30 maja 2021

100 rzeczy, na które nie jestem za stara w wieku 44 lat. Wpis urodzinowy.



100 rzeczy, na które nie jestem jeszcze za stara w wieku 44 lat


Wiecie jaka ważna uroczystość przypada w maju? Ano oczywiście, że moje urodziny. A takie urodziny to doskonała okazja, by przypomnieć sobie, ile już mam lat i na co jestem za stara. 
Urodziłam się w 1977 roku i z moich skomplikowanych obliczeń wynika, że plątam się po tym świecie już 44 lata. Przez te wszystkie lata słyszałam o wielu rzeczach, których nie wypada, nie powinno, nie można robić w TYM WIEKU, na które jest się za starym. 
No bo faktycznie jestem za stara np na to by przyjęli mnie do przedszkola albo by zakładać śpioszki dla niemowlaczków. Podejrzewam, że dentysta nie da mi też lizaka, jak będę grzecznie siedzieć z otwartą japą przez godzinę. Ale czy aby na pewno? Pytaliście kiedyś?

Jednakże większość rzeczy, które ludzie ogłaszali kiedykolwiek wobec mnie jako niestosowne dla osób po 40tce to totalna bzdura. Pseudo zakazy wymyślone zapewne przez ludzi z kijem w dupie, brzydkich, leniwych i zazdrosnych. Zasady nie mające żadnego sensownego uzasadnienia w rzeczywistości. Pamiętam, jak swego czasu, gdy ja jeszcze gówniarzem byłam, rozpętała się na wsi wielka gównoburza, bo pewna pani na stanowisku ośmieliła się wystąpić publicznie w krótkiej czerwonej spódnicy, a miała już ona wtedy 40 lat.  Na wsi chyba z tydzień wrzało, bo oto ładna kobieta pokazała publicznie zgrabne nogi. Katastrofa kulturalna. Wtedy tego nie rozumiałam, bo sama byłam młodziutka i głupiutka. Wierzyłam, że zrozumiem to z wiekiem, gdy sama będę mieć 40 lat. Muszę Was jednak rozczarować. Nie zrozumiałam, a tylko utwierdziłam się w przekonaniu, że ktoś tu jest zdrowo szurnięty i to raczej nie jestem ja... Jak kuźwa można być za starym na noszenie jakiejkolwiek spódnicy, w którą nam się dupa zmieści?! Czy w ogóle noszenie czegokolwiek. Można w jakimś ubraniu lepiej lub gorzej się prezentować, lepiej lub gorzej czuć, ale być za starym? 
Ubranie to jednak tylko wierzchołek góry lodowej. Ludzie bowiem zawsze wiedzą lepiej, jak ja powinnam żyć, co nosić, z kim się bzykać, co czytać i komu dać w zęby. A figa! Takie rzeczy tylko ja wiem i tylko ja mogę o nich decydować.

Spisuję tu dla porządku wszystkie rzeczy, na które JA nie jestem jeszcze za stara w wieku 44 lat. Rzeczy które robię albo mam zamiar zrobić, rzeczy które mnie cieszą, śmieszą, sprawiają przyjemność, ułatwiają i ulepszają życie. 



Mając 44 lata nie jestem za stara...



- na pisanie na swoim blogu takich bzdurnych postów 
- na ubieranie się w to, na co mam ochotę
- na chodzenie w dresach wszędzie, dokąd tylko mam chęć chodzić w dresach
- na eleganckie stroje, gdybym chciała się poczuć elegancko
- na noszenie bardzo krótkich spódnic, bo są wygodne
- na jeżdżenie w tych spódnicach na rowerze (uda mam wciąż zgrabne i nie przeszkadza mi, że ktoś je ujrzy)
- na nienoszenie biustonosza, bo nie mam cyców jak donice
- na krótkie włosy obcięte maszynką, bo wygodnie, praktycznie i ładnie
- na długie włosy, gdyby mi się jeszcze kiedyś zachciało zapuszczać
- na łysinę, gdy taka mię tylko znowu chęć najdzie
- na siwiznę tanio i naturalnie,
- na farbowanie, gdy zechcę pobyć chwilę rudą, czarną czy blondynką
- na seksowną bieliznę noszoną zarówno w sypialni jak i pod dresami, bo to fajne uczucie
- na makijaż, bo lubię od większego dzwonu wyglądać inaczej niż zwykle, choć mnie uwiera
- na brak makijażu, bo tak najlepiej się czuję
- na kolorowe i cudaczne ubrania, by czuć się wariacko i robić szalone rzeczy
- na tatuaż, w którego zrobieniu co raz to coś mi przeszkadza, ale zrobię 
- na kolczyk w pępku, czy przekłucie uszu, gdybym taką kiedyś fantazję miała 
- na cotygodniowy pilling całego ciała, bo lubię
- i na codziennie smarowanie ciała kremem, bo nie lubię jak mnie skóra swędzi, a lubię jak jest miękka i pachnie mi do spania
- na depilowanie nóg, pach i miejsc intymnych, bo włosy mi wszędzie przeszkadzają i drażnią
- na używanie takich słów jak „miejsca intymne”, „podpaska”, „penis”, „wagina”, „seks” itp
- na jeżdżenie rowerem po kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt kilometrów dla przyjemności
- na jeżdżenie rowerem do pracy, bo mogę
- na kopanie i boksowanie wora treningowego w ramach relaksu i odstresowywania
- na machanie nunchaku cieszenie się z tej nikomu do niczego niepotrzebnej sprawności
- na myślenie całkowicie samodzielne i niezależne o wszystkim
- na czytanie dowolnych książek, czasopism i artykułów w internecie o dowolnej porze dnia i nocy, w dowolnej kolejności i ilości 
- na dyskusje na dowolny temat
- na mówienie tego, co myślę
- na marzenia i ich realizowanie
- na naukę
- na poznawanie nowych ludzi
- na popełnianie błędów i gaf
- na strach i niepewność
- na szacunek do siebie i innych oraz na jego brak, a nawet pogardę (to ja wiem, kogo mam szanować a kim gardzić)
- na pomaganie innym ludziom
- na pomaganie zwierzętom
- na wkurzanie innych
- na słuchanie hip hopu, techno i muzyki klasycznej oraz wszystkich innych gatunków na przemian 
- na siedzenie w ciszy
- na przeklinanie w 3 językach
- na dzikie danse ze słuchawkami na uszach, gdy tylko mam na to ochotę
- na próbowanie nowych smaków
- na wycieczki do wszędzie
- na obserwację zwierząt
- na miłość do zwierząt
- na jedzenie słodyczy, chipsów i innego badziewia
- na nieposiadanie telewizora
- na nieposiadanie radia
- na filmy dowolnego gatunku i czasu powstania
- na bajki
- na pornole
- na wesołe miasteczko
- na wygłupy
- na opowiadanie i słuchanie/czytanie dowcipów
- na śmianie się z siebie
- na puszczanie w domu głośnych  bąków i jeszcze głośniejsze śmianie się z tego
- na huśtawki i zjeżdżalnie na placach zabaw, do których mi się d.pa mieści, bo są fajne
- na trampolinę, tylko muszę pamiętać, że mogę popuścić w majtki, gdym była niewysikana
- na seks wedle moich i partnera upodobań, pomysłów i możliwości
- na jeżdżenie na rolkach
- na robienie gwiazdy, gdy tylko znajdzie się odpowiednie miejsce 
- na bieganie boso po trawie, błocie i kamieniach
- na prowadzenie bloga wedle własnego widzimisię 
- na prowadzenie instagrama bez zważania na bieżące instamody i instatrendy
- na kanał na You Tube prowadzony z własnym dzieckiem
- na radowanie się z byle głupot
- na taniec z miotłą
- na gadanie do siebie, bo czasem trzeba z kimś inteligentnym porozmawiać
- na gry komputerowe i telefoniczne, bo to jedyne miejsce, w którym panuję nad wszystkim
- na gry planszowe i karciane
- na zabawy ze zwierzętami, na ich przytulanie, całowanie i gadanie do nich jak do człowieka
- na wąchanie swoich pach, by sprawdzić czy nie śmierdzą
- na przebieranie się w różne stroje i szalone zabawy z dziećmi
- na leżenie w trawie i patrzenie w chmury i odkrywanie w nich najdziwniejszych rzeczy kształtów
- na picie piwa i wina
- na picie gorącej czekolady i kakao
- na oblizywanie miksera z ciasta
- na kupowanie niepotrzebnych głupot na pchlich targach 
- na mówienie "nie"
- na mówienie "tak"
- na komplementy
- na plucie pestkami z wiśni na odległość
- na leniuchowanie
- na cieszenie się z odpakowywania swoich prezentów
- na dawanie prezentów i baczne obserwowanie reakcji obdarowywanego
- na mówienie czasem do ludzi "a spierdalaj bucu!"
- na pójście do psychiatry, gdyby była taka potrzeba
- na pozowanie do zdjęć i robienie zdjęć wszystkiemu, co nie ucieknie
- na oglądanie się za ładnymi dupami męskimi i żeńskimi
- na mylenie się w liczeniu do 100
- na śmianie się z tych wszystkich, którzy zastanawiają się czy policzyć powyższe punkty
- na śmianie się z tych wszystkich, co policzyli, ale im się nie zgadza i liczą jeszcze raz, bo nie wiedzą, kto się pomylił
- na wymyślanie i spisanie tych wszystkich głupot i cieszenie się z tego












21 maja 2021

Ja - normalna inaczej i moje nienormalne życie

Mówię o sobie normalna inaczej, bo normalna nigdy się nie czułam. Zawsze byłam inna, dziwna, moje zachowania i zainteresowania zwykle odbiegały od ogólnie przyjętej normy. Dziś postanowiłam zebrać całe moje dziwne życie w jednym wpisie w celu uporządkowania swoich myśli, autoobserwacji i przemyśleń. 

Napiszę zatem dziś o mojej wersji normalności... 



Dzieciństwo i okres nastoletni normalnej inaczej

Z najmłodszych lat nie wiele raczej pamiętam. Do 6 roku przebywałam w domu z rodzicami, czasem nocowałam u babci i prababci. Pamiętam wiele ich ciekawych opowiesci, niektóre wydarzenia, ale niczego specjalnego o sobie sobie nie przypominam. No może z wyjątkiem tego, że jadłam z kurzego koryta ziemniaki ze śrutą i pokrzywami i dorośli uważali, że to śmieszne.

Do szkoły poszłam z radością w wieku 6 lat i zawsze tam z radością chodziłam. Nienawidziłam wakacji. Wolałam zawsze chodzić do szkoły. Od pierwszej do ósmej klasy szkoła była moim ulubionym miejscem. Szkoła średnia też była spoko. Alternatywą wszak była robota w polu albo zajmowanie się młodszym rodzeństwem, a poza tym w szkole zawsze można było się czegoś nowego dowiedzieć. 

Na początku w szkole miałam koleżanki, ale bardzo szybko się to zmieniło. Już w pierwszych latach znalazłam się na marginesie. Nikt mi jakoś specjalnie nie dokuczał, czy coś, ale też jakoś nikt się ze mną nie chciał przyjaźnić. Często byłam zwyczajnie niewidzialna. Z jakiegoś powodu byłam też raczej nietykalna - nikt mi nie dokuczał, nie wyśmiewał za bardzo. Chłopaki tylko czasem zauważali głośno, że się kiwam. Bo się kiwałam, gdy zatopiłam się w swoich myślach. Z czasem nauczyłam się nad tym panować i nie kiwać się w szkole ani innych miejscach publicznych, czy w ogóle przy ludziach. Jak nikt nie widzi, nie muszę się kontrolować.

Byłam nieśmiała, cicha, ale byłam najlepszą uczennicą. Tyle że nie odzywałam się niepytana i nigdy mi nie przyszło do głowy podnieść ręki nawet jak znałam odpowiedź i bardzo mnie korciło, żeby odpowiedzieć. Bałam się, że ktoś się będzie śmiał, jak się pomylę i że może moja odpowiedź nie jest poprawna więc niech lepiej powie ten, kto jest swojej odpowiedzi pewny. 

Zawsze miałam wszystko, co potrzeba do szkoły - podręczniki, blok, kredki - wszystko zadbane, czyste, kredki idealnie zastrugane, ułożone kolorystycznie (jak tęcza), książki i zeszyty oprawione. W piórniku porządek i full wypas,  bo rodzice wszystko mi kupowali, a ja bardzo się cieszyłam z każdej szkolnej rzeczy. Zawsze miałam zapasowy długopis, bo jakby tak atramentu w piórze zabrakło? Na punkcie szkolnych przyborów miałam lekką obsesję. Chętnie pożyczałam zapominalskim kolegom. Ale też nie mogło mi się w głowie pomieścić, że ktoś ma tylko jakiś obgryziony i niedobrze zastrugany kuciut ołówka albo że tylko jedną kartkę z bloku na plastykę (a jak się rysunek nie uda?), albo że bazgrze po książkach, że w ogóle niechlujnie ma w piórniku, tornistrze itd. Dla mnie było to niezrozumiałe i nie do przyjęcia.

Byłam sprytna i dosyć wysportowana, co na wf budziło szacunek a może nawet czasem zazdrość rówieśników. Zawsze chętnie też wybierano mnie np do gry w gumę na przerwach, bo dawałam duże szanse na wygraną. Najwyżej skakałam też przez kozła. Lubiłam w-f, ale także matematykę i biologię. 

W ostatnich klasach z kolei chłopaki i jedna koleżanka chętnie grali ze mną w szachy, bo w tym też byłam dobra. Poza grami i pomocą w zadaniach (typu: daj odpisać z zadanie majfy) raczej nikt mnie nie akceptował jako koleżanki. Trzymano się raczej na dystans, choć - jako się rzekło - nikt nie był niemiły. Przynajmniej ja to tak odbierałam, że poza interesami nie jestem nikomu do niczego potrzebna i zaakceptowałam ten fakt, choć było mi przykro, że nie mam przyjaciół. 

Czasem ktoś mnie zaprosił na urodziny, ale chyba tylko z grzeczności, w każdym razie wtedy zwykle czułam się jak piąte koło u wozu. Wiele rzeczy, zabaw czy zainteresowań rówieśników w ogóle nie rozumiałam albo uważałam za totalnie głupie. 

Czasem - w pierwszych klasach podstawówki - przychodzili do mnie rówieśnicy, ale zwykle wyglądało to tak, że oni bawili się ze sobą, a ja odchodziłam na bok i bawiłam się sama. 

Nie lubiłam nigdy typowo dziewczęcych zabaw. Nudne, głupie i niezrozumiałe. Lubiłam bawić się z chłopakami w wojnę, nawalać kamieniami, wspinać na drzewa, skakać do rzeki, jeździć na rowerach, budować szałasy. Kochałam wszelakie gry zarówno komputerowe, jak i planszowe, czy karciane. W ogóle często myślałam, że wolała bym być chłopakiem. Nie lubiłam też bowiem dziewczęcych ubrań, fryzur, nie interesowała mnie moda, kosmetyki ani nic z tych rzeczy. 

Czytałam tylko książki przyrodnicze, moje ulubione  czasopisma to były Świat Nauki, Wiedza i Życie. W tv oglądałam też głównie programy popularno-naukowe. Zainteresowania zupełnie niekompatybilne z zainteresowaniami rówieśników. Z filmów lubiłam s-f, fantasy, mordobicia, horrory, przygodowe oraz kreskówki. Filmy obyczajowe, romanse - moim zdaniem - były (i są) do niczego.

Nie znałam się na muzyce ani nie interesowałam piosenkarzami. Słuchałam i słucham pojedynczych utworów z różnych kategorii. Lubię zarówno muzykę klasyczną, jak i hiphop, techno, disco czy folk. Zdarza mi się słuchać jednego utworu po 10 razy pod rząd na zapętleniu, gdy mi się w danej chwili spodoba. Lubię ciągle piosenki dla dzieci.

W ogóle jako 15latka byłam zacofana dość jeśli idzie o wiedzę ogólną o społeczeństwie i życiu codziennym. W 7 czy nawet początkowo w 8 klasie nie miałam najmniejszego pojęcia, co to jest liceum, technikum, czy zawodówka. Nie wiedziałam, czym te szkoły się różnią i jak niby mam wybrać jakąś. O poważniejszych sprawach jak rząd, wybory i tego typu rzeczy to już w ogóle nic nie wiedziałam i niczego nie rozumiałam. Rówieśniczki były też przekonane, że nawet nie wiem, czym jest menstruacja i sobie trochę podśmiechujki robiły między sobą, a jedna taka miła i opiekuńcza traktowała mnie jak młodszą siostrę i trochę próbowała wysądować oraz uświadomić (to były te czasy, gdy dziewczyny jeszcze nie mówiły o TYM w wprost, gdy nie wolno było nazywać rzeczy po imieniu, więc było to trochę komiczne z dzisiejszej perspektywy patrząc), co trochę mnie w duchu bawiło, bo - jestem o tym do dziś święcie przekonana - tutaj akurat moja wiedza teoretyczna na tematy płci, menstruacji czy seksu była bardzo duża i raczej sporo większa niż koleżanek. Rodzice ze mną o tym nie gadali, ale matka miała w domu książkę o kobietach, którą przeczytałam uważnie. W bibliotece babcia też na mnie uwagi nie zwracała za bardzo, więc i tam wszystko z tej kategorii przestudiowałam dogłębnie, nie wyłączając działu dla dorosłych, który liczył raptem kilka książek, ale niektóre nawet ilustrowane.

W szkole doświadczyłam dziwnego zjawiska. Pod tablicą byłam głucha. Zdarzyło się, że czasem czegoś nie wiedziałam i koledzy mi podpowiadali, a ja nic. Pamiętam, że próbowałam z całych sił wyostrzyć jakoś słuch, by usłyszeć, co tam mówią, ale nigdy nie słyszałam. Byłam zła wtedy na siebie, bo jak to możliwe, że inni zawsze słyszeli podpowiedzi, nawet  najcichsze, a ja nigdy?! Jednak najgorzej było zawsze potem, gdy koledzy mówili, że jestem głupia, że się popisuję, bo przecież mi mówili, a ja zamiast powiedzieć, to stałam pod tą tablicą niczym zjeb. Nawet nie wiecie, jak to bolało wtedy. 

Szkolnych dyskotek nie lubiłam, bo czułam się na nich jak debil. Nie umiałam tańczyć ani nie wiedziałam, co mam tam robić. Rozmowy koleżanek były nieciekawe. Nie było jednej osoby, która podzielała by moje zainteresowania i fascynacje, która lubiłaby rozwiàzywać zadania matematyczne, chciała by podyskutować o życiu ptaków, żab, czy znałaby jak ja nazwy wszystkich roślin w polu i ogrodzie. Dyskoteka szkolna to było marnowanie czasu, w którym mogłam przeczytać jakąś książkę albo zająć się swoimi kolekcjami.  

Później Matka, babcia i inni dorośli wiecznie mnie próbowali przekonać do wyjścia z domu, do uczestnictwa w życiu nastolatków,  bo wszystkie normalne nastolatki muszą chodzić na imprezy, wszystkie normalne nastolatki mają koleżanki, żadna normalna nastolatka nie siedzi całe dnie w książkach. Ja nie wychodziłam, nie miałam koleżanek i siedziałam w książkach. 

A tego wszystkiego,  co fascynowało i zajmowało normalne nastolatki ja zwyczajnie nie rozumiałam. Nie rozumiałam ani nie czułam chęci do wyjścia na imprezy. Raz poszłam z bratem na festyn wiejski, by zobaczyć jak to jest. To mnie utwierdziło w przekonaniu, że to nie dla mnie. Te tłumy obcych ludzi, z czego niektórzy pod wpływem alkoholu - przerażało mnie to. Panicznie się bałam, że ktoś do mnie nagle podejdzie. Hałas, smród ludzkich ciał, papierosów i alkoholu. Koszmar. Nie rozumiałam wtedy i nie rozumiem dziś, co w tym jest dla innych  ludzi przyjemnego, czy fajnego. Mnie taki tłum odraża! 

Wiecznie czułam się nie rozumiana, nieakceptowana, dziwna, inna, cudaczna, nieludzka, wybrakowana.Wstydziłam się siebie i nienawidziłam siebie. Zadawałam sobie całe życie pytanie, dlaczego nie jestem normalna...?

Swoją dziwnością wykazywałam się na każdym kroku.

Kolekcjonowałam najdziwniejsze rzeczy: historyjki z gumy Donald (ponad setkę), etykietki z butelek (krótko ale miałam sporo), opakowania z czekolad (te zbierałam jeszcze wciąż jako dorosła, a do dziś żałuję, że je w końcu wyrzuciłam, gdy dziewczynki się urodziły), znaczki (do dziś mam wszystkie 3 klasery). Często podziwiałam moje kolekcje w samotności, zmieniałam sposób segregowania, układałam na nowo. Zbierałam też pióra ptaków, opisując od jakiego gatunku pochodzą. Czasem wymieniałam się z kimś znaczkami, ale innym to hobby przechodziło w mig i oni porzucali albo zwyczajnie wyrzucali zbiory, a ja wtedy czułam niemal fizyczny ból, bo ja bym się nimi zaopiekowała, bo to były piękne znaczki, bo jak tak można w ogóle. Ja przywiązywałam się emocjonalnie do moich kolekcji.

Przywiązywałam się też do niektórych rzeczy i czułam się źle, gdy ktoś ich dotykał. Tu wspominam np moje figurki gliniane, które były dla mnie świętością i byłam cała w strachu, gdy ktoś mnie odwiedził i je brał do ręki. Nie rozumiałam innych dzieci, które nie szanowały swoich zabawek, np rzucały lalkami, że trzymały je gdzieś w schowku pod schodami bez należytego szacunku. U mnie wszystkie ulubione zabawki miały swoje miejsce i musiały być czyste, zadbane. Sporo przedmiotów z mojego otoczenia traktowałam, jakby były czymś żywym, co czuje, ma uczucia. 

Bardzo mnie bolało, gdy ktoś coś ode  nie pożyczył i nie oddał. Bardzo to zawsze przeżywałam, nawet jako dorosła. Do dziś pamiętam, że jedna klasowa koleżanka z liceum nie oddała mi nigdy moich ulubionych, porządnych czerwonych nożyczek, mimo że kilka razy ponawiałam przypomnienia o zwrocie. Do dziś nie lubię pożyczać ludziom ulubionych książek, czy płyt.

Jako dziewczynka wymyśliłam sobie alternatywny świat, do którego uciekałam w myślach w każdej wolnej chwili. Było w nim wszystko, czego nie miałam w realnym świecie. To mi pomagało przetrwać trudne dzieciństwo bez przyjaciół i zrozumienia. 

W liceum też nie potrafiłam się odnaleźć. Moja klasa była bardzo fajna. Było kilka osób, które działały mi na nerwy, onieśmielały, czy zwyczajnie ich nie lubiłam. Jednak większość miała podobne do mnie zainteresowania, lubili podobne rzeczy.   Chodziłam na biol-chem gdzie wszyscy lub prawie wszyscy lubili przyrodę i gdzie wszyscy byli inteligentni i zdolni. Lubiłam wśród nich przebywać i ich słuchać. Sama rzadko się odzywałam, no chyba że ktoś bezpośrednio do mnie się zwrócił. 

Szybko potworzyły się tam grupy koleżeńskie, ale ja nie należałam do żadnej. Tak samo jak w podstawówce zostałam na boku. Byłam akceptowana, tolerowana, większość była dla mnie bardzo miła, może mnie niektórzy nawet lubili, czasem ktoś do mnie zagajał, ale nie miałam swojej grupy. Próbowałam doczepić się do dwóch dziewczyn i nawet w miarę się udało, ale na dłuższą metę ja zwyczajnie nie potrafię się z nikim przyjaźnić. Nie idzie i tyle.

W tym okresie moim najlepszym kumplem, który rozumiał mnie nawet bez słów, był mój osobisty brat. Z tym gościem na prawdę świetnie się dogadywałam przez lata. Mieliśmy te same zainteresowania, to samo poczucie humoru i te same głupie pomysły. On mnie na prawdę rozumiał i podzielał mój sposób postrzegania świata i myślenia. Poza tym sporo czasu spędzałam w samotności przy książkach czy komputerze. Lubiłam też jako nastolatka samotne spacery po lesie i nad rzeką. Uwielbiałam  chodzić nad rzekę w nocy w czasie pełni i podziwiać wodne ptaki, słuchać odgłosów nocy. Nigdy nie bałam się samotnych wędrówek i bardzo mnie śmieszyło, że koleżanki boją się same wracać wieczorem do domu, czy wychodzić.  Bo czego się tu niby bać na wsi? 

Nie bałam się też żadnego psa. Uwielbiałam psy i ufałam im, a one mnie z jakiegoś powodu akceptowały i lubiły wszystkie. Zdarzyło się kilka razy, że bez zastanowienia podchodziłam do jakiegoś ogromnego i psiska i zaczynałam go głaskać i do niego gadać, a po chwili jacyś ludzie (najczęściej właściciele) przyłapawszy mnie na tym działaniu nagle prawie umierali z szoku, bo „do tego psa nikt nie podejdzie, bo by zachlał”, „tego psa boją się nawet domownicy”. Z psami dogadywałam się świetnie. Ja bałam się tylko ludzi. 

Rodzice i inni dorośli z rodziny i sąsiedztwa uważali mnie za nierozgarniętą, kompletnie niesamodzielną i nieodpowiedzialną nawet jak wkroczyłam w dorosłość, a w przypadku niektórych, jak mniemam,  to chyba nawet po mojej 30tce, czy 40tce się nie zmieniło. Ja sama jednak miałam i mam odmienne zdanie w tej kwestii. Jestem bez wątpienia inna, zachowuję się inaczej niż większość ludzi w moim wieku, ale głupia na pewno nie jestem. Nie uważam też bynajmniej, że kiedykolwiek brak mi było samodzielności, zaradności, czy odpowiedzialności. Tyle tylko, że ja zdecydowanie inaczej postrzegam świat, innymi kryteriami i ocenami się kieruję i inne mam potrzeby. Jeśli  czegoś nie robię, to zwykle dlatego, że nie uważam by zrobienie tego było akurat potrzebne. Jak mam bałagan, to dlatego, że mi on nie przeszkadza, a nie dlatego, że nie potrafię sprzątać. Jeśli ktoś uzna, że jednak nie potrafię sprzątać i postanowi zrobić to za mnie, na pewno nie będę go powstrzymywać. Zawsze byłam przekonana, że jak ktoś coś za mnie robi, to dlatego, że tego właśnie chce, że ma taką ochotę. Tak samo jak wtedy, gdy mnie czymś częstuje. Jeśli mam na coś ochotę, to biorę i długo byłam przekonana, że to jest oczywiste. Z czasem jednak zrozumiałam, że wcale niekoniecznie powinno się pozwalać coś komuś robić ani nie koniecznie dobrze widziane jest branie tego, czym nas częstują, a że nie rozumiem za bardzo o co chodzi, to przez długi czas starałam się jak najwięcej rzeczy robić samodzielnie i nigdy nikogo o pomoc nie prosić i nigdy nie częstować się niczym u nikogo, żeby nie wiem jak do tego zachęcali, bo wiele razy mnie opieprzono, że „chlałam jakbym w domu nie miała” albo że powinnam się wstydzić, że ludzie za mnie coś robią (jakbym kiedykolwiek komukolwiek kazała coś za mnie lub dla mnie robić). Jakiś czas temu jednak wreszcie doszłam do wniosku, że dorośli powinni brać chyba odpowiedzialność za swoje czyny i słowa i że dorośli chyba powinni potrafić samodzielnie ocenić, czy chcą mnie czymś poczęstować, czy nie albo czy chcą za mnie coś robić czy nie. Jak  mnie częstują - zawsze biorę, gdy tylko mam ochotę. Jak chcą coś za mnie lub ze mną robić, pozwalam i nie protestuję. Więc sorry, ale pretensje możecie mieć tylko do siebie, bo ja nigdy o nic nie proszę ani o nic nie żebrzę.

Dorosłość normalnej inaczej

W dorosłym życiu bardzo często zachowywałam i zachowuję się niestosownie wg powszechnie przyjętych norm. Od czasu do czasu ktoś mi o tym mówi w twarz. Innymi razy sama z czasem odkrywam, że pozostali tak się nie zachowują.

Jedną z najczęściej zaliczanych „wpadek” (z tych, które sobie dotąd uświadomiłam) jest niestosowne ubranie i w ogóle wygląd.

Myślę że ludzie uważają, że ja zasadniczo nie przywiązuję uwagi do swojego stroju, ale ja bardzo przywiązuję uwagę do ubrań. Tyle tylko, że dla mnie najważniejsze jest, by ubranie było tolerowane przez moje ciało, by nie sprawiało mi bólu, nie fundowało ogromnego swędzenia ani żadnego innego dyskomfortu. A niestety noszenie większości ubrań było by dla mnie koszmarem. Wełna, kaszmir i inne produkty odzwierzęce drapią mnie koszmarnie. Nawet 5% wełny w składzie materiału powoduje u mnie ogromne swędzenie i pieczenie skóry. To samo dotyczy wielu innych tkanin. Od dopasowanych, obcisłych ubrań boli mnie całe ciało, mam problemy z oddychaniem i w ogóle ogromny dyskomfort. Gdy widzę jakąś kobietę (nawet na obrazku) w obcisłych jeansach, to mnie wstrzącha. Normalsi pewnie mają podobne  odczucia np na widok golasa leżącego w pokrzywach. Jeszcze za młodego byłam w stanie znosić ten dyskomfort, by zyskać aprobatę koleżanek w klasie, czy potem w pracy. Ale po powrocie do domu pozbywałam się tej niewygodnej dekoracji z taką ulgą jak gipsu po 6 tygodniach od złamania kości. Teraz już nie jestem w stanie tolerować takich obcisłych jeansów nawet na chwilę, żeby nie wiem, jakie były miękkie. Ubranie musi być miękkie, luźne, wygodne.

Poza komfortem w moim przyodziewku liczy się, by mi się podobało. Moda i konwenanse nie miały nigdy dla mnie znaczenia. Ba, przeważnie w ogóle nie rozumiałam powodów noszenia czy nienoszenia danego stroju w takiej czy innej sytuacji, przez co pakowałam się w kłopoty. 

Pamiętam dwie takie niefajne sytuacje, ale pewnie było ich więcej, tylko nikt mi wyraźnie w twarz tego nie powiedział. Starałam się zawsze obserwować innych i robić to samo co oni, ale nie zawsze było to możliwe i wtedy drama. Raz, gdzieś na początku pracy w bibliotece szłam na imprezę pracowniczą. Ani nie wiem, co to było, ani w co się to dokładnie wystroiłam. Ważne że wtedy babcia też szła na tę imprezę i przyszła po mnie, a wtedy zasugerowała bym założyła coś innego, bo na taką imprezę nie pasuje raczej to co miałam na sobie. Ja miałam wtedy ze 20 lat, ale nie miałam pojęcia, że to jaka jest okazja ma znaczenie w kwestii ubrania. Dziś to wiem, ale nie powiem, bym rozumiała sens. Odnoszę jednak wrażenie, że normalne baby widzą w tym jakiś sens i logikę. Są tu jakieś normalne baby, które rozumieją, dlaczego nie mogę iść w ładnych spodenkach na imprezę pracowniczą? Albo na egzamin? Bo to była moja druga wpadka. Raz poszłam na egzamin w szkole pomaturalnej wystrojona w żółtą bluzkę i żółte spodenki. Krótkie, ale bardzo ładne. To były najładniejsze ubrania, jakie miałam, a wtedy nie miałam za dużo ubrań. Wszystkie były ze szmateksu (te żółte też), a mój status społeczny można było wtedy określić słowem „biedna”. Belferka była wielce oburzona moim ubraniem. Stwierdziła, że nie traktuję poważnie szkoły i egzaminu, no i jej samej. Wtedy w ogóle nie rozumiałam, o co jej chodzi. Nie wiedziałam, co jest nie tak z tym strojem i dlaczego nie jest dobry na egzamin, bo co moje gacie mają niby wspólnego z wiedzą z literatury starożytnej, czy katalogowaniem zbiorów? Potem się gdzieś dowiedziałam, że ktoś kiedyś ustalił, gdzie chodzi się w jakich gaciach i teraz trza tak robić. Sensu nie widzę do dziś i cieszę się, że tu w   Belgii nie ma aż takiego pojebania na punkcie ubioru, jak był dawniej w Polsce (teraz to nie wiem), choć trochę też jest.

Za gówniarza miałam też problem z butami, bo większość mnie uwierała, robiła pęcherze i gryzła do krwi.  Pamiętam, że wszyscy inni nie mieli takich problemów, tylko ja. Dziś jest duży wybór butów i stać mnie na porządne, wygodne, mięciutkie, więc mam łatwiej. Trzymam się kilku marek i już. Tylko dziś na obcasach nie mogę, ale to już chyba sobie zawdzięczam i chodzeniu na 6cm szpilach po 4km na nogach do roboty. Zasadniczo wybieram buty sportowe, miękkie i koniecznie na grubej miękkiej podeszwie, takie w których można bezboleśnie dużo chodzić. 

Problem tyczy się też makijażu i biżuterii. Podobam się sobie w ładnych ubraniach, makijażu, biżuterii, ale to wszystko powoduje u mnie dyskomfort. Czuję ciężar metalu przez cały dzień, gdy noszę kolczyki czy łańcuszek. Makijaż odczuwam jak ciało obce. Cały czas czuję na twarzy warstwę kosmetyku, żeby niewiem jak delikatny był. I nie, nie jestem w stanie się do tego przyzwyczaić. Wszak w poprzedniej pracy prawie codziennie się malowałam i nigdy ani na minutę nie przestałam czuć tapety na ryju. Każdego wieczora z ulgą ścierałam to z pyska. Z wiekiem się to tylko pogarsza. Teraz jeszcze oczy mnie pieką przez cały czas, choć kupuję tylko kosmetyki z wysokiej półki i dla wrażliwych. 

Perfumy, zapachy tak uwielbiane przez większość kobiet u mnie powodują mdłości, ból i zawroty głowy lub co najmniej zmęczenie. Dawniej za młodego jeszcze sporo zapachów tolerowałam, ale teraz nawet pachnące mydło do rąk, może być poważnym problemem. Do prania kupuję tylko i wyłącznie produkty bezzapachowe, bo w pachnącej choćby najdelikatniej pościeli bym nie spała (ból głowy, zmęczenie, mdłości). To samo dotyczy ubrań. Mogę używać niektórych perfum. Jedne, jak np zielona herbata, czy niektóre cytrusowe zapachy, mogę wytrzymać cały dzień, byle nie były intensywne. Innymi mogę się cieszyć przez chwilę, by potem dostać okropnej migreny. Większości nie toleruję w ogóle. Używam z przyjemnością pachnących kremów do ciała, byle znaleźć własciwy zapach. Do twarzy już jednak lepiej jak bezzapachowe, o czysto kremowym zapachu. 

Problem miałam też z włosami. Większość życia nosiłam długie, ale ciągle mnie drażniły i przeszkadzały. Dotyk pojedynczych włosów na twarzy, szyi to obrzydliwe uczucie. Rozpuszczone całkiem - nie lepsze. Ciasno zaplecione to ból głowy. Zero dobrych rozwiązań. Nienawidziłam mycia,suszenia, czesania. Nie rozumiem co jest fajnego w chodzeniu do fryzjera?! Dopiero po 40tce obcięłam pierwszy raz maszynką. Tyle lat zmarnowałam! Wreszcie czuję się dobrze, byle obcinać systematycznie na 13mm, bo poza 2 cm to  już dyskomfort. 

A metki u ubrań. Jeżu kolczasty! Nawet najmiększe są obrzydliwe. Jak ludzie mogą nosić ubrania z nieodciętymi metkami, przecież to tak koszmarnie drapie. Ja wycinam wszystkie. Jak się nie da odciąć porządnie normalnie, to wycinam kawałek ubrania, bo lepiej mieć dziurę, niż żeby drapało. 

Błyszczące dodatki podobnie. Dlatego nie kupuję odzieży z błyszczącymi nitkami czy innym tego typu gunwem.

Ostatnimi czasy, jeszcze zanim odkryłam, że moje dziwactwa mogą mieć przyczynę w wadzie mózgu i popsutej sensoryce, doszłam do wniosku, że w sumie to guzik kogo powinno obchodzić, co ja sobie na moją własną dupę zakładam albo czego nie zakładam i że mogę nosić co chcę i noszę, co chcę. Jak się komuś nie podoba, niech się nie patrzy! Ludzie dziś biadolą nad gejszami, którym ciasne buty deformowały stopy i powodowały ból albo nad gorsetami, które deformowały kobietom żebra i sprawiały ból, ale nie przeszkadza im to zmuszać mnie do noszenia drapiących, ciasnych, dopasowanych ubrań, które dla mnie są koszmarem. Bo w dresach wstyd chodzić. Choć teraz to akurat fancy i cool. Dla mnie bomba, bo wreszcie można se kupić wszędzie fajne dresy. 

Czasem zdarza mi się kogoś do domu zaprosić i on przychodzi, a wtedy zauważam kontrast. Ludzie mają głupi zwyczaj, by ubierać się elegancko, ładnie, jak idą w gości, a ja mam głupi zwyczaj w domu nosić wygodne ubrania. Czasem czuję się przez to głupio, ale rzadko kiedy za wczasu pomyślę, że powinnam się inaczej ubrać, jak goście przychodzą. 

Zasadniczo jednak nie zdarza się to często, bo nie często kogoś gościmy. Pod tym względem też jestem niezbyt normalna. Najlepiej czuję się bowiem w swoim własnym domu sama ze sobą i moją rodzinką. Lubię być sama. Lubię, gdy nikt mi nie przeszkadza. Lubię ciszę i spokój naszego domu. Reszta domowników podziela moje zdanie, bo oni też są normalni inaczej. 

Jest nas pięcioro, ale nasz dom jest cichutki. Nie mamy telewizora ani radia, bo to by nas denerwowało. Każde z nas lubi siedzieć w samotności przy komputerze, książce, czy słuchać swojej muzyki ze słuchawek. Wszystkim nam to odpowiada. Od czasu do czasu robimy coś razem albo po dwoje, troje. Czasami godzinami prowadzimy dyskusje na różne tematy. To nam wystarcza.

 Czasem jednak przychodzi taka chęć, by z kimś innym pogadać. Zdarza nam się kogoś zaprosić, ale to jest dosyć dla mnie trudne. Z jednej strony lubię gadać z ludźmi, lubię jak ktoś CZASEM do nas przyjdzie obcy, ale z drugiej strony czuję, że ta osoba, czy osoby zabierają mi czas, w którym mogłabym czytać, myśleć, pisać, mieć spokój.

 Ludzie normalni zwykle stawiają towarzystwo innych ponad samotność. U mnie jest inaczej. No i druga sprawa to te wszystkie ceremonie, które ciągle nie za bardzo ogarniam, mimo że już żyję 44 lata. Nie lubię ludzi niczym częstować, bo nigdy nie wiem, kiedy i jak mam zaproponować. Skąd inni ludzie wiedzą, kiedy zaproponować kawę, kiedy gin z tonikiem, kiedy postawić na stół sałatkę, a kiedy podać coś gorącego? Próbowałam czytać różne poradniki, sugestie ale nic mi to nie dało. Nie mam odpowiednich czujników sytuacyjnych i nie wiem tego. Dlatego ostatnio mówię do ludzi otwarcie, że zapraszam na kawę i ciastko, ale zastrzegam że niczego innego nie podaję. Kawę i ciastko daję zaraz jak przychodzą i tyle. Czasem pytam czy napiją się coli, wody itd. Chciałabym, by ludzie mówili, że są głodni, że chcą kanapkę albo  mają chęć na drinka. Bo np jak idziemy do lasu, to wiem że potem wszyscy będą głodni i spragnieni, ale jak siedzimy i gadamy to n ie wiem. Dlatego wolę też nie chodzić w gości, a już szczególnie do Polaków, bo ci zawsze szykują tony jedzenia, a potem ja czuję się głupio nie dając im jeść, gdy przyjdą z rewizytą.  U Belgów lepiej, bo kawa i ciastko to zwykle wszystko albo piwo czy winko i jakieś chipsy czy ser - dla mnie bomba. Z  dziećmi jest łatwo, one zawsze mówią, kiedy są głodne, a kiedy chcą pić. Przynajmniej flamandzkie, bo polskie często miały zakaz  od rodziców, jak pamiętam, choć teraz to nie wiem. 

No i najlepsze. Zawsze ćwiczę różne scenariusze, zanim ktoś przyjdzie. Ćwiczę potencjalne rozmowy w myślach albo i na głos.  Najintensywniej ćwiczę przebieg rozmów przed ważnymi oficjalnymi spotkaniami w szkole dziecka, urzędzie, u lekarza, ale przed normalnymi towarzyskimi spotkaniami też mi się zdarza. Po spotkaniu tym bardziej. Wtedy analizuję każde wypowiedziane zdanie i wymyślam, co lub jak można było to inaczej powiedzieć albo mówię o tym, czego powiedzieć zapomniałam. Powtarzam wszystko po kilkanaście (-dzieciąt?) razy od nowa, w różny sposób zmieniając wypowiedź.  To mi pomaga prowadzić kolejne rozmowy w przyszłości. Wiedzcie, że kiedyś w ogólnie nie umiałam rozmawiać z ludźmi? Dziś potrafię. Nooo, dziś mogę zagadać ludzi na śmierć, choć bardzo staram się nad ryjem panować i słuchać też drugiego. Ćwiczenie czyni mistrza. Obserwuję innych ludzi, oglądam filmy, czytam książki i uczę się w ten sposób, jak rozmawiać, jak się zachowywać. 

Nie mam też wyczucia czasu. Z tego powodu też lepiej, bym nie szła w gosci, bo nie wiem, kiedy mam iść do domu. Zdarzało mi się siedzieć u kogoś 7 godzin i dopiero jak ta osoba przybyła z rewizytą i po 2 godzinach zaczęła się zbierać mówiąc, że nie wypada nadużywać czyjegoś  czasu, zaczęłam rozumieć, że ja nadużyłam gościnności tej osoby. Skąd inni wiedzą, że już czas do domu?

Zdradzę Wam jeszcze jedną rzecz. Boję się telefonów. Nienawidzę nigdzie dzwonić. Nawet do  najbliższych jak mąż czy dziecko nie dzwonię bez lekkiego stresu. Nie wiem bowiem, czy to dobry moment, bo może ten ktoś jest teraz zajęty. Wolę jak ktoś dzwoni. No i jak już zacznę gadać, to nie mogę przestać. Łatwiej mi dzwonić do urzędu, bo tam wiadomo, że można dzwonić od tej do tej godziny i że odbieranie telefonów to ich praca. Do rozmów telefonicznych też się przygotowuję jak do ustnej matury z polskiego. Ćwiczę i ćwiczę, zanim wybiorę numer.

Nie toleruję ludzi nagle odwołujących wizytę bez specjalnego powodu a już szczególnie ludzi, którzy po prostu zapomnieli o naszym umówieniu. Te osoby rzadko mają jeszcze u mnie szanse na kolejne spotkanie. Ludzie, którzy choćby w najmniejszym stopniu próbują mi układać życie i mówić jak mam żyć, mogą od razu o mnie zapomnieć, bo nigdy więcej ich nie zaproszę. 

Ludzi, których uważam za głupich, bardzo trudno mi w ogóle tolerować.

Nie czuję naturalnej potrzeby przebywania wśród ludzi i podtrzymywania przyjaźni. Nie przywiązuję się do ludzi. Nawet najsuperowszych, najfajniejszych, najmilszych ludzi mogę nigdy ponownie do siebie nie zaprosić ani w ogóle się z nimi nie spotkać i nie będę tego odczuwać. Czasem z jakiejś okazji sobie o nich przypomnę i może nawet pomyślę, że już 3 lata ich nie widziałam, ale nigdy nie tęsknię za ludźmi. 

Dotyczy to też zresztą rodziny. Nie mam problemu z tym, że kogoś nie widuję. Widuję - dobrze. Nie widuję - drugie dobrze. Czyjaś śmierć też rzadko jest dla mnie jakimś specjalnie emocjonalnym przeżyciem. Logicznie stwierdzam, że tej osoby już nie ma i tyle. W ogóle o śmierci myślę jak o czymś naturalnym. Dla mnie śmierć nie jest niczym złym. Nie chcę by umierali ludzie czy zwierzęta, których kocham, ale rozumiem że taka jest kolej rzeczy. Sama też nie chcę teraz umierać, bo uważam, że tylko ja mogę zrozumieć swoje dzieci i dać im wsparcie, zrozumienie i pomoc. Wcześniej chciałam umrzeć i uważałam, że to dobre rozwiązanie odejść na zawsze, tylko innych było mi żal, bo wiedziałam że normalsi tego nie rozumieją. Samobójstwo uważam za jedno z możliwych rozwiązań w różnych sytuacjach, które jak najbardziej można brać pod uwagę. To tak jak z daniem komuś w zęby - często bierze się to pod uwagę, ale mało kiedy to robi wybierając choćby zadzwonienie po policję zamiast rękoczynów. 

Mam też mieszane uczucia co do dzieci.  Z jednej strony lubię dzieci, lubię jak bawią się u nas, ale z drugiej strony też czuję jakby zabierały mi mój czas i moją przestrzeń. Chodzi oczywiście o obce dzieci, nie moje. Cieszy mnie, że Młodego wszyscy lubią i chcą do niego przychodzić oraz go zapraszać. Dobrze dogaduję się z dziećmi i mam wiele pomysłów na zorganizowanie im zabawy. Cieszę się, jak ktoś do nas ma przyjść, ale z drugiej strony mnie to wkurza.

Moje relacje z własnymi dziećmi i małżonkiem też są dosyć specjalne. Nasze relacje, wychowanie dzieci opieram głównie na mojej własnej logice i wiedzy oraz na moich instynktach. Normy, zwyczaje i opinie reszty świata mam gdzieś. Jeśli moja metoda się sprawdza, to się jej trzymam. Jeśli nie, próbuję czegoś innego. Nie rozumiem np systemu kar i nagród. To nie ma u nas najmniejszego sensu. Nie wiem, czy sprostałabym wychowaniu dzieci neurotypowych, ale moje są takie jak ja. Też kierują się logiką, wiedzą, a są wszystkie trzy piekielnie bystre. Zarówno ja jak i one mamy zainstalowane fabrycznie poczucie sprawiedliwości, nie potrafimy kłamać ani oszukiwać. Znaczy technicznie potrafimy i to często lepiej, niż normalsi, ze względu na naturalną umiejętność ukrywania emocji i talent aktorski, ale powoduje to u nas ogromny dyskomfort. Jestem wręcz chorobliwie uczciwa, ale tylko wedle własnego światopoglądu. Prawa i zasady ustalane odgórnie przez obcych ludzi zazwyczaj nie mają dla mnie specjalnego znaczenia, jeśli przypadkiem nie pokrywają się z moimi zapatrywaniami na tę kwestię. Mogę spokojnie łamać regulaminy jeśli uznam, że w ostatecznym rozrachunku tak będzie dla mnie lepiej (biorąc pod uwagę ewentualne konsekwencje). Logika i wiedza  na pierwszym miejscu zawsze.

Ludzie w większych ilościach mnie męczą. Nie lubię zatem sklepów, targów, gwarnych restauracji, jarmarków, czy innych imprez. Nie lubię też małych sklepików, gdzie konieczny jest bliski kontakt ze sprzedawcą. Nigdy nie wiem, jak się zachować, co mówić. Wolę anonimowość.  Najlepsze zakupy to zakupy online, gdzie całkowicie unikam kontaktu z ludźmi. 

Potrafię dostosować się jednak do każdej grupy ludzi. Gdy rozmawiam z dziećmi, czuję się wewnątrz często sama jak dziecko. Gdy rozmawiam z nastolatkami, jestem nastolatką. W tym wypadku często wręcz zapominam, że mam 44 lata i  jestem całą sobą szaloną nastolatką. Przy rozmowach z babciami potrafię myśleć w babciowych kategoriach. Grube seksistowskie żarty chłopów śmieszą mnie tak, jakbym sama była chłopem i potrafię też odpowiednio odpowiedzieć. W towarzystwie ludzi kulturalnych, oczytanych i wysoko wykształconych, o dziwo, też zwykle świetnie się odnajduję. Czy ja gram? Każdy gra, ale ja potrafię chyba wyjątkowo dużo postaci zagrać. Najgorzej wychodzi mi chyba bycie sobą, bo to jest piekielnie trudne. Gdy jestem sobą, ludzie mnie pokazują palcami, wyśmiewają i hejtują. Lepiej zatem dla mnie, gdy gram. Choć w ostatnich latach coraz mniej mi na tym zależy, coraz częściej mam w dupie, co ludzie powiedzą, pomyślą, zrobią. Coraz łatwiej przychodzi mi powiedzenie temu czy tamtemu wprost „nie podoba się, to wypierd..j z mojego życia”. Odkryłam, że jak się posłuchają, to bynajmniej nie jest mi przykro, a wręcz czuję ulgę, powiew wolności i czuję, że to właśnie jestem ja. Osoba, która zawsze była dla wszystkich miła, choć nie zawsze chciała, ale powiedziano jej że tak trzeba. 

Zasadniczo o wiele lepiej od ludzi rozumiem zwierzęta. Moja ciotka polonistka i moja wychowawczyni z podstawówki jednocześnie, powtarzała mi ciągle, że nie żyję wśród zwierząt, tylko wśród ludzi i że powinnam też książki o ludziach czytać (bo w podstawówce tylko o zwierzętach czytałam). Zwierzęta jednak są o wiele bardziej dla mnie zrozumiałe. Kocham je i rozumiem. Zwierzęta nie wymyślają durnych, niezrozumiałych zasad. One zawsze są sobą. Tygrys jest tygrysem - wiesz, że może cię zjeść. Tygrys nie udaje kotka. Zawsze jest tygrysem. Kotek nie udaje wróbla. Jest kotem, który zjada wróble. 

Od czasu podstawówki przeczytałam setki książek o ludziach. Od czasów szkoły średniej bardzo intensywnie interesuję się psychologią, religią i resztą dziedzin pozwalających mi poznać człowieka. Czytałam nawet podręczniki akademickie z psychologii. Uważnie i dokładnie też ten gatunek obserwuję i uczę się. Jestem inteligentnym i pojętnym uczniem. Dlatego dziś już mogę całkiem dobrze udawać normalnego człowieka. Często ludzie nawet dają się  nabrać. 

Przez większość  mojego dotychczasowego życia, chciałam być jak inni ludzie, chciałam być normalna, czuć i myśleć normalnie, być rozumianą przez innych i samemu ich rozumieć. Chciałam pasować do reszty. Nie udało się. W ostatnim czasie doszłam do wniosku, że ludzie normalni wcale nie są fajni, że w sumie nie warto się z nimi zadawać, bo oni niczego nie rozumieją. Do tego zawsze chcą, by wszyscy byli jak oni i robili, to co oni, zachowywali się jak oni, czuli jak oni, myśleli jak oni. Tymczasem ja myślę dużo więcej i czuję dużo więcej, myślę i czuję zupełnie inaczej niż normalsi, co czyni ze mnie zupełnie inny gatunek człowieka. Gatunek, który nie jest z tym drugim za bardzo kompatybilny. Oni nigdy nie będą taka jak ja, czy moje dzieci, a my nie będziemy tacy jak oni. 

Z drażniących i męczących mnie rzeczy, to jeszcze warto wymienić alergię na niektóre rodzaje światła. Świetlówki były dla mnie zmorą, bo ja cały czas widziałam ich miganie. To był koszmar, aż się niedobrze robiło i oczy bolały. Teraz mam problem z niektórymi ledami. Gdy w pomieszczeniu jest niezbyt jasno, a świecą ledy na suficie, zaczyna mi się kręcić w głowie podczas ruchu.

Lubię słowa. Myślę słowami. Fascynuje mnie język mówiony i pisany. Lubię używać starych, rzadko używanych wyrazów i zwrotów. Kocham łamacze języka. Mam fioła na punkcie poprawności językowej, ale lubię też wymyślać nowe wyrazy, tworzyć własne zasady pisania i mówienia i bawić się tym, ciesząc  jak dziecko. Wkurza mnie, gdy inni tego nie rozumieją i się przypierniczają. Lubię wulgaryzmy. Bawią mnie i pomagają w wyrażaniu emocji. W ogóle pisząc i mówiąc odreagowuję stres. Słowami wyrażam moje emocje, myśli, uczucia. Piszę często listy do mojego męża, bo gdy mam dużo ważnych rzeczy do powiedzenia, to pisanie jest najlepszą metodą,gdyż wtedy nikt mi nie przerywa mojej wypowiedzi. Mogę napisać spokojnie wszystko, co chcę. Potem można o tym spokojnie rozmawiać nawet kilka dni. Do Młodych też czasem pisałam. Małżonek i Młoda też lubią mówić do mnie pisemnie.

Mam problemy jedzeniowe. Pierwszym z nich jest fakt, że muszę dużo jeść i często. Czasem mnie to irytuje, bo jedzenie to marnowanie czasu. Marzy mi się, żeby kiedyś wynaleziono tabletki, które zastąpią jedzenie. Była bym pierwszą, która kupiła by to hurtowo i wywaliła z domu gary, miski i kuchenkę haha. Czasem budzę się w nocy, bo jestem głodna i muszę isć coś zjeść - inaczej nie wyśpię się. 

Jedzenie mi czasem śmierdzi. Nie mogę jeść, gdy myłam ręce pachnącym mydłem. Nie mogę jeść, gdy ktoś obok mnie czymś (choćby szamponem czy proszkiem do prania) pachnie. Nie zjadłabym, gdyby w pobliżu był mokry pies. Nie mogę jeść ciepłych posiłków przy otwartym oknie ani tym bardziej na zewnątrz, bo mi wszystko śmierdzi mokrym psem. Nie mogę patrzeć, jak ludzie w knajpach na tarasach jedzą obiad. Nie pojmuję, jak mogą przełknąć takie śmierdzące jedzenie. My jemy tylko w środku, najlepiej z dala od innych ludzi.

Nie toleruję smrodu papierosów. Wyczuwam palaczy na kilometry i od razu mam ochotę puścić pawia. Gdy siedzę na dworcu i przychodzi ktoś, kto wyjmuje fajki, mam ochotę dać mu w ryj albo narzygać na buty i niewykluczone, że kiedyś to zrobię, bo dla mnie smród fAjek to piekło nie z tej ziemi.

Drażnią mnie też perfumy, czy nawet proszkiem pachnący ludzie, szczególnie w autobusie. Powinien być zakaz perfumowania się do autobusu czy pociągu. Dla mnie spora część tzw zapachów to smród jak dla normalsów zdechły kot czy krówskie łajno.

Nie lubię zimnych napojów. Nie rozumiem, dlaczego wszyscy mi proponują albo i bez pytania podają zawsze napój z lodówki. Ja nie lubię pić zimnego! Nawet wina. Dlatego wolę czerwone, niż białe. Piwa też nie. Nie że od razu chcę pić ciepłe, o fu! Po prostu nie z lodówki. Lodów też za bardzo nie lubię, bo mi zimno w zęby i w brzuch od środka. 

W ogóle nie lubię zimna. Nienawidzę. Chciała bym, by zawsze było 25-30 stopni. Nie mogę nawet spać w chłodzie, bo budzę się co 5 minut i czuję zimno. 20 stopni to minimum do spania. 

Lubię chodzić na boso. Nie tylko po domu i po miękkiej trawie. Lubiłam ganiać po świeżo skoszonej łące, by czuć na stopach tę ostrą trawę. Czasem miałam pokłute stopy, ale lubiłam to i tak. Po ostrych kamieniach też fajnie się chodzi - ciekawe doświadczenie sensoryczne. Błoto również jest fajne. Ganianie po ciepłym asfalcie tuż po deszczu jest cudowne. Czasem chodziłam też na boso po śniegu. 

Ostatnio coraz bardziej jestem przekonana, że moja dziwność i nienormalność może mieć dosyć proste wytłumaczenie, które określa się mianem spektrum autyzmu.  Im więcej na ten temat czytam i rozmawiam, tym większą mam pewność, bo z każdą nową zdobytą na ten temat informacją i każdym nowym odkryciem kolejne puzzle mojego życia zaczynają nagle wskakiwać na swoje miejsce i wszystko do siebie nagle pasuje i wreszcie znajduje logiczne wytłumaczenie. 

Wiedzcie, że spora część moich opisanych tu dziwactw jest typowa dla kobiet ze spektrum autyzmu(autyzm u kobiet inaczej się objawia niż u mężczyzn).  Ja nie wiem, czy do nich należę, bo nie mam oficjalnej diagnozy. Mam tylko swoje podejrzenia, ale dziś wiem przynajmniej, że ze swoimi dziwactwami, swoją nienormalnością nie jestem sama na tym świecie, że ktoś inny też tak ma, że tych ktosiów są setki na świecie. Czuję się o wiele lepiej z tą świadomością. Nie jestem bowiem - jak się okazuje - takim aż wielkim wybrykiem natury. Po prostu mam drobną wadę mózgu i tyle ;-). W każdym razie wreszcie wiem, że moją nienormalność da się sensownie i logicznie wytłumaczyć, a to wiele dla mnie znaczy. Więcej niż pewnie ktokolwiek z was jest sobie w stanie wyobrazić. 

Jak już kiedyś tu wspominałam, ja jestem dla siebie bardzo dobrym terapeutą. Ciągle analizuję swoje zachowanie, uczucia, stan swojego ciała i umysłu oraz moje myśli, a potem porównuję to z dostępną i znaną mi wiedzą psychologiczną, historyczną, socjologiczną, medyczną. Wyciągam wnioski i w miarę możliwości zastosowuję w swoim życiu. Zwykle działa i zwykle bardzo pomaga. 



13 maja 2021

Majowo, a jakby nie majowo.

 Ostatnie lata przyzwyczaiły nas do ciepła i upałów. Ten rok jest jednak dosyć zimny. Rok 2013, w którym przyjechaliśmy do Belgii też był zimny. Nawet gorzej chyba było, bo non stop lało. Zimne, deszczowe i monotonne były też kolejne lata naszego pobytu w tym kraju. Pamiętam nawet, że kiedyś dostałam od kogoś masę ubrań, a tam pełno koszulek na szelkach. Wysłałam wtedy wszystkie do Polski, bo tutaj zwykle przez cały rok jednego dnia nie było wystarczająco ciepłego na podkoszulek. Temperatura przez cały rok utrzymywała się na podobnym poziomie, a zima nie wiele różniła się od lata. W ostatnich latach coś jakby się zmieniło i w zimie pojawił się nawet śnieg i temperatury minusowe, a latem upały do 35 stopni.  Ostatnia zima była wyjątkowo zimna i śnieżna. Najzimniejsza w ciągu ośmiu lat, jakie tu mieszkamy. Wiosna też jest zimna, ale nie ma się raczej co temu bardzo dziwować, bo już gorzej bywało w Belgii. W ogóle nie jest przecież źle - wszystko kwitnie, mamy bardzo dużo słońca. Tyle, że często burze przechodzą albo jest chłodno jak na maj. Oczywiście ja bym też wolała upał, bo kocham gorąco, ale gdy tak się człowiek zastanowi, to wcale a wcale nie ma powodu do narzekań, jeśli idzie o pogodę. Inną kwestią jest stan pandemiczny i tu to już długa lista powodów do biadolenia się znajdzie. Nic nie jest przecież normalne i cały świat został odwrócony do góry nogami. Jednak to każdy ma u siebie, więc nie ma co o tym pisać.

Pandemia czy nie pandemia u nas jednak cały czas coś się dzieje, ciągle mamy nad czym myśleć i co robić. Nie jest raczej specjalnie nudno ani monotonnie.

W minionym tygodniach też trochę się działo. 



Po krótkiej przerwie wróciłam do zapisywania dzieci do różnych medyków i magików. Zapisałam Młodego do ortodonty. Pierwszy raz odkąd mieszkamy we Flandrii spotkaliśmy się z czasem oczekiwania dłuższym niż 4 miesiące. Młody ma wizytę na jesień 2022 roku. No ale tu nie ma i tak pośpiechu. U ortodonty można zacząć albo przed 9 urodzinami albo po 12tych , ale przed 15tymi. Jeśli Młody faktycznie, jak przewiduje nasz dentysta, będzie potrzebował aparat, to i tak będzie musiał czekać do 12 urodzin, w przyszłym roku będzie miał dopiero 10. 

Zapisałam go też do psychologa, ale tu już o niebo szybciej, bo wizytę mamy już na początku czerwca. Młody czeka z niecierpliwością, bo bardzo chce się dowiedzieć, jak radzić sobie z niepożądanymi, nadmiernymi emocjami, które bardzo mu się dają we znaki. Chodzi głównie o nieopanowane wybuchy złości i smutku. Wierzymy, że nasza pani psycholog coś nam rozsądnego podpowie. Chcemy też porozmawiać na temat przeskoczenia klasy, do której Młody już  jest przygotowywany. Psycholog na pewno zna takie przypadki i powie nam, jakie mogą być skutki uboczne, byśmy się mogli na nie przygotować lub im zapobiec. Rozmowa na pewno nie zaszkodzi. Mam też jeszcze inne pytania i wątpliwości, o których chcę pogadać z kimś znającym się na dziecięcych sprawach. Mamy dobrego psychologa w sąsiedztwie, więc czemu nie skorzystać z kilku porad. Nie kosztuje to wszak niewiadomo ile, a parę centów nawet z ubezpieczenia wracają. Pierwsza wizyta zwykle 60€, kolejne 50€. Badania diagnostyczne czy dłuższe terapie to już idą w setki, jednak na pewno i tak warto, bo zdrowie jest bezcenne, a psychiczne jest równie ważne jak fizyczne, a jedno od drugiego zależne i oba ze sobą ściśle powiązane. 

Jako się rzekło, Młody szykuje się do wielkiego skoku. W miniony poniedziałek byłam w szkole na rozmowie w tej sprawie. Ustalono, co następuje. Młody teraz napisze ważne duże testy, które pisze się na koniec trzeciej klasy, a potem będzie chodził po trosze na lekcje do czwartaków, by trochę nowych kolegów lepiej poznać i by na ich lekcjach powtórzeniowych liznąć trochę materiału z czwartej, do której normalnie nigdy nie będzie chodził. 

W tym tygodniu już Młody dostał w jeden dzień 3 testy z matematyki, które reszta dzieci będzie później pisać pojedynczo. Pisał je w osobnej sali i pani mówiła, by robił sobie przerwy albo nawet jeden odłożył na drugi dzień, ale Młody stwierdził, że takiej łatwizny to nie ma co dzielić i roztrzaskał je za jednym podejściem bez przerwy. 

Cieszy się, że pójdzie do piątej klasy i że wreszcie będzie mógł się może coś nauczyć ciekawego i ma nadzieję też, że może w tej nowej klasie dzieci nie bawią się już w te nudne „bobasowe” zabawy. Tam są szachiści, a jeden z nich już nauczył go kiedyś grać w szachy, więc może odnajdzie się w tej grupie, bo on nie lubi za bardzo zwykłego ganiania za piłką czy innych tego typu szaleństw, a raczej spokojne sensowne zajęcia. 

Nauczycielom i dyrektorce podoba się, że Młody ma kanał na You Tube. Nie ukrywam, że raczej odmiennej reakcji się spodziewałam, no ale człowiek nie przewidzi, czym drugiemu zaimponuje. Dyrektorka już kilka razy zagaiła do Młodego, że ma super kanał. Wychowawczynie co jakiś czas mówią w klasie, że oglądały nowe wideo Izydora i pytają, kto jeszcze oglądał. A Młody cieszy michę i śmieszkuje, że jest popularnym jutuberem, bo nawet Pani Dyrektor subskrybuje jego kanał. Śmieszki śmieszkami, ale ten kanał takna prawdę mu wiele dał. Po pierwsze pewność siebie i wiarę we własne możliwości. Już się nie wstydzi podczas wypowiedzi przed klasą, a wstydził się wcześniej okropnie. Nauczył się też wiele o internecie, o zasadach, netykiecie i o tym, że bycie jutuberem to ciężka robota. Poznał różne programy do nagrywania i montażu wideo, poznał youtube i wiele ważnych zasad regulaminu. Uczy się też wypowiadać i mówić wyraźnie i coraz bardziej ciekawie i samodzielnie. Spróbował też różnych rzeczy i wiele się nauczył, bo pokazywaliśmy na tym kanale i gotowanie, i eksperymenty,  i rowerowe szaleństwa, i zwierzaki, a ostatnio całkiem samodzielnie zaczął nagrywać gry. Wypytał wujka o to, czym on nagrywa, poszukał tego programu, pobrał, samodzielnie zainstalował i rozkminił powoli, jak działa. Po czym zaczął nagrywać. Najpierw prosił mnie o tłumaczenie, ale potem sam nagrał w dwóch językach. Te umiejętności nie zginą, a kiedyś na pewno mu się przydadzą w życiu. Bowiem umiejętność szukania informacji, pomysłów, wiedza na temat tego, co ludzi interesuje oraz talenty gawędziarskie itp zawsze się przydają. Znajomość techniki też.


Posiadanie własnego kanału i te malutkie sukcesy dodają mu też skrzydeł i motywacji w codziennym życiu, bo „taki popularny jutuber niczego się nie może bać i wszystkiemu da rady”. Tak Młody się motywuje każdego dnia. Dodam gwoli ścisłości, że Młody doskonale wie, że nie jest popularnym jutuberem i wie już, że to nie takie proste, jak mu się wydawało, gdy sam nie miał kanału. Młody ma bardzo duże i dosyć dorosłe poczucie humoru. Jednak marzy o tym, że może kiedyś będzie popularny, co mu wolno, i cieszy się tym, że kilka osób z klasy, wychowawczyni a nawet Pani Dyrektor go ogląda. To popularność w sam raz na miarę dziewięciolatka i ma prawo się tym cieszyć i być z tego dumnym. 

Młoda tymczasem uczy się w domu pilnie wedle własnego planu i zapotrzebowania. Pierwszy egzamin już w tym miesiącu. Nie dawno byłyśmy zobaczyć, gdzie jest w Brukseli ta cała Komisja Egzaminacyjna i  okazuje się, że to raptem dwa kroki od Dworca Północnego dokąd od nas jeździ się autobusem. Na pierwszy egzamin na pewno z nią pojadę jednak, bo to zawsze raźniej, jak ma się świadomość, ktoś jest w pobliżu. Tak myślę. W wolnych chwilach łazi z aparatem i pstryka. Myślimy, gdzie by tu znaleźć dla jej jakieś praktyki, staże, czy choćby wolontariat. Zły to czas na naukę fotografii, zły to czas dla fotografów, gdy nie ma prawie wesel, komunii, koncertów, wystaw, turniejów sportowych. Jaki fotograf przyjmie ucznia, jak sam roboty nie ma. Poczekamy jeszcze trochę, może w końcu jakoś coś się zacznie kręcić... 

Powoli wszystko jakoś się nam układa i oby ta tendencja jak najdłużej się utrzymywała, bo spokój i bezpieczeństwo we własnym domu są najważniejsze. Reszta już jest mniej ważna.


Bruksela Północ







2 maja 2021

Gdy dyrektor szkoły organizuje specjalne zebranie dla twojego dziecka

 Mieszkam w tej Belgii już ósmy rok a ciągle nie może mi się w głowie pomieścić, że w szkole można dostać tyle wsparcia i pomocy dla ucznia, także dorosłego ucznia i to ucznia w jakiś sposób niepełnosprawnego. W Polsce można było czasem trafić na jakąś dobrą duszę, która pomogła, poradziła, ale to były małe (choć dla mnie matki i tak wielkie) inicjatywy prywatnych osób, dobrych wrażliwych nauczycieli.

We Flandrii fantastyczne jest jednak to, że tu szkoła pomaga z urzędu. Wiadomo, raz ta pomoc przynosi lepsze efekty, raz gorsze i nie zawsze człowiek jest usatysfakcjonowany, ale najważniejsze, że człowiek - uczeń, rodzic - nie pozostaje sam ze wszystkim. Dla nas obcokrajowców jest to szczególnie ważne, bo nie wychowawszy się samemu w tym kraju, człowiek często nie wie co gdzie jak i kiedy. Jak czytam czasem wypowiedzi rodaków, że tu ci nikt nie pomoże, to mi się scyzoryk otwiera w kieszeni. Bo tak, Poloczek jak ci nie zaszkodził, to już ci dużo pomógł. Tylko pytanie, czy na tej podstawie trzeba wyciągać wnioski dotyczące innych ludzi bez uprzedniego sprawdzenia faktów? Wielu (jeśli nie większość) tak robi i rozpowszechniają potem takie duby smalone w necie, nie rzadko dodając ZA ILE oni ci „pomogą”. Dlaczego znowu jadę na „swoich”, ano dlatego, że właśnie całkiem niedawno ktoś napisał taki a nie inny komentarz pod moim wpisem w necie na temat problemów dzieci. „no bo najgorsze to że tu musisz liczyć tylko na siebie, bo przecież Belgusy obcokrajowcowi  nie pomogą, bo oni tylko na swoich patrzą” powiedziała dziunia nie mająca nawet dziecka w szkole, ani - jak mniemam - żadnych większych problemów, bo ona wie, że „belgus nikomu nie pomoże”, bo tak przecież wszyscy rodacy mówią, a dziunia chłonie jak gąbka i powtarza dalej... Czasem to słów brak. Ale chuj im na grób. Ja tam swoje wiem, bo sama doświadczyłam na swojej skórze tych „złych belgusów” i „pomocnych rodaków”, ale głupie niech dalej wierzy tylko „swoim”.

Ta pandemia narobiła wiele zamieszania w szkołach. Wszystko jest o wiele trudniejsze i bardziej zagmatwane, niż wcześniej, ale tego nikomu nie trzeba tłumaczyć. I tak dobrze, że we Flandrii dzieci do szkoły przynajmniej mogły chodzić cały rok. Na głupich albo i głupszych zasadach, ale większość miała lekcje stacjonarne. Jak tak na tę Polskę patrzę, to nie potrafię sobie nawet wyobrazić sytuacji tamtejszej młodzieży. Koszmar po prostu. No ale nie o patologii miał być ten wpis. 

Nasze szkoły nie tylko uczą w czasie pandemii, ale też działają intensywnie na innych płaszczyznach. Kilka tygodni temu dostałam zaproszenie na zebranie online dotyczące mojej Najstarszej i jej przyszłości. Przypomnę tu dla porządku, że Najstarsza jest aktualnie w 5 klasie szkoły średniej zawodowej o kierunku moda. W zeszłym roku skończyła 18 lat, czyli nie podlega już obowiązkowi szkolnemu (w dowolnej chwili może zrezygnować z nauki). W zeszłym roku otrzymała też atest Spektrum Autyzmu, co pozwala jej oficjalnie korzystać z IAC (individueel aangepast curriculum), czyli uczyć się w normalnej szkole wg dopasowanego do jej potrzeb programu nauczania, korzystać z dodatkowej pomocy i wsparcia. Inaczej musiała by chodzić do szkoły specjalnej BuSO, bo od pewnego momentu nie radziła sobie ze zwykłymi wymaganiami, nawet mimo wielu ułatwień i pomocy dodatkowej. Ona jest bardzo inteligentna i dysponuje niesamowitymi talentami artystycznymi, manualnymi, sprawnościowymi i innymi (jest najlepsza w klasie np z angielskiego, z matmy, z wf, z szycia i projektowania) , ale ma problemy z m.in. socjalizacją, działaniem w grupie, tempem pracy, językiem niderlandzkim. 

Od pewnego czasu intensywnie zastanawia się nad zakończeniem nauki, bo kierunek moda, mimo że ma do niego predyspozycje i talent, zaczął jej się nudzić. A może zwyczajnie nie chce jej się już chodzić do szkoły, może - a raczej bardzo prawdopodobne - jest już zmęczona tymi wszystkimi doświadczeniami, przejściami, badaniami no i tą tzw pandemią, od której już zdrowym ludziom się rzygać chce, a co dopiero ludziom z problemami zdrowotnymi. 

My starzy nie wiemy za cholerę, co jej tak na prawdę doradzać, bo co w takich patologicznych czasach możesz dziecku doradzić? Nawet zdrowemu i w pełni sprawnemu dziecku trudno by było dziś  doradzać, a co dopiero trochę autystycznemu. Mówię, co myślę i co czuję, czyli że fajnie jakby chodziła jeszcze do szkoły, bo zawsze to coś się tam nauczy i dopóki chodzi do szkoły, nie musi się stawać dorosła i odpowiedzialna, nie musi chodzić do pracy i o nic się martwić. Ale dziś już wiem, jak źle się może skończyć chodzenie do budy na siłę. Zatem jak nie czuje się już na siłach, ma dość, uszami jej szkoła wychodzi, to może zakończyć to wszystko. Może zostać w domu i tyle....

Nauczyciele i dyrektor szkoły jednak nie odpuszczają. Próbują na rzęsach stanąć i uszami zaklaskać, byle tylko Nasza Najstarsza została w szkole. Bo - jak podkreślają za każdym razem - takie ma ogromne talenty, że grzech by było je zmarnować na jakimś sprzątaniu, czy innej słabej pracy. 

Kilka tygodni temu zaproszono mnie na zebranie online, by omówić tę sprawę, by coś razem zdecydować, a przede wszystkim by Najstarszą i mnie przekonać do niepoddawania się walkowerem. Był na tym zebraniu dyrektor, była mentorka, była asystentka Najstarszej (ondersteuner - babka która przyjeżdża do szkoły czasem i pomaga jej np w lekcjach, w ogarnięciu szkolnych spraw itp.), była babka z CLB (poradnia szkolna) no i w końcu babka z VDAB, czyli flamandzkiego biura pracy. Wszyscy próbowali nas  przekonać, że będą nas wspierać i pomagać w znalezieniu stażu dla Najstarszej i/lub pracy. O ile jednak sobie takiej pomocy życzymy. Babka z biura pracy obiecała zorganizować spotkania informacyjne umożliwiające nam zapoznanie się z możliwościami oficjalnej pomocy i wsparcia oraz rynkiem pracy jako takim z uwzględnieniem potrzeb, możliwości i ograniczeń naszej Córki. Byłam jak najbardziej tym zainteresowana. Wtedy oni nie byli pewni, czy jeszcze w tym roku szkolnym uda się procedurę rozpocząć i  takie spotkanie zorganizować, ale nie długo później zadzwoniła asystentka Najstarszej, by powiadomić o kolejnym zebraniu, tym razem stacjonarnym. 

Owo zebranie odbyło się w minionym tygodniu w szkole Najstarszej. Było to bardzo oficjalne zebranie szkolne, o wiele ważniejszym statucie niż jakaś tam zwykła wywiadówka, czy rozmowa z dyrektorem. Bowiem, jak powiedział dyrektor, sprawa dotyczy dziś tylko naszej córki, ale informacje zdobyte podczas tego zebrania oraz nawiązanie współpracy z pewnymi instytucjami jest też ważne dla szkoły w przyszłości, dla innych uczniów. No po prostu, Panie, czuję się zaszczycona, że dla nas specjalnie się takie  rzeczy robi, że dyrektor poświęca swój cenny czas. A taka ci powie, że “belgus ci na pewno nie pomoże”. Kurwa! 

Na zebraniu znowu była kupa ludzi. Tym razem oprócz babki z VDAB przyjechała też kobitka z GTB. To instytucja, która pomaga w poszukiwaniu pracy ludziom z ograniczeniami, niepełnosprawnością, a także ludziom, którzy np wiele lat przepracowali w jednym zawodzie, ale nagle są zmuszeni szukać innej pracy (choćby ze względów zdrowotnych). Te obie instytucje współpracują ze sobą, ale też z jeszcze innymi organizacjami i urzędami. Prowadzą oni poszczególne osoby indywidualnie, organizują im kursy i szkolenia, znajdują miejsca pracy, w których dodatkowo informują kierownictwo o potrzebach i ograniczeniach danej osoby. Osoba -  jak powiedziała ta pani - może się sprawdzić w różnych zawodach. Gdy nie odnajdzie się w pierwszym miejscu, próbuje w następnym i następnym. Wpierw jednak przeprowadzają wywiad z kandydatem, by dowiedzieć się o zainteresowaniach, umiejętnościach, czego nie toleruje, a czego chce spróbować. Czasem nawet jadą pierwszy raz z tą osobą autobusem z miejsca zamieszkania do miejsca pracy, by pokazać drogę. I temu podobne rzeczy. Oczywiście w teorii brzmi to zachęcająco i pięknie, ale nie wiadomo póki co jak to działa w praktyce. No i jaką to pracę ci znajdą tak na prawdę. Na pewno warto spróbować i na pewno warto wiedzieć, że ten kraj w ogóle ma takie możliwości. Dlatego też o tym opowiadam, bo już dziś wiem, że ludzie tu czasem czegoś szukają na tym blogu i że czasem nawet znajdują, czego szukali albo choć kilka wskazówek, gdzie mają szukać i do kogo pukać.  Wiem, bo niektórym chce się czasem napisać o tym w mejlu. 

Dowiedziałam się też trochę różnych innych ciekawostek i zebrałam trochę mniej lub bardziej przydatnych informacji. Dowiedziałam się np że słynny belgijski wychwalany hipermarket na wieść, że ktoś chodził do szkoły specjalnej od razu mówi „nie”nawet nie zainteresowawszy się możliwościami kandydata. Babka powiedziała, że jak  dotąd ani jednej osoby z BuSO od nich nie przyjęli. Poznałam też inne pochlebne i niepochlebne opinie na temat belgijskich sieci sklepów. W jednej z nich belferki myślą pytać o staż dla naszej Najstarszej. Inną z kolei odradzały krzycząc wręcz, żeby nawet nie próbować, bo fatalnie traktują tam ludzi i w ogóle masakra. Bowiem ich uczniowie tak złe doświadczenia mieli. Dobre są takie spotkania. Ile się można ciekawych rzeczy dowiedzieć potrzebnych i mniej potrzebnych. Były też poruszane tematy związane z finansami, z uzyskaniem zasiłków, z prawem do rodzinnego. To zbyt zamotane i skomplikowane bym to wszystko była w stanie ogarnąć rozumem i spamiętać, mimo robienia notatek. Dość rzec, że papierologia ponad wszystko. Dziesiątki atestów, zaświadczeń, badań, spotkań z lekarzami orzecznikami, czekania do odpowiedniego wieku....  by dostać np 300€ zasiłku miesięcznie w wieku 21 lat, czy coś w ten deseń. Ale i to dobrze wiedzieć, bo i z tym przyjdzie się zmierzyć. 

Dowiedziałam się ponadto, że nie trzeba przedstawiać w pracy żadnego zaświadczenia od doktora na temat autyzmu, a wystarczy poinformować pracodawcę o swoich ograniczeniach, preferencjach i możliwościach (samemu czy przez GTB). Jednak dokument oficjalny może zdecydowanie ułatwić przyjęcie do pracy, bo wiąże się z pieniążkami dla pracodawcy za zatrudnienie niepełnosprawnego. Załatwienie takiego dokumentu to oczywiście też papierologia, która nie wiadomo, czy się opłaca, bo może mieć też inne konsekwencje. Ot, nie każdy chce być traktowany jak niepełnosprawny umysłowo...

Zadałam też głupie pytanie o prawo jazdy. Mnie bardziej chodziło o to, czy nie ma przeciwskazań prawnych do zrobienia prawa jazdy dla autystyków, a dowiedziałam się, że można sobie załatwić ułatwienia na egzaminie teoretycznym i że można poprosić o zdawanie egzaminu w innym miejscu niż zwykle (autystycy się łatwo rozpraszają). Dobrze wiedzieć. Babka powiedziała, że sami musimy ocenić, czy Młode nadają się do jazdy i że to na własne ryzyko. No i to chciałam wiedzieć. 

W końcu kazali się Najstarszej ostatecznie zdecydować przez ten weekend, czy będzie kontynuować naukę w przyszłym roku, czy to jej ostatni rok. W pierwszym wypadku będą jej szukać tego miejsca na staż, w drugim wypadku pani z GTB założy jej dossier i rozpocznie procedurę szukania pracy.  

Zdecydowała się kontynuować naukę, bo „głupio tak teraz rezygnować”, skoro oni tak się starają i tak proszą, by chodziła dalej do szkoły. Jestem za. Przypomniałam jej jednak, że przerwać naukę może w każdej chwili, gdy uzna że tego chce. My poprzemy każdą jej decyzję. 

Te rozmowy trochę dodały mi otuchy i sił. Samemu bowiem człowiek jest w czarnej dupie, z której nie może znaleźć wyjścia, a już szczególnie w tej nowej  chorej rzeczywistości. Nieoceniona jest pomoc ze strony takich ludzi, którzy wiedzą, do jakich drzwi zapukać i którzy mają siłę przebicia dzięki instytucji, jaką reprezentują. Trzeba korzystać, dopóki chcą dziecko nasze wspierać. Im więcej się nauczymy, tym lepiej. Informacje i doświadczenia przydadzą nam się też przy wyprowadzania kolejnych dzieci w dorosłość. Zresztą ogólnie nie ma czegoś takiego jak nadmiar wiedzy. Nigdy nie wiesz, co ci się w życiu może przydać.