31 grudnia 2024

Szybkie podsumowanie mojego roku 2024

Wszyscy jak zwykle o tej porze robią podsumowania roku, a ja patrzę na to i myślę sobie, że ja to chyba tym razem nie mam o czym napisać, bo u nas w tym roku, to nic się nie działo... 

Ale dla pewności spoglądam na swojego instagrama, skroluję do początku roku i, panie, nie mogę wyjść ze zdumienia, że tyle się u nas działo przez te ostatnie miesiące. 

Tak dochodzę do nowego wniosku, że ten mijający rok to jednak był całkiem bogaty. Dał nam też trochę popalić, ale skupmy się bardziej na pozytywnych aspektach...

Jak co roku świętowaliśmy w pięcioro kolejne urodziny Naszej Piątki:

 w lutym dwunaste i pięćdziesiątedrugie naszych panów,

 w maju czterdziestesiódme wiadomoczyje, 

a w grudniu dwudzieste i dwudziestedrugie naszych pań,

 czyli razem mamy teraz 153 lata.

W styczniu mieliśmy trochę zimy, co w Belgii wcale nie częstym zjawiskiem jest. Nawet bałwana ulepiliśmy.


Jak przyszła wiosna, wysiedzieliśmy sobie nowe kury. No dobra, my tylko kupiliśmy zaczątki nowych kur w postaci jajek, a Sunny-Mama odwaliła resztę roboty i teraz mamy nasze puchate szczęścia na podwórku.



Mnie udało się ukończyć roczny kurs na wychowawcę świetlicy, którego to przedsięwziącia nie raz i nie dwa żałowałam i kilkukrotnie chciałam się poddać. Było to bardzo trudne zadanie, które sobie wyznaczyłam i do dziś nie jestem pewna, czy było potrzebne i czy nie było zbyt trudne i czy cena, jaką swoim zdrowiem zapłaciłam, nie była zbyt wysoka. Chciałabym powiedzieć szczerze, że jestem z siebie dumna, ale wcale nie jestem. Uczucia mam bardzo mieszane. Pozostańmy zatem przy samym fakcie: 

w tym roku zdobyłam dokument uprawniający mnie do pracy w świetlicy pozaszkolnej.


Z powyższym dyplomem w ręku udało mi się dostać nową pracę, która mi się podoba i którą od dawna chciałam wykonywać. 

Cieszę się, że było mi dane jej spróbować, choć przykro mi, że w rzeczywistości okazuje się, że na dzień dzisiejszy ta praca jest dla mnie o wiele za ciężka. Może przyjdzie jeszcze kiedyś taki rok, w którym będę mogła z dumą się pochwalić, że przepracowałam cały rok... ale to jeszcze nie ten rok.

W tym roku po raz kolejny próbowałam zapuszczać włosy, bo zamarzyło mi się mieć dłuższe, ale po kilku tygodniach poddałam się i z radością oraz wielką ulgą zgoliłam je znowu do 13 mm. Jestem zadowolona z tej decycji i z rezultatu. Warto było próbować, by się przekonać, że najlepiej czuję się i wyglądam w bardzo krótkich włoskach.

Małżonek spełnił w tym roku swoje wielkie marzenie i zabrał Naszego Syna na pierwszy koncert rockowy, a potem na kolejne. Bardzo się cieszę z tego, że Młody podziela zainteresowania muzyczne i wielką pasję Swojego Taty a mojego Małżonka i że razem mogą przeżywać takie wydarzenia. 


Młody skończył w tym roku z łatwością pierwszą klasę szkoły średniej - klasę inzynierów - i z łatwością kontynuuje naukę w klasie o wysokim poziomie.

W tym roku zaczął Młody też naukę nut i gry na gitarze w Akademii Muzycznej, gdzie  dobrze się czuje i z radością brzdąka na gitarze.



Młoda uzyskała w końcu uznanie niepełnosprawności, a w raz z tym kila przywilejów oraz parę centów.

Odkryłam, a wraz ze mną i reszta z Piątki, że maszerowanie na długie dystanse jest fajne, przyjemne, satysfakcjonujace i przede wszystkim jestem w stanie to robić,  ale że nie bardzo idzie to łączyć z pracą. 

Ułozyłam też z pomocą Dzieci kilka pudełek puzzli i przekonałam się, że 3 tysiące kawałków to jeszcze nie moja kategoria wagowa, bo ułożenie takich puzzli zajęło mi kilka miesięcy. Z łatwością (kika dni) układałam puzzle na 500 i na 1000 kawałków.

Z niemałym zdziwieniem odkryłam, że pod wzgledem turystycznym mój rok wcale nie był taki ubogi, jak mi się zdawało. Może nie jeździłam za granicę, ale całkiem sporo rzeczy w kraju dane było mi odkryć i popodziwiać. Praktycznie w każdym miesiącu gdzieś bywałam w towarzystwie któregoś z Piątki.

Przypomnę, co zwiedziłam w tym roku: 

Leuven. Ogród Botaniczny i pierwsza wizyta w kociej kawiarni.


Wystawa Kotów. Zaliczyłam kolejną edycję Lente op den Dries (marzec)



Titanic. Tematyczna interaktywna wystawa w Tour&Taxis w Brukseli (kwiecień)



Gent. Obejrzeliśmy rodzinnie paradę tramwajów z okazji 150-lecia gandawskich tramwajów (maj). Wspięłam się tam też razem z Małżonkiem na wierzę.


Latem tradycyjnie jeden raz wybrałam się na plażing i kąpiel w morzu do Ostendy.

Małżonek z Naszym Synem spędzili kilka tygodni w Polsce.

Po 11 latach w Belgii w końcu po raz pierwszy wybrałam się do Brukseli na defiladę z okazji Święta Narodowego w lipcu. Defilada 

Zwiedziłam w Mechelen obiekty, których wcześniej nie miałam okazji zobaczyć z bliska: Biblioteka Het Predikheren i różne kościoły.

Biblioteka

W sierpniu ponownie odwiedziliśmy Leuven, by nadrobić turystyczne zaległości tego miasta: Biblioteka Uniwersytecka. Muzeum zoologiczne. Opactwo

Biblioteka Uniwersytecka


Po raz pierwszy zobaczyłam w końcu na żywo słynny brukselski Dywan kwiatowy. (sierpień)

Bruksela


Brugia. W sierpniu ponowne zawitaliśmy też do Brugii, gdzie pokazałm Młodemu Muzeum tortur, a Młoda zafundowała nam najlepszą gorącą czekoladę w mieście. Obejrzałyśmy też zabytkowy cmentarz.

Antwerpia. Bywamy w tym mieście systematyczie, ale po raz pierwszy udało mi się w końcu zobaczyć na własne oczy słynny tunel świętej Anny, z drewnianymi schodami ruchowmymi. Odwiedziłam też razem z Córkami Muzeum MAS, ogród botaniczny,  najlepszą lodziarnię i lesbijski bar... A podczas kolejnej wycieczki nacieszyłam oczy cudną zabytkową biblioteką Nottebohmzaal.

Nottebohmzaal

We wrześniu dotarliśmy z Małżonkiem na grancię z Holandią na przepiękne wrzosowisko w parku: Park Kalmhoutse Heide (wrzesień)



Jesienią z okazji Halloween wybraliśmy się do Parku Rozrywki Bobbejaanland.



Pod koniec roku pojechałam z Młodą do Brugii, gdzie cieszyłyśmy oko świątecznymi światełkami: Wintergloed

Na koniec odwiedziliśmy rodzinnie waloński Park rozrywki Walibi, gdzie bawiliśmy się do nocy.

Do tego dodać należy oczywiście wakacyjne odkrywanie najbliższych, ale dotąd nie znanych zakątków naszej najbliższej okolicy podczas naszych marszów, gdzie spotykałam bobry, ptactwo różnych gatunków albo podziwiałam bajeczne zamki.

Bardzo cieszę się, że mimo niebogatego zdrowia i niewielkich zasobów finansowych udało mi się tyle fascynujących miejsc odkryć i tyle kroków przeczłapać.

Czytelniczo ten rok nie jawi się jakoś imponująco, ale jednak coś tam się czytało od czasu do czasu, więc i tu nie ma co narzekać. Po zrobieniu zestawienia zauważam, że w moim czytaniu królował język niderlandzki, którego znajomość w tym roku też nawet nieźle podszlifowałam. Mimo że ciągle o wiele fajniej i swobodniej czyta mi się po polsku, to w niderlandzkim już całkiem dobrze mi czytanie przebiega.

Poza ulubionymi thrillerami w minionym roku  najchętniej czytałam książki z zakresu psychologii i na tenat raka.

Przeczytałam:

Je speelt met vuur - A. Sercu

Het oor van Malchius - P. Aspe

Teerbemind - G.Flynn

Sterven is een kunst - E De Maesschalck

Luisteren naar kinderen - Dr Thomas Gordon

Kobieta która widziała zombie - prof G. Leschziner

Inne umysły. Ośmiornice i prapoczątki śœiadomości - P. Godfrey-ASmith

Seks bez cycków - M. Łukasiewicz

Wszystko mam bardziej - J. Hołub

Zbuntowana komórka. Rak, ewolucja i tajniki życia - K. Arney

Solo - P. Aspe

Speel! - N. De Martelare

Verkeerde vrienden - W. Sutcliffe

Bitwa z rakiem. Terapie i antyterapie. - B. Stasiuk

Wietnam. Epicka tragedia 1945-1975 - M. Hastings -  w czytaniu...

Ongezien opgegroeid in de praktijk

Beter worden is niet voor watjes - D. Pinedo, B Van Elderet - w czytaniu

Pisałam w minionym roku, podobnie jak i przez ostatnich 11 lat, całkiem sporo na tym oto blożku. "Flandria Po Polsku" (polskie czasopismo wydawane w Antwerpii) w tym roku znowu wydrukowała kilka moich tekstów.

Zrobiłam masę ładnych zdjęć. 

Zdrowie tegoroczne odbywało się pod hasłem upadam i wstaję, czyli było bardzo niestabilne zarówno fizycznie jak psychicznie. Z jednej strony grubsze i ważniejsz leczenie raka jest praktycznie zakończone, ale terapia hormonalna i ogólne szerokopojete powracanie do zdrowia trwało cały rok,  ciągle trwa i - co gorsza - końca nie widać.

W tym roku poznawałam, odkrywałam i uczyłam się mojej nowej mnie, próbując tę nową mnie zaakceptować i pogodzić się z ogromnymi  zmianami, jakie przyniosła choroba, ale ten trudny i mozolny proces nie został jeszcze zakończony.


A tak poza tym, to myślę, że podsumowanie z roku 2018 i w roku 2024 ciągle jest mniej więcej aktualne ;-)

https://belgianasznowydom.blogspot.com/2018/12/co-mi-sie-w-tym-roku-nie-udao.html


30 grudnia 2024

Park rozrywki Walibi w świątecznej odsłonie

 Zimowa impreza w walońskim parku rozrywki Walibi udała nam się wyśmienicie. Pogoda spisała się na medal fundując nam słoneczny dzionek z temperaturą utrzymującą się w okolicach zera. Idealnie.

Dekoracje świąteczne parku budziły zachwyt, szczególnie gdy ciemno się zaczęło robić. Bajkowy klimat.

Było tak ładnie, że nawet Małżonek, który nie lubi parków rozrywki i któremu zdrowie nie pozwala z atrakcji parkowych korzystać, postanowił zostać z nami do końca. Plan bowiem był taki, że zawiezie nas autem do Walibi i wróci do domu, a my wieczorem powrócimy pociągiem. Został jednak i jeszcze twierdzi, że fajnie było i że mu się podobało, chociaż z ani jednej atrakcji nie skorzystał, a tylko jakiegoś burgera wtrząchnął i kawy się napił. Patrzył jednak z niedowierzaniem, jak my pchamy się kolejno do coraz bardziej wątpliwych i coraz bardziej przerażających atrakcji. Nawet nagrywał i zdjęcia robił, co mu się wielce chwali, bo teraz możemy sobie to oglądać i wspominać wrażenia.

Stara ze Starym w parku rozrywki


Najstarsza tylko miała jakiś kiepski nastrój i rano oświadczyła, że nie ma chęci iść, a teraz trochę żałuje. 

Nic to, może jeszcze nie jedna okazja się zdarzy na rodzinny wypad do tego czy innego  pretparku .

Dla Młodego była to pierwsza wizyta w Walibi i szybko się przekonał, co miałyśmy z Młodą na myśli twierdząc, że Walibi ma atrakcje dla zaawansowanych użytkowników. Już przejażdżka ciuchcią Calamity Mine, która plasuje się wg naszej oceny w kategorii średnie wrażenia, na Młodym wrażenie zrobiła raczej mocne. Po przejażdżce z pozoru spokojną kolejką Tiki-Waka chyba nawet lekkiej traumy się nabawił i to zniechęciło go do testowania rollercoastera Cobra i Pulsara. Na Weerwolfa, na której to kolejce jeździłyśmy z Młodą po ciemku, Młody też nie reflektował przez te złe doświadczenia z Tiki-Waka.

Przyznaję, że i mnie Tiki-Waka niemiło zaskoczyła - dużo straszniejsza niż się z dołu wydaje i gorsze, zdecydowanie bardziej niemiłe wrażenia niż taki np rollercoaster z pętlą. Wszystko kwestia zabezpieczeń, czyli zamknięcia. Na takim rollercoasterze zamknięcie jest zwykle bardzo stabilne i zamykane z góry automatycznie, co daje poczucie bezpieczeństwa. Natomiast zwykłe kolejki tylko jakąś dygoczącą rurę w pasie mają, a często nawet trzymać się nie ma czego, przeto człek ma podczas szybkiej jazdy wrażenie, że zaraz wypadnie, a to nie jest miłe… choć taki pewnie jest zamysł. 

Na wieżę Dalton Terror Młody skubaniec wjechał, na co ja jeszcze ciągle się nie odważyłam, bo obawiam się, że spadanie z 77 metrowej wieży prosto w dół z dużą prędkością może wywrócić mi żołądek na lewą stronę… czyli innymi słowy, się porzygam… To samo się tyczy popieprzonej huśtawki Buzzsaw na którą Moda poszła, ale ja i Młody uznaliśmy, że wiszenie do góry nogami to nie jest to, co tygrysy lubią najbardziej, ani nawet w ogóle lubią.

Kręcenie w beczkach  Spinning Vibe i zwykła karuzela łańcuchowa, które są moimi ulubionymi niestrasznymi i relaksującymi atrakcjami wszystkim nam się podobało. 

Co do psychodelicznej kolejki Psyke Underground, która zasuwa w rytm psychodelicznej muzy w te i nazad w wielkiej ciemnej rurze oświetlanej tylko czasem błyskami stroboskopu, Młody miał trochę cykora, ale wsiadł, a potem cieszył się, że się tym przejechał, choć dostarczyło mu to zaiste mocnych wrażeń, bo ciągle był w stresie po cholernej Tiki- Waka.

Mnie ta spora dawka adrenaliny zdecydowanie była potrzebna i wielce pożądana. Wieczorem czułam się wreszcie po raz pierwszy od wielu miesięcy, jeśli nie lat, bardzo szczęśliwa i zrelaksowana. Adrenalina to raz, a dwa to piękno tych wszystkich cudnie migających światełek. Nie mogłam się na te cuda napatrzeć. Chłonęłam te wszystkie wrażenia wszystkimi moimi zmysłami. Wysoka wrażliwość powoduje, że takie piękne widoki odczuwam i przeżywam nader intensywnie.

O, jakiż to był piękny, fantastyczny dzień! A nawet nie kosztował nas wiele, bo przecież tylko po 15€ od osoby zapłaciliśmy, plus żarełko w parku oraz paliwo, ale od nas do tego parku jest raptem 50 km, więc i to nie wydatek.

Jestem usatysfakcjonowana i dumna z siebie, że wsiadłam do Pulsara, która to atrakcja jeszcze poprzednim razem budziła moje przerażenie od samego na nią patrzenia z perspektywy gapia. Pulsar okazał się ekscytujący, ale nie za bardzo straszny. Ot tak, w sam raz.

 Wreszcie udało mi się spełnić moje małe marzenie, które towarzyszyło mi chyba od dzieciństwa, ale najpierw nie było możliwości, a potem brakowało odwagi i gotowości na to wyzwanie. Przejażdżka rollercoasterem z pętlą. Przejechałyśmy się z Młodą Cobrą i okazało się to bardzo fajne. Zatem to raczej nie była ostatnia przejażdżka czymś takim. 

Z Młodych też jestem bardzo dumna. Raz, że pokonują swój strach i decydują się na skorzystanie z takich emocjonujących atrakcji, a dwa, że wiedzą, czego w danym dniu chcą, czego potrzebują i że potrafią rozpoznać, gdzie danego dnia leży granica i ten fakt uszanować. Cieszę się też, że rozumieją i szanują też potrzeby i granice innych, że jedno drugiego nie przekonuje na siłę ani w żaden sposób nie wyśmiewa, gdy ktoś powie pas i że troszczą się o siebie wzajemnie, że dzielą się wrażeniami, uczuciami, obawami.

Tylko jedno wszystkim nam się w uszy rzuciło, że "Naszych" w ogóle nie słyszeliśmy, co jest bardziej niż dziwne jeśli chodzi o takie miejsca. Zawsze co najmiej z 10 razy słyszymy gdzieś koło nas w poblizu język polski, a tym razem wszędzie tylko francuski i niderlandzki wybrzmiewał. W końcu Młoda jedyna ogarnięta w rodzinie stwierdziła, że przecież to koniec grudnia i wszyscy są teraz w Polsce. Młody za to kolegę z klasy widział, jak się kręciliśmy w beczkach i nawet sobie pomachali, ale tamten chyba w inną stronę poszedł, bo więcej się na jego rodzinę nie natknęliśmy przez cały dzień.

A wy lubicie tego typu miejsca? 

z przodu dekoracje i staw, a w tle Pulsar oraz wieża Dalton Terror




po lewej w tle rura od Psyke Undergrond (w tym jedzie kolejka)








z tyłu drewniana budowla kolejki Weerwolf

fajnie się jedzie z góry w dół po ciemku na tej konstrukcji - widok z góry zacny








🐍 Cobra 🎢



cholerna Tiki-Waka

wsiedliśmy do Tiki-Waka

zapieprzamy w Calamity Mine

wirujemy w beczkach Spinning Vibe

Calamity Mine

Buzzsaw - Młoda jedyna odważna

tor Calamity Mine

Dalton Terror - Młodzi czekają, by polecieć 77 metrów w dórę


Poniżej kilka wideo. Pierwsze to zjeżdżanie na dętkach ;-) Głupie, ale zabawne. 🤣 

Na poniższym video moja i Młodej przejażdżka na Pulsarze. Młoda w żółtej kurtce, a ja gdzieś obok.  Tylko trochę nas zmoczyło.

Poniżej magiczny wieczorny widok na nadwodną część parku.

Kręcimy się w beczkach. Kocham tę atrakcję. 



25 grudnia 2024

Magiczne światełka w Brugii - Wintergloed

Sprawdziłam w necie listę najlepszych instalacji świetlnych w Belgii i pokazało mi kilka ładnych, ale te najciekawsze są oczywiście płatne... Jeszcze mnie nie powaliło, by płacić blisko 5 dych od osoby za wejście do jakiegoś zoo, coby popatrzeć se na fikuśne lampki... Gotowam była już zapłacić po 18 euro za wejście do pobliskiego ogrodu botanicznego, ale tu z kolei biletów na normalne godziny już nie było... o 21 to ja idę spać, anie szwendać się po jakimś parku. Ustaliłyśmy z Młodą, że jedziemy do Brugii, bo video zobaczone a insta nas przekonały. Bilet do Brugii tylko 15€ a spacer po mieście na szczęście jeszcze jest za darmo... Młody i Najstarsza byli chętni nam towarzyszyć... Jednak rano zobaczywszy i usłyszawszy, że za oknem wieje, leje, grzmi, sypie gradem, śniegiem i co tam tylko można w za oknem zobaczyć, uznali że jednak nie chce im się wychodzić z domu. Prognoza podawała, że lać ma cały dzień, a nad morzem wiatr ma latać z prędkością do 70km/h... 

w oczekiwaniu na świetlny spektakl


Jednak ja i Młoda żeśmy postanowiły mimo to pojechać, bo kto głupiemu zabroni...

Na dzień dobry okazało się, że pociąg ma blisko 20 minut opóźnienia... Jak później poinformowano w pociągu, KROWA była na torach... Bo Belgia to jedna wielka wioska hahaha.

Dalej podróż odbyła się zgodnie z planem, a w Brugii przywitała nas całkiem dobra pogoda, czyli nie wiało, nie lało, nie padał śnieg, grad ani nawet żabami nie ciskało. W sumie to nawet chwilami narzekałyśmy, że nia pada, bo jakby padało, to może choć kilkuset ludzi by zatrzymało w domu i nie szwendali by się po ulicach ani jarmarkach świątecznych... Ludzi bowiem wszędzie jak mrówków było, no ale to Brugia właśnie. Tam prawie zawsze jest pełno turystów.

Znalazłyśmy jednak miejsce w knajpie, zeżarłyśmy pizzę, gofra (bo Brugia przeciez goframi stoi) i popiłyśmy gorącym alkoholem. Ja w postaci kawy po flamandzku, czyli kawy zamajonej obficie jeneverem, a Młoda wsysnęła gorącą czekoladę z prądem.

Potem poszłyśmy szukać tych świecących atrakcji. Okazało się, że nie cyganili, iż włączają to ustrojstwo dopiero o 17.30. Tyle że jak dotarłyśmy do feniksa o 17 to już taki tłum stał na moście, że postanowiłyśmy ustawić się gdzieś wzdłuż brzegu. O 17.30 nawet na brzegu juz szpilki nie wcisnął. Jezu, jakby światełek nie widzieli haha.

Feniks zaiste był widowiskowy. Pomysł całkiem niezły, żeby rzucić video z projektora na mgłę wodną robioną przez fontannę i otrzymać taki magiczny obraz. Najpiew pojawia się jajo, wylatuje z niego feniks, który po chwili odlatuje i wraca, a potem się spala i znowu odradza... Poniżej wrzucam wideo, jakby ktoś chciał sobie zobaczyć, jak to wyglądało.

pojawia sie feniks...
Dalej wzdłuż wody można było zobaczyć całe chmary latających feniksów. Najpierw latały w środku (tak się przynajmniej zdawało - całkiem dobra iluzja) i obserwowaliśmy je przez okna, potem wylatywały z innego okna, by jeszcze dalej przelecieć wzdłuż ściany i wlecieć do kolejnego okna i znowu latać w środku. Wszystko to o czywiście obrazy z projektorów wyświatlane w odpowiednich miejscach. Jacyś rodacy przechodzący mimo, stwierdzili że żadna to trudność zrobić coś takiego w dzisiejszych czasach. Mają rację, ale komuś mimo wszystko musiało się chcieć to wymyśleć, zaprojektować i wykonać, by jeden taki Grinch z drugim mogli przyjść i ponarzekać.

Myśmy też chwilami narzekały, że od jednej świetlnej atracji do drugiej trzeba było deptać kilkaset metrów. Gdy jednak się zastanowić, to ma to sens. Po pierwsze ludzie muszą trochę się poruszać, a po drugie jak tak patrzyłam na tę rzekę ludzi, z którą płynęłyśmy, to z łatwością mogłam sobie wyobtrazić, jak wyglądało by oglądanie onych atrakcji, gdyby były w jednym miejscu. No nie dopchałby się za żadne skarby, by cokolwiek ujrzeć.

No ale dobra, nie ma co gadać po próżnicy. Lecimy z obrazkami.

Najpierw trochę zdjęć ogólnie z Brugii i kerstmarktu, a potem dopiero z tej ponad 3-kilometrowej trasy Wintergloed.


dekoracja hotelu

jeden z kramów na kerstmarkt

giga nugaty

szopka niewielka jak na taki kerstmarkt, ale jest

rynek główny za dnia

rynek główny wieczorem

rynek główny Brugii



kawa z prądem ;-)

wafel z masłem

Wintergloed Brugge


czekamy na feniksa

...coś zaczyna się dziać...

jajo...?

piękny! 



tłumy na moście

lecą feniksy...

faniksy w oknie






woda i lawa...

lawa i woda...

Brugia nocą

Brugia nocą

Brugia nocą





Wiatraki w niebieskiej glorii

 bardzo oczobolna i przyprawiajaca o mdłości migająca atrakcja



nie lubimy niebieskiego światła - w głowach nam się kręciło...

hologramy z wędrującymi mamutami


świecące huśtawki