę to i  poszłyśmy zobaczyć, w co jest ubrany sikający chłopiec...



 Tam jak zwykle pełno turystów... Ludzie ściągają z całego świata, by zobaczyć lejącego bezustannie kurdupla. Jest moc w tej małej figurce. 



Przez chwilę podziwiałyśmy też dorożki bez koni. Jeden woźnica nawet nam pomachał, gdy zobaczył, że go fotografujemy. Chwaliłyśmy ten pomysł, bo najwyższy czas, by zaprzestano biedne konie wykorzystywać, aby leniwym bogatym durniom dupy woziły, jakby sami nóg nie mieli.




zmierzchało…

te drzwi… 😍🤩

zbliżenie na drzwi




jakaś knajpka w Centrum

Do domu dotarłyśmy trochę przed północą, a mądry zegarek pokazał, że zrobiłam tego dnia ponad 20 tysięcy kroków. I bez urządzenia bym wiedziała, że w chuj, bo kostki już przestrasznie mnie bolały.

Kolejnego dnia miałam dłużej pospać, choć do siódmej, ale oczywiście, że obudziłam się o 5.30, bo mój mózg uważa, że to najlepsza pora na budzenie się i nic go nie obchodzi, co ja tam sobie planuję. Wstałam zatem i poszłam przynieść świeżej trawy dla naszych Pięknych Świń. 

czcigodna stopa naszej Pięknej Świni


Młoda wstała chwilę później, bo musiała iść do "swoich" zwierząt. Niedzielnego wieczora zastąpiła ją Starsza Siostra... I tu muszę dodać, że dumna jestem z Najstarszej, bo ze wszystkim świetnie sobie poradziła. W domu też wszystko poogarniała, tzn kury zamknęła, pochowała karmniki (chowamy, żeby szczury nocą nie zeżerały", pozamykała okna i drzwi, poazciagała zasłony i pogasiła światła. Może ktoś powie, co to za wielki wyczyn niby dla panny w tym wieku, ale dla nas jest to ważna rzecz. Autyzm i ADHD utrudnia bowiem czasem funkjonowanie niesamowicie. U Najstarszej wiele umiejętności podstawowych pojawiło o lata później niż u przeciętniaka (choć niektóre umiejętności pojawiły się o lata wcześniej, a niektórych przeciętniacy nigdy mieć nie będą). Dlatego jestem dziś dumna z Mojej Najstarszej Córki i cieszę się z całego serca, kiedy odkrywam, że doskonale radzi sobie z kolejnymi, takimi czy innymi zajęciami. To bardzo dobrze wróży na przyszłość.

W tym tygodniu znowu musiałam odwiedzić szpital, by odebrać kolejną kroplówkę Zomety. Pogoda mi się udała, więc Tośką sobie pyrknęłam. To wszak tylko kilkanaście kilometrów. 

Następnego dnia z kolei byłam u lekarki rodzinnej po zastrzyk Decapeptylu. Teraz mój czas odliczają te cholerne medykamenty. Co pół roku Zometa, co miesiąc Decapeptyl, codziennie Femara. A i jeszcze co 3 miesiące płukanie portu i badanie krwi. Co roku mammografia i usg… I tak się świat teraz kręci w pobliżu lekarzy i lekarstw. 

Mam wrażenie, że co miesiąc to skutki uboczne są intensywniejsze. Może to tylko złudzenie. Może zwyczajnie bardziej je odczuwam, bo już mam tego dość 😩. Tym razem to jeszcze te dwa pierony zbiegły się w czasie. Zmęczenie w każdym razie było… JEST CIĄGLE sakruckie.







Cały kolejny odpoczywałam, bo byłam wyczerpana. Nie byłam w stanie nic, ale to kompletnie nic robić. Nawet spacer wydawał się ponad moje siły. Coś tam napisałam, coś tam poczytałam…

Obejrzałam też Akademię Pana Kleksa. 

Zobaczywszy reklamę tego na Netflixie, pomyślałam, że komuś się coś potentegowało, bo jaka Ada, skoro w Akademii przecież tylko chłopcy byli… A to, Panie, jest kontynuacja TAMTEJ Akademii Pana Kleksa. Taka jakby polska wersja Harrego Pottera… Jako, że stara jestem, trudno mi oceniać fajność tej bajki, ale mnie tam się podobało. 



W piątek rano udało mi się nawet posprzątać pokój Młodego. Nie było tam jakoś specjalnie dużo roboty, bo on nawet to ogarnia systematycznie, czasem z moją lub Małżonka pomocą, ale korzystając z jego nieobecności wyprałam kołdrę, niektóre maskotki, dywanik i potem to trzeba było na miejsca poukładać… A potem musiałam się położyć, bo mnie wykończyły te proste banalne zwyczajnie nawet lekko nie męczące zajęcia. 

Próbowałam spać na hamaku w ogrodzie korzystając ze słońca wyglądającego czasami zza chmur i napawając się świergotem ptaków, szumem naszej brzozy i cipkaniem naszych kurcaczków, ale gdzie tam.  Sąsiadka cały ten czas darła się na psa, a pies szczekał. A mnie mało szlag nie trafił, bo co oczy mi się zamykać zaczynały, to znowu wrzask. Znaczy ciągle (robi to całe dnie, dlatego to jest teraz takie irytujace)imię suki wykrzykiwała ze złością, bo pewnie na nią skakała. I dobrze jej tak! 

Już któryś raz się skarżyła, że suka na nią ciagle skacze, a ona biedna chora i wszystko ją boli, że pies drapie, że jest nieposłuszny, że nakopał pełno wielkich dziur w ogrodzie i wszystko niszczy… A ja jedyne, co mam wtedy ochotę, powiedzieć, to „jebnij się w ten głupi łeb, kretynko!”. 

Jeszcze jojczyć będzie, jakby mnie jej debilizm obchodził. No boż kurwa! Miała kretynka 2 koty i 2 wielkie psy, gdy zachorowała… To było z 5 la temu. Ma poważne problemy ze stawami, nerwami, mięśniami. Non stop ma jakieś badania, zabiegi, operacje, terapie. Nie pracuje od lat. Opieka społeczna pomaga jej cały czas… W międzyczasie tamte oba psy umarły, bo były stare. I co ona schorowana baba bez pracy i dochodu robi? Bierze kolejne dwa wielkie psy! Mało tego, dziś ona ma już 7 kotów, które sobie przygarnęła. Bo może. Bo kto głupiemu zabroni. WYNAJMUJE dom z salonem, kuchnią, łazienką, wc, 4 pokojami, strychem i ogrodem. Mieszka tam sama. Nie ma nikogo, kto by jej pomagał w utrzymaniu tego domu i opiece nad tymi zwierzętami. Dobra, wolno jej, jej sprawa, co robi ze swoim życiem, ale dlaczego ja (czy ktokolwiek inny) musi teraz wysłuchiwać jej jojków i płaczów, skoro sama postanowiła mieszkać w wielkim domu i adoptować 9 wielkich zwierząt, na co jej nie stać ani finansowo, ani zdrowotnie. No i drugie retoryczne pytanie brzmi, dlaczego instytucje pomagające ludziom w ogóle nie kontrolują, na co wypierdalają pieniądze podatników, nie stawiają jakichś granic i nie sprawdzają warunków, w jakich dana osoba mieszka…? 

Na szczęście właściciele wreszcie kazali jej się wyprowadzić. Czekamy na ten dzień z utęsknieniem… Choć nie ukrywam też, najchętniej to sami byśmy się stąd szybko wyprowadzili, bo to przestało być dobre miejsce do mieszkania już jakiś czas temu… Poza tym już za długo mieszkamy w jednym miejscu. To nie jest zdrowe. Dobrze co jakiś czas odświeżyć otoczenie. Zaczynamy powoli rozglądać się za nowym miejscem, ale jeszcze nie sprecyzowaliśmy naszych oczekiwań. Na razie mamy wiele różnych luźnych pomysłów i życzeń każdego z Piątki. Na razie czekamy i powoli badamy teren…

Staram się spacerować, jak tylko mam wystarczająco siły. Łażę wkoło po okolicy, co jest dosyć nudne, ale nie miałam w tym tygodniu sił, by pojechać kawałek dalej, tak jak to sobie wymyśliłam, i tam łazić. 






 Małżonek i Młody tymczasem wakacjują w Polszy. Donoszą, że jest fajnie, że obaj dużo rowerują, bo na Lubelszczyźnie jest przestrzeń ku temu doskonała, że Młody poza tym a to gra z kuzynostwem, a to z psem gania, a to z kuzynem coś kuchci. Cieszę się, że mogą wypocząć po tym kolejnym trudnym roku. Nabyli już nawet gitarę, bo akurat ktoś bardzo znajomy miał do sprzedania, a Małżonek pozałatwiał co ważniejsze załatwienia.

Jest jednak jeden poważny problem wynikający z nieobecności Pana Domu. Nasze Piękne Świnie uważają, że my nie umiemy ich właściwie nakarmić. Kurde, a ja specjalnie wstaję codziennie o szóstej, by tak jak Małżonek to robi o tej samej porze, co Małżonek to robi, przynieść swieżej trawy z łąki i karmię nasze dziewczynki. Wymieniam też wodę i dosypuję karmy, sianka. Sprzątam systematycznie jak zawsze, w południe serwujemy cykorię, a wieczorem o 19tej znowu któraś z nas daje trawę a potem sałatkę warzywną. W międzyczasie Młoda podaje im pigułkę witaminy C, no co chwilę a to jakaś jagódka, a to listek bazylii lub mięty, a to  kawałeczek arbuzika, bananka, gałązka leszczyny czy wierzby, a te zarazy i tak wieczorem wołają i wołają, jakbyśmy zapomniały ich nakarmić. To znane wyłudzaczki i kłamczuchy, ale teraz odkąd Tatusia nie ma, to już przesadzają na grandę! Jak Tata nie podał trawy i papryki wieczorem, to tak jakby świnka w ogóle nie jadła. Nie liczy się, jak ja, Młoda, czy Najstarsza je nakarmimy. O nie, panienki czekają aż tata trawy przyniesie. Tak że ten. Nie ma lekko, panie!

Mówiąc szczerze, to i ja nie mogę się dobrze najeść pod nieobecność Małżonka, bo mi się kurde gotować już wcale nie chce. Jak On jest i chodzi do roboty, to jeszcze mnie to motywuje do odpalenia kuchenki, ale teraz, panie, nie ma mowy. Nie lubię gotować. Kiedyś lubiłam, ale to było dawno i nieprawda. Teraz jest to cholernie trudne, bo ja nie mam apetytu na nic i nie chce mi się jeść, nawet jak czuję jakiś głód, choć zwykle potrzebę jedzenia rozpoznaję po trzęsących się rękach, bólu głowy, jeszcze większym zmęczeniu i bólu głowy, bo najwyraźniej zwyczajne czujniki głodowe mi nie działają. Muszę patrzeć na zegar, by wiedzieć, czy jestem głodna. Dlatego rano codziennie staram się wcisnąć w siebie jedną kromkę. W południe też próbuję pamiętać, by zjesć choć ciastka moczone w mleku, a i po południu jeszcze coś przed spaniem też na ruszt cisnąć. Dzień dniowi oczywiście nie równy. Zdarza się, że nagle czuję głód, ale nie zmienia to faktu, że na nic nie mam smaku. Poszłam kiedys do sklepu… dużego hipermarketu i cały dokładnie przejrzałam myślac o kolejnych potrawach, na które albo nie mam smaku, albo nikt nawet siłą nie zmusi mnie do ich gotowania dla siebie samej. Wyszłam ze złością na samą siebie praktycznie o niczym. Do braku apetytu dochodzą problemy z flakami. Chemia i piguły popsowały i tu sporo. Nie doszłam jeszcze do tego, co mi najbardziej szkodzi, ale na pewno nie to, czego by się człowiek spodziewał… Spokojnie opitalam paczkę ketchupowych chipsów i popijam browarem i nic mi to nie robi w brzuch (co najwyżej pysk mi wypala). Ale owoce to już potencjalne niebezpieczeństwo. Od jabłek, które zawsze uwielbiałam, muszę się trzymać z dala, by nie musieć od razu do kibla biec. Nie dawno zrobiłam sobie tej pysznej sałatki z arbuza i wegańskiej fety z miodziczkiem, bazylią i miętą… No pychota, paluszki lizać, zajadałam ze smakiem, ale potem pół dnia musiałam przebywać w pobliżu kibla, a i tak raz nie całkiem zdążyłam… Nie wiem, co mogę żreć, a co nie, bo to może chodzić też o kombinacje, że jakiś produkt czy owoc sam jest okej, ale w połączeniu z czymś innym jest trujący. 

Te wszystkie upierdliwości i utrudnienia życiowe po raku czasem są dla mnie śmieszne, czasem wkurzające, a czasem bardzo uciążliwe. No bo niby drobiazg… ojtam ojtam zmęczenie, ojtamojtam sraczka, ojtam jakiś lekki bólik stawu jednego, drugiego, czy dwunastego… To wszystko przecież nic poważnego, na prawdę bzdurne sprawy, ale całościowo na dłuższą metę jest to cholernie męczące.

 A najgorsza ta myśl, że te drobiazgi dotyczą dosłownie każdej części ciała, gdy nagle uświadamiam sobie, że dosłownie wszystko jest w mniejszym lub większym stopniu rozpieprzone. Paznokcie łamią się, wręcz kruszą od samego na nie patrzenia, od czasu do czasu boli pod paznokciami. Pobolewa każdy staw i stawik. Mięśnie się szybko męczą. Skóra jest sucha, mało elastyczna, niczym papier. Mózg niedomaga - zapominam, szumi mi w głowie,  widzę niewyraźnie ale za to widzę rzeczy, których nie ma (biegające myszy i pająki na granicy wzroku albo potencjalnych ludzi i auta podczas jazdy skuterem) Problemy żołądkowe i brak apetytu. Suchość i brak elastyczności pochwy uniemożliwiające stosunki. Chroniczne zmęczenie. Stany depresyjne. Żeby tylko największe drobiazgi wypisać.

A ludzie ci mówią, no najgorsze za tobą, teraz możesz już dalej cieszyć się życiem i wracać do pracy, hobby, życia towarzyskiego, podróży, sportu (czy co tam kto robił przed rakiem). I dla wielu pewnie tak jest. 

Dla mnie najgorsze zaczęło się właśnie PO operacji, chemii i naświetlaniu. Tamten czas to była bajka w porównaniu z tym, czego doświadczam teraz, 2 lata po ostatniej sesji radioterapii. Wtedy wiedziałam, że jestem operowana, miałam świeże rany, cewniki, zszywki. Wtedy spędzałam pół dnia w szpitalu pod kroplówką, byłam łysa, nie miałam brwi, wtedy miałam spaloną skórę, rany na klacie. Wtedy wyglądałam przynajmniej na chorą i miałam wyraźny namacalny powód, by czuć się chorą. A teraz z pozoru jest normalnie, poza nieobecnym cyckiem wszystko wydaje się być zwyczajne i na swoim miejscu, ale niestety nic nie jest zwyczajne…

Kiedyś spotkałam dalszą sąsiadkę, która spytała, jak się czuję, a ja odrzekłam zgodnie z prawdą, że dobrze, ale strasznie zmęczona jestem, na co tamta z niedowierzaniem i powątpiewaniem „jeszcze…?”. Ano jeszcze. Też jestem nieprzyjemnie zaskoczona i wielce zdziwiona tym faktem, bo ja też myślałam, że to wystarczy przeżyć chemię, operacje i lampy a potem wszystko będzie jak dawniej… Nie jest. Czy się to komu podoba czy nie, czy ktoś w to wierzy, czy nie wierzy, nie ma znaczenia, bo ja wiem, co czuję i to ja muszę z tym żyć, nie Maja z Rafałkiem.


dobre, ale trujące xd

Wypiłam w końcu urodzinowe piwo czekoladowe, które od Młodej dostałam: Kasteel Barista. Piłam już różne czekoladowe piwa, ale to jak dotąd najlepsze. Pachniało cudnie czekoladą. Bardzo ciemne. Lubię!  Ale mocne francowate. Było nie było 11% alk. 


Z miłych i fajnych rzeczy które dla siebie z okazji wakacji robie wymienić też należy, że korzystając z lipcowych soldenów (przecen), kupiłam sobie znowu moje ulubione kremiki z loreala, bo w promocji one „tylko” 13 euro za słoiczek kosztują. Różne testowałam na moim szlachetnym ryju, ale na razie te stanowią numer jeden, choć ten  na dzień z filtrem to jednak trochę pomyłka, bo jednak wolę red z tej serii revitalift, bo lepiej na moim pysku leży, ale musiałam spróbować, bo tego akurat nigdy wcześniej nie testowałam. 

Inne produkty, którymi się delektuję w te wakacje też wam pokażę, bo mogę. Nie jest to jednak wpis sponsorowany, a tylko czysta moja fanaberia pamiętnikowa. Każdy normalny chyba wie, że to co jest dla mnie dobre, dla drugiego może być złe, a nawet wywołać alergię czy podrażnienia. Zapachy też każde preferuje innym. Nie polecam. Chwalę się ;-)

Mój łeb wymaga specjalnej troski (nie tylko psychiatrycznej), dlatego szukam szamponów bezzapachowych, przeciwłupieżowych. Na razie 2 się sprawdzają: Dercos i Sebamed, ale ceny jak na szampon to z powalające. 

Reszta ciała też wymaga szczególnie teraz wiele troski. Do mycia najlepszy z najlepszych jest pomarańczowy żel z Nivea, choć oliwka też się sprawdza, tyle że ten pachnie kosmicznie, a oliwka nie.  Używam też pianki i scrubu z Ritualsa, bo mi Rodzina nakupiła z okazji różnych okazji, ale zapach Ayurveda po kilku latach namiętnego używania mi się już ździebko owąchał. Poza tym może być. Młoda mi kupiła coś nowego z limitowanej edycji i to już jest miła odmiana, ale ona teraz jojczy, że co tak śmierdzi w domu, że w sensie zbyt intensywnie pachnie… No, mówi się trudno. Mnie nawet pachnie i nie męczy, co w moim przypadku wcale takie oczywiste nie jest, gdyż większość zapachów powoduje u mnie mdłości i lub bóle głowy.

Moją ostatnią wielką miłością jest jednak nasza belgijska marka Umami. Te produkty kupuję w pobliskiej aptece. Panie, jak to obłędnie pachnie! 🩷🌹🌺 Zapach kremu utrzymuje się na ciele godzinami i jeszcze na ubrania czy pościel przechodzi. Do tego jest doskonały do mojej zniszczonej chemią skóry - nawilża superowo na długo i ekspresowo się wchłania nie pozostawiając w ogóle lepkiej warstwy. Kocham miłością wielką, tylko te ceny… 🫣🤫 Maziam się kremami jednak każdego dnia od stóp do głów i nie wyobrażam sobie inaczej. Nie wyobrażam sobie też smarować się byle czym, bo moje ciało zasługuje na pyszności. Choć tyle mogę dla siebie zrobić fajnego każdego dnia. I robię to, bo lubię. Małżonek też lubi. Czasem mi nawet pomaga w smarowaniu, co czyni pielęgnację jeszcze fajniejszą.



Na koniec tego przydługawego wpisu jeszcze oczywiście morze pierzastej słodkości…

 Już wszystkie dzieci mają swoje imiona. Jasnorudy to Chica. Obstawiamy, że to kogutek, bo straszny urwipołeć z niego. Nawet czasem do Heńka się sadzi. Z Sunny i rodzeństwem czasem toczy udawane walki. Wszędzie jest pierwszy. Bierze łakocie z ręki. 

W ogóle one się bawią fajnie. Pierwszy raz obserwuję kurczaczki tak intensywnie, więc i pierwszy raz widzę, że kurczaki się bawią. Nagle jeden zaczyna i naraz wszystkie biegają we wszystkich kierunkach na raz w przyspieszonym tempie, wskakują na siebie, przeskakują jeden drugiego, kręcą się w kółko wokół własnej osi, poddziubują lekko, podskakują, zupełnie jak dzieciaki. Fajnie na te harce popatrzeć. 

Ciemnorudy to Benia/o. Bardzo nieśmiała istotka. Słodka. Zupełnie jak nasza Bożenka.

Czarnobiały to Rico. Też łobuziak mały.

Biały ma na imię Gęś. Małżonek wymyślił to imię i od razu się przyjęło. Zatem mamy kurę o imieniu Gęś (skoro kobieta może mieć na imię Róża…) Gęś jest też fajny i ma jak na razie najdłuższą czuprynę, choć piórka jeszcze nie do końca wyrosły i nie do końca się otwarły.

Oni wszyscy są przepiękni i przekochani. 🧡🤎🖤🤍🖤🧡🐔🐔🐥🐥🐥🐥


  
Rico


Gęś i Chica


Gęś

Benia








Mama Sunny i Benia

Benia z jagódką i Chica Pewnie Kogutek



11 marca 2023

Co zrobić, gdy znajdziesz młodego lub rannego ptaszka we Flandrii?

Ten artykuł napisałam dawno, ale zapomniałam opublikować. Teraz na wiosnę jednak będzie jak znalazł.


We Flandrii istnieje organizacja Vogelbescherming Vlaanderen (Ochrona Ptaków Flandria), która zarządza i koordynuje  pracą 9 schronisk dla ptaków i dzikich zwierząt (VOC - VogelOpvang Centrum) rozsianych po całej Flandrii.

 W schroniskach tych ratunek znajduje około 30 tysięcy zwierząt rocznie, w tym około 20 tys. samych ptaków. Po wyleczeniu zwierzęta wypuszczane są z powrotem do natury.

 Zwykle około 60% udaje się uratować. 

Tu znajdziecie adresy (i mapę) tych schronisk:

https://vogelbescherming.be/wild-dier-nood/adressen-contactgegevens

Co robić, gdy znajdziesz chore, ranne dzikie zwierzę?

Samemu najlepiej nic nie próbować robić ani nie zabierać zwierzęcia do domu. Po pierwsze bowiem większość z nas zwykłych zjadaczy chleba zwyczajnie nie zna się na opiece nad dzikimi zwierzętami przeto nasza nieudolna pomoc może zwierzęciu bardziej zaszkodzić niż pomóc. Po wtóre w Belgii większość zwierząt jest chronionych, a co za tym idzie nie wolno ich trzymać w domu bez specjalnego zezwolenia. 

Czytaj: przyłapanie cię z dzikim zwierzęciem w domu skończy się karą dla ciebie.

Od razu powinieneś skontaktować się z jednym z w/w ośrodków. Tam czekają zawsze specjaliści i weterynarze, którzy zajmą się poszkodowanym stworzeniem fachowo. Adresy i telefony znajdziesz w linku.

 Najlepiej, jeśli to tylko możliwe,  od razu samemu zanieść zwierzę do schroniska. 

Ptaki transportujemy w kartonowych pudełkach. Te są bezpieczne (w klatce ptak może sobie zrobić krzywdę) a poza tym karton pełni funkcję izolacyjną przez zimnem i gorącem. Pamiętamy o zrobieniu dziur w pudełku, by zapewnić dopływ powietrza. 

Pudełko ze znalezionym ptakiem w oczekiwaniu na przewiezienie do schroniska (nie zawsze można wszak od razu jechać) ustawić najlepiej w cichym zacienionym miejscu - w garażu np). 

Zwierzaka nie pokazujemy ludziom, nie zaglądamy do niego, by zrobić zdjęcie itp, bo to dla poszkodowanego dodatkowy niepotrzebny stres. Niektóre ptaki może to nawet zabić.

Nie dajemy żadnego jedzenia, nie próbujemy też na siłę poić (niektóre ptaki drapieżne np nie piją, a płyny zdobywają ze zjedzonych ofiar). Nie testujemy żadnych medykamentów. Ludzkie leki czy środki odkażające dla zwierzaków mogą być zabójcze! 

Gdy zaniesiemy zwierzę do schroniska otrzymujemy specjalny kod, dzięki któremu możemy śledzić losy „naszego” zwierzęcia. 

Jakiś czas temu w ogródku znaleźliśmy wróbla, który prawdopodobnie wpadł w szybę. Miał dziwnie przekrzywiony łeb i miotał się po całym ogrodzie nie potrafiąc odlecieć, bo spadał na ziemię. Złapaliśmy go i wsadzili do pudełka, a na drugi dzień Młoda zawiozła go do schroniska. Tam powiedzieli jej, że to mu prawdopodobnie samo przejdzie, ale będzie potrzebował opieki i karmienia, bo czasem takie oszołomienie trwa kilka godzin, a czasem dni. Młoda dostała kod i po kilku dniach, gdy udało jej się zalogować, przeczytała, że maluch wyzdrowiał i został wypuszczony. Gdyby został w ogrodzie, prawdopodobnie zostałby zeżarty przez kota albo by się biedaczyna poturbował. 

Pomagajcie ptakom, ale też innym zwierzakom, np jeżykom, czy zajączkom.







linki:

https://vogelbescherming.be/wild-dier-nood/ik-vind-een-dier-wat-doe-ik/jonge-vogel-gevonden

21 października 2022

Opowieści klientów, czyli tydzień z życia pomocy domowej

 Pan Wróbel 

Tydzień zaczął się od przygody z wróbelkiem. W niedzielę znaleźliśmy w naszym ogródku biednego wróbelka. Nie mógł latać, choć próbował, tylko wywracał się na plecy. Wzięłam go do łapy i obejrzałam z wszystkich stron. Wróbel jak wróbel. Gruby dosyć, najedzony znaczy, żadnych ran, tylko łeb ma dziwnie przekręcony… Doszłam do wniosku, że pewnie przydzwonił w werandę i się mu pomerdało. Wypuściłam go na trawę z nadzieją, że mu może zaraz przejdzie. Kotów nie mamy, a kury kolegują się z wróblami. Heniek Kogut nawet ostatnio z bardzo bliska się przyglądał, co też kolega wróbel je. Dosłownie dziób do dzióbka przystawił i patrzył jednym okiem… Lubią się z wróblami. Podejrzewamy nawet, że Bożena to chyba uznaje je za swoje kurczaki, bo są tak samo brązowe jak ona…

Po kilku godzinach jednak wróblowi się nie poprawiło, dalej wywalał się na plecy przy każdej próbie wzlotu. Włożyliśmy go zatem do pudełka po butach, by sobie krzywdy nie zrobił i pozostawiliśmy w werandzie, bo jakoś mi się ubzdurało, że w niedzielę schronisko nieczynne… Było czynne, ale nic to. 


Rano skoro świt w poniedziałek jednak Młoda włożyła pudełko do kosza na rowerze elektrycznym opatuliwszy je w matę dla świnek dla amortyzacji i powiozła nieszczęśnika do pobliskiego schroniska. Lało wtedy jak z cebra… Tam lało, burza była z piorunami! Ptaszek był dobrze zabezpieczony przed deszczem, ale Młoda przemokła do suchej nitki i ją skóra paliła jak zwykle żywym ogniem.  Wróbla jednak dostarczyła. Pan, który go odbierał, potwierdził moje przypuszczenia, że wróbel wpadł w szybę i wywaliło mu motorykę. Powiedział, że to zwykle samo przechodzi po kilku godzinach lub dniach… Młoda jak zwykle dostała numer, dzięki któremu może sprawdzić w internecie, co się dzieje z dostarczonym zwierzakiem. Z tym, że zanim to się zaktywuje to kilka dni może potrwać… Mamy nadzieję, że ptaszyna pożyje jeszcze trochę na tym świecie, bo kochamy wszystkie ptaki z naszego ogródka.


Z cyklu przychodzi sprzątaczka do roboty…

Sprzątam. Wyszłam na chwilę z domu, by umyć okna. Po chwili wracam, a klientka do mnie:

- Wiesz ty, co on robi?! - Ja wiem, że „on” to jej małżonek, na którego ona zawsze musi solidnie ponarzekać. Czyni to zawsze z przymróżeniem oka i zawsze ze śmiechem, ale historie są czasem niezłe - Wiesz, co on zrobił przed chwilą? No czekaj, ja ci to muszę pokazać - I tu maszeruje w stronę piecyka i rozsiada się na kanapie naśladując małżonka - Siedzi se tu tak. Ja wchodzę z garażu, gdzie robiłam porządek i widzę, że znowu naniósł pełno śmieci na ubraniu. Normalnie złapałam się za głowę i mówię: „no chłopie zlituj się, toż Magda dopiero co tu posprzątała…”. I wiesz co on zrobił?! Obserwowałam go, bo byłam ciekawa, czy to zmiecie…  A on tak! - i tu demonstruje - No zamiótł ten cały syf SKAR-PE-TĄ pod piecyk. I se poszedł z powrotem do ogrodu. Jezu, a ja się nie raz zastanawiałam, skąd aż tyle śmieci się ciągle bierze pod piecykiem. Pierwszy raz to zaobserwowałam. A to ten nogą zamiata! - I chichra się kręcąc głową z niedowierzania.

Dodam tu, że oni są małżeństwem już blisko 50 lat i widać, że są świetną i zżytą parą. Poznali się, gdy ona miała 16 lat… Fajnie się u nich pracuje. A i uśmiać się można nie mało.

Bardzo mi tego wszystkiego brakowało na chorobowym. Wesołych i smutnych historii z życia, plotek, ciekawostek, zabawnych anegdot i żartów opowiadanych przez moich klientów, swobodnych pogaduszek o dupie Maryni. Fajnie znowu tego doświadczyć po takiej przerwie.

Inni klienci opowiedzieli o zastępstwie które otrzymali z biura i z którego bardzo szybko zrezygnowali, by  samemu sobie sprzątać, bo 

- To była miła para sprzątaczy. - Opowiada starsza pani domu - Ale pomoc z nich żadna. Facet głównie chodził za nim. - Tu wskazuje głową na małżonka, czytającego gazetę - I więcej przegadał niż zrobił. 

- Obrazy chciał kupować - Dodaje, uśmiechając się pod nosem, zwykle milczący pan domu

- A faktycznie, pytał kilka razy, czy mógłby kupić jego obrazy… - Pan domu jest artystą i sporo jego prac wisi w domu (nawiasem mówiąc, bardzo ładnych obrazów). - Nie umieli za bardzo sprzątać, a do tego mówili tylko po angielsku. Co prawda oboje mówimy trochę w tym języku, ale wiele wyrazów i zwrotów nie znamy, by swobodnie się porozumiewać z pomocą domową, no i człowiek zwyczajnie lubi sobie troszkę poplotkować przy kawie, a to najlepiej się robi po niderlandzku. Dlatego zadzwoniliśmy do biura i poinformowali, że poczekamy aż wrócisz, a dotąd sami sobie posprzątamy… 

Gwoli wyjaśnienia dodam, że wśród pomocy domowych w Belgii coraz więcej pojawia się panów. Zdarza się nawet, że, tak jak w tym wypadku, klienci otrzymują parę, która pracuje dwie godziny zamiast czterech, ale właśnie we dwoje ogarniają dom. 

U kolejnych klientów dowiedziałam się, że biuro nasłało na nich komornika, bo kobieta nie zauważyła mejla i nie zapłacili faktury na czas. Na szczęście nie trafiło na jakąś biedną starszą panią, tylko roztropną wykształconą młodą kobietę, która zna swoje prawa i która zrobiła awanturę.

Okazało się, że w biurze zapomnieli wysłać upomnienia listem poleconym, jak należy, tylko ups, do komornika im się niechcący zgłosiło ;-) No sorry! Tak wyszło. 

Klienci nie musieli płacić żadnych kosmicznych komorniczych kosztów, tylko normalnie ową nieszczęsną przegapioną fakturę. Co za burdel tam mają! 

Każdy dzień pracy wzbogacał mnie o nowe ciekawostki na temat mojego biura potwierdzając tylko, że pomysł ze złożeniem wypowiedzenia jest bardzo dobrą decyzją.

Od kolejnych ludzi dowiedziałam się, że kilka dni po mojej wizycie u nich, zgłosiła się do pracy moja zastępczyni jak gdyby nigdy nic, bo nikt jej nie poinformował o moim powrocie. Nie mówiąc już o znalezieniu jej nowych klientów (co raczej nie powinno być specjalnie trudne, kiedy brakuje tysięcy sprzątaczek).  Cyrk na kółkach! 

Inną zastępczynię u innego klienta co prawda poinformowali, ale w dosyć niefajny sposób, jak zrelacjonowała mi wkurzona klientka. Kobieta po prostu otrzymała  nagle wiadomość bez żadnego wyjaśnienia w stylu: „Od tego tygodnia nie sprzątasz już u państwa Przykładnych”. Kobieta ogromnie zestresowana zadzwoniła do klientów z prośbą o wyjaśnienie takiej nagłej decyzji. Biedaczka myślała, że jakiś karygodny błąd popełniła i klienci ją wyrzucili. Klientce było przykro z tego powodu, bo sama chciała poinformować pomoc domową przy ostatniej wizycie i podziękować jej pracę, a tu taka głupia sytuacja.

Zastanawiam się, dlaczego tak popularne i ogromne biuro nie dba o to, kogo zatrudnia i nie wymaga od kandydatów jakichś, że tak powiem, podstawowych zasad kultury czy choćby odrobiny ogłady. 

No bo o ile tam zwykłej sprzątaczce można wybaczyć nietaktowne zachowania, czy teksty, szczególnie jeśli jest obcokrajowcem nie władającym sprawnie danym językiem czy nie znającym tutejszych zasad, zwyczajów czy praw itd, tak  już za biurkiem zasiadają raczej ludzie wykształceni i chyba powinno się od nich pewnych rzeczy wymagać, a nie że jakieś prostaczki pozatrudniają i myślą że błyszczą, byle tylko pobić rekord w ilości nowych biur otwartych w ciągu roku…

To były w każdym razie ciekawe dni.

 Aczkolwiek okropnie wyczerpujące. Wiedziałam, że nie będzie łatwo, ale miałam nadzieję, że jednak lżej. Cholera, ciężko mi idzie to wdrażanie. I bolesne jest dosyć. Rano to nie wiem, czy się budzę, czy raczej zmartwychwstaję po jakieś śmierci kombinowanej. Bolą dłonie, ramiona, plecy, biodra i kostki. Te ostatnie szczególnie dają się we znaki. Po schodach złażę jak jakaś pokraka, zsuwam się powoli stopień po stopniu na dół. Czasem schodzę tyłem, bo łatwiej. Po płaskim już nawet jakoś idzie. Po 2 godzinach porannego ogarniania swojej chaty udaje się jednak rozruszać i z robotą u ludzi startuję już normalnie. Ale kończę z bólem. Znowu najgorsze są stopy i kostki. Nie wiem, co się z nimi porobiło, bo problemy pojawiły się zanim wróciłam do pracy. Zastanawiam się, czy to jeszcze skutki chemii, czy jeszcze coś innego. Przy okazji zapytam o to jakiegoś konowała… Póki co czekam na dostosowanie się mojego organizmu do okoliczności. 

Ból jednak to nic nadzwyczajnego. Tam samo jest, gdy człowiek nagle za sport intensywnie nagle się zabierze… Z czasem się to zawsze unormuje. Najgorsze jednak ciągle jest zmęczenie. W tym tygodniu w środę miałam jeden bardzo ciężki moment po 3 godzinach pracy. Już myślałam, że zwątpię, poddam się, odpuszczę, nie dam rady, padnę i nie wstanę… Ale to jest tak samo, jak podczas biegu na długi dystans albo podczas walki na macie. Jak się zaweźmiesz, przezwyciężysz, przeczekasz ten moment, ten dół, to to minie i potem spokojnie dobiegniesz do mety. Tak było i tym razem. Dokończyłam sprzątanie domu uczciwie. 

Dopiero potem w domu padłam. Młody do mnie dołączył i po nasmażeniu sobie frytek zalegliśmy pod kocem i oglądnęliśmy razem Cujo, stary ale wciąż jary film. Przerabiam z Młodym ekranizacje Kinga, bo uważam, że już dorósł. W zeszłym tygodniu bodajże, obejrzeliśmy Christine. W sam raz dla takiego jak nasz dziesięciolatka. Trzyma w napięciu, ale nie przeraża. Wcześniej jeszcze obie części „To”. Mądre wartościowe filmy. Chcemy obejrzeć Mgłę (ja już z 5 razy widziałam, ale jeszcze kilka razy mogę), „Smętarz dla zwierząt” i „Dzieci Kukurydzy”. „Lśnienie” wykreśliliśmy, bo po obejrzeniu zwiastuna Młody oznajmił, że to będzie dla niego za straszne. 

Znowu chodzę spać o 19tej. Niby idę poczytać książkę w naszym super wygodnym łóżku, ale po dwóch stronach oczy mi się zamykają, łeb opada i nic z lektury nie rozumiem. Śpię po 10 godzin i bardzo niechętnie opuszczam wyrko o szóstej. 

Problemy zębowe sytuacji nie ułatwiają. Coś chyba poszło nie tak z tym usuwaniem zęba mądrości, bo ciągle mam trochę spuchnięty pysk. Wydawało się z pierwa, że wszystko idzie dobrze, bo z każdym dniem było lepiej. Aż nagle w zeszły piątek zaczęło mnie znowu trochę boleć, a w sobotę spuchło. Dzwoniłam do szpitala, ale mojego dentysty akuracik nie było. Nie udało się też złapać go przez telefon. Powiedzieli, że jakby co, to żeby do rodzinnego lekarza pójść… No w weekend to chyba do dupy na raki… A w poniedziałek poszłam do roboty, bo już ani tak bardzo nie bolało, ani tak bardzo nie było spuchnięte.  Ogólnie jednak szczęka ciągle jest trochę spuchnięta i trochę obolała. Może jednak tak ma być…? Po poprzednim zabiegu wszak też wiele tygodni trwało zanim przestało boleć. Po niedzieli mam do kontroli, to się okaże…

Wierzę jednak, że z czasem wszystko wróci do normy. Byle do świąt. Po Nowym Roku już powinno być normalnie.

Szkoła pełna niesprawiedliwości

W czwartek Młody wróciwszy ze szkoły już od drzwi zawołał z oburzeniem:

 - Dziś ponad  40 minut lekcji spędziłem na korytarzu!

- Łał! Za co cię meester wywalił? - Pytam.

- Za nic! To Gabi i Seppe się wydurniali.  Seppe udawał, że zjada linijkę. Ale to mnie meester wyrzucił z klasy. I jeszcze powiedział, że następnym razem pójdę do dyrektorki. Potem jeszcze meester powiedział, że jak mnie nie było, to Gabi i Seppe siedzieli spokojnie… No pewnie, że siedzieli spokojnie. To oczywiste! Przecież się bali, że wtedy ich też wywali z klasy! 

- Nie mogłeś powiedzieć tego meesterowi?

- Taa, to bym poszedł do dyrektorki za dyskusje z nauczycielem! …No a jak tam siedziałem, to ludzie z piątej przechodzili i pytali, za co siedzę na korytarzu. Powiedziałem, że za nic… 

- To może poproś meestera, żebyś mógł siedzieć sam…?

- Ale ja nie lubię siedzieć sam! Wtedy jak czegoś nie wiem, to nie mam kogo spytać. No i fajnie jest siedzieć z Gabi i Seppe…

- No to może ucz się panować nad śmiechem…

- To jest niemożliwe. U mnie da się nad tym zapanować…

Lubię te codzienne szkolne opowieści Młodego i jego refleksje nad światem i sobą samym. Uwielbiam z nim dyskutować, nawet jak tematy i emocje nie są zbyt łatwe. A może szczególnie wtedy. Razem szukamy rozwiązań i pomysłów,  starając się zrozumieć i znaleźć wyjaśnienie ludzkich zachowań i decyzji. Czasem do dyskusji dołącza starsza siostra dzieląc się z bratem swoim doświadczeniem i sprawdzonymi pomysłami. A i tacie zdarza się podrzucić jakąś uwagę i przedstawić męski punkt widzenia. Najstarsza też czasem się przyłączy. Bo trzeba wam wiedzieć, że ostatnimi czasy Nasza Piątka świetnie się ze sobą dogaduje i świetnie się ze sobą wszyscy czujemy. 

Trójca Nieświęta to bardzo zgrana paczka. Oni nigdy się ze sobą nie kłócą, nie wyzywają ani nie biją, choć jeszcze parę lat temu różnie było... Przezbywają się, droczą, robią sobie psikusy, żartują. Razem pieką ciastka i smażą naleśniki, myślą też o drugim gotując czy idąc na zakupy. Wspólnie troszczą się o kury i świnki. 

U nas w domu nikt na nikogo nie krzyczy, nikt nikogo do niczego nie zmusza, nie ma kar, kontroli ani żadnych wymuszanych na drugim obowiązków, a dom funkcjonuje sprawnie napędzany naturalną odpowiedzialnością, wzajemnym zaufaniem i zrozumieniem,  humorem, przyjemnością tworzenia i działania dla dobra wspólnego. Nasz dom jest miejscem, gdzie każdy z nas może czuć się  komfortowo i bezpiecznie, gdzie odnajdujemy spokój i radość, ciepło i zrozumienie. Moja rodzina jest najlepszą rodziną na świecie. Razem jesteśmy silni i gotowi najgorszym potworom stawić czoła. 




15 października 2021

Chcesz kupić znajomym zwierzę dla kawału, to lepiej jebnij się porządnie w łeb!

W poprzednim tygodniu nasza rodzina znowu się powiększyła o dwa sympatyczne stworzonka. W związku z czym kilka dni kręciło się wokół tego zdarzenia.

W poprzedni wtorek spakowaliśmy transporter gryzoni i udaliśmy się do schroniska. Okazało się, że świństwa są w rzeczywistości większe, niż wydawało się na obrazku. Są piękne! Luk jest czarno-biały a Maggie rudo-czarna. 

Opiekunka ze schroniska wyjaśniła, że zwierzątka zostały kupione dla kawału. 

WTF?!

No tak. Zabawa polegała na tym, że znajomi kupili znajomym parkę świnek na prezent z jakiejśtam okazji i jeszcze wcisnęli kit, że to dwie samiczki. Opiekunka mówiła, że ci ludzie raczej dobrze traktowali te zwierzątka, ale gdy pojawiły się małe, to trochę ich to przerosło. Poza tym nie mają wystarczająco czasu, by zajmować się świnkami. Oddali je zatem wszystkie do azylu. To nie jest tu wcale takie proste, bo za przyjęcie do azylu trzeba zapłacić. 

No nie wiem, jakim zjebem trzeba być, by kupować zwierzaki dla beki…? Nam się to w każdym razie w głowach nie mieści. Ja bym takich ludzi dla beki wywiozła w nagrodę do jakiejś dżungli i zostawiła tam na miesiąc w samych majtkach, niech by się zabawili trochę. Może akurat nic by ich nie zjadło, może akurat udało by im się jakieś jedzenie i wodę znaleźć i może by przeżyli. A jeśli nie to trudno. Przecież dla mnie to tylko zabawa, co mnie jakieś głupie buce obchodzą. Że tygrys im rękę ugryzł? Ojtam ojtam. Przecież człowiek to tylko głupi zwierzak, kto by się tam tym martwił… Pff.

Tak właśnie myślą buce, którzy kupują zwierzę na prezent dla beki. To skurwysyny nie ludzie!

Swego czasu jakieś Poloczki też nam się chwalili, jak to już trzeciego chomika kupili dziecku, bo one zdychają po kilku dniach, gdy patologiczny bachor patologicznych rodziców dziecko się nim bawi. Kurwa. Tylko chwycić za kłaki taką mamusię z tatusiem i wyrżnąć o ścianę. Potem zrzucić ze schodów i połamać kończyny, by na koniec, gdy już ich w stanie ciężkim do szpitala będą wieźli,  powiedzieć, żeby się nie martwili, bo ich dziecko jutro dostanie nowych rodziców. Może wtedy by dotarło do zjebanego mózgu, że zwierzę też czuje ból, że zwierzę też potrzebuje ciepła, troski, uczucia. Potrzebuje zdrowo się odżywiać i czuć się bezpiecznie. 

Jeśli nie jesteś w stanie zapewnić tego wszystkiego zwierzakowi, to trzymaj swoje parszywe łapska od niego z daleka. 

Zwierzątko to nie jakaś jebana zabawka! Zwierzątko to czująca żywa istota. Zwykle pierdyliard razy lepsza od większości ludzi.

Sąsiadka nie dawno uratowała psa od eutanazji, bo okazuje się, że ludzie podczas lockdownu nabrali zwierząt ze schroniska i nakupili, bo czuli się samotni i odizolowani, ale teraz jak już znowu wolno imprezować, zwierzak im przeszkadza, więc trzeba się go pozbyć. Skurwysyny!

Sąsiadka dowiedziawszy się o planowanym zabiciu, zabrała go tymczasowo do siebie i znalazła psinie nowy ciepły dom. 

A my daliśmy nowy dom pięknym świnkom.

Adopcja świnek, gdy już ma się jakieś w domu, nie jest łatwa, ale u nas (już po raz drugi) zakończyła się pełnym sukcesem.

Najpierw Nowi przez jeden dzień mieszkali w starej króliczej klatce. Potem wsadziliśmy ich na chwilę do Starych Naszych świniaków. Oj, było dużo burczenia. Nowe chciały od razu przejąć władzę, a stare nie chciały się bynajmniej swojej zrzekać. Maggie zaczęła gryźć wszystkich, ze swoim partnerem włącznie, ale też zwiedzała i oglądała zębami i oczyma całą małą posiadłość. Po chwili Nowi wrócili do klatki. Drugiego dnia dostarczono elementy na rozbudowę klatki, a my czym prędzej zabraliśmy się do roboty, bo 4 świnie to dużo świń i potrzeba im sporo miejsca do biegania, chowania i relaksu.





Gdy włożyliśmy Nowych po raz drugi do Starych, tym razem do powiększonej klatki, już nie było zbyt wiele kłótni. Tylko Nasza Love bardzo przeżyła przybycie gości i utratę władzy. Cały jeden dzień praktycznie nie opuszczała swojego domku. Wtykaliśmy jej tam najlepsze kąski na pocieszenie i na drugi dzień już lepiej i pewniej się czuła. Dziś wszystkie stanowią jedną świńską rodzinę. Nie gryzą się. Czasem ktoś na kogoś naturkocze ze złością, a innym razem ktoś napiszczy, gdy dwie inne świnie zwalą się na niego po chamsku w ciasnym schowanku i mało go nie spłaszczą tam. Luk popcornuje co chwilę po całym wybiegu i turkocze radośnie. Gdy pora posiłku się zbliża albo jakiś człowiek wróci do domu „utają” (piszczą) wszystkie cztery. Nowe piszczą bardzo głośno! 

Tylko, jak któreś z nas wraca do domu, to osoba obecna w domu zwykle woła głośno „jadły! Dopiero co. Nie dajcie się nabrać, że są głodne. To kłamstwo i próba wyłudzenia.!”. 

Życie wróciło do świńskiej posiadłości. Często widać świnki na pięterku, świnki przy sianie, świnka śpiącego na środku wybiegu albo świnka popcornującego po klatce (bieganie z podskakiwaniem). 

Mogę siedzieć i patrzeć na nie godzinami. To bardzo odprężające zajęcie. Lubimy je karmić, obserwować ich szaleństwa. W sumie to nawet sprzątać im lubię, bo to zabawne, gdy uciekają wtedy na pięterko i kłócą się tam o łóżeczko. Jeszcze zabawniejsze jest, gdy złażą na dół, gdy jeszcze nie skończone i plątają się pod rękami. Zmiana dywaników i mycie podłogi to 5 minut roboty, ale one są niecierpliwe, a poza tym dosyć ciekawskie.

Dziś wybieramy się do weta z naszą Luśką, bo ostatnio bardzo schudła, co jest bardzo niepokojące. Z informacji z googla może to być zarówno problem z zębami, czy robaki, ale też wiek, jak i poważne choróbsko typu rak, czy inne skurczysyństwo. Martwimy się, choć poza schudnięciem nie widać innych niepokojących objawów. Luśka je wszystko, co dotąd jadła. Bobczy jak bobczyła, siusia do kuwety jak siusiała. Przybiega i kręci młynka wokół nóg domagając się pieszczot. Burczy, warczy i boksuje, gdy coś jej się nie  podoba. Rozgryza swoje kartonowe pudła, chowa się do nich i wbrykuje na nie. Trochę mało je siana, jak na królika, ale tak było od początku. Wet, mamy nadzieję, wyjaśni co jest problemem i oby to nie było nic strasznego, bo Lusia to najlepszy królik na świecie. NAsza pierwsza i najstarsza podopieczna. 

Ja też powinnam wybrać się do jakiegoś konowała, bo moje kopyta czasem nie chcą współpracować. Chciałabym wierzyć, że to zbieg okoliczności, jednak wyguglowałam sobie makiśczas temu najczęściej zgłaszane poszczepienne powikłania i okazuje się, że dziwnym zbiegiem okoliczności problemy z krwiobiegiem pojawiły się nagle po covidowym szczepieniu u setek ludzi. Zresztą i w gazetach o tym gdzieś tam kiedyś drobnym drukiem było.

U Młodej powikłaniem poszczepiennym jest pogorszenie menstruacji, która do tego czasu już wymagała brania tabletek. Teraz jednak to jest po prostu katastrofa i istna powódź. No sorry, ale nie jest normalnym, że mimo najgrubszych i największych podpasek portki ci po godzinie przemakają. 

Oj, chyba się zagalopowałam… znowu zaraz jakaś warsawianka będzie zgorszona, bo kobieta mówi publicznie otwarcie o menstruacji i używa wulgarnych słów typu „podpaska”. Hehe.

U mnie po szczepieniu nagle masowo zaczęły się pojawiać żylaki. Dotąd miałam jednego. Pojawił się 20 (słownie: dwadzieścia) lat temu podczas ciąży i sobie jest. Siniaki i bóle nóg w mojej robocie w moim wieku to nic specjalnego. Tyle, że dotąd wiedziałam skąd mam siniaki i któremu domowi i sprzętowi daną granatową czy żółtą plamę zawdzięczam. No i od roboty mam też siniaki na dupie, głowie, plecach, ramionach itd, bo każdy ma w domu jakieś kuromysła na różnych wysokościach. Ostatnio jednak pojawiają się po cichu ale bolą jak skurwesyn. Mam też coraz więcej czerwonych fikuśnych ozdóbek na girach. Ostatnio przedwczoraj Młody wyciągnął mnie na swój wieczorny spacer (codziennie chodzi z tatą), no i poszłam. To raptem ze 3-4 km było, ale z trudem doszłam do domu, a pokonanie w nocy schodów, by dostać się do wuceta to był nie lada wyczyn. Rozważałam schodzenie na dupie, ale bokiem okazało się wykonalne. Do teraz czuję, że mam nogi, ale nie jest to ból, raczej upierdliwość - mrowienie, napięcie, dziwaczne uczucie… 

Pora zatem zapisać się do rodzinnego. Póki co zaraz spieprzam do roboty. Jeden klient mi dziś wypadł, ale popołudniowe 4 godziny trzeba zaliczyć.

Młodego muszę zapisać w końcu do dietetyka dziecinnego, bo czasem mam już dość jego niejedzenia, no i zwyczajnie się niepokoję. 

Psycholożka jednak ostatnio stwierdziła, że Młody pod wieloma względami podobny jest do sióstr ze swoją odmiennością, postrzeganiem i odczuwaniem świata, a co za tym idzie, kto wie, czy i w jego wypadku nie trzeba brać pod uwagę spektrum autyzmu. To by wiele rzeczy wyjaśniało, tak samo jak w przypadku Młodej, ale póki co nie ma co się tym zajmować. Rozmowa z dietetykiem, alergologiem i wizyty u psychologa na pewno nie zaszkodzą, a wielu rzeczy się dowiemy o naszym synu i jego zdrowiu, a także o sobie.

Tymczasem zjeżdżam do roboty. Może jeszcze przez weekend coś skrobnę, a może dopiero za kilka czy kilkanaście dni się uda popisać. To wcale nie jest łatwe, gdy dużo na raz się dzieje. Ja nigdy się wszak nie nudzę za bardzo…