Mówię o sobie normalna inaczej, bo normalna nigdy się nie czułam. Zawsze byłam inna, dziwna, moje zachowania i zainteresowania zwykle odbiegały od ogólnie przyjętej normy. Dziś postanowiłam zebrać całe moje dziwne życie w jednym wpisie w celu uporządkowania swoich myśli, autoobserwacji i przemyśleń.
Napiszę zatem dziś o mojej wersji normalności...
Dzieciństwo i okres nastoletni normalnej inaczej
Z najmłodszych lat nie wiele raczej pamiętam. Do 6 roku przebywałam w domu z rodzicami, czasem nocowałam u babci i prababci. Pamiętam wiele ich ciekawych opowiesci, niektóre wydarzenia, ale niczego specjalnego o sobie sobie nie przypominam. No może z wyjątkiem tego, że jadłam z kurzego koryta ziemniaki ze śrutą i pokrzywami i dorośli uważali, że to śmieszne.
Do szkoły poszłam z radością w wieku 6 lat i zawsze tam z radością chodziłam. Nienawidziłam wakacji. Wolałam zawsze chodzić do szkoły. Od pierwszej do ósmej klasy szkoła była moim ulubionym miejscem. Szkoła średnia też była spoko. Alternatywą wszak była robota w polu albo zajmowanie się młodszym rodzeństwem, a poza tym w szkole zawsze można było się czegoś nowego dowiedzieć.
Na początku w szkole miałam koleżanki, ale bardzo szybko się to zmieniło. Już w pierwszych latach znalazłam się na marginesie. Nikt mi jakoś specjalnie nie dokuczał, czy coś, ale też jakoś nikt się ze mną nie chciał przyjaźnić. Często byłam zwyczajnie niewidzialna. Z jakiegoś powodu byłam też raczej nietykalna - nikt mi nie dokuczał, nie wyśmiewał za bardzo. Chłopaki tylko czasem zauważali głośno, że się kiwam. Bo się kiwałam, gdy zatopiłam się w swoich myślach. Z czasem nauczyłam się nad tym panować i nie kiwać się w szkole ani innych miejscach publicznych, czy w ogóle przy ludziach. Jak nikt nie widzi, nie muszę się kontrolować.
Byłam nieśmiała, cicha, ale byłam najlepszą uczennicą. Tyle że nie odzywałam się niepytana i nigdy mi nie przyszło do głowy podnieść ręki nawet jak znałam odpowiedź i bardzo mnie korciło, żeby odpowiedzieć. Bałam się, że ktoś się będzie śmiał, jak się pomylę i że może moja odpowiedź nie jest poprawna więc niech lepiej powie ten, kto jest swojej odpowiedzi pewny.
Zawsze miałam wszystko, co potrzeba do szkoły - podręczniki, blok, kredki - wszystko zadbane, czyste, kredki idealnie zastrugane, ułożone kolorystycznie (jak tęcza), książki i zeszyty oprawione. W piórniku porządek i full wypas, bo rodzice wszystko mi kupowali, a ja bardzo się cieszyłam z każdej szkolnej rzeczy. Zawsze miałam zapasowy długopis, bo jakby tak atramentu w piórze zabrakło? Na punkcie szkolnych przyborów miałam lekką obsesję. Chętnie pożyczałam zapominalskim kolegom. Ale też nie mogło mi się w głowie pomieścić, że ktoś ma tylko jakiś obgryziony i niedobrze zastrugany kuciut ołówka albo że tylko jedną kartkę z bloku na plastykę (a jak się rysunek nie uda?), albo że bazgrze po książkach, że w ogóle niechlujnie ma w piórniku, tornistrze itd. Dla mnie było to niezrozumiałe i nie do przyjęcia.
Byłam sprytna i dosyć wysportowana, co na wf budziło szacunek a może nawet czasem zazdrość rówieśników. Zawsze chętnie też wybierano mnie np do gry w gumę na przerwach, bo dawałam duże szanse na wygraną. Najwyżej skakałam też przez kozła. Lubiłam w-f, ale także matematykę i biologię.
W ostatnich klasach z kolei chłopaki i jedna koleżanka chętnie grali ze mną w szachy, bo w tym też byłam dobra. Poza grami i pomocą w zadaniach (typu: daj odpisać z zadanie majfy) raczej nikt mnie nie akceptował jako koleżanki. Trzymano się raczej na dystans, choć - jako się rzekło - nikt nie był niemiły. Przynajmniej ja to tak odbierałam, że poza interesami nie jestem nikomu do niczego potrzebna i zaakceptowałam ten fakt, choć było mi przykro, że nie mam przyjaciół.
Czasem ktoś mnie zaprosił na urodziny, ale chyba tylko z grzeczności, w każdym razie wtedy zwykle czułam się jak piąte koło u wozu. Wiele rzeczy, zabaw czy zainteresowań rówieśników w ogóle nie rozumiałam albo uważałam za totalnie głupie.
Czasem - w pierwszych klasach podstawówki - przychodzili do mnie rówieśnicy, ale zwykle wyglądało to tak, że oni bawili się ze sobą, a ja odchodziłam na bok i bawiłam się sama.
Nie lubiłam nigdy typowo dziewczęcych zabaw. Nudne, głupie i niezrozumiałe. Lubiłam bawić się z chłopakami w wojnę, nawalać kamieniami, wspinać na drzewa, skakać do rzeki, jeździć na rowerach, budować szałasy. Kochałam wszelakie gry zarówno komputerowe, jak i planszowe, czy karciane. W ogóle często myślałam, że wolała bym być chłopakiem. Nie lubiłam też bowiem dziewczęcych ubrań, fryzur, nie interesowała mnie moda, kosmetyki ani nic z tych rzeczy.
Czytałam tylko książki przyrodnicze, moje ulubione czasopisma to były Świat Nauki, Wiedza i Życie. W tv oglądałam też głównie programy popularno-naukowe. Zainteresowania zupełnie niekompatybilne z zainteresowaniami rówieśników. Z filmów lubiłam s-f, fantasy, mordobicia, horrory, przygodowe oraz kreskówki. Filmy obyczajowe, romanse - moim zdaniem - były (i są) do niczego.
Nie znałam się na muzyce ani nie interesowałam piosenkarzami. Słuchałam i słucham pojedynczych utworów z różnych kategorii. Lubię zarówno muzykę klasyczną, jak i hiphop, techno, disco czy folk. Zdarza mi się słuchać jednego utworu po 10 razy pod rząd na zapętleniu, gdy mi się w danej chwili spodoba. Lubię ciągle piosenki dla dzieci.
W ogóle jako 15latka byłam zacofana dość jeśli idzie o wiedzę ogólną o społeczeństwie i życiu codziennym. W 7 czy nawet początkowo w 8 klasie nie miałam najmniejszego pojęcia, co to jest liceum, technikum, czy zawodówka. Nie wiedziałam, czym te szkoły się różnią i jak niby mam wybrać jakąś. O poważniejszych sprawach jak rząd, wybory i tego typu rzeczy to już w ogóle nic nie wiedziałam i niczego nie rozumiałam. Rówieśniczki były też przekonane, że nawet nie wiem, czym jest menstruacja i sobie trochę podśmiechujki robiły między sobą, a jedna taka miła i opiekuńcza traktowała mnie jak młodszą siostrę i trochę próbowała wysądować oraz uświadomić (to były te czasy, gdy dziewczyny jeszcze nie mówiły o TYM w wprost, gdy nie wolno było nazywać rzeczy po imieniu, więc było to trochę komiczne z dzisiejszej perspektywy patrząc), co trochę mnie w duchu bawiło, bo - jestem o tym do dziś święcie przekonana - tutaj akurat moja wiedza teoretyczna na tematy płci, menstruacji czy seksu była bardzo duża i raczej sporo większa niż koleżanek. Rodzice ze mną o tym nie gadali, ale matka miała w domu książkę o kobietach, którą przeczytałam uważnie. W bibliotece babcia też na mnie uwagi nie zwracała za bardzo, więc i tam wszystko z tej kategorii przestudiowałam dogłębnie, nie wyłączając działu dla dorosłych, który liczył raptem kilka książek, ale niektóre nawet ilustrowane.
W szkole doświadczyłam dziwnego zjawiska. Pod tablicą byłam głucha. Zdarzyło się, że czasem czegoś nie wiedziałam i koledzy mi podpowiadali, a ja nic. Pamiętam, że próbowałam z całych sił wyostrzyć jakoś słuch, by usłyszeć, co tam mówią, ale nigdy nie słyszałam. Byłam zła wtedy na siebie, bo jak to możliwe, że inni zawsze słyszeli podpowiedzi, nawet najcichsze, a ja nigdy?! Jednak najgorzej było zawsze potem, gdy koledzy mówili, że jestem głupia, że się popisuję, bo przecież mi mówili, a ja zamiast powiedzieć, to stałam pod tą tablicą niczym zjeb. Nawet nie wiecie, jak to bolało wtedy.
Szkolnych dyskotek nie lubiłam, bo czułam się na nich jak debil. Nie umiałam tańczyć ani nie wiedziałam, co mam tam robić. Rozmowy koleżanek były nieciekawe. Nie było jednej osoby, która podzielała by moje zainteresowania i fascynacje, która lubiłaby rozwiàzywać zadania matematyczne, chciała by podyskutować o życiu ptaków, żab, czy znałaby jak ja nazwy wszystkich roślin w polu i ogrodzie. Dyskoteka szkolna to było marnowanie czasu, w którym mogłam przeczytać jakąś książkę albo zająć się swoimi kolekcjami.
Później Matka, babcia i inni dorośli wiecznie mnie próbowali przekonać do wyjścia z domu, do uczestnictwa w życiu nastolatków, bo wszystkie normalne nastolatki muszą chodzić na imprezy, wszystkie normalne nastolatki mają koleżanki, żadna normalna nastolatka nie siedzi całe dnie w książkach. Ja nie wychodziłam, nie miałam koleżanek i siedziałam w książkach.
A tego wszystkiego, co fascynowało i zajmowało normalne nastolatki ja zwyczajnie nie rozumiałam. Nie rozumiałam ani nie czułam chęci do wyjścia na imprezy. Raz poszłam z bratem na festyn wiejski, by zobaczyć jak to jest. To mnie utwierdziło w przekonaniu, że to nie dla mnie. Te tłumy obcych ludzi, z czego niektórzy pod wpływem alkoholu - przerażało mnie to. Panicznie się bałam, że ktoś do mnie nagle podejdzie. Hałas, smród ludzkich ciał, papierosów i alkoholu. Koszmar. Nie rozumiałam wtedy i nie rozumiem dziś, co w tym jest dla innych ludzi przyjemnego, czy fajnego. Mnie taki tłum odraża!
Wiecznie czułam się nie rozumiana, nieakceptowana, dziwna, inna, cudaczna, nieludzka, wybrakowana.Wstydziłam się siebie i nienawidziłam siebie. Zadawałam sobie całe życie pytanie, dlaczego nie jestem normalna...?
Swoją dziwnością wykazywałam się na każdym kroku.
Kolekcjonowałam najdziwniejsze rzeczy: historyjki z gumy Donald (ponad setkę), etykietki z butelek (krótko ale miałam sporo), opakowania z czekolad (te zbierałam jeszcze wciąż jako dorosła, a do dziś żałuję, że je w końcu wyrzuciłam, gdy dziewczynki się urodziły), znaczki (do dziś mam wszystkie 3 klasery). Często podziwiałam moje kolekcje w samotności, zmieniałam sposób segregowania, układałam na nowo. Zbierałam też pióra ptaków, opisując od jakiego gatunku pochodzą. Czasem wymieniałam się z kimś znaczkami, ale innym to hobby przechodziło w mig i oni porzucali albo zwyczajnie wyrzucali zbiory, a ja wtedy czułam niemal fizyczny ból, bo ja bym się nimi zaopiekowała, bo to były piękne znaczki, bo jak tak można w ogóle. Ja przywiązywałam się emocjonalnie do moich kolekcji.
Przywiązywałam się też do niektórych rzeczy i czułam się źle, gdy ktoś ich dotykał. Tu wspominam np moje figurki gliniane, które były dla mnie świętością i byłam cała w strachu, gdy ktoś mnie odwiedził i je brał do ręki. Nie rozumiałam innych dzieci, które nie szanowały swoich zabawek, np rzucały lalkami, że trzymały je gdzieś w schowku pod schodami bez należytego szacunku. U mnie wszystkie ulubione zabawki miały swoje miejsce i musiały być czyste, zadbane. Sporo przedmiotów z mojego otoczenia traktowałam, jakby były czymś żywym, co czuje, ma uczucia.
Bardzo mnie bolało, gdy ktoś coś ode nie pożyczył i nie oddał. Bardzo to zawsze przeżywałam, nawet jako dorosła. Do dziś pamiętam, że jedna klasowa koleżanka z liceum nie oddała mi nigdy moich ulubionych, porządnych czerwonych nożyczek, mimo że kilka razy ponawiałam przypomnienia o zwrocie. Do dziś nie lubię pożyczać ludziom ulubionych książek, czy płyt.
Jako dziewczynka wymyśliłam sobie alternatywny świat, do którego uciekałam w myślach w każdej wolnej chwili. Było w nim wszystko, czego nie miałam w realnym świecie. To mi pomagało przetrwać trudne dzieciństwo bez przyjaciół i zrozumienia.
W liceum też nie potrafiłam się odnaleźć. Moja klasa była bardzo fajna. Było kilka osób, które działały mi na nerwy, onieśmielały, czy zwyczajnie ich nie lubiłam. Jednak większość miała podobne do mnie zainteresowania, lubili podobne rzeczy. Chodziłam na biol-chem gdzie wszyscy lub prawie wszyscy lubili przyrodę i gdzie wszyscy byli inteligentni i zdolni. Lubiłam wśród nich przebywać i ich słuchać. Sama rzadko się odzywałam, no chyba że ktoś bezpośrednio do mnie się zwrócił.
Szybko potworzyły się tam grupy koleżeńskie, ale ja nie należałam do żadnej. Tak samo jak w podstawówce zostałam na boku. Byłam akceptowana, tolerowana, większość była dla mnie bardzo miła, może mnie niektórzy nawet lubili, czasem ktoś do mnie zagajał, ale nie miałam swojej grupy. Próbowałam doczepić się do dwóch dziewczyn i nawet w miarę się udało, ale na dłuższą metę ja zwyczajnie nie potrafię się z nikim przyjaźnić. Nie idzie i tyle.
W tym okresie moim najlepszym kumplem, który rozumiał mnie nawet bez słów, był mój osobisty brat. Z tym gościem na prawdę świetnie się dogadywałam przez lata. Mieliśmy te same zainteresowania, to samo poczucie humoru i te same głupie pomysły. On mnie na prawdę rozumiał i podzielał mój sposób postrzegania świata i myślenia. Poza tym sporo czasu spędzałam w samotności przy książkach czy komputerze. Lubiłam też jako nastolatka samotne spacery po lesie i nad rzeką. Uwielbiałam chodzić nad rzekę w nocy w czasie pełni i podziwiać wodne ptaki, słuchać odgłosów nocy. Nigdy nie bałam się samotnych wędrówek i bardzo mnie śmieszyło, że koleżanki boją się same wracać wieczorem do domu, czy wychodzić. Bo czego się tu niby bać na wsi?
Nie bałam się też żadnego psa. Uwielbiałam psy i ufałam im, a one mnie z jakiegoś powodu akceptowały i lubiły wszystkie. Zdarzyło się kilka razy, że bez zastanowienia podchodziłam do jakiegoś ogromnego i psiska i zaczynałam go głaskać i do niego gadać, a po chwili jacyś ludzie (najczęściej właściciele) przyłapawszy mnie na tym działaniu nagle prawie umierali z szoku, bo „do tego psa nikt nie podejdzie, bo by zachlał”, „tego psa boją się nawet domownicy”. Z psami dogadywałam się świetnie. Ja bałam się tylko ludzi.
Rodzice i inni dorośli z rodziny i sąsiedztwa uważali mnie za nierozgarniętą, kompletnie niesamodzielną i nieodpowiedzialną nawet jak wkroczyłam w dorosłość, a w przypadku niektórych, jak mniemam, to chyba nawet po mojej 30tce, czy 40tce się nie zmieniło. Ja sama jednak miałam i mam odmienne zdanie w tej kwestii. Jestem bez wątpienia inna, zachowuję się inaczej niż większość ludzi w moim wieku, ale głupia na pewno nie jestem. Nie uważam też bynajmniej, że kiedykolwiek brak mi było samodzielności, zaradności, czy odpowiedzialności. Tyle tylko, że ja zdecydowanie inaczej postrzegam świat, innymi kryteriami i ocenami się kieruję i inne mam potrzeby. Jeśli czegoś nie robię, to zwykle dlatego, że nie uważam by zrobienie tego było akurat potrzebne. Jak mam bałagan, to dlatego, że mi on nie przeszkadza, a nie dlatego, że nie potrafię sprzątać. Jeśli ktoś uzna, że jednak nie potrafię sprzątać i postanowi zrobić to za mnie, na pewno nie będę go powstrzymywać. Zawsze byłam przekonana, że jak ktoś coś za mnie robi, to dlatego, że tego właśnie chce, że ma taką ochotę. Tak samo jak wtedy, gdy mnie czymś częstuje. Jeśli mam na coś ochotę, to biorę i długo byłam przekonana, że to jest oczywiste. Z czasem jednak zrozumiałam, że wcale niekoniecznie powinno się pozwalać coś komuś robić ani nie koniecznie dobrze widziane jest branie tego, czym nas częstują, a że nie rozumiem za bardzo o co chodzi, to przez długi czas starałam się jak najwięcej rzeczy robić samodzielnie i nigdy nikogo o pomoc nie prosić i nigdy nie częstować się niczym u nikogo, żeby nie wiem jak do tego zachęcali, bo wiele razy mnie opieprzono, że „chlałam jakbym w domu nie miała” albo że powinnam się wstydzić, że ludzie za mnie coś robią (jakbym kiedykolwiek komukolwiek kazała coś za mnie lub dla mnie robić). Jakiś czas temu jednak wreszcie doszłam do wniosku, że dorośli powinni brać chyba odpowiedzialność za swoje czyny i słowa i że dorośli chyba powinni potrafić samodzielnie ocenić, czy chcą mnie czymś poczęstować, czy nie albo czy chcą za mnie coś robić czy nie. Jak mnie częstują - zawsze biorę, gdy tylko mam ochotę. Jak chcą coś za mnie lub ze mną robić, pozwalam i nie protestuję. Więc sorry, ale pretensje możecie mieć tylko do siebie, bo ja nigdy o nic nie proszę ani o nic nie żebrzę.
Dorosłość normalnej inaczej
W dorosłym życiu bardzo często zachowywałam i zachowuję się niestosownie wg powszechnie przyjętych norm. Od czasu do czasu ktoś mi o tym mówi w twarz. Innymi razy sama z czasem odkrywam, że pozostali tak się nie zachowują.
Jedną z najczęściej zaliczanych „wpadek” (z tych, które sobie dotąd uświadomiłam) jest niestosowne ubranie i w ogóle wygląd.
Myślę że ludzie uważają, że ja zasadniczo nie przywiązuję uwagi do swojego stroju, ale ja bardzo przywiązuję uwagę do ubrań. Tyle tylko, że dla mnie najważniejsze jest, by ubranie było tolerowane przez moje ciało, by nie sprawiało mi bólu, nie fundowało ogromnego swędzenia ani żadnego innego dyskomfortu. A niestety noszenie większości ubrań było by dla mnie koszmarem. Wełna, kaszmir i inne produkty odzwierzęce drapią mnie koszmarnie. Nawet 5% wełny w składzie materiału powoduje u mnie ogromne swędzenie i pieczenie skóry. To samo dotyczy wielu innych tkanin. Od dopasowanych, obcisłych ubrań boli mnie całe ciało, mam problemy z oddychaniem i w ogóle ogromny dyskomfort. Gdy widzę jakąś kobietę (nawet na obrazku) w obcisłych jeansach, to mnie wstrzącha. Normalsi pewnie mają podobne odczucia np na widok golasa leżącego w pokrzywach. Jeszcze za młodego byłam w stanie znosić ten dyskomfort, by zyskać aprobatę koleżanek w klasie, czy potem w pracy. Ale po powrocie do domu pozbywałam się tej niewygodnej dekoracji z taką ulgą jak gipsu po 6 tygodniach od złamania kości. Teraz już nie jestem w stanie tolerować takich obcisłych jeansów nawet na chwilę, żeby nie wiem, jakie były miękkie. Ubranie musi być miękkie, luźne, wygodne.
Poza komfortem w moim przyodziewku liczy się, by mi się podobało. Moda i konwenanse nie miały nigdy dla mnie znaczenia. Ba, przeważnie w ogóle nie rozumiałam powodów noszenia czy nienoszenia danego stroju w takiej czy innej sytuacji, przez co pakowałam się w kłopoty.
Pamiętam dwie takie niefajne sytuacje, ale pewnie było ich więcej, tylko nikt mi wyraźnie w twarz tego nie powiedział. Starałam się zawsze obserwować innych i robić to samo co oni, ale nie zawsze było to możliwe i wtedy drama. Raz, gdzieś na początku pracy w bibliotece szłam na imprezę pracowniczą. Ani nie wiem, co to było, ani w co się to dokładnie wystroiłam. Ważne że wtedy babcia też szła na tę imprezę i przyszła po mnie, a wtedy zasugerowała bym założyła coś innego, bo na taką imprezę nie pasuje raczej to co miałam na sobie. Ja miałam wtedy ze 20 lat, ale nie miałam pojęcia, że to jaka jest okazja ma znaczenie w kwestii ubrania. Dziś to wiem, ale nie powiem, bym rozumiała sens. Odnoszę jednak wrażenie, że normalne baby widzą w tym jakiś sens i logikę. Są tu jakieś normalne baby, które rozumieją, dlaczego nie mogę iść w ładnych spodenkach na imprezę pracowniczą? Albo na egzamin? Bo to była moja druga wpadka. Raz poszłam na egzamin w szkole pomaturalnej wystrojona w żółtą bluzkę i żółte spodenki. Krótkie, ale bardzo ładne. To były najładniejsze ubrania, jakie miałam, a wtedy nie miałam za dużo ubrań. Wszystkie były ze szmateksu (te żółte też), a mój status społeczny można było wtedy określić słowem „biedna”. Belferka była wielce oburzona moim ubraniem. Stwierdziła, że nie traktuję poważnie szkoły i egzaminu, no i jej samej. Wtedy w ogóle nie rozumiałam, o co jej chodzi. Nie wiedziałam, co jest nie tak z tym strojem i dlaczego nie jest dobry na egzamin, bo co moje gacie mają niby wspólnego z wiedzą z literatury starożytnej, czy katalogowaniem zbiorów? Potem się gdzieś dowiedziałam, że ktoś kiedyś ustalił, gdzie chodzi się w jakich gaciach i teraz trza tak robić. Sensu nie widzę do dziś i cieszę się, że tu w Belgii nie ma aż takiego pojebania na punkcie ubioru, jak był dawniej w Polsce (teraz to nie wiem), choć trochę też jest.
Za gówniarza miałam też problem z butami, bo większość mnie uwierała, robiła pęcherze i gryzła do krwi. Pamiętam, że wszyscy inni nie mieli takich problemów, tylko ja. Dziś jest duży wybór butów i stać mnie na porządne, wygodne, mięciutkie, więc mam łatwiej. Trzymam się kilku marek i już. Tylko dziś na obcasach nie mogę, ale to już chyba sobie zawdzięczam i chodzeniu na 6cm szpilach po 4km na nogach do roboty. Zasadniczo wybieram buty sportowe, miękkie i koniecznie na grubej miękkiej podeszwie, takie w których można bezboleśnie dużo chodzić.
Problem tyczy się też makijażu i biżuterii. Podobam się sobie w ładnych ubraniach, makijażu, biżuterii, ale to wszystko powoduje u mnie dyskomfort. Czuję ciężar metalu przez cały dzień, gdy noszę kolczyki czy łańcuszek. Makijaż odczuwam jak ciało obce. Cały czas czuję na twarzy warstwę kosmetyku, żeby niewiem jak delikatny był. I nie, nie jestem w stanie się do tego przyzwyczaić. Wszak w poprzedniej pracy prawie codziennie się malowałam i nigdy ani na minutę nie przestałam czuć tapety na ryju. Każdego wieczora z ulgą ścierałam to z pyska. Z wiekiem się to tylko pogarsza. Teraz jeszcze oczy mnie pieką przez cały czas, choć kupuję tylko kosmetyki z wysokiej półki i dla wrażliwych.
Perfumy, zapachy tak uwielbiane przez większość kobiet u mnie powodują mdłości, ból i zawroty głowy lub co najmniej zmęczenie. Dawniej za młodego jeszcze sporo zapachów tolerowałam, ale teraz nawet pachnące mydło do rąk, może być poważnym problemem. Do prania kupuję tylko i wyłącznie produkty bezzapachowe, bo w pachnącej choćby najdelikatniej pościeli bym nie spała (ból głowy, zmęczenie, mdłości). To samo dotyczy ubrań. Mogę używać niektórych perfum. Jedne, jak np zielona herbata, czy niektóre cytrusowe zapachy, mogę wytrzymać cały dzień, byle nie były intensywne. Innymi mogę się cieszyć przez chwilę, by potem dostać okropnej migreny. Większości nie toleruję w ogóle. Używam z przyjemnością pachnących kremów do ciała, byle znaleźć własciwy zapach. Do twarzy już jednak lepiej jak bezzapachowe, o czysto kremowym zapachu.
Problem miałam też z włosami. Większość życia nosiłam długie, ale ciągle mnie drażniły i przeszkadzały. Dotyk pojedynczych włosów na twarzy, szyi to obrzydliwe uczucie. Rozpuszczone całkiem - nie lepsze. Ciasno zaplecione to ból głowy. Zero dobrych rozwiązań. Nienawidziłam mycia,suszenia, czesania. Nie rozumiem co jest fajnego w chodzeniu do fryzjera?! Dopiero po 40tce obcięłam pierwszy raz maszynką. Tyle lat zmarnowałam! Wreszcie czuję się dobrze, byle obcinać systematycznie na 13mm, bo poza 2 cm to już dyskomfort.
A metki u ubrań. Jeżu kolczasty! Nawet najmiększe są obrzydliwe. Jak ludzie mogą nosić ubrania z nieodciętymi metkami, przecież to tak koszmarnie drapie. Ja wycinam wszystkie. Jak się nie da odciąć porządnie normalnie, to wycinam kawałek ubrania, bo lepiej mieć dziurę, niż żeby drapało.
Błyszczące dodatki podobnie. Dlatego nie kupuję odzieży z błyszczącymi nitkami czy innym tego typu gunwem.
Ostatnimi czasy, jeszcze zanim odkryłam, że moje dziwactwa mogą mieć przyczynę w wadzie mózgu i popsutej sensoryce, doszłam do wniosku, że w sumie to guzik kogo powinno obchodzić, co ja sobie na moją własną dupę zakładam albo czego nie zakładam i że mogę nosić co chcę i noszę, co chcę. Jak się komuś nie podoba, niech się nie patrzy! Ludzie dziś biadolą nad gejszami, którym ciasne buty deformowały stopy i powodowały ból albo nad gorsetami, które deformowały kobietom żebra i sprawiały ból, ale nie przeszkadza im to zmuszać mnie do noszenia drapiących, ciasnych, dopasowanych ubrań, które dla mnie są koszmarem. Bo w dresach wstyd chodzić. Choć teraz to akurat fancy i cool. Dla mnie bomba, bo wreszcie można se kupić wszędzie fajne dresy.
Czasem zdarza mi się kogoś do domu zaprosić i on przychodzi, a wtedy zauważam kontrast. Ludzie mają głupi zwyczaj, by ubierać się elegancko, ładnie, jak idą w gości, a ja mam głupi zwyczaj w domu nosić wygodne ubrania. Czasem czuję się przez to głupio, ale rzadko kiedy za wczasu pomyślę, że powinnam się inaczej ubrać, jak goście przychodzą.
Zasadniczo jednak nie zdarza się to często, bo nie często kogoś gościmy. Pod tym względem też jestem niezbyt normalna. Najlepiej czuję się bowiem w swoim własnym domu sama ze sobą i moją rodzinką. Lubię być sama. Lubię, gdy nikt mi nie przeszkadza. Lubię ciszę i spokój naszego domu. Reszta domowników podziela moje zdanie, bo oni też są normalni inaczej.
Jest nas pięcioro, ale nasz dom jest cichutki. Nie mamy telewizora ani radia, bo to by nas denerwowało. Każde z nas lubi siedzieć w samotności przy komputerze, książce, czy słuchać swojej muzyki ze słuchawek. Wszystkim nam to odpowiada. Od czasu do czasu robimy coś razem albo po dwoje, troje. Czasami godzinami prowadzimy dyskusje na różne tematy. To nam wystarcza.
Czasem jednak przychodzi taka chęć, by z kimś innym pogadać. Zdarza nam się kogoś zaprosić, ale to jest dosyć dla mnie trudne. Z jednej strony lubię gadać z ludźmi, lubię jak ktoś CZASEM do nas przyjdzie obcy, ale z drugiej strony czuję, że ta osoba, czy osoby zabierają mi czas, w którym mogłabym czytać, myśleć, pisać, mieć spokój.
Ludzie normalni zwykle stawiają towarzystwo innych ponad samotność. U mnie jest inaczej. No i druga sprawa to te wszystkie ceremonie, które ciągle nie za bardzo ogarniam, mimo że już żyję 44 lata. Nie lubię ludzi niczym częstować, bo nigdy nie wiem, kiedy i jak mam zaproponować. Skąd inni ludzie wiedzą, kiedy zaproponować kawę, kiedy gin z tonikiem, kiedy postawić na stół sałatkę, a kiedy podać coś gorącego? Próbowałam czytać różne poradniki, sugestie ale nic mi to nie dało. Nie mam odpowiednich czujników sytuacyjnych i nie wiem tego. Dlatego ostatnio mówię do ludzi otwarcie, że zapraszam na kawę i ciastko, ale zastrzegam że niczego innego nie podaję. Kawę i ciastko daję zaraz jak przychodzą i tyle. Czasem pytam czy napiją się coli, wody itd. Chciałabym, by ludzie mówili, że są głodni, że chcą kanapkę albo mają chęć na drinka. Bo np jak idziemy do lasu, to wiem że potem wszyscy będą głodni i spragnieni, ale jak siedzimy i gadamy to n ie wiem. Dlatego wolę też nie chodzić w gości, a już szczególnie do Polaków, bo ci zawsze szykują tony jedzenia, a potem ja czuję się głupio nie dając im jeść, gdy przyjdą z rewizytą. U Belgów lepiej, bo kawa i ciastko to zwykle wszystko albo piwo czy winko i jakieś chipsy czy ser - dla mnie bomba. Z dziećmi jest łatwo, one zawsze mówią, kiedy są głodne, a kiedy chcą pić. Przynajmniej flamandzkie, bo polskie często miały zakaz od rodziców, jak pamiętam, choć teraz to nie wiem.
No i najlepsze. Zawsze ćwiczę różne scenariusze, zanim ktoś przyjdzie. Ćwiczę potencjalne rozmowy w myślach albo i na głos. Najintensywniej ćwiczę przebieg rozmów przed ważnymi oficjalnymi spotkaniami w szkole dziecka, urzędzie, u lekarza, ale przed normalnymi towarzyskimi spotkaniami też mi się zdarza. Po spotkaniu tym bardziej. Wtedy analizuję każde wypowiedziane zdanie i wymyślam, co lub jak można było to inaczej powiedzieć albo mówię o tym, czego powiedzieć zapomniałam. Powtarzam wszystko po kilkanaście (-dzieciąt?) razy od nowa, w różny sposób zmieniając wypowiedź. To mi pomaga prowadzić kolejne rozmowy w przyszłości. Wiedzcie, że kiedyś w ogólnie nie umiałam rozmawiać z ludźmi? Dziś potrafię. Nooo, dziś mogę zagadać ludzi na śmierć, choć bardzo staram się nad ryjem panować i słuchać też drugiego. Ćwiczenie czyni mistrza. Obserwuję innych ludzi, oglądam filmy, czytam książki i uczę się w ten sposób, jak rozmawiać, jak się zachowywać.
Nie mam też wyczucia czasu. Z tego powodu też lepiej, bym nie szła w gosci, bo nie wiem, kiedy mam iść do domu. Zdarzało mi się siedzieć u kogoś 7 godzin i dopiero jak ta osoba przybyła z rewizytą i po 2 godzinach zaczęła się zbierać mówiąc, że nie wypada nadużywać czyjegoś czasu, zaczęłam rozumieć, że ja nadużyłam gościnności tej osoby. Skąd inni wiedzą, że już czas do domu?
Zdradzę Wam jeszcze jedną rzecz. Boję się telefonów. Nienawidzę nigdzie dzwonić. Nawet do najbliższych jak mąż czy dziecko nie dzwonię bez lekkiego stresu. Nie wiem bowiem, czy to dobry moment, bo może ten ktoś jest teraz zajęty. Wolę jak ktoś dzwoni. No i jak już zacznę gadać, to nie mogę przestać. Łatwiej mi dzwonić do urzędu, bo tam wiadomo, że można dzwonić od tej do tej godziny i że odbieranie telefonów to ich praca. Do rozmów telefonicznych też się przygotowuję jak do ustnej matury z polskiego. Ćwiczę i ćwiczę, zanim wybiorę numer.
Nie toleruję ludzi nagle odwołujących wizytę bez specjalnego powodu a już szczególnie ludzi, którzy po prostu zapomnieli o naszym umówieniu. Te osoby rzadko mają jeszcze u mnie szanse na kolejne spotkanie. Ludzie, którzy choćby w najmniejszym stopniu próbują mi układać życie i mówić jak mam żyć, mogą od razu o mnie zapomnieć, bo nigdy więcej ich nie zaproszę.
Ludzi, których uważam za głupich, bardzo trudno mi w ogóle tolerować.
Nie czuję naturalnej potrzeby przebywania wśród ludzi i podtrzymywania przyjaźni. Nie przywiązuję się do ludzi. Nawet najsuperowszych, najfajniejszych, najmilszych ludzi mogę nigdy ponownie do siebie nie zaprosić ani w ogóle się z nimi nie spotkać i nie będę tego odczuwać. Czasem z jakiejś okazji sobie o nich przypomnę i może nawet pomyślę, że już 3 lata ich nie widziałam, ale nigdy nie tęsknię za ludźmi.
Dotyczy to też zresztą rodziny. Nie mam problemu z tym, że kogoś nie widuję. Widuję - dobrze. Nie widuję - drugie dobrze. Czyjaś śmierć też rzadko jest dla mnie jakimś specjalnie emocjonalnym przeżyciem. Logicznie stwierdzam, że tej osoby już nie ma i tyle. W ogóle o śmierci myślę jak o czymś naturalnym. Dla mnie śmierć nie jest niczym złym. Nie chcę by umierali ludzie czy zwierzęta, których kocham, ale rozumiem że taka jest kolej rzeczy. Sama też nie chcę teraz umierać, bo uważam, że tylko ja mogę zrozumieć swoje dzieci i dać im wsparcie, zrozumienie i pomoc. Wcześniej chciałam umrzeć i uważałam, że to dobre rozwiązanie odejść na zawsze, tylko innych było mi żal, bo wiedziałam że normalsi tego nie rozumieją. Samobójstwo uważam za jedno z możliwych rozwiązań w różnych sytuacjach, które jak najbardziej można brać pod uwagę. To tak jak z daniem komuś w zęby - często bierze się to pod uwagę, ale mało kiedy to robi wybierając choćby zadzwonienie po policję zamiast rękoczynów.
Mam też mieszane uczucia co do dzieci. Z jednej strony lubię dzieci, lubię jak bawią się u nas, ale z drugiej strony też czuję jakby zabierały mi mój czas i moją przestrzeń. Chodzi oczywiście o obce dzieci, nie moje. Cieszy mnie, że Młodego wszyscy lubią i chcą do niego przychodzić oraz go zapraszać. Dobrze dogaduję się z dziećmi i mam wiele pomysłów na zorganizowanie im zabawy. Cieszę się, jak ktoś do nas ma przyjść, ale z drugiej strony mnie to wkurza.
Moje relacje z własnymi dziećmi i małżonkiem też są dosyć specjalne. Nasze relacje, wychowanie dzieci opieram głównie na mojej własnej logice i wiedzy oraz na moich instynktach. Normy, zwyczaje i opinie reszty świata mam gdzieś. Jeśli moja metoda się sprawdza, to się jej trzymam. Jeśli nie, próbuję czegoś innego. Nie rozumiem np systemu kar i nagród. To nie ma u nas najmniejszego sensu. Nie wiem, czy sprostałabym wychowaniu dzieci neurotypowych, ale moje są takie jak ja. Też kierują się logiką, wiedzą, a są wszystkie trzy piekielnie bystre. Zarówno ja jak i one mamy zainstalowane fabrycznie poczucie sprawiedliwości, nie potrafimy kłamać ani oszukiwać. Znaczy technicznie potrafimy i to często lepiej, niż normalsi, ze względu na naturalną umiejętność ukrywania emocji i talent aktorski, ale powoduje to u nas ogromny dyskomfort. Jestem wręcz chorobliwie uczciwa, ale tylko wedle własnego światopoglądu. Prawa i zasady ustalane odgórnie przez obcych ludzi zazwyczaj nie mają dla mnie specjalnego znaczenia, jeśli przypadkiem nie pokrywają się z moimi zapatrywaniami na tę kwestię. Mogę spokojnie łamać regulaminy jeśli uznam, że w ostatecznym rozrachunku tak będzie dla mnie lepiej (biorąc pod uwagę ewentualne konsekwencje). Logika i wiedza na pierwszym miejscu zawsze.
Ludzie w większych ilościach mnie męczą. Nie lubię zatem sklepów, targów, gwarnych restauracji, jarmarków, czy innych imprez. Nie lubię też małych sklepików, gdzie konieczny jest bliski kontakt ze sprzedawcą. Nigdy nie wiem, jak się zachować, co mówić. Wolę anonimowość. Najlepsze zakupy to zakupy online, gdzie całkowicie unikam kontaktu z ludźmi.
Potrafię dostosować się jednak do każdej grupy ludzi. Gdy rozmawiam z dziećmi, czuję się wewnątrz często sama jak dziecko. Gdy rozmawiam z nastolatkami, jestem nastolatką. W tym wypadku często wręcz zapominam, że mam 44 lata i jestem całą sobą szaloną nastolatką. Przy rozmowach z babciami potrafię myśleć w babciowych kategoriach. Grube seksistowskie żarty chłopów śmieszą mnie tak, jakbym sama była chłopem i potrafię też odpowiednio odpowiedzieć. W towarzystwie ludzi kulturalnych, oczytanych i wysoko wykształconych, o dziwo, też zwykle świetnie się odnajduję. Czy ja gram? Każdy gra, ale ja potrafię chyba wyjątkowo dużo postaci zagrać. Najgorzej wychodzi mi chyba bycie sobą, bo to jest piekielnie trudne. Gdy jestem sobą, ludzie mnie pokazują palcami, wyśmiewają i hejtują. Lepiej zatem dla mnie, gdy gram. Choć w ostatnich latach coraz mniej mi na tym zależy, coraz częściej mam w dupie, co ludzie powiedzą, pomyślą, zrobią. Coraz łatwiej przychodzi mi powiedzenie temu czy tamtemu wprost „nie podoba się, to wypierd..j z mojego życia”. Odkryłam, że jak się posłuchają, to bynajmniej nie jest mi przykro, a wręcz czuję ulgę, powiew wolności i czuję, że to właśnie jestem ja. Osoba, która zawsze była dla wszystkich miła, choć nie zawsze chciała, ale powiedziano jej że tak trzeba.
Zasadniczo o wiele lepiej od ludzi rozumiem zwierzęta. Moja ciotka polonistka i moja wychowawczyni z podstawówki jednocześnie, powtarzała mi ciągle, że nie żyję wśród zwierząt, tylko wśród ludzi i że powinnam też książki o ludziach czytać (bo w podstawówce tylko o zwierzętach czytałam). Zwierzęta jednak są o wiele bardziej dla mnie zrozumiałe. Kocham je i rozumiem. Zwierzęta nie wymyślają durnych, niezrozumiałych zasad. One zawsze są sobą. Tygrys jest tygrysem - wiesz, że może cię zjeść. Tygrys nie udaje kotka. Zawsze jest tygrysem. Kotek nie udaje wróbla. Jest kotem, który zjada wróble.
Od czasu podstawówki przeczytałam setki książek o ludziach. Od czasów szkoły średniej bardzo intensywnie interesuję się psychologią, religią i resztą dziedzin pozwalających mi poznać człowieka. Czytałam nawet podręczniki akademickie z psychologii. Uważnie i dokładnie też ten gatunek obserwuję i uczę się. Jestem inteligentnym i pojętnym uczniem. Dlatego dziś już mogę całkiem dobrze udawać normalnego człowieka. Często ludzie nawet dają się nabrać.
Przez większość mojego dotychczasowego życia, chciałam być jak inni ludzie, chciałam być normalna, czuć i myśleć normalnie, być rozumianą przez innych i samemu ich rozumieć. Chciałam pasować do reszty. Nie udało się. W ostatnim czasie doszłam do wniosku, że ludzie normalni wcale nie są fajni, że w sumie nie warto się z nimi zadawać, bo oni niczego nie rozumieją. Do tego zawsze chcą, by wszyscy byli jak oni i robili, to co oni, zachowywali się jak oni, czuli jak oni, myśleli jak oni. Tymczasem ja myślę dużo więcej i czuję dużo więcej, myślę i czuję zupełnie inaczej niż normalsi, co czyni ze mnie zupełnie inny gatunek człowieka. Gatunek, który nie jest z tym drugim za bardzo kompatybilny. Oni nigdy nie będą taka jak ja, czy moje dzieci, a my nie będziemy tacy jak oni.
Z drażniących i męczących mnie rzeczy, to jeszcze warto wymienić alergię na niektóre rodzaje światła. Świetlówki były dla mnie zmorą, bo ja cały czas widziałam ich miganie. To był koszmar, aż się niedobrze robiło i oczy bolały. Teraz mam problem z niektórymi ledami. Gdy w pomieszczeniu jest niezbyt jasno, a świecą ledy na suficie, zaczyna mi się kręcić w głowie podczas ruchu.
Lubię słowa. Myślę słowami. Fascynuje mnie język mówiony i pisany. Lubię używać starych, rzadko używanych wyrazów i zwrotów. Kocham łamacze języka. Mam fioła na punkcie poprawności językowej, ale lubię też wymyślać nowe wyrazy, tworzyć własne zasady pisania i mówienia i bawić się tym, ciesząc jak dziecko. Wkurza mnie, gdy inni tego nie rozumieją i się przypierniczają. Lubię wulgaryzmy. Bawią mnie i pomagają w wyrażaniu emocji. W ogóle pisząc i mówiąc odreagowuję stres. Słowami wyrażam moje emocje, myśli, uczucia. Piszę często listy do mojego męża, bo gdy mam dużo ważnych rzeczy do powiedzenia, to pisanie jest najlepszą metodą,gdyż wtedy nikt mi nie przerywa mojej wypowiedzi. Mogę napisać spokojnie wszystko, co chcę. Potem można o tym spokojnie rozmawiać nawet kilka dni. Do Młodych też czasem pisałam. Małżonek i Młoda też lubią mówić do mnie pisemnie.
Mam problemy jedzeniowe. Pierwszym z nich jest fakt, że muszę dużo jeść i często. Czasem mnie to irytuje, bo jedzenie to marnowanie czasu. Marzy mi się, żeby kiedyś wynaleziono tabletki, które zastąpią jedzenie. Była bym pierwszą, która kupiła by to hurtowo i wywaliła z domu gary, miski i kuchenkę haha. Czasem budzę się w nocy, bo jestem głodna i muszę isć coś zjeść - inaczej nie wyśpię się.
Jedzenie mi czasem śmierdzi. Nie mogę jeść, gdy myłam ręce pachnącym mydłem. Nie mogę jeść, gdy ktoś obok mnie czymś (choćby szamponem czy proszkiem do prania) pachnie. Nie zjadłabym, gdyby w pobliżu był mokry pies. Nie mogę jeść ciepłych posiłków przy otwartym oknie ani tym bardziej na zewnątrz, bo mi wszystko śmierdzi mokrym psem. Nie mogę patrzeć, jak ludzie w knajpach na tarasach jedzą obiad. Nie pojmuję, jak mogą przełknąć takie śmierdzące jedzenie. My jemy tylko w środku, najlepiej z dala od innych ludzi.
Nie toleruję smrodu papierosów. Wyczuwam palaczy na kilometry i od razu mam ochotę puścić pawia. Gdy siedzę na dworcu i przychodzi ktoś, kto wyjmuje fajki, mam ochotę dać mu w ryj albo narzygać na buty i niewykluczone, że kiedyś to zrobię, bo dla mnie smród fAjek to piekło nie z tej ziemi.
Drażnią mnie też perfumy, czy nawet proszkiem pachnący ludzie, szczególnie w autobusie. Powinien być zakaz perfumowania się do autobusu czy pociągu. Dla mnie spora część tzw zapachów to smród jak dla normalsów zdechły kot czy krówskie łajno.
Nie lubię zimnych napojów. Nie rozumiem, dlaczego wszyscy mi proponują albo i bez pytania podają zawsze napój z lodówki. Ja nie lubię pić zimnego! Nawet wina. Dlatego wolę czerwone, niż białe. Piwa też nie. Nie że od razu chcę pić ciepłe, o fu! Po prostu nie z lodówki. Lodów też za bardzo nie lubię, bo mi zimno w zęby i w brzuch od środka.
W ogóle nie lubię zimna. Nienawidzę. Chciała bym, by zawsze było 25-30 stopni. Nie mogę nawet spać w chłodzie, bo budzę się co 5 minut i czuję zimno. 20 stopni to minimum do spania.
Lubię chodzić na boso. Nie tylko po domu i po miękkiej trawie. Lubiłam ganiać po świeżo skoszonej łące, by czuć na stopach tę ostrą trawę. Czasem miałam pokłute stopy, ale lubiłam to i tak. Po ostrych kamieniach też fajnie się chodzi - ciekawe doświadczenie sensoryczne. Błoto również jest fajne. Ganianie po ciepłym asfalcie tuż po deszczu jest cudowne. Czasem chodziłam też na boso po śniegu.
Ostatnio coraz bardziej jestem przekonana, że moja dziwność i nienormalność może mieć dosyć proste wytłumaczenie, które określa się mianem spektrum autyzmu. Im więcej na ten temat czytam i rozmawiam, tym większą mam pewność, bo z każdą nową zdobytą na ten temat informacją i każdym nowym odkryciem kolejne puzzle mojego życia zaczynają nagle wskakiwać na swoje miejsce i wszystko do siebie nagle pasuje i wreszcie znajduje logiczne wytłumaczenie.
Wiedzcie, że spora część moich opisanych tu dziwactw jest typowa dla kobiet ze spektrum autyzmu(autyzm u kobiet inaczej się objawia niż u mężczyzn). Ja nie wiem, czy do nich należę, bo nie mam oficjalnej diagnozy. Mam tylko swoje podejrzenia, ale dziś wiem przynajmniej, że ze swoimi dziwactwami, swoją nienormalnością nie jestem sama na tym świecie, że ktoś inny też tak ma, że tych ktosiów są setki na świecie. Czuję się o wiele lepiej z tą świadomością. Nie jestem bowiem - jak się okazuje - takim aż wielkim wybrykiem natury. Po prostu mam drobną wadę mózgu i tyle ;-). W każdym razie wreszcie wiem, że moją nienormalność da się sensownie i logicznie wytłumaczyć, a to wiele dla mnie znaczy. Więcej niż pewnie ktokolwiek z was jest sobie w stanie wyobrazić.
Jak już kiedyś tu wspominałam, ja jestem dla siebie bardzo dobrym terapeutą. Ciągle analizuję swoje zachowanie, uczucia, stan swojego ciała i umysłu oraz moje myśli, a potem porównuję to z dostępną i znaną mi wiedzą psychologiczną, historyczną, socjologiczną, medyczną. Wyciągam wnioski i w miarę możliwości zastosowuję w swoim życiu. Zwykle działa i zwykle bardzo pomaga.