26 lutego 2014

niderlandzki...

Wczoraj w ramach kursu językowego szkoła zafundowała nam wyjazd na występ na Wemmel, gdzie zaśmiewaliśmy się z wygłupów grupy Lennaert & Bonski's... Znaczy szkoła zafundowała występ, a przejazd zapewnili sami kursanci, akurat w naszej grupie jest małżeństwo posiadające 9osobowe auto, więc wszyscy żeśmy się zmieścili razem z nauczycielką, bo tyle akurat liczy gromadka pirszorocznych :-).


Panowie Ci postanowili bawić ludzi śpiewem i wygłupami na scenie, a przy okazji uczyć ich niderlandzkiego albo raczej sprawdzać ile umieją :-) Po obejrzeniu tego występu rzecz mogę, że pomysł to wyśmienity. Goście potrafią rozbawić publiczność, nota bene publiczność, która częstokroć dopiero rozpoczyna naukę języka - jak choćby nasza grupa. Na sali zebrała się spora gromada emigrantów z różnych krajów, w dużej mierze zapewne kursanci.... Polaków w każdym bądź razie sporo tam słyszeć się dało... 
Jak ktoś z Was tam był - niech machnie chusteczką lub odejmie lorgnon ewentualnie doda komentarz poniżej... 

Tak więc na kursie językowym bynajmniej nudno nie jest, czego się z pierwa obawiałam... :-)

A tak na koniec zapamiętany kawałek przedstawienia... wstęp do piosenki o belgijskich frytkach...:)
Gość z mikrofonem zapytuje pośród publiczności kto z jakiego kraju pochodzi  i co się tam je... tu makaron, tam ryż.... Potem się pyta co je się w Rosji...  po czym Bonski (bracia Bonski są Rosjanami) odpowiada "Wodka! Wodka!"

Pozdrawiam.


25 lutego 2014

cudze chwalicie...

Tutejsza brać szkolna - jak już wspominałam - znacznie ciekawsze życie wiedzie, niż w w pl. W ostatnich dniach dziewczyny zaliczyły kolejne wyjazdy. Niegłupi tu jest pomysł z transportem - gdy cel wycieczki nie jest zbyt odległy od szkoły, nauczyciele piszą do rodziców list z zapytaniem, kto mógłby zawieźć/odebrać dzieci i ile osób. W pl było by to trudniejsze do zrealizowania, bo trzeba zauważyć, że tutejsze klasy to max 18 osób a nie 28 jak w pl.... :) I tak oto nie trzeba załatwiać autobusu i dużo płacić. Tyle tylko, że ja trochę głupio się czuję, gdyż my nie mamy auta, więc to tak trochę nie fair wobec tych którzy mają...

Młoda była na wycieczce w stolicy naszej prowincji, czyli w Leuven, zaś starsza odwiedziła Fort Breendonk.   To drugie miejsce sama bardzo będę chciała zobaczyć jak tylko się samochodu dorobimy. Już jakiś czas temu M wspominał, że w robocie szef opowiadał o belgijskim obozie koncentracyjnym i to właśnie to miejsce. Fort miał na celu obronę Belgów, ale historia drastycznie zmieniła jego przeznaczenie; w czasie II wojny światowej został wykorzystany przez SS do ich makabrycznych celów...
Znalazłam polską stronę ze zdjęciami i krótkim opisem tego miejsca. Polecam:

http://photohometheatre.com/archiwum/fort-breendonk-2009/

Zdarzało mi się słyszeć opinie, że Belgowie, czy mieszkańcy innych europejskich krajów nic nie wiedzą o Polsce. Wielu nawet nie wie, w jakim to kierunku, niektórym wydaje się, że to jakieś miejsce z dala od cywilizacji, gdzie człowieki nawet nie słyszały o Internecie, telefonach, nadal mieszkają w chałupach pod strzechą i polują z dzidami czy coś koło tego. W sumie to wcale bym się nie zdziwiła jakby faktycznie tak wielu myślało. Wszak wystarczy, że M opowiada jaka przepaść dzieli pl a be choćby w kwestii wyposażenia zakładu i techniki pracy  - od ponad 20 lat pracuje w jednym i tym samym zawodzie, to samo robi tu, co w pl. W pl jest to zawód zaliczany do "szkodliwych". Tutaj nie ma czegoś takiego jak zawód szkodliwy, po prostu muszą być zapewnione takie warunki by, nie były one zagrożeniem dla ludzkiego zdrowia, inaczej firma jest zamykana i tyle albo są koszmarne kary. Szefom nie mogło sie w głowach pomieścić, że w dzisiejszych czasach, przy tak rozwiniętej technice ludzie pracują w szkodliwych warunkach i firma im płaci za tą szkodliwość zamiast się jej pozbyć. Są tu natomiast zawody w których uznaje się wysokie ryzyko zagrożenia życia jak prace na wysokościach bodajże, ale nie orientuje się w tym temacie więc pleść głupot nie będę. W każdym bądź razie w niektórych dziedzinach to pl faktycznie jeszcze pod strzechą...

No ale nie o tym w sumie miałam pisać... Czasem mój chaos myślowy jest nie do ogarnięcia...
Chciałam tu powiedzieć, że Belgowie - co wynika zarówno z moich wstępnych obserwacji jak i relacji mężowych belgijskich kolegów - nie zapychają uczniom głowy niepotrzebnymi rzeczami. M mówi, że ten czy ów w robocie się dziwi, że on z grubsza orientuje się np w historii tudzież geografii Belgii czy innych krajów, bo oni o swoim kraju to owszem wiedzą wiele, ale o innych to już nie, bo - jak pytają - do czego to im niby miało by być potrzebne. No fakt. Osobiście uważam, że szkoła poza nauką czytania i podstawowych zasad matematyczno-przyrodniczych powinna nauczyć głównie umiejętności zdobywania informacji zamiast zapychania tymi informacjami (w większości nieprzydatnymi) głowy. No bo ja np nie wiem, po co mi wiedza, jakie stolice mają poszczególne kraje afrykańskie czy temu podobne rzeczy. Zwłaszcza dziś, gdy jest cała masa literatury na każdy temat w każdym możliwym języku no i wszechobecny Internet. Nie wiem, na ile belgijska młodzież radzi sobie z szukaniem informacji, ale nie zdziwiłabym się, jakby szło im lepiej niż polskim rówieśnikom. Wszak - jak wspomniałam - wiele praktycznych rzeczy ucza się w szkole...
Przypomniało mi sie właśnie... z racji wykonywanego zawodu było mi dane obserwować na co dzień jakie problemy mieli licealiści czy nawet studenci ze znalezieniem potrzebnej im informacji w encyklopedii czy innej książce. Zdarzało się że taki  maturzysta nie znalazłszy w książce rozdziału, który nosił taki tytuł, jak temat zadanego wypracowania stwierdzał z wyrzutem, że "przecież w tej książce nic nie ma na ten temat"... Normalnie ręce opadały...

Te różne wycieczki - w każdym bądź razie - to super sprawa. Człowiek poznaje co ciekawsze miejsca w bliższej i dalszej okolicy, zapoznaje się z ich legendami, historią, popatrzy, pomaca, powącha... Wszakże to, co zobaczy sie na własne oczy dużo lepiej utkwi w pamięci aniżeli tekst przeczytany w podręczniku czy Internecie. W pl to jednak niewiele tych wycieczek szkolnych, a ileż miejsc ciekawych do odwiedzenia. Nigdy nie mogłam np zrozumieć dlaczego od nas ze szkoły jechaliśmy na drogie wycieczki do Wrocławia, Częstochowy, Warszawy a większość ludzi nie było w równie interesujących miejscach w najbliższej naszej okolicy. Nie mówię, że nie warto odwiedzać znanych dużych miast, wprost przeciwnie, ale właśnie w te popularne miejsca, to można raz do roku pojechać bo to kosztowne przedsięwzięcie - dojazd, przewodnik, bilety wstępu, nocleg - to wszystko kosztuje. A co z miejscami, do których można pójść na nogach, albo na rowerze? Takim przykładem z mojej okolicy są ruiny w Odrzykoniu, w których kręcona była "Zemsta" wg Fredry. Jeździłam tam często z bratem na rowerach latem, nieopodal jest rezerwat Prządki z fantastycznym skałkami o przefikuśnym kształcie. Wielu naszych znajomych nigdy tam nie było choć każdy słyszał, że są... Teraz - z tego co się orientuję - jest to dosyć popularne miejsce wypadów niedzielnych, bo ktoś wpadł na pomysł by robić na tym kasę... Ruiny zostały ogrodzone i zaczęto pobierać kasę za wstęp, więc od razu stało się to miejsce godnym odwiedzin i nagle tłumy się tam spotyka. A dawniej można było włazić wszędzie i wszystko oglądać za darmo... Tak samo ze schronem kolejowym, w którym w czasie II wojny światowej spotkał się Hitler z Mussolinim. Dopóki był otwarty mało kto się mógł pochwalić, że tam był - teraz jak jest haracz, to każdy musi tam pojechać i jeszcze narzekać, że już zamknięte albo że za drogo...:-) Kto tu zrozumie pokrętną ludzka naturę? A ile osób z mojej okolicy nie wiedziało (i nie wie), że w parku w okolicach pałacyku hrabiowskiego (którego też pewnie wielu nie widziało z bliska, choć przynajmniej raz w tygodniu jadą na zakupy do tej miejscowości) znajdują się groby piesków hrabiowskich - jakby nie patrzeć fajna ciekawostka zwłaszcza dla małolatów. W tym samym parku były też interesujące drzewa, w których ukrywali się ludzie w czasie wojny... "Cudze chwalicie, swego nie znacie. Sami nie wiecie, co posiadacie".
Nie mam pojęcia czy tubylcy wiedzą o każdej ciekawostce w swojej okolicy, ale bez wątpienia dużo większy nacisk się kładzie na poznawanie swoich kątów niż w pl. To mogę stwierdzam  po 4miesięcznym pobycie tutaj. Odbywa się to pewnie właśnie np kosztem wiedzy o innych krajach, ale po co im ona? Jak ktoś planuje zobaczyć to czy inne miejsce, poszuka odpowiedniego przewodnika czy przegugluje parę stron w sieci...

Nic to... ja tu gadu gadu a obiad sam sie nie ugotuje :P

20 lutego 2014

kolejne urodziny za nami... czas leci

W łykend zorganizowaliśmy sobie malutką imprezkę z okazji kolejnych podwójnych urodzin. Tym razem świętowali nasi chłopcy. Junior dostał klocki od tatusia, a tatuś laurki od dziewczyn. Ja, jako że pieniędzy nie posiadam własnych póki co, to prezentów kupić nie mogłam, ale za to przygotowałam w miarę ładny i całkiem smaczny tort (jak sama się nie pochwalę, to kto mnie pochwali?).

 Tym razem nie miałam problemu z wybraniem jego kształtu, bo obydwaj solenizanci - jak na chłopów przystało - lubią piłkę :)
Tort oczywiście wykonany w większej części z masy śmietanowej, bo na masę plastyczna nadal glukozy nie mam, ale może to i lepiej... bo Młodemu bardzo posmakowała bita śmietana, która otrzymała miano "ladzi" - tak samo jak czekoladowa posypka do chleba i zwykła czekolada... Z tym że ta ladzia jest bezpieczna dla jego zdrowia (czekolada uczula :-/). Więc jadł ją najpierw łyżką z miski, a potem paluchem z tortu - trochę go pogoniłam, bo chciałam sfotografować najprzód tort w całości...



...zawsze się chwale swoimi tortami, a co!

Oczywiście 2 świeczki zostały zdmuchnięte więcej jak dwa razy... ogień jest dla dzieci czymś fascynującym, tak samo jak woda zresztą. I chyba nie tylko dla dzieci...

Tak czy owak tort jest dowodem na to, że nawet w be da się skonstruować coś jadalnego. To wiedzą, pewnie wszyscy, którzy tu mieszkają dłużej, ale dla mnie - co pewnie idzie wywnioskować z poprzednich postów - to mimo wszystko był (i jest) szok: mam chęć ugotować/upiec jakąś znaną swojską potrawę, maszeruję do sklepu a tu zonk! nima składników albo jak są, to mają jakieś dziwne właściwości (np mięso mielone, z którego nie da się zrobić kotleta o pożądanym samu i konsystencji). To wnerwiające jest.

Powoli dostosowuję posiadane przepisy do belgijskich realiów. Np już wiem,że do ciast które w przepisach mają "kwaśne mleko" lub "kwaśną śmietanę" dodaje się jogurt naturalny. Dodam, że w pl zastępowanie kwaśnej śmietany jogurtem naturalnym skończył się niepowodzeniem! W pl sprawdził się kefir. Z tego wnioskuję, że nawet głupi jogurt tu jest jakiś inny.W ogóle zaobserwowałam, że jest sporo produktów nawet konkretnej marki, które inaczej wyglądaja i inne maja właściwości w pl a inne w be. Przykład? Kaszka Nestle dla maluchów - w pl duży wybór smaków i mniej trzeba dać, by uzyskać odpowiednią konsystencję niż w be, no i w be znalazłam tylko waniliową, miodową i kakaową (kakaowa uczula, pozostałe są obrzydliwe w smaku). No może w sklepach dla bobasów są inne kaszki, ale nie mam takiego blisko, to nie sprawdziłam. Młody już duży chłopak, ale kaszę je i to z butli hehe, bo co tu kurde dać takiemu dziecku? Gotuje mannę na co dzień, która też jest mniej wydajna niż ta polska. To już naprawdę jest dla mnie zagwozdka. Przecież to tylko zmielone ziarno! Ale dlaczego na 2litrowy garnek mleka wystarcza 3 łyżki kaszy polskiej, a belgijskiej 4 to za mało?!

Ze znanych produktów to jeszcze zaskoczył mnie Knorr. O ile w pl np kostki knorra uważałam za najlepsze tak tu wolę kupić jakąś taniochę, bo knorr to paskudztwo - jak te najtańsze w pl. A może w pl też takie badziewie już jest, a ja o tym nie wiem...

Powiem Wam, że ciężko jest mi się przyzwyczaić do badziewnego jedzenia. Nie wiem, czy to w ogóle jest możliwe... Dodam, że ja wychowałam się na wsi, na swojskim żarciu.Tak samo mój M. Być może ktoś kto nie zna smaku i zapachu swojskiego chleba pieczonego w piecu, czy prawdziwej swojskiej szynki, kiełbasy (nie chodzi tu bynajmniej o nazwę tej ze sklepu, bo nawet w pl one są tylko podobne do prawdziwej swojskiej), swojskiego sera, masła, mleka itp to nie potrafi zrozumieć o co tyle hałasu. Różnica jest mniej więcej taka jak między dziełami Matejki a rysunkami mojego syna :)

Chleb sobie piekę od czasu do czasu... co prawda z elektrycznego piekarnika to już nie ten aromat co z pieca, ale przynajmniej 2 kromkami można się najeść :) No oczywiście dzieci nie lubią swojskiego chleba... to rodzinna tradycja chyba - my z rodzeństwem też często czekaliśmy przy drodze na ciocię wracającą z pracy, by dokonać wymiany chleba pieczonego przez naszą mamę na ten z piekarni,  choć mama piekła najlepsiejszy chleb na świecie :-) Dziewczynom piekę więc czasem słodką chałkę albo drożdżówki, ale nie za często, bo jak mają za dużo, to się nudzi - jak wszystko na tym świecie.

Mam nadzieję, że właściciel mieszkania pozwoli nam za jakiś czas trzymać jakieś "koko" w ogródku i będziemy mieć nieśmierdzące jajca. Liczę też na jakąś malutką działkę pod warzywa i kwiatki, bo coś było wspomniane w tej kwestii przed wynajmem...




11 lutego 2014

powrót z wycieczki

Obiecałam napisać, gdy dziecię me najstarsze powróci do domu, co też niniejszym czynię.... Wygląda na to że było dobrze, aczkolwiek Najstarsza raczej do skrytych osób należy i specjalnie się nie emocjonuje z powodu belewyjazdu... takie przynajmniej sprawia wrażenie. Jednak w dniu wyjazdu nawet swoich ulubionych klusek na mleku nie zjadła, tak się denerwowała... Tyle, że nie daje poznać po sobie, co czuje. Zresztą ja tez tak miałam...

Jak już wspomniałam - moje dziewczyny mają siebie nawzajem i wolą o wszystkim ze sobą pogadać niż z matką. Wiadomo. Przeto gdy znajoma odtransportowała ją do domu (dzieci trzeba było zawieźć i odebrać z dworca kolejowego, więc z powodu braku samochodu, poprosiłam znajomą mamę kolegi Starszej) po ogólnym przywitaniu, wyprzytulaniu Braciszka-Niuniusia zamknęły się we dwie w pokoju i do nocy gadały, opowiadały, wymieniały się wrażeniami... i wkurzały się, gdy ktoś im przeszkadzał... Tak więc dopiero na następny dzień mogłam zapytać o wrażenia... Oczywiście zazwyczaj pierwsza na moje pytania opowiadała Młodsza - jakby sama tam była i na własne oczyska widziała... Wszak to ona ma informacje z pierwszej ręki, a że umie i lubi barwnie opowiadać, to co się będzie cykać :) Tak czy owak obóz bez wątpienia był ciekawy i ogólnie się podobał. Jazda pociągiem raczej jako nudna została przedstawiona, co mnie nie dziwi, bo przecie dziecię nie pierwszy raz jechało pociagiem, więc to żadna atrakcja, a przy nikłej znajomości języka to ani wygłupów kolegów nie zrozumiesz, ani z koleżankami nie pogadasz.... nudaaa.

Na miejscu - jak wynika z fantastycznej i emocjonującej relacji młodszej siostry :-) - na nudę jednak czasu nie było. Organizatorzy zadbali, by cały czas coś się działo. Wśród zajęć ruchowych było m.in. bieganie, pływanie, chodzenie na szczudłach, elementy judo, kręgle... o tu Starsza sama z radością i satysfakcją oświadczyła, że na kręgielni było super, bo zdobyła drugie miejsce :) No i nie bez znaczenia był też fakt, że w drodze do kręgielni dopadła ich okropna ulewa i wszyscy przemokli do cna - jak wyjęła w domu adidasy z worka to jeszcze z nich się lało... W ostatni wieczór odwiedzali kręgielnię, więc nawet nie próbowała ich suszyć. Zmoknięcie to zdarzenie może niezbyt przyjemne, niemniej jednak zapadające w pamięć.
Poza zajęciami pod dachem chodzili też na wycieczki. Na plaży zbierali muszelki i budowali zamki z piasku - po to te wiadra i łopaty... Do domu jednak przywiozła na pamiątkę tylko dwie malutkie muszeleczki, bo "wszystkie inne poszły na zamek" - przecież każda grupa starała się zbudować najładniejszą budowlę...

Było też śpiewanie piosenek oczywiście z gitarą jak na każdym porządnym obozie być powinno.Pisanie listów i kartek. Tu dodam, że młodsze klasy, które pozostały w szkole, czyli m.in. czwartaki, pisały listy do swoich kolegów i koleżanek, którzy wyjechali na obóz. Młodsza musiała sama napisać do siostry i przeczytać po polsku przed cała klasą, co bardzo ją stresowało... nawet do szkoły nie chciała iść... Chociaż ja byłam dumna po przeczytaniu tego tekstu, bo pomijając ortografy, był to bardzo dobrze napisany i dość długi list. Czyli przydało się nasze wspólne pisanie do Polski. Starsza, jak się okazuje, ucieszyła się, gdy dostała list od siostry. Fajnie.

Dzieciaki odwiedziły też jakieś oceanarium, czy coś w tym rodzaju i podziwiały różne pływające istoty. Tego akurat dowiedziałam się z fotek wrzuconych przez nauczycieli oraz koleżanki córki na facebooka. Szkoła dziewczyn ma swoją stronkę na fb i nauczyciele dodawali każdego dnia po parę zdjęć z telefonu. A po powrocie dzieciarnia też dodała swoje foty. Można było bowiem zabrać na wycieczkę aparat, choć akurat ja nie pomyślałam o tym... Zapytałam nawet - jak zobaczyłam zdjęcia - czy miały telefony, a córcia mnie oświeciła, że oprócz nauczycieli nikt nie miał gsm ale dużo dzieci zabrało aparat... No cóż następnym razem będę wiedzieć... :) Córka oczywiście potwierdziła, ze oglądali rybki i rybiska, ale stwierdziła, że okropnie tam śmierdziało brudnym akwarium hehe, więc pewnie dlatego stwierdziła, że nie warto o tym fakcie wspominać :)

Co jeszcze można opowiedzieć? Pokoje kilkuosobowe z piętrowymi łóżkami - jak to zwykle na takich "imprezach". Muzyka włączona na korytarzu oznaczała, że pora wstawać, ogarniać siebie i pokój. Muzyka dobiegająca z kuchni wzywała na śniadanie itd. A właśnie zastanawiałam się, czy na szkolenej wycieczce dadzą coś innego do żarcia, niż jedzą młode w domu... Miałam nadzieję na jakąś inspirację, nowy pomysł... Eee zawiodłam się ;-) Każdy wybierał sobie sam, co chce jeść na śniadanie, kolację... (szwedzki stół czy coś w tym rodzaju), ale do wyboru były oczywiście pieczywo +: dżem, spekulos do smarowania chleba, czekoladowa posypka (zwana przez dziewczyny "mrówkami", a przez Młodego "ladzią"), jakieś serki, jogurty etc. Na obiad - jak powiedziała Starsza - co dzień zupa oraz ziemniaki z sosem. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale mówiła, że dużo tego było i nie dawała rady zjeść. No, w każdym bądź razie jedzenia nie brakowało...

Najważniejsze, że mimo braku znajomości języka, córka przeżyła dobrze te 5 dni z kolegami i nauczycielami i wróciła zadowolona. Nie mam wątpliwości, że jest jej chwilami bardzo ciężko, zwłaszcza, że jest dosyć nieśmiałą i skrytą osobą. Młodszej - pyskatej i śmiałej jest na pewno łatwiej w tych okolicznościach. No ale cóż osobowości sobie nikt nie wybiera. Nie dalej jak wczoraj napisała do mnie na fb koleżanka córki - oczywiście rozmawiałyśmy przy pomocy google tłumacza. Dziewczyna poinformowała mnie, że Moje Dziecię czasem jest bardzo smutne, a ona bardzo chce jej pomóc... I kazała przekazać moim dziewczynom, że do niej zawsze mogą przyjść, gdy mają jakieś problemy... No więc widzicie, po raz kolejny potwierdzają się moje wcześniejsze spostrzeżenia na temat dobrych serc ludzkich w tej miejscowości... Oczywiście po raz kolejny rozmawiałam z dziewczynami, tłumacząc im, że koleżanki je lubią mimo, że trudno się nimi dogadać i żeby były bardziej otwarte wobec tych, którzy chcą się z nimi zaprzyjaźnić i poznać bliżej. Przypominam też co jakiś czas, że łobuzy i upierdliwcy są wszędzie, nawet wśród najsympatyczniejszej społeczności i żeby się się przez takich skurczybyków nie zrażały do całego świata. Mam świadomość, że ciągle długa droga przed nimi do pełnej integracji z belgijskimi rówieśnikami... Wiem jednak, że są, że wszyscy jesteśmy na właściwej drodze i trzeba się jej trzymać mimo wszelakich przeciwności.

"Zna się tylko to, co się oswoi" jak pisał A. de Saint-Exupery, a na oswajanie jak powszechnie wiadomo potrzeba niekiedy sporo czasu...







7 lutego 2014

hm....a może o pogodzie?

Pogoda to ulubiony temat wszystkich... W autobusie, pociągu, sklepie.... co by się nie działo, skomentowanie aury to najlepszy wstęp do dalszej rozmowy... Dziennikarze - jak nie chce im się im niczego mądrego wymyślić - potrafią opowiadać o pogodzie nieziemskie historie, ze zwykłej mżawki zrobić ulewę stulecia... o temacie "Zima w Polsce" to już nawet nie wspominam - wiecznie zdziwieni i zaskoczeni opadami śniegu w zimie, jakby Polska leżała na równiku... Ale fakt faktem zima to skomplikowana sprawa... ja też z jednej strony cieszę się, że nie muszę przemieszczać się nigdzie tonąc w śniegu po zadek, tłuc sobie zadka na lodzie i marznąć, gdyż raczej ciepłolubna jestem... Jednak z drugiej strony brakuje mi lepienia gigantycznych bałwanów, szalonych kuligów i zjeżdżania na workach czy sankach z podkarpackich górek razem z dziećmi, bo mi nie przeszkadza, że mam prawie 40 lat - powygłupiać się w śniegu z dziećmi innymi starymi świrami zawsze można... :)
A tu ciągle pada i pada, i pada deszcz... Ogólnie pogoda jest bardzo zmienna. Bezchmurne o świcie niebo potrafi w ciągu pięciu minut zamienić się w nisko wiszące szarobure coś z czego leci wielkimi strugami woda, by po kolejnych 15 minutach znowu z czysto-niebieskiego nieba śmiało się pełną gębą słonko jak gdyby nigdy nic, a po chwili znowu leje jak z cebra.... Od wczoraj jednak leje prawie cały czas z drobnymi przerwami tylko... Drzwi i okna mamy nieszczelne, więc ciągle trzeba ścierać podłogę a i tak dywan pływa :) Ble.

A ja wyrodna matka wypędziłam dziś Młodą samą do szkoły i to bez parasola, bo trochę obawiałam się ciągnąć Młodego na wózku wte i nazad w taką ulewę. Jakby nie patrzeć pokonanie tej trasy zajmuje jakieś 30-40 minut... on niby odporny, ale nie ma co kusić losu, bo nie ma za bardzo kasy na leki. Mieliśmy folię przeciwdeszczową, ale to wynalazek dla małych niekumatych albo dużych, ale spokojnych dzieci... Niuniusiowi się w każdym bądź razie nie podobało siedzenie "w akwarium" i tłukł się dotąd na wózku, kopał i szarpał, aż strzępy zostały... Parasol odpada, bo za duży wiatr - dlatego Młoda poszła bez - z parasolem praktycznie nie dało się iść... piździ jak w kieleckim.... Smutno jej było trochę, bo nauczona z siostrą chodzić, ale może choć odebrać się ją uda, jak chwile się przejaśni....

Ja też już trochę odwykłam od jazdy rowerem w każdą pogodę i wczoraj nie bardzo mi się chciało wychodzić z domu. Mój M - sam wróciwszy z roboty przemoknięty do suchej nitki - nawet namawiał, bym sobie odpuściła jeden dzień...  Ale to zazwyczaj najgorzej jest wyjść w deszcz. Jak już się jedzie, czy idzie, to nie przeszkadza, a nawet całkiem fajnie jest, jak ktoś lubi czasem zmoknąć. Ja lubię. Z tym tylko zastrzeżeniem, że jak wracam do domu a nie wychodzę gdzieś... Pech chciał, że akurat w ulewę jechałam na kurs i musiałam potem w mokrych leginsach i przemoczonych butach siedzieć 3 godziny, a to już nie należy do najmilszych doświadczeń. Trochę zimno się robi... Oczywiście jak wracałam to ani kropli deszczu,  tylko lekki ciepły zefirek powiewał - jakże by inaczej...  :)

No, ten kurs zmienia znowu moje zasady jedzeniowe. Po takiej wieczornej przejażdżce i wykąpaniu się nie jestem w stanie oprzeć się gorącemu kakao i kanapkom z czymś słodkim, no więc o wpół do 11 wieczorem przygotowuję sobie słodką wyżerkę i właśnie wczoraj mnie oświeciło, dlaczego ten posiłek należy do najprzyjemniejszych? Bo mogę go zjeść bez towarzystwa! Mam tu głównie na myśli Kochanego Syneczka, bez którego nic w domu się dziać nie może... Nie można zjeść bez robienia sobie przerw na dolewanie Niuniowi picia, dokładania jedzonka, wysadzania na nocnik, mycia łapek, bo "bjunde się jobią" co chwila. Nie można obejrzeć filmu jednym ciągiem, bo to piłkę trzeba łapać, to siku, to kupcia, to lizaka, to autko się psiuło, to siku, to pan z taptolka zginał, to siku, to przytulić, to kaszę przynieść, to siku... i tak raz mama, raz tata musi lecieć :) Mama nie może się wykąpać, skorzystać z kibla, bo już Niuniuś woła Mamoooo i wali w drzwi....a w tym tygodniu co gorsza - odkrył, że jak stanie na paluszkach, to sięga już do niektórych klamek... Normalnie rewelacja... żadne drzwi nie mają klucza :) No i drugie odkrycie, to to że krzesła się przesuwają a na krzesła można wchodzić i wtedy się wyżej sięga... płyty, książki, piloty, długopisy, kubki, noże nagle pojawiły się w zasięgu ręki... Gdzie to teraz chować wszystko? Wszystko się "jeszcze wyżej" nie zmieści.... :-)

Nie ma większej radości i satysfakcji niż to, jaką daje obserwowanie i podziwianie, jak radzi sobie własne nasze dziecko, które jeszcze niedawno było małą wrzeszczącą kukiełeczką, która nawet z boku na bok nie potrafiła się przewrócić... Dzieci w każdym wieku są cudowne i kochane, ale chyba każdy się zgodzi, że 2-, 3-letni szkrab jest najfajniejszy, choć i też najbardziej absorbujący, i wymagający. Młody niedługo skończy 2lata. Od pół roku korzysta już z nocnika, próbuje już mówić całymi zdaniami, przeważnie z dobrym skutkiem, powtarza wszystko jak echo, posługuje się łyżką i widelcem. Jednak najczęściej wyjada kluski i marchewkę z zupy łapami, co niektóre kawałki wrzucając innym do miski :) Wszystko chce robić sam i do tego we wszystkim pomagać innym, dzięki czemu każda codzienna czynność zajmuje mamie i tatusiowi 5razy więcej czasu, ale dla Młodego jest przygodą. No i dlatego często trzeba sprzątać mąkę z pokoju, śrubki zbierać w pokojach u dziewczyn, niektóre ubrania prać i składać po dwa razy...

Dlatego, gdy dziecko zaśnie, robi się tak dziwnie cicho i spokojnie, że aż głupio... co wie na pewno każdy rodzic... i wtedy dopiero można, by robić wszystko co się chce... tyle tylko, że rzadko ma się siłę i chęć na cokolwiek poza spaniem :) Ale właśnie po parukilometrowej wieczornej wycieczce na kurs mam dość energii by coś wszamać dobrego i w spokoju.... W normalnych warunkach, nawet jak najbardziej głodna jestem, to nie chce mi się schodzić do kuchni, więc zasypiam głodna a rano mam chęć zjeść konia z kopytami :)

Dobra, dość tego pitolenia i chwalenia się dzieckiem.... Dziś Najstarsze Dziecię wraca z wycieczki, ciekawam jak nastroje powycieczkowe.... Ja ktoś równie zainteresowany, niech zajrzy za jakiś czas...

3 lutego 2014

o blogu... ?

Dodałam  na osobnej stronie (patrz w górę!) podstawowe informacje na temat mojego bloga, bo jak zauważyłam, niektórzy próbują doszukiwać się tu tego, czego za Chiny u mnie znaleźć nie mogą...

Zasadniczo do dowiadywania się czegoś nowego o świecie jest chociażby  wikipedia i inne strony informacyjne a nie osobiste blogi. No ale jak widać niektórym jest obce znaczenie wielu, także popularnych wyrazów, co nie przeszkadza im używać ich setki razy dziennie, częstokroć w niepoprawnym znaczeniu... i to już nie jest "żenada".

Ja swoim blogiem nie czuję się zażenowana bynajmniej - nie mam kompleksów na swoim punkcie...

Wnerwiają mnie jednak ludzie, którzy łażą po świecie, także tym wirtualnym, tylko po to by krytykować innych, wiecznie narzekać, opluwać, prowokować, wypominać, sami palcem nie kiwnąwszy nawet, by jakoś rozjaśnić ten świat, zrobić coś fajnego, dobrego dla innych....albo choć dla siebie... Wiecznie źle, wszystko jest głupie, durne, koszmarne, masakryczne, żenujące... i niech nikt nie próbuje twierdzić, że jest inaczej, niech nikt nie próbuje się cieszyć, bawić, być sobą....  bo się go zgnoi..

To tylko polska cecha, czy jeszcze jakieś inne narody też tak mają?

"Żenada"...

...drażni mnie ten wyraz tak samo jak "żal" - starzeję się chyba ;)