31 grudnia 2013

Rok minął, jaki był?


Niektórzy robią sobie postanowienia noworoczne, których i tak nikt nie dotrzymuje... 

Ja tam wolę sobie zrobić pozytywne podsumowanie roku, czyli co DOBREGO się wydarzyło, jakież to trudności udało się pokonać...

Wszystko po to, żeby w chwilach zwątpienia sobie je przypomnieć... i pomyśleć "teraz też dam radę".



Rok mijający zaczęliśmy od rozstania. M wyjechał do be w poszukiwaniu lepszej pracy, a ja z całą trójcą zostaliśmy w pl.

Owo rozstanie dało nam wszystkim wiele dobrego. Nie tylko to, ze teraz jesteśmy tu gdzie jesteśmy, ale i jacy jesteśmy...

Czasem potrzeba odejść daleko, żeby znaleźć się bliżej, żeby docenić, to co się ma... Skomplikowana przeszłość kobiety z przeszłością i mężczyzny po przejściach, kłopoty finansowe , brak pracy, perspektyw, przy tym nowy członek rodziny i 5 człowieków na 35 metrach... najmocniejsza miłość, największa cierpliwość może nie wytrzymać takiej próby... 

na szczęście los dał nam rozstanie i drogie telefony.

Jaki pozytyw może być w drogich telefonach spytacie?

Otóż...

Z  M poznaliśmy się przez net. Pisaliśmy baaardzo długie listy przez długie miesiące. Nawet spotykając się w realu nadal wymienialiśmy e-maile – oboje lubimy czytać, oboje lubimy pisać. Takie stare świry z nas.

I właśnie będąc od siebie 1500 km zaczęliśmy znowu korespondencję, wyjaśniając po trochu różne nieporozumienia. 

Wiele rzeczy, o których ciężko mówić w cztery oczy, z łatwością można wystukać z klawiatury i wcisnąć Wyślij...

 Gdy spotkaliśmy się po prawie 4 miesiącach niewidzenia byliśmy innymi zupełnie ludźmi, zupełnie nową rodziną choć niby tą samą.


Potem nagła decyzja o przeprowadzce do be,
 duży, 
OGROMNY stres, 
zamieszanie, 
załatwianie w ostatniej chwili różnych spraw, 
kłopoty z przewoźnikiem, 
stresująca podróż 18 godzin prawie bez odpoczynku: dzień-noc... 
po prostu szaleństwo!!!

Jednakowoż już na miejscu mimo kłopotów opisanych wcześniej napłynął zachwyt urokami miejsca, w którym zamieszkaliśmy. Dla mnie i dla dzieci był to pierwszy wyjazd za granicę. Przyznam, dziwne to uczucie. Nie, nie miałam obaw – ja lubię zmiany i przygody, przeto raczej niepokój – jak to będzie? co spotkamy na miejscu? bo opowieści opowieściami, ale to trzeba zobaczyć i poczuć... 

Okazało się, że nasze mieszkanie znajduje się w przepięknej okolicy. Duże miasto, stolica Europy a tu prawie jak na wsi: dużo drzew, ładne kamienice z pięknymi, dużymi ogrodami. Tyle że do metra 2 kroki, tyle samo do tramwaju, autobusu, dużych sklepów. I ogród dla dzieci, a w nim drzewa i krzewy owocowe, Młode posiały swoje kwiaty, które im cudnie zakwitły...  Po mieszkaniu przez 3 lata na 4 piętrze w kawalerce to raj na ziemi wręcz.

Bruksela - tu mieszkaliśmy
No i mogliśmy pozwiedzać Brukselę, a bez dwóch zdań to bardzo piękne miasto. Nawet pomijając główne atrakcje turystyczne, to praktycznie wszędzie jest co zobaczyć. Stare, urocze kamienice, między nimi nowoczesne wieżowce, do tego mnóstwo zieleni. Parki zadbane, w nich stare drzewa, źródełka, stawy, fontanny, ptactwo wszelakie, aż chce się tam spędzić całe dnie. Ludzie leżą na kocach, dzieciarnia turla sie po trawie... jest czysto. Wiadomo ludzie śmiecą – jak wszędzie, ale służby sprzątające są bardzo dobrze zorganizowane i panują nad tym. No i psy mają swoje kible i wybiegi więc na trawie nie leży gówno na gównie jak w pl. Zdarza się wdepnąć w psią kupę i owszem (czasem pies nie wytrzyma, czasem pan nie posprząta), ale w pl to raczej się zdarza nie wdepnąć... :)

I jeszcze muszę wspomnieć o jednej kwestii, której w pl raczej się nie doczekamy – kultura na drodze. Ja autem nie jeżdżę, ale dużo chodziłam po mieście. Na początku nie mogłam się przyzwyczaić, że na przejściu dla pieszych można spokojnie przechodzić... Ledwie dochodzę do przejścia a już z obydwu stron auta stoją, ludzie uśmiechają się do dzieci. Kurczę, przez pół roku plątania się po Brukseli ani razu nie czekałam na przejściu dla pieszych, no chyba że były światła :) 
Jak sobie przypomnę ile razy czekałam w pl na przejście z ryczącym dzieckiem na 1 ręce, torbą z zakupami w drugiej a z przodu jeszcze wózek brzuchem popychany i o mało mi nogi korzeni nie puściły, a do tego czasem człowiek w połowie ulicy a tu jeszcze baran jeden z drugim trąbi, omija i jeszcze mordę drze przez okno. 

I parkowanie – w Brukseli jest mało miejsca, ale doskonale mają zorganizowane parkowanie na poboczu: wszędzie stoją auta zgodnie z kierunkiem jazdy, dzięki temu łatwo jest się włączyć do ruchu. Jak ktoś zaparkuje odwrotnie, to odholują raz-dwa i porządeczek jest.

I tak to Bruksela przywitała nas pozytywnie i taki jej obraz chcę zapamiętać.  Potem oczywiście zaczęły się wspominane już schody, ale jak to mówią, co było a nie jest, nie pisze się w rejestr...

Przeprowadzka na wieś i jakoby powrót do korzeni to – jak wspominałam – bez wątpienia do pozytywów należy. Przeto kończący się właśnie rok uważam za wielce pozytywny. 

A była bym zapomniała – przed końcem roku – zaledwie parę dni temu, udało nam się dokończyć procedurę meldowania. Co prawda dowód dostanę dopiero za pół roku, ale wszystko już na dobrej drodze.


Niniejszym oświadczam, że moje życie osobiste uważam za ciekawe i kolorowe. Mam najwspanialszą rodzinę na świecie, dużo ciekawych przygód,  ciągle mnóstwo optymizmu mimo wielu przeciwności losu  i niekończące się poczucie humoru.

Czego i Wam Wszystkim, Znajomi i Nieznajomi, życzę w Nowym 2014 roku.

28 grudnia 2013

Święta, święta i poświąteczne refleksje okołokościołowe

Święta? Jakoś nie zauważyłam różnicy między tymi a innymi dniami...
W zasadzie od dawna nie lubię świąt. Ani tych, ani tych na wiosnę... No bo o co tyle hałasu?

 W dzieciństwie owszem z niecierpliwością czekało się na święta... ubieranie choinki, duża wigilia z babcią, wujkami, ciociami i wspólne śpiewanie kolęd, szopka, choinki w kościele, fajne filmy w tv, które oglądało się z całą rodziną, pomaganie przy pieczeniu tych wszystkich serników, makowców, robieniu sałatek,  odwiedzanie rodziny...
Z czasem zagubiła się właśnie głównie rodzinność tych dni, każdy siedzi przed swoim telewizorem, komputerem, jak już się pójdzie w gości lub też goście przyjdą to każą się opychać sałatkami, ciastami na które się nie ma ochoty, ale trzeba jeść, by gospodyni nie obrazić. Zresztą żarcie takie samo jak przez cały rok... No i ulubione tematy rozmowy: co ma sąsiad czego my nie mamy i skąd to ma jak mieć nie powinien i nie zasłużył to nam się należy a ta od tamtych z tym od tego jak ona wygląda a jak się zachowuje a te ich dzieci a to wszystko przez ten rząd... A by tylko kto wstał od stołu, żeby na ten przykład do wuceta się udać to już jego d w temacie, bo "czy wy wiecie, że on..." i każdy bierze udział w tej szopce, bo to się udziela wszystkim choć każdy pewnie wie, że jak pójdzie do kibla...
Wszechobecna zawiść, wrogość - bo to Polska właśnie - nawet, a może zwłaszcza, w święta.
Dlatego znielubiłam święta jakiś czas temu. Sytuacji nie poprawił fakt, że Starsza Młoda urodziła się w wigilię, gdy to najgorszy personel miał dyżur na porodówce i ledwo co obie przeżyłyśmy... ale to inna bajka.

Jednak w pl to jeszcze czuć trochę tej świątecznej atmosfery. Ludzie idą do kościoła, spotykają się z rodziną (nawet jeśli to wygląda jak powyżej, to się spotykają), jak nie muszą pracować to świętują.
Tutaj w be już na początku grudnia ludzie wytargali  przeróżne świecące dekoracje, które świecą się dzień-noc, dzieci w ostatnim tygodniu wymieniały się kartkami świątecznymi z życzeniami od całych rodzin, ale - jak mówi znajoma Polka z 40letnim stażem w be - tutaj ludzie tak nie świętują. Dzieci co prawda mają ferie świąteczne jak w pl i odpoczywają, ale dorośli jak widzę mieli wolne tylko w Boże Narodzenie, bo w "Szczepana"już sklepy czynne, listonosz pocztę rozwoził itd. A do kościoła też raczej tłumy nie walą, o czym, świadczy chociażby fakt,że pasterka jest co 5 lat w innej parafii. W tym roku akurat wypadało w naszej wsi, ale przyznam się, mimo szczerych chęci doczekałam tylko do 22ej :) No cóż jak ktoś chodzi spać z kurami i z kurami wstaje to żywcem nie da rady siedzieć do północy. Nie mówiąc o tym by chciało się jeszcze wychodzić z domu, gdy leje jak z cebra, a tak było w święta. Zresztą nie miałam wielkiej motywacji, bo jednak Msza po niderlandzku, to Msza po niderlandzku i tak nic się nie rozumie. Jak powszechnie wiadomo, ja nie jestem wzorową katoliczką, niemniej jednak czasem mam potrzebę pójść do kościoła, zwłaszcza odkąd sprawy wszelakie (typu chrzty, komunie, ślub) w tej kwestii mam "formalnie" uporządkowane. W święta lubię pójść choćby po to, by posłuchać czy pośpiewać kolęd i dać tym samym się ponieść magii świąt. I właśnie możliwe, że tym razem właśnie tego zabrakło. No ale dopóki się nie zaznajomię z językiem to nie mam wielkiej ochoty uczestniczyć w Mszy. Chyba że dorobimy się jakiegoś jeżdżącego klamota, to odwiedzimy polskie kościoły.
Poza niezrozumieniem tesktów belgijskie kościoły mogą działać przygnębiająco z innego powodu. Bo Belgia to kraj kiedyś katolicki, są tu przepiękne kościoły i stare i nowoczesne, ale jak się przekonałam, świecą pustkami. Powiem Wam, że mimo średniej raczej integracji mojej z Kosciołem, smutno się robi, gdy człowiek widzi takie ogromne a puste świątynie.

Zaraz niedługo po przybyciu do be wybraliśmy się na pieszą wycieczkę do Narodowej Bazyliki Najświętszego Serca w Brukseli. Dla zainteresowanych odsyłacz do Wikipedii:
http://pl.wikipedia.org/wiki/Narodowa_Bazylika_Naj%C5%9Bwi%C4%99tszego_Serca_w_Brukseli

Od naszego poprzedniego mieszkania to było jakieś 5 km, więc sobie spokojnie spacerkiem przeszliśmy. Świątynia jest przepiękna, jak widać na obrazku. Od jej drzwi głównych dodatkowo mamy widok na ładny Park Elżbietański. Przed bazyliką spotkaliśmy wielu turystów a na trawie przed głównym wejściem wypoczywających ludzi i - co mnie lekko zszokowało - ludzi opalających się w samej bieliźnie, co mi nijak nie pasowało do powagi tego miejsca bez względu na to jaką kto religię wyznaje. Ale to nic. Idziemy dalej w poszukiwaniu wejścia, bo główne zamknięte na cztery spusty. Wchodzi się bocznym wejściem, które jednocześnie jest tez wejściem do restauracji. Akurat trafiliśmy na jedną jedyną Mszę, w której uczestniczyło UWAGA! jakieś 30-40 osób, a świątynia olbrzymia i przepiękna. Jest też miejsce poświęcone Janu Pawłowi II, gdyż odwiedzając Belgię właśnie w tym kościele gościł. Tu zauważyłam czasem ktoś z turystów przystaje, modli się, zapala świeczkę... Ale tubylcy raczej nie bardzo zainteresowani pobytem w kościele. 

Później kilka razy uczestniczyliśmy w francuskojęzycznych Mszach w naszej okolicy. Razem z nami bywało tam około 50 osób. W większości kościołów brukselskich jest jedna Msza w niedzielę, w niektórych są jeszcze nabożeństwa w któryś inny dzień tygodnia. W kościołach, w których byliśmy, nie było ławek jak w pl, tylko krzesełka ustawione w półkole, tak, że każdy każdego widzi. Każdego wchodzącego wita ksiądz podaniem ręki (tak samo przy wyjściu z kościoła) a ktoś inny rozdaje każdemu kartkę z porządkiem Mszy i tekstami pieśni, czytań, Ewangelii na daną niedzielę.
Tutaj rzadko ktoś klęka zarówno przy wejściu jak i w czasie Mszy. przekazując "znak pokoju" każdy do każdego podchodzi podając ręce, także ksiądz do każdego podchodzi. Komunia rozdawana jest do ręki. Poza tym porządek jest taki sam jak w pl. No tylko język inny...

Tak się zastanawiam, ile czasu potrzeba by polskie kościoły świeciły takimi pustkami jak tutaj? Bo - moim zdaniem - w końcu tak będzie, no chyba że Kościół zmieni swe nastawienie, politykę,  znajdzie jakiś pomysł, a jakoś się a to nie zanosi. Uważam, że jeśli księża nadal będą zmuszać dzieci i młodzież oraz dorosłych do chodzenia do kościoła i próbować ich kontrolować na wszelkie możliwe sposoby zamiast skutecznie zachęcać to nastąpi to raczej prędzej niż później. No bo weźmy chociażby spowiedź z okazji ślubu, bierzmowania, chrztu... żeby dorosły człowiek musiał prosić o podpisanie zaświadczenia iż faktycznie u spowiedzi był, to dla mnie jest nie tyle nawet  śmieszna co wręcz chore. Dla kogo ja idę do spowiedzi, dla siebie, czy dla księżula i dla durnych formalności? A może by tak idąc w tą stronę kamery w domu, podsłuch w telefonie? bo może ja na ten przykład zdradzam męża a się nie spowiadam z tego? hę? skąd on wie czy ja nie cyganię na spowiedzi? skoro nie uwierzy że się spowiadałam jak nie pokażę dowodu? hę? 
Dobrze że są jeszcze - nieliczni bo nieliczni - tacy księża jak w naszej ostatniej parafii w pl, to jest dla polskiego Kościoła trochę nadziei. Facet, który nie mówi "róbcie" tylko "robimy", zakłada jeansy, podkoszulek i nosi wiadra z farbą do malowania plebanii. Ksiądz, który nie woła kasy za ślub, chrzest... nam powiedział np że mamy dzieci więc ważniejsze wydatki mamy, "jak kiedy będziecie mieć to dacie jakąś ofiarę, ale to przeważnie stare babki dają" No i właśnie poczucie humoru, które zjednuje serca zarówno dorosłych jak młodzieży i dzieciarni. Ma też pewnie swoje wady i upierdliwości jak każdy człowiek na Ziemi, ale ważne jest ogólne ludzkie, życzliwe podejście jakiego bez wątpienia potrzeba nie tylko w Kościele ale w całej Polsce.

No a tu? Tu dla kościoła jest już chyba za późno, za dużo ludzi innych wyznań. Czasem odnosi się wrażenie, że Belgia się wstydzi katolickich korzeni. Jednak jest pozytywna wg mnie strona tej sytuacji. Tu do kościoła idą tylko ci, co na prawę tego chcą,  a nie jak w pl, żeby sąsiedzi nie gadali, żeby ksiądz nie pokazywał palcem... I tu w kościele czuje się tą wzajemną więź, sympatię, nawet jak jest się obcym przybyszem. A w pl zwłaszcza na zadupiach zaraz po wejściu do kościoła każdy jest lustrowany od dołu do góry i już każdy ocenia, bo sąsiadka lepiej wie, czy powinieneś dziś przyjąć komunię Świętą i co masz na sumieniu... Przez to nie lubiłam chodzić do kościoła w pewnym okresie życia na skądinąd fajnym polskim zadupiu.



22 grudnia 2013

urodziny

No, pierwsze zagraniczne przyjęcie urodzinowe za nami...

Gdy Młode dostały zaproszenia na imprezy do koleżanek, pomyślałam mniej więcej:
- No to kiedyś trzeba będzie zorganizować przyjęcie Młodym...
- Kurde, one są z grudnia...
- Nie, nie ma mowy, przecież to niemożliwa niemożliwość... Przecież to nie ma sensu - ani się nie dogadam z dziećmi, ani nikogo tu nie znam ...nie ogarnę. Za rok zrobimy urodziny u nas.
- E, ja sobie nie dam rady z dziećmi? Ja?!

Po tej to wymianie myśli między jedną mną a drugą mną (dla tych, co nie wiedzą - jestem zodiakalnym bliźniakiem, czyli tzw 2 in1) oznajmiłam M, że musimy zorganizować urodziny.
-Jak tam uważasz... a ten mercedes to nawet lepszy niż tamten ford, popatrz ten model, co Ci się podoba.... - odpowiedział wielce tematem zainteresowany mój M gapiąc się w smartfona.

Skoro mój pomysł został zaaprobowany z wielkim entuzjazmem  :) to do dzieła. Zapytałam wujka Gugla w co bawią się nastolatki na imprezach, potem przeszukałam swoją osobistą pamięć i zaczęłam kombinować, które z zabaw nie wymagają wielu komentarzy. Niestety te zabawy, które nie wymagają gadania, potrzebują przygotowań. No ale coś za coś...

No dobra teraz zaproszenia.... oczywiście wujek Gugl i dobre człowieki na forach jak zwykle pomogli - dostałam kila gotowych tekstów zaproszeń po niderlandzku. W związku z powyższym nie mogę niestety się pochwalić, jakoby sama przygotowałam wszystko.
Tylko wydrukować... co za idiota produkuje drukarki, które po wykończeniu jednego koloru tuszu odmawiają dalszej współpracy?! i dlaczego k skończył się niebieski skoro mam tylko czarny w zapasie?! i dlaczego tu jeden kolor do brothera kosztuje ponad 20 euro jak na allegro kupowałam 25 zetów/komplet?
...że co? że po co kupowałam taką drukarkę?... hm, bo jest bardzo dobra... jak ma tusze.

Wypisałam 23 zaproszenia długopisem, a co. Jak za starych dobrych czasów i kliparty też se wstawiłam długopisem, a co. Dziewczyny pokolorowały i gitara.

Mając na uwadze fakt, że M nie przepada za dziećmi (przynajmniej w większych ilościach), imprę zaplanowałam od 11 do 14, kiedy przeważnie jest w robocie, ale się okazało, że zrobili im przymusowe wolne świąteczne... Ech. Jednak sam z własnej nieprzymuszonej woli po wyspacerowaniu Młodego postanowił się wybrać na 3 godzinne zwiedzanie sklepów. Nie ma to jak facet lubiący zakupy :)

Tak czy owak do jedenastej myślałam, że Młode jajo zniosą, zanim jakiś gość zadzwoni do drzwi. Gdy zrobiło się "za dziesięć" jedenasta, Młoda już prawie straciła nadzieję, bo przecież "już dawno powinne przyjść... " Od okna do zegara.... a Młody za nimi.... Dżizas....
Nagle za pięć jedenasta zajechało auto pod dom i dzwonek do drzwi.... "mamo, mamo, ktoś dzwoni, ktoś przyszedł...." Młoda się darła na całą wieś skacząc do drzwi... Wszyscy jak - na komendę - przyszli, przyjechali rowerami, autami praktycznie w tym samym czasie... Młoda prawie, że wyszła z siebie z radości.

Tak jak się spodziewałam - przyszło większość koleżanek. Tak jak mówiłam - urodziny tu taj to dosyć ważna uroczystość. Uzbierało się mnóstwo prezentów, co jak wiadomo nie jest bez znaczenia.

Zabawę zaczęliśmy od podzielenia gromadki na 2 grupy. Koleżanki Młodszej miały za zadanie odnaleźć pochowane wcześniej przez szaloną matkę owoce. Oczywiście nie gdzie indziej tylko w pokoju Młodej. Dostały listę i koszyki i poszły na górę.

Druga grupa w tym czasie dostała mapę dolnego piętra z zaznaczonymi miejscami, gdzie znaleźć mieli obrazki z kucharzem, które przyczepione były do różnych przedmiotów potrzebnych oprócz owoców do skonstruowania sałatki. Dzieci wyglądały na zadowolone z zabawy, z czego wnioskuję, że był to dobry wybór.
Potem - co jest oczywiste - zrobiły sałatkę. Tym oto sposobem mamy deser na dziś, bo sporo tych owoców było :)

Poza tym w programie był oczywiście tradycyjnie tort ze świeczkami i odpakowywanie prezentów oraz zabawy przy muzyce, w tym macarena, limbo itepe. Chwilę zajęło też kilka rund twistera no i zabawa w losowanie ubrań ze skrzyni. Szczegóły? Tańcząc w rytm muzyki rozstawieni po całym salonie podajemy balon. Co jakiś czasie robimy "muzyka stop". Kogo wówczas przyłapiemy z balonikiem, musi podejść do skrzyni, wybrać 1 sztukę garderoby (w tym korale, czapki, okulary słoneczne, szaliki, gacie taty, kapelusze, staniki) i założyć na siebie. Zabawa trwa do opustoszenia skrzyni. Najfajniej ubrani tańczą np macarenę. Zabawa się podobała, ale dziewczynka ubrana m.in.w 2 szaliki, włóczkową czapkę i kurtkę trochę narzekała na gorąco :)

Czy zabawa się podobała ogólnie - nie mnie oceniać. Młodym w każdym bądź razie się podobało i to mnie cieszy. Za rok - jak mniemam - już naumiem się języka, w związku z czym i bardziej skomplikowane zabawy będzie można zapodać.













20 grudnia 2013

Sinterklaas - Święty Mikołaj


Przypadkiem natrafiłam w necie na artykuł o belgijskim Świętym Mikołaju, który po ichniemu nazywa się Sinterklaas. Wrzucam tutaj dla tych, co się zastanawiają, co to za dziwadło Święty ma za towarzysza.

W Belgii Mikołaj jest między innymi patronem dzieci i uczniów, o czym mówi opowiadana w Belgii legenda.

Troje dzieci zagubionych w lesie znajduje nocleg u rzeźnika, który je podstępnie zabija, a ich ciała składa w beczce. Po siedmiu latach zjawia się w tym samym miejscu Święty Mikołaj i w cudowny sposób ożywia dzieci.

Do Belgii Mikołaj przybywa parowcem z  Hiszpanii, gdzie przygotowuje prezenty. Potem przesiada się na białego konia. W niektórych regionach mówią, że na osła...
Święty odziany jest w purpurowe szaty biskupa, na głowie nosi tiarę, a w ręku trzyma pastorał.  Taki strój jest nawiązaniem do wizerunku prawdziwego Świętego Mikołaja, biskupa Miry w Azji Mniejszej. Taki strój jak pamiętam z dzieciństwa Mikołaj nosił też w Polsce jak do nas przychodził z prezentami :) A nie jak teraz się go ubiera za Ameryką w śmieszne ubranko grubego krasnala (czyli Mikołaja z reklamy coca-coli z 1932 roku!)

Tutaj Mikołaj odwiedza dzieci dwa razy. Dwa dni przed oficjalną datą zjawia się incognito, by sprawdzić ich zachowanie. Dlatego też przychodząc w nocy z 5 na 6 grudnia doskonale wie, które dzieci były grzeczne, a które niegrzeczne!
Tym pierwszym zostawia prezenty, a tym drugim – rózgi. Pierwotnie prezentami były tylko te rzeczy, które nadawały się do jedzenia – suszone owoce, ciastka, cukierki; teraz często są to zabawki.

W Belgii św. Mikołajowi towarzyszy specjalny pomocnik – w  Walonii nazywany Père Fouettard (francuskie słowo fouet znaczy rózga), we Flandrii (czyli u nas) zaś zwany Zwarte Piet, czyli Czarnym Piotrusiem. Nie do końca wiadomo, skąd wzięła się ta postać u boku św. Mikołaja. Jedna wersja mówi, że jest to rzeźnik z legendy o przywróconych do życia dzieciach; inna widzi w nim postać imperatora Karola  V Habsburga, którego kukłę w 1552 roku mieszkańcy Metz obnosili po ulicach, a w końcu spalili. Pewne jest za to, iż postać pojawiła się po raz pierwszy po 1850 roku, a to za sprawą książki „Saint-Nicolas et son serviteur” Jana Schenkmana.
Zwarte Piet ma ubiór stylizowany na XVI- lub XVII-wieczny – zawsze w bardzo żywych kolorach. Obowiązkowo nosi czarną perukę afro i złote kolczyki w kształcie dużych kół, a jego wargi pomalowane są na kolor ogniście czerwony. No i oczywiście ma czarną skórę.  To on dzierży w ręku rózgi, a niekiedy węgiel lub buraki cukrowe, by je rozdać niegrzecznym dzieciom. Dawniej był ich wielkim postrachem, gdyż na rysunkach i w opowieściach przedstawiano go z workiem, do którego pakował niezbyt grzeczne dzieci, by je zabrać do Hiszpanii. Dziś jego postać nie wzbudza już grozy – może tylko lekki niepokój, zwłaszcza wśród tych dzieci, które same zdają sobie sprawę, że nie zawsze zachowywały się grzecznie. Obecnie Zwarte Piet jest raczej psotnikiem zachęcającym do zabawy.

W szkole dziewczyn 6grudnia też był Sinterklaas wraz z całą gromadą Czarnych Pietrków. Z tymże oni przyjechali - uwaga -w przyczepie ciągniętej przez zielonego busa... Pewnie nie mieli tylu koni...

Każde dziecko jednakże dostało słodki upominek.

19 grudnia 2013

w ramach relaksu

Nasze mieszkanie - jak większość pod wynajem - pomalowano całe na biało. 
Mój M mówi, że wygląda jak w psychiatryku :) Na razie nie ma funduszy na farby (a tanie tu nie są jak wszystko). Do tego trochę wilgoci ściany naciągnęły, gdyż chata stała pusta parę miesięcy a tu klimat dosyć wilgotny. No więc na wiosnę jak zrobi się ciepło rzucimy jakieś fajne kolorki, a teraz w ramach relaksu postanowiłam trochę pokolorować świat w pokojach dziewczyn. 


Starsza tym razem wybrała kocie klimaty...
 Konika dodałam na dokładkę na innej ścianie.
  
 Zakochany kotek:
 Głodny kotek:
Jest jeszcze kicia i szalony kot, ale nie zrobiłam fotek.

 Młoda jak to Młoda  zażyczyła sobie upiorny pokój. Zapytałam, czy aby na pewno nie chce wesołych  kucyków i wróżek?
- Matka ty chcesz, żeby mi się koszmary śniły? - rzekła na to moja słodka dziewczynka.




Wróciły ze szkoły jak akurat kończyłam malować. Pytam czy może być?
- No spoko. A kościotrup gdzie?!
- (?!)

No więc jak znajdę jeszcze trochę czasu to i szkieletorka nabazgrolę.

17 grudnia 2013

kiełbasa z miodem czyli co oni tu jedzą

Pamiętam jak kiedyś tam w zamierzchłych czasach pojechaliśmy z bratem na nasz pierwszy obóz sportowy z paroma zaledwie groszami w portfelu. Oszczędnie więc się jadło choć człowiek głodny po 3 treningach dziennie... I pamiętam taki dzień, że w naszych zapasach ostał się jeno jakiś pasztecik i domowe słodkie amoniaczki, do sklepu za daleko było, a deszcz lał jak z cebra, więc się nie chciało iść. No więc posmarowaliśmy te ciastka pasztetem i wszamaliśmy do jednego. W normalnych warunkach pewnie nie przyszło by do łba mieszać te dwa smaki ze sobą, jednak koniec końców ciastka z pasztetem okazały się całkiem smaczne.

Co ma piernik....

amoniaczek do blogu o Belgii? Ano po prostu zawsze mi się przypomina ten obóz, gdy widzę, co tu się je albo gdy idę do sklepu by kupić coś na obiad i gapiąc się na półki stwierdzam że nie ma co kurde ugotować. Wierzcie mi Ludzie,  gotowanie w tym kraju to naprawdę nie lada wyzwanie nawet dla osób lubiących eksperymenty kuchenne jak ja.

Na początku mojego pobytu tutaj gotowanie to była tragedia po prostu. Znalezienie w sklepie choćby najprostszej rzeczy graniczyło z cudem, no bo przecież nie znałam jednego słowa po ichniemu, nie miałam słownika ani internetu. Tam wiadomo jakiś chleb, marchewka, pomidory... nie problem, wszak koń jaki jest każdy widzi, o ile nie jest to akurat koń trojański... Toteż produkty pakowane w kubeczki, pudełeczka, torebki bez obrazków na wierzchu to w obcym kraju jak szukanie igły w stogu siana. Zwłaszcza, że z kasą było krucho i nie można sobie było pozwolić na branie w ciemno wszystkiego jak leci z półek. Dodajmy, że żarcie w be jest dość drogie. Na dzień dzisiejszy chleb na ten przykład kosztuje 0,70 - 2 euro  i trzeba zjeść połowę na śniadanie, żeby sobie pojeść.... No dobra, ja wiem, że ja zawsze jem dużo... Ale czy ja wyglądam jakbym jadła cokolwiek? ;-)

Tak czy owak dobrze, że mieliśmy na starcie trochę zapasów z pl jakichś przypraw, mąki, kasz i temu podobnych dupereli, to jakoś przeżyliśmy. Zresztą później okazało się, że mimo znajomości nazw francuskich czy niderlandzkich wielu produktów nie można znaleźć, bo tu nie są po prostu używane lub używane sporadycznie. Czasem uda się znaleźć jakieś zamienniki. O, net tu wiele pomaga, bo Polacy piszą o tym na forach co gdzie kupić i co czym zastąpić. Do dziś nie raz zastanawiam się, kombinując co by tu na obiad sporządzić, co ONI TU KURDE JEDZĄ?
O ile się namyślałam z czego tu zrobić ruskie pierogi, kupowałam kolejno różne produkty na których napisane było "ser", ale po odpakowaniu w domu stwierdzałam, że się nie nadają na nadzienie... W Brukseli to nie był problem, bo tam są polskie sklepy z polskimi produktami, drogimi bo drogimi (przelicznik 1 zł = 1 euro:) ale od czasu do czasu można było coś tam nabyć, chociażby ten nieszczęsny ser. Tu na zadupiu jednak trzeba się zadowolić tym co jest. No i tak - korzystając z podpowiedzi forumowiczów - do nadziewania pierogów stosuję np ser feta połączony z ziarnistym serkiem z danona no i jest git Tylko ziemniaki wtedy najlepiej jak są z tych "suchych" bo inaczej starszna ciaplita się robi :)

No to mamy pierogi. Ale do wielu potraw i tak nadal mi brakuje składników.Nie mogliśmy znaleźć buraczków, bo najczęściej je można kupić tylko ugotowane zapakowane w folijkę. Surowe tylko w większych sklepach. Problem był więc z barszczykiem czerwonym i ciągle gotujemy tylko omidorówkę i rosół na zmianę, bo Młody musi mieć codziennie "apkę" (czytaj: zupkę)... Jarzynowej, brokułowej itp nie lubimy  więc odpada. Żurku też nie ugotuję, bo choć jest mąka żytnia w niektórych sklepach, to nie ma kiełbasy chociażby przypominającej swojską więc z czym to jeść? Młody ma alergię na jajo... Jedyna kiełbasa jaka nadaje się do jedzenia do "kiełbasa polska". Tak się nazywa a produkowana w be. W smaku trochę przypomina polską zwyczajną i można ją wykorzystać np do zupy czy kapusty... tyle że jest dość droga, no bo weź 7 euro za 3 kiełbaski? Dla porównania swojska w polskim sklepie ok 10 euro/kilo. To wszystko i tak pikuś w porównaniu z cenami ryb. Filecik, którym nawet Młody by se nie pojadł kosztuje 6 czy 7 euro. Jedynie panga czy jakieś paluszki rybne z niewiadomoczego są w miarę tanie. Te w puszkach w sosach pomidorowych tez zresztą mają kosmiczne ceny. Przeto ryb na razie nie jemy. Może jak się trochę wszystko finansowo ustabilizuje. Ale to powoli, powoli... Dostępne tu są za to  różne "owoce morza", ale póki co my nie przekonaliśmy się jeszcze do tego robactwa, może z czasem się to zmieni i po trochu się wypróbuje.

Czego tu np jeszcze nie ma? Np pietruszki. Znaczy są liście, ale korzenia nie używają więc nie ma nigdzie. Nie ma galaretek kolorowych, amoniaku, budyni innych jak waniliowe i kakaowe. Zresztą w ogóle jeśli idzie o słodycze to wszystko jest albo kakaowe czy czekoladowe, albo waniliowe. W zasadzie nie ma innych opcji, jeśli idzie o ciastka. No czasem jeszcze się trafi coś z kokosem. To jest dla nas BARDZO dużym problemem bo Junior ma też alergię na kakao i czekoladę, a co to za dzieciństwo bez słodyczy? Ja tam nie jestem jakąś maniaczką zdrowego odżywiania. Wszystko dla ludzi byle z umiarem.

Nie na darmo Belgia uważana jest za stolicę czekolady. W tym kraju bowiem wszystko jest z czekoladą. Wafelki z czekoladą, gofry z czekoladą, paluszki w czekoladzie, popcorn w czekoladzie albo karmelu, czekolada do smarowania chleba, czekoladowe wiórka, cukiereczki do posypywania kromek... Jak dotąd nie natrafiłam np na wafelki truskawkowe, kokosowe, orzechowe jakich od groma jest w pl. Nie znalazłam tez nigdzie zwyczajnych kukurydzianych chrupek typu "flipsy", jak są kukurydziane chrupki to ekstremalnie serowe lub paprykowe, ohyda.

Normalnie jedna wielka czekoladowa obsesja!

M nie mógł się na początku przyzwyczaić do widoku kolegów w robocie jedzących na drugie śniadanie  kanapkę z wędliną zagryzaną kawałkami czekolady albo kiełbaski ze słoika polewane miodem. A tak jedzą chłopaki często. Toż amoniaczki z pasztetem przy tych daniach wypadają blado. Poza tym te wszechobecne gofry i frytki. W pl opowieści o Belgach jedzących co dzień frytki i gofry wydawały mi się lekko przesadzone. No cóż takie są fakty. Gofry z czekoladą albo bez. Frytki z majonezem. Dżizas.... Ludzie naprawdę mogą to jeść codziennie. Ja tam frytki zjem i owszem, ale bez majonezu. Za goframi natomiast nie przepadam, a juz na widok takich z kawałkami cukru to po prostu mam mdłości. Za to mój M - niby nie lubiący słodkiego (buachacha) - je uwielbia i codzień musi mieć choćby jednego do kawy w robocie.

Osobiście do kanapek z wędliną i dżemem przyzwyczaiłam się już dawno. Nota bene uważam, że bez tego typu dodatków ta wędlina jest praktycznie nie do zjedzenia. Wędliny są po prostu niedobre. W pl to jeszcze można kupić coś lepszego za większą cenę. Tu cena nie ma znaczenia - wszystko smakuje tak samo obrzydliwie. Więc bez dodatków typu ostry sos, ketchup czy dżem nie zjesz po prostu kanapki ze smakiem. Jako że ja nie lubię sosów, więc smaruję tę pseudo szynkę dżemem.

Uważąć trzeba też na mięso mielone, które jak wiadomo potrzebne jest do sporządzenia wielu potraw, jak choćby pyzy, lazania, klopsiki... Zdarza się bowiem, że mielone jest przyprawione jakimiś ziołami i chemią, które psują smak i powodują, że po usmażeniu takie mięso wygląda jak plastik. Najlepiej przetestować z różnych sklepów.
A tu zbliżają się święta... I pytanie co przygotować na wigilijną kolację? Polski barszczyk z torebki i panga z czekoladą? ;) A w pl się wydawało problematyczne wybranie dań wigilijno-świątecznych ha ha...

Nigdzie nie pójdziemy, nikt do nas nie przyjdzie, ale fajnie by było choć wszamać coś dobrego w święta, żeby jakoś się odróżniały te dni od takiej np zwykłej niedzieli czy innego tam wolnego dnia, gdy to całą piątką czas wspólnie spędzać będziem. Może się coś wymyśli. W końcu jest jeszcze parę dni.

Jednak przede mną jeszcze przyjęcie urodzinowe obydwu dziewczyn, które zaplanowaliśmy na sobotę. Zaproszone zostały wszystkie koleżanki. Urodziny tu - jak by wynikało z moich obserwacji - to dosyć ważna uroczystość skoro zaprasza się całe klasy albo chociaż same dziewczyny/chłopaków i przyjęcia robi się w różnych dzieciom przyjaznych lokalach. Młode już zaliczyły urodziny w kawiarence parafialnej, na basenie w mcdonaldzie i ostatnio w kręgielni. A przypomnę, jesteśmy tu dopiero 1 miesiąc.

W szkole też świętuje się urodziny. U wejścia do szkoły oraz w klasie wiszą imiona dzieci, które w danym miesiącu maja urodziny. O ile w pl w dniu rodzin częstuje się czekoladkami, tak tu w klasie Młodej przynoszą dzieci ciasto, a czasem też szampana (oczywiście dziecięcego). Cała klasa robi pamiątkowe rysunki z podpisami, które nakleja się na duży karton z życzeniami. Do tego dziecko wybiera sobie upominek z wielkiego pudła. Póki co nie wiem, kto te upominki sponsorował, czy są jakieś składki czy co... Pewnie kiedyś się dowiem, jak zacznę mówić i rozumieć po tutejszemu. Tak czy siak. Fajna sprawa.

A teraz pora zabrać się za przygotowywanie do przyjęcia domowego. W końcu trzeba zorganizować dzieciom, a w zasadzie to już młodzieży, 3godzinną zabawę i nauczyć się choć paru słów niderlandzkich do niej potrzebnych. Nie wiem jaka będzie frekwencja. Parę mam potwierdziło przybycie córek, jedna odmówiła... Zaproszonych jest ok 20 panienek...

Opowiem jak było... o ile kto ciekaw będzie.




12 grudnia 2013

Powrót na wieś. Nowa szkoła.


„Kto na wsi był dobrze wie już o tym, że nie ma to jak spokojna wieś” Tak zaczyna się jedna ze znanych dziecięcych bajek, którą lubi oglądać Młody. 

Jedni czują się lepiej na wsi, inni wolą miasto. My mieszkaliśmy najpierw w małej wsi, potem w małym mieście, w końcu w dużym mieście i na koniec znów wróciliśmy na wieś. Jak dla mnie – wszędzie było dobrze – taka już mam naturę, że szybko sie dostosowuję do otoczenia. Każda lokalizacja ma swoje zalety i wady. Ale niektóre miejsca mają swoja magię – nasze aktualne mieszkanie właśnie ma taką magię, specyficzny klimat. Chodzi tu zarówno o sam dom jak i całą miejscowość. Po prostu człowiek wchodzi do domu i wie, że jest u siebie. Nawet jak wokół tylko puste pokoje – jak to jest przy przeprowadzce.

Tu dzieci maja blisko do szkoły, bo tylko około kilometra. Można chodzić na nogach lub jeździć rowerem. To takie sympatyczne spokojne zadupie. Poza godzinami, gdy ludzie idą do pracy lub odwożą/odbierają dzieci ze szkoły uliczki świecą pustkami. Czasem jakiś traktor przejedzie. Czasem grupa szalonych rowerzystów – bo tu wiele szlaków rowerowych się krzyżuje. A tak to sielanka. Wokół pastwiska koni, krów, osiołków, pola kukurydzy, kapusty, selerów, las i temu podobne otoczenie. Wiadomo w sezonie letnim jest tu zapewne większy ruch, gdy ludzie krzątają się w swoich  gospodarstwach: sieją, orzą, zbierają.

Do stolicy jest tylko kilkanaście kilometrów i oczywiście jeździ tam autobus. Tak samo jak do pomniejszych miasteczek.
Najważniejsze jednak, że ludzie są tu przesympatyczni. Każdy z daleka woła „dzień dobry” lub „cześć” po niderlandzku. Nikomu nie przeszkadza, że jesteśmy tu obcy, że nie znamy języka, nikt nie patrzy wilkiem. Sąsiedzi machają zza płotu, wszyscy się uśmiechają, pozdrawiają. A szkoła? W pierwszy dzień dziewczyny przywitał taki orszak u bram szkoły, że się wzruszyliśmy do łez. Najpierw Pani Dyrektor przedstawiła wychowawczynie, potem przybiegły wszystkie dzieci z obydwu klas i przedstawiając sie po kolei poprowadziły Młode do swoich sal. My poszliśmy do dyrektorki, która kazała się o nic nie martwić. Wszystko powoli... Dzieci poszły tu rok wyżej niż szły by w pl. W związku z czym jak będą musieć powtórzyć rok, to w zasadzie nic nie stracą. I to jest bardzo dobre rozwiązanie.

W ten  pierwszy dzień – jak opowiadały dziewczyny – dzieci pokazywały im każdy kąt w szkole tłumacząc na migi, co gdzie jest. Tego pierwszego dnia dziewczyny szły zestresowane na maksa, ale drugiego dnia już praktycznie nie mogły się doczekać szkoły. I jak dotąd ani razu nie usłyszałam, że się którejś nie chce iść do szkoły, jak to w pl czasem się zdarzało. Gdy wracamy razem ze szkoły to jedna drugą ucisza, żeby opowiedzieć swój dzień. Młodsza ani razu nie narzekała na brzuch ani na głowę. Starsza przez ten miesiąc stała się o wiele śmielsza, weselsza. Nawet w Polsce nigdy taka rozgadana i zadowolona nie była. Normalnie aż się sama nadziwić nie mogę. Musi więc być im tam dobrze. 

Zresztą juz w pierwszym tygodniu obie dostały zaproszenia na przyjęcia urodzinowe do swoich koleżanek. Powiem, że miałam sporo wątpliwości, czy puszczać je na te imprezy, żeby źle się nie czuły jeśli dzieci będą się bawić, gadać a one zostaną zostawione same sobie. Jednak pani dyrektor i zaprzyjaźniona z nią Polka, z którymi akurat miałam w międzyczasie spotkanie, powiedziały, że dzieci powinny iść i że nie ma się co martwić.
 I tym oto sposobem jedna była na urodzinach w kawiarence parafialnej, na które zaproszona była cała klasa, druga zaś uczestniczyła w urodzinach na basenie i mcdonaldzie obie wróciły więcej niż zadowolone. 

Zresztą tu codziennie mogę obserwować, że moje Młode zostały całkowicie zaakceptowane przez szkolną społeczność, nie wiem, czy nawet nie bardziej niż to miało miejsce w pl. Nieraz słyszę jak koleżanki i koledzy wołają z daleka do moich dziewczyn po polsku: „cześć” zamiast tutejszego: „dag”, nie dalej jak wczoraj obie dostały laurki z lizakiem od jakichś zaprzyjaźnionych przedszkolaków i powiem, że to jest wzruszające. 

Potem Młoda została zaproszona na kolejne urodziny, tyle że na tzw krytym placu zabaw jakieś 8 km stąd więc zapytała poprzez wspomnianą już zaprzyjaźniona ze szkołą Polkę, (którą dyrektorka zapraszała do szkoły, by moje dzieci mogły opowiedzieć o sobie) czy ktoś ją zabierze na to przyjęcie. No i zaraz na drugi dzień podchodzili do mnie rodzice i oferowali że ją z chęcią zabiorą na urodziny. Oczywiście wszyscy tu wiedzą, że nie mówimy po niderlandzku, więc od razu nawijają po angielsku, jak nie mogę zrozumieć to przechodzą na niemiecki a resztę na migi się tłumaczy :) 

Ta znajomość wielu języków ciągle mnie zdumiewa. Dziewczyny też się dziwują, że dzieci w szkole znają już trochę francuski, a niektóre trochę angielski oprócz swojego niderlandzkiego. Teraz dodatkowo uczą się niektórych polskich wyrazów. Jak opowiadają dziewczyny, gdy one uczyły się np liczebników niderlandzkich, to resztę klasy miały uczyć liczyć po polsku. I tak jest często, że pani pyta jak to czy tamto jest po polsku albo sama sprawdza w słowniku, który leży w obydwu klasach. Dzieci zresztą same też zaglądają do słownika. Jak choćby ostatnio, gdy Młode rozdawały zaproszenia na swoje urodziny, to koleżanki natychmiast przewertowały słownik by zobaczyć jak jest „dziękuję” po polsku. Dzieci tu są naprawdę sympatyczne. Dorośli zresztą też.

W Brukseli też ludzie byli pozytywnie nastawieni do nas innych obcych. Nie ma porównania z pl. Powód chyba jest prosty do wyjaśnienia. Tu od dawien dawna ludzie wiodą ustabilizowane życie, była i jest praca, godziwe zarobki, godziwe emerytury, nie ma takich różnic między sąsiadami, że jeden nie wie co z kasą zrobić a drugi niema na chleb mimo pracy 12h/dobę jak w pl. No ale to inny temat...

A jak poza tym wygląda tutaj szkoła? W be jest zupełnie inny system, całkiem inne zasady panują w szkole. Szkoła – moim nader skromnym zdaniem – jest o wiele bardziej przyjazna dla ucznia niż w pl.

Sama organizacja zajęć wg mnie jest lepsza niż w pl i dla dzieci i dla rodziców. Tu dzieci nie muszą mieć planów lekcji. Codziennie zajęcia zaczynają się o godzinie 8.30 a kończą o 15.30. Z wyjątkiem środy, gdy zakończenie zajęć jest o 12.00. To świetne rozwiązanie dla rodziców pracujących -  nie trzeba się martwić, co zrobić z dzieckiem, bo siedzi bezpiecznie w szkole. Oczywiście w każdej szkole dodatkowo funkcjonuje świetlica, gdzie za symboliczną opłatą może przebywać dziecko po i przed lekcjami. 

Mało tego, mimo że dzieci większość dnia są w szkole, nie wracają zmęczone jak nieraz nawet po 4 lekcjach w pl. Nie ma też sztywnego podziału na 45minutowe lekcje. Zasadniczo zajęcia trwają od 8.30 do 10tej, potem jest przerwa „ciasteczkowa” jak niektórzy mówią, kiedy można przekąsić gofra lub jakis owoc i pobiegać po podwórku.. Potem zajęcia do 12. W południe jest godzinna przerwa obiadowa. Wszystkie dzieci bez względu na pogodę zaraz po jedzeniu gonią na podwórko. Co w pl jest nie do pomyślenia!!!

 Mogą pograć w piłkę, poskakać i wyszaleć się do woli. Moje Młode dlatego jeżdżą na hulajnodze do szkoły, bo można na niej śmigać na przerwie. Tutaj w be nie zmienia się butów!!! No, gdy jest błoto, to po południowej przerwie po prostu siedzą w skarpetach na zajęciach :) 
Jedynie na gimnastykę dzieci się przebierają.Stroje oczywiście trzymają w szkole, nie noszą codzień w plecakach jak to u nas w pl bywało.

Jest też obowiązkowy basen w niektórych klasach. Super sprawa. Moja Młodsza jeździ co dwa tygodnie. Ostatnio mieli skoki do wody i była wielce zadowolona.

Przybory szkolne, podręczniki, zeszyty, wszelakie akcesoria palstyczne w naszej szkole dzieci mają za darmo. Płaci się tylko za wycieczki, obozy, świetlicę i temu podobne rzeczy.  Do tego nigdy nie należy dzieciom dawać pieniędzy, bo wszystkie ewentualne opłaty są na fakturach, na których zapłacenie mamy 2 tygodnie.  I to wg mnie też bardzo dobre rozwiązanie. Czasem tylko potrzeba dać 2 euro, gdy jadą na basen, bo taki pieniążek jest potrzebny do szafki jako żeton. Podczas innych wycieczek można dać dzieciom 2-3 euro na napoje czy lody - nie można dawać więcej kasy.

I jeszcze jeden dobry pomysł, to zadania domowe na kartkach. Dzieci w be nie noszą 10kilogramowych plecaków do szkoły. Wszystko trzyma się w szkole od gumki do mazania do podręcznika. Do domu bierze się tylko to, co potrzebne. Inksza inkszość, że - jak pamiętam - w pl Młode miały do jednego przedmiotu po 3,4 książki i oczywiście nauczyciele musieli zadawać po jednym zadaniu z każdego, bo jak powszechnie wiadomo podręczniki i programy szkolne w pl jacyś kompletni idioci piszą. I potem te badania ile to kg pierwszak w pl dźwiga w tornistrze... No ale szczegół...


11 grudnia 2013

to szkoła podstawowa czy jakiś kurde poprawczak?

Wiele się oczytałam na forach internetowych na temat szkół w be. W końcu to jeden z naszych priorytetów, by dzieci mogły się uczyć i miały w życiu lepszy start niż my. Większość opinii na temat szkół jest bardzo pozytywna. Ludzie piszą że są lepsze i gorsze szkoły. Zasadniczo wszystkie szkoły flamandzkie cieszą się bardzo dobrą opinią, po ich ukończeniu łatwiej ponoć o dobrą pracę, ale dostać się do nich nie jest łatwo, zwłaszcza obcokrajowcom. No ale i o szkołach francuskojęzycznych też sporo pozytywów wyczytałam. Tak czy siak w Brukseli do szkoły dzieci trzeba zapisywać z rok, dwa wcześniej, bo potem nie ma miejsc - tak pisali forumowicze... Pytanie tylko jak zapisać dzieci do brukselskiej szkoły będąc w pl i do tego nie znając słowa po francusku? Zresztą trzeba mieszkać w be,żeby zapisać dziecko o szkoły, przynajmniej w niektórych okolicach.
Tak czy owak stwierdziliśmy, że w końcu do jakiejś szkoły zapiszą nasze dziewczyny, a znajomy miał nam w tym pomóc podobno... a że okazało się że jesteśmy zdani tylko na siebie, więc trzeba było szukać pomocy gdzie indziej i to w trybie pilnym, ale o tym już było. W każdym bądź razie tym sposobem dzieci zostały zapisane do pierwszej szkoły, w której właśnie zwolniły się miejsca, bo jak powiedział nam dyrektor, pełny stan był już w grudniu. Do tej szkoły mieliśmy ponad 3 km i niestety na początku naginaliśmy całą bandą na nogach dzień w dzień, bo z kasą wówczas było krucho, więc nie starczyło na miesięczne bilety. No więc wychodziliśmy o 7ej rano, gdy lało to Młodego trzeba było pakować "we folię", pod którą za czarta nie chciał siedzieć. Dziewczyny zostawały w szkole a ja z Młodym z powrotem na butach do domu. Oczywiście Młody musiał iść sam, po drodze głaskać napotkane psy, koty, zbierać kamienie, podziwiać dźwigi, koparki itede itepe. No więc czasem powrót zajmował ponad godzinę, no i za chwilę trzeba było robić druga rundę, aby odebrać dziewczyny ze szkoły. Tak więc w pierwszym miesiącu się ochodziłam za wszystkie czasy, hehe, jakieś 14 km dziennie. Następny miesiąc już korzystaliśmy z metra czy tramwaju i tylko czasem wracało się na nogach dla relaksu albo jak dziewczynom zachciało się jechać na rolkach czy rowerach.
Bruksela Laken

 O tu w Belgii to raj dla rowerzystów jest. Wszędzie ścieżki rowerowe  i kierowcy szanują rowerzystów, uważają na dzieci, przepuszczają na drodze. Jest bezpiecznie. Nie to co w pl, że strach wsiadać na rower. Tutaj też nikt nie wstydzi się założyć kasku czy kamizelki odblaskowej, co w pl traktowane jest jako szczyt głupoty i obciachu, tu jest po prostu normalne i człowiek jest widoczny na drodze. I to jest super dla każdego miłośnika roweru.

Ale te szkoły, ech!

Z czasem okazało się, że trafiła nam się chyba jedna z najgorszych szkół w Brukseli. Powiem Wam, Ludzie, że mieszkając w pl nie uwierzyłabym, że w centrum Europy, w takim niby nowoczesnym mieście mogą istnieć szkoły na takim poziomie.Jak dziewczyny opowiadały co dzień nowe  historie, to rysował mi się przed oczami obraz z jakiegoś starego filmu (tytułu teraz nie pamiętam) przedstawiającego życie w polskim poprawczaku. Masakra normalnie.

Szkoła niby ładna, umieszczona w bardzo ładnych zabudowaniach wśród szeregu pięknych kamienic. Dyrektor, nauczyciele i cały personel bardzo ale to bardzo sympatyczni, pomocni  i w ogóle nic do zarzucenia. Z każdym szło się dogadać mimo nieznajomości francuskiego. Problemem zdaje się są uczniowie ...i rodzice. Trafiliśmy bowiem do szkoły międzynarodowej, gdzie nie było chyba ani jednego dziecka rodowitego Belga. Tak na oko 90% stanowiły dzieci Arabów, poza tym trochę dzieci rumuńskich, polskich, hiszpańskich i paru jeszcze innych krajów. Do tego wyglądało a to, że większość dopiero co przyjechała do be. Taka mieszanina kultur, religii, narodowości, że nawet najlepszy pedagog nie byłby by w stanie nad tym zapanować. W związku z czym w szkole panował jeden wielki chaos, bałagan i syf. Niby lekcje zaczynały i kończyły się punktualnie ale jak to wszystko wyglądało to koszmar po prostu.Znam to głównie z opowieści dziewczyn, ale wiem, że one nie zmyślają głupot.Zresztą  miałam okazje co dzień obserwować zachowania rodziców odbierających dzieci i to mi naprawdę wystarczyło. Przychodząc po dzieci czekało się za murem na otwarcie bramy, jak w większości belgijskich szkół. Ale to co się działo po otwarciu bramy mniej więcej zostało przedstawione swego czasu przez kabaret Mru-Mru w scence "otwarcie hipermarketu"... Ludzie pchali się jakby swojego dziecka nie widzieli co najmniej z 5 lat. Dżizas! Na początku nie wiedziałam, jak to wygląda, to byliby mi Młodego stratowali. Taka cholerna dzicz. Potem już czekałam daleko aż wszyscy wepchają się na to cholerne szkolne podwórko. Bosszee, woźne ustawiały od samej bramy takie ogrodzenie jak podczas demonstracji dzielące podwórko na pół, żeby te matki i tatusiowie nie włazili tam gdzie ustawiają się dzieci, a i tak co chwila się któreś tam przedarło i musiały się woźne drzeć, żeby zawróciło.Istny cyrk. A dzieci? To dopiero weź ogarnij.

W pierwszym tygodniu zginęła kurtka Starszej. Po interwencji u woźnej znalazła się drugiego dnia, ale z opustoszonymi z "dziewczyńskich skarbów" kieszeniami, no i do chałupy i tak trzabyło wracać w samym swetrze. Dobrze, że nie lało akurat. W drugim tygodniu Młodsza mówi, że jak wróciła z koleżanką z religii (bo tylko we dwie chodziły), to ich kurtek już nie było. Przeszukały z wychowawczynią pół szkoły, ale nie znalazły. Super. Kurtki odnalazły się później cholera wie gdzie. Zostały po tygodniu wystawione w koszu na podwórku wraz z innymi rzeczami odnalezionymi. Poza tym wystarczyło zostawić plecak bez nadzoru, co często się zdarzało, gdy dziewczyny szły na religię lub dodatkowy francuski, a już był przegrzebany i odchudzony z paru rzeczy. Przybory poniszczone albo ukradzione.

Do tego wyśmiewanie. Wystarczyło, że nie zrozumiały zadania z matematyki, które niby proste, ale po francusku. Nauczyciele mieli to w dupie, że one nie znają języka, zwłaszcza w klasie Starszej. I wtedy jeden z drugim gówniarze brali kartkę z zadaniem i latali po całej klasie zaśmiewając się z błędnych wyników. To podejrzewam przez to, że moje młode są bardzo dobre z matmy i cała tamtą klasę przewyższały swoją wiedzą matematyczną, co musiało ich wkurzać, bo powszechnie wiadomo, że jak ktoś nie zna danego języka uważany jest za głupszego. Więc jak przyłapały ich na niewiedzy to była radocha na maksa, jak to gówniarze... No, ale żeby nauczyciel nie reagował...

Pierwsze dni to moja wiecznie pilnująca ładu i porządku w szkole Młoda była w szoku. Nie mogła się nadziwić np że te dzieci nie wiedza do czego jest kosz. "wyobraź sobie mamo, że te gupki jak zjedzą banana czy mandarynkę, czy kawałek kromki im zostanie, to resztki wyrzucają na podłogę chociaż pełno koszy stoi. A pani woźna ciągle na nich krzyczy lecz oni i tak nie słuchają."

 A kible?Zgroza. Drzwi wisiały na jednej zawiasie, oczywiście wszędzie syf, smród zero papieru do pupy, o ręcznikach, mydle, to w ogóle można zapomnieć. Młode nie chciały korzystać z kibelków w szkole bo inne dzieci zaglądały, lały wodą, no i była grupa piąto- szóstoklasistek znęcających się nad młodszymi. Nauczyciele o tym wiedzieli, bo dzieci się skarżyły. No ale co? Wytargały je za uszy, dały po dupie, postawiły na godzinną przerwę obiadową bez jedzenia i zabawy w kącie a na drugi dzień znowu to samo.
 Z Młodą byłam kilka razy u lekarza, bo ciągle skarżyła się na ból brzucha, raz pojawiła się nawet krew podczas sikania. Lekarz mówił, że to na tle nerwowym... W końcu przyznała się ,że parę razy dostała w brzuch od tych francowatych dziewuch. Oczywiście pani je ukarała, ale na takie mendy nic nie działa. Wtedy dałam Młodym zezwolenie na obronę więcej niż konieczną, mówiąc "jak trzeba to przypierniczcie krzesłem i się nie ocyndalajcie i miejcie w d punkty za zachowanie". Wiem, że Młoda potrafi se poradzić,  ale też chce wszystkie konflikty rozwiązywać pokojowo i ja tez jestem za, ale w tej szkole nic nie było normalne.Więc pozostaje "oko za oko". Ona wie, że "krzesło" to za wiele i że to tylko metafora, ale jak użyje np swoich wiecznie za długich pazurów a druga jej pomoże i to pewnie wystarczy ;) No i sama świadomość, że jej wolno się bronić to dla niej coś znaczy.

Zresztą potem obie już wiedziały, że niedługo zmienią szkołę, to tylko liczyły dni i już się tak nie bały.

No i pocieszeniem dla Młodych był fakt, że cała ta gromada nie umie pływać. Tu basen jest obowiązkowy, a te dzieci zachowywały się na basenie jakby pierwszy raz wodę widziały. Młode się cieszyły, że są w grupie z najstarszymi bo dobrze pływają. Wszak do pływania język nie potrzebny.

No nie powiem, dziewczyny miały też fajne koleżanki i kolegów w szkole, podobała im się szkoła jako taka, bo ciekawe wycieczki, zajęcia, inna organizacja zajęć niż w pl. Ale atmosfera ogólna była tak koszmarna, że nie wiem, czy po roku nie nabawiły by się jakichś poważniejszych problemów zdrowotnych. Zresztą nie wyobrażam sobie, by miały chodzić dłużej do tej szkoły, czego się tam można było nauczyć oprócz chamstwa, złodziejstwa i innych paskudnych nawyków?

Na szczęście trafiliśmy na życzliwych Flamandów, którzy nam pomogli znaleźć mieszkanie i szkołę.

W Brukseli bardzo nam się wszystkim podobało. Mieszkaliśmy w pięknej okolicy, gdzie było masę zieleni, placów zabaw, blisko metro, tramwaj, autobusy, sklepy. Ale ta szkoła.... po prostu koszmar.

Teraz mieszkamy na wiosce. I muszę rzec, że mimo nieznajomości języka właśnie tutaj czujemy się wszyscy jak w domu. Problemem jest tylko aktualny brak samochodu. Do centrum jest 3 kilometry i czasem ciężko na rowerze przywieźć zakupy, zwłaszcza jak pada deszcz. A tutaj jest tylko malutki sklepik z podstawowymi produktami i piekarnia i wielu rzeczy tu nie kupimy.


10 grudnia 2013

bariera językowa, biurokracja, pierwszy kontakt z rodakami....

Zanim tu przyjechałam, przeguglowałam trochę na temat tego kraju, M trochę popytał na miejscu i wyszło nam, że formalności typu zameldowanie, potem ubezpieczenie, otrzymanie dodatku rodzinnego itd to tak za 3 miesiące średnio trwa... E, no to nie tak źle - pomyśleliśmy.

No niestety okazuje się, że to wszystko zależy od tego kto się melduje i gdzie. My akurat wylądowaliśmy w dzielnicy "opanowywanej" aktualnie przez emigrantów z Północnej Afryki, czyli wszędzie tłumy interesantów. No więc na dzień dobry stanie w kolejkach przy każdej wizycie w gminie.

Plus taki, że Bruksela ma to super zorganizowane (nie tylko w gminach, ale np też na poczcie itp): przychodzisz, bierzesz numerek i czekasz, aż pojawi się on na tablicy wraz z numerem okienka, przy którym cię obsłużą. Na obsługę też nie ma co narzekać, wszyscy bardzo mili, nikomu nie przeszkadza, że twoje dzieci biegają, że się śmieją, że muszą do kibelka... Nawet jak posługujesz się tylko łamana angielszczyzną, to możesz wszystko załatwić.Nikt z tego nie robi problemu, nie stroi min ani nie szydzi jak było by w pl.

Oczywiście nie ma co ściemniać - znajomość któregoś z dwóch języków urzędowych zdecydowanie upraszcza załatwienie czegokolwiek, wiadomo. No nic, my wychowani w PRLu tylko pa ruski gawarim haraszo, a tutaj prawie każdy porozumie się swobodnie co najmniej w 3 językach europejskich. Wiecie jak człowiekowi głupio na początku i wstyd, że oni tu wszyscy znają różne języki? I jak ktoś zagadnie po francusku na ten przykład, a ty umiesz tylko, "że ne parle pa frąse", to on wymienia kolejno: "a niderlandzki?  a niemiecki? a angielski?"... Kurde, człowiek się robi taki malutki... "no trochę po angielski mówić"... Kurde ale co to za angielski, ja w życiu nawet na żaden kurs angielskiego nie chodziłam, tyle co się zna z tv, komputera i samodzielnego uczenia kiedyśtam.No ale jak mówię, ludzie się nie śmieją, raczej widzę w oczach zdziwienie "gdzie oni się wychowywali, że mówić nie umieją w jakimś cywilizowanym języku?".
No dobra, ważne, iż mimo bariery językowej ludzie traktują cię z dużą sympatią i wyrozumiałością każdy ci chce pomóc. No może z wyjątkiem rodaków, ale o tym później...

Tak czy siak pierwsze dni to był koszmar - jak tu pójść cokolwiek załatwić jak się nie zna języka, mało tego, nie wiadomo gdzie tu urząd gminy?, gdzie poczta?, szpital?, przychodnia?...

Jak kogoś zapytać jak się nie zna francuskiego? dżiżas....Gdzie tu jakaś szkoła dla dzieci? 2 tygodnie do wakacji a tu nie ma jak zapisać dzieci do szkoły. Liczyło się na internet, że się wygugluje i może jakąś pomoc się znajdzie językową a tu dupa.... Do tego ci, którzy zachęcali nas do przyjazdu deklarując swą pomoc okazali się... hm... zbyt zajęci swoimi sprawami...(?!)

 Stare przysłowie pszczół mówi, że jak możesz liczyć na kogoś to tylko na siebie. No i w ostatniej chwili zobaczyliśmy ogłoszenie w polskiej gazetce "pomagam w sprawach urzędowych, znalezieniu szkoły etc" no to sru - dzwonimy a baba mówi, że za znalezienie szkoły bierze tylko 250 euro... No k, tyle co w pl adwokat... za wysłanie paru mejli które nic nie kosztuje i jeden przyjazd na miejsce na wizytę z dyrekcją, no ja p 250 euro... a nam ledwie na chleb starcza.... wiadomo, przeprowadzka trochę pożarła kasy... No ale nic, jakie jest inne wyjście? Franca wzięła kasę przed robotą, było więc trochę stresu, ale szkołę znalazła.... że ciulową i że i tak trzabyło zmienić to już inksza inkszość, że się franca spóźniła pół godziny na spotkanie z dyrektorem i nawet "przepraszam" nie raczyła rzec a ja w deszczu z chorym dzieckiem czekałam to już szczegół, że przyprowadziła na to spotkanie swojego rozwydrzonego bahora,  to też szczegół. Najlepsze jest to, że w gabinecie dyrka obiecała że wypełni mi karty zdrowia, przeczyta regulamin i inne dokumenty, i kazała dyrkowi wysłac listę materiałów na swój emajl, że mi przyśle przetłumaczoną, gdy dyrektor zapytał o tel kontaktowy natychmiast podała swój no bo ja i tak nie zrozumiem jakby kto dzwonił (no fakt), ale potem dodała, że to kosztuje 70 euro... No nic. Potem po wyjściu rzekła, że bardzo się śpieszy, to się zdzwonimy i że owszem pomoże nam tez na komunie (czyli w gminie) - 50 euro za przyjazd... i tyleśmy ją widzieli... Przez 3 miesiące nie odbierała telefonów... Pani Ewa  która w swoim ogłoszeniu pisze "będziesz miło obsłużony i zadowolony" - polecam naprawdę polecam - pani bardzo miła (nie)kulturalna i 5 minut opierniczy cie z kasy na zero. Tak byliśmy zadowoleni z jej pomocy...  Jak w końcu we wrześniu odebrała telefon i została kulturalnie opierniczona, to powiedziała, żeby napisać do niej list, to ona odpowie... no nie wiem k co to miało by mieć na celu.

Tacy są często Polacy za granicą (w pl zresztą też) - patrzą by cię wydoić z kasy i podstawić nogę. Zwłaszcza nasi rówieśnicy i młodsi. Oczywiście nie wszyscy, nie wszyscy!

Koniec końców na komunę poszliśmy sami z naszym szałowym angielskim. Niestety na pierwszą wizytę zapomnieliśmy przetłumaczyć sądowego pisma o pozbawieniu praw rodzicielskich. Nasza wina. Bez tego nie można zameldować przecież dzieci, logiczne. No więc sru do tłumacza. Czekanie. Znowu do gminy. Co sie okazuje? Tym razem pani mówi, że dokumenty muszą mieć apostille, czyli taką pieczątkę z polskiego MSZ.  A żeby zrobili apostille na dokumentach sądowych, musi je najsampierw podpisać prezes Sądu Okręgowego. Jeszcze parę lat temu te formalności można było załatwić w ambasadzie. Teraz tylko w swoim kraju. No super! Po prostu zajebioza! Fajnie że w polskich urzędach sa tak kompetentni urzędnicy, iż zapominają poinformować o takim szczególiku podczas wybierania wielojęzycznych aktów urodzenia. Nie wiem z zazdrości, głupoty czy po prostu sami tego nie wiedzą...

Dodatkowo to kosztuje... kolejne 200 euro w plecy. No to na pocztę: dokumenty do rodziny, rodzina biegiem do sądu, potem śle do znajomych w Warszawie, oni biegiem do MSZtu  i ślą do nas.... no i amba fatima... Do pl list dotarł za 1 dzień, z pl nie dotarł po tygodniu.... Fajowo komplet naszych najważniejszych dokumentów: wszystkie akty urodzenia, rozwodu, małżeństwa szlag gdzieś trafił.... Po wielu telefonach, wizytach na pocztach się odnalazły w punkcie pocztowym w naszej gminie... no pewnie listonoszowi się awizo nie chciało do skrzynki wrzucić... Nicto ważne że są, opieczętowane spodpisywane ze wszech stron...

Jednak zanim to wszystko się pozałatwiało, udało się znaleźć mieszkanie w miejscu, gdzie jest dobra flamandzka szkoła dla naszych pociech i postanowiliśmy się przeprowadzić, w związku z czym nie miało sensu kolejne odwiedzanie gminy, gdyż M który pierwszą wizytę w urzędzie odbył w kwietniu dowód odebrał dopiero po pół roku - tyle to trwa. Przeto postanowiliśmy meldować resztę rodziny już w nowym miejscu. I tym oto sposobem wszystkie dokumenty trzeba było teraz tłumaczyć na język niderlandzki. Na szczęście trafiliśmy na fajną niedrogą tłumaczkę. Tutaj w gminie nie ma takich  kolejek jak w stolicy, w ogóle jak poszliśmy rano, to tylko my byliśmy w urzędzie. W końcu to mała miejscowość i nie ma wielu obcokrajowców. Pani policjantka też szybko przyszła sprawdzić dom. No a teraz czekamy na wezwanie do gminy przygotowani na kolejne problemy... bo kto wie, co tu znowu za przepisy obowiązują...

Najważniejsze, że czujemy się tu wszyscy jak w domu, kasy na jedzenie i opłaty też starcza, choć dodatkowe parę euro z dodatku rodzinnego też by nie zaszkodziło, no i ten brak ubezpieczenia.... to też trochę stres. A bez zameldowania ani jednego ani drugiego nie chcą załatwić. No więc czekamy i czekamy....



9 grudnia 2013

Internet w Belgii - trudne początki.

Planując wyjazd całą rodziną do Belgii nastawiliśmy się na wiele trudności, jednak okazało się że...
 tych trudności jest jeszcze więcej :)

Przed wyjazdem zaplanowałam, że będę opisywać na blogu nasze pierwsze dni... No ale żeby prowadzić bloga, trzeba mieć internet!!!

 Nam udało się założyć internet dopiero po pół roku mieszkania w tym skądinąd pięknym kraju, bo tyle czeka się na dowód osobisty w Brukseli, a bez belgijskiego dowodu o Internecie można pomarzyć. No, mogliśmy założyć "radiówkę", ale stwierdziliśmy że "ten miesiąc, dwa nas nie zbawi, poczeka się na papiery i założy tv+net+telefon"... ech kto przypuszczał, że spotkamy tyle problemów z meldunkiem i że AŻ TYLE TO TRWA!

A trwało tyle, że zdążyliśmy przeprowadzić się na wieś, co oczywiście wywołało kolejne kłopoty w kwestii internetu, gdyż niektóre belgijskie firmy telekomunikacyjne nie podłączą Neta w innym miejscu niż to, w którym jest się zameldowanym, a  zmiana adresu w dowodzie to znowu miesiąc czekania: na policję, na wezwanie do urzędu, ech... No ale znalazła się jedna fajna firma, której nie przeszkadza niezgodność adresu zameldowania z adresem zamieszkania, uch...

INTERNET JEST JUŻ TAK BLISKO....

...blisko... coraz bliżej...

Cóż,  po okazaniu nowiusiego, pachnącego dowodziku belgijskiego i zamówieniu internetu  kazali jeszcze  poczekać 3 tygodnie na jego założenie.

Super. Po prostu super.

trzy........
długie........
tygodnie.......

przyszedł nawet esemes powiadający o przyjeździe ekipy.

No i dupa. 

Nikt nie przyjechał. No więc znowu telefon do firmy... pan sprawdza w komputerze... no faktycznie nie zainstalowane... przeprasza, ale nie wie dlaczego nikt nie przyjechał ani się nie skontaktował... przeprasza raz jeszcze... ustala nowy termin....

NO I JEST! W KOŃCU WYMARZONY, WYTĘSKNIONY INTERNET!!!

Ludzie, wyobrażacie sobie pół roku bez Internetu? Bez telewizji?  W nowym mieście? W obcym kraju? Bez znajomości języka urzędowego? Z 3 małych dzieci? Bez znajomych?

Ja sobie już nie muszę wyobrażać. Dobrze, że to już za nami. Ale ile jeszcze przed nami?