28 grudnia 2021

Świąteczne urodziny zaliczone. Czekam na skalpel.

 Dziś jest beznadziejny dzień. Ciemno, wietrznie i deszczownie. Obrzydliwość! Wczoraj  trochę z Małżonkiem porowerowaliśmy po okolicy, mimo że chmury już zaczęły przeciekać… Dziś miałam przedoperacyjny covidtest i też myślałam tam na rowerze pokręcić, ale jednak pojechaliśmy autem, bo aura beznadziejna. Nawet się przez okno nie chce patrzeć.

Wspomnijmy jednak minione dni.


Przed świętami miałam jeszcze jedną wizytę w klinice piersi. Tym razem spotkałam się z pielęgniarką, a potem z psychologiem. Pielęgniarka odpowiedziała na kilka moich pytań. Najważniejszym było, czy w węzłach chłonnych coś wykryli. No i dowiedziałam się, że węzeł strażnik, którego wycięli, był czysty. Uf. Czyli reszta zostaje, tam gdzie jest. 

Drugą rzeczą, która mnie interesowała, była trudność operacji, która mnie czeka pojutrze. No w sensie, czy mam się spodziewać czegoś gorszego niż przy pierwszej. Pielęgniarka powiedziała, że tym razem też tylko jeden raz spać i że na Sylwka będę w domu. Tyle że teraz po pierwsze założą mi dren i będę się przez parę dni lansować wszędzie z flaszką na rurce przyczepioną do miejsca po cycku. Po drugie wszczepią mi ten cholerny portal do piekła  port PAC (Port-A-Cath) do podawania chemii, pobierania krwi i co tylko tam komu do głowy wpadnie. Znaczy w zamian za mój piękny cycek dostanę różne nowe gadżety. Czy taka wymiana się opyla, dowiem się za jakiś czas. Jak przeżyję, to wam opowiem, a może nawet pokażę te zabawki… 

W końcu zapytałam też, jak to ta chemioterapia wygląda, bo zwyczajnie nigdy nie miałam, to nie wiem. Kobieta z grubsza mi objaśniła. Później też poczytałam w necie. Podstawowe info już mam i to mi wydoli. Resztę mi powiedzą po operacji, a szczegóły poznam w praktyce. Nie chcę znać żadnych prawdziwych historii, niczyich prywatnych wrażeń, bo życie mnie nauczyło, że moje prywatne doświadczenia często nie wiele wspólnego mają z doświadczeniami innych ludzi w podobnej sytuacji, bo ja nie jestem inni. Ja jestem jedyna i niepowtarzalna i takież są też moje odczucia, przeżycia i postrzeganie rzeczywistości. 

Spotkanie z psychologiem należy do standardów w klinice piersi. Istotna dla mnie informacja, że jest za friko. Baba najwyraźniej miała za zadanie wysondować moje samopoczucie, poziom strachu itd. Wątpię, czy jej się udało. Wiem, że nie jest w moim typie… Jako psycholog (no, jako dupa też, choć ładna). Aktualnie nie potrzebuję psychologa w kwestii onkologicznej, ale zdaję sobie sprawę, że z czasem może się to zmienić, więc dobrze wiedzieć, że usługi terapeuty są za friko.

Pielęgniarka poinformowała mnie też o istnieniu w klinice pracowników socjalnych i możliwościach skorzystania ze specjalnego funduszu w razie problemów finansowych, czym jestem bardzo zainteresowana, bo to nie są tanie rzeczy, a my nie mamy ani specjalnych medycznych ubezpieczeń ani centa oszczędności. Nie ukrywam, że boję się faktur ze szpitala o wiele bardziej niż operacji i badań.

Zostawmy jednak klinikę, bo przecież mieliśmy świąteczne urodziny.

Najstarsza po przeżyciu jednego roku jako osoba w pełni dorosła, postanowiła dokonać kilku zmian. Pierwszą z nich jest piercing. W planach ma kilka kolczyków, ale zaczęła od helixa, czyli przekłucia ucha u góry. To był jej pierwszy prezent urodzinowy ode mnie w tym roku. Cieszy się z tego. Drugą zmianą ma być nowa krótka fryzura. Małżonek umówił ją i siebie do fryzjera na czwartek, żeby im czas szybciej zleciał, jak będą czekać na wiadomość ode mnie, że jestem po.

Na urodziny zrobiłam tort śmietanowy z galaretkami, przełożyłam wafla i upiekłam 3 strucle makowe. Zrobiłam też sałatkę jarzynową. Na kolację ugotowaliśmy barszcz z uszkami pieczarkowymi i do tego jeszcze upiekłam paszteciki i paluszki. Na drugie były pierogi z szuszonymi śliwkami dla kobiet i ruskie dla mężczyzn oraz smażona ryba dla mnie i małżonka. Do tortu wypiliśmy szampan dla dzieci. Wszystko było pyszne i cieszę się, że mi się chciało to wszystko zrobić.

Uwielbiam robić torty dla Reszty z Piątki. Raz lepiej wychodzą, raz gorzej, ale to zawsze niezmierna radość samodzielnie je przygotować wedle własnego pomysłu, zgodnie z tym, co solenizant lubi i przede wszystkim wiedząc, co się w nich znajduje i że nie jest to żadne gówno. Lubię też robić dekoracje urodzinowe i przygotowywać jedzenie na specjalne okazje i nie ważne czy samemu czy w towarzystwie kogoś z Piątki. To zawsze jest przyjemność. Jednak wiecie co? Gdyby mi się nie chciało niczego przygotowywać to bym nie przygotowywała. Bo ja w przeciwieństwie do wielu kobiet (obserwuję świat to widzę) nie czuję żadnego musu. Ja robię to wszystko, bo chcę, bo dla mnie to czysta przyjemność i wielka radość. A co, spytacie, gdyby mi się nie chciało? A to zwyczajnie zwróciłabym się z prostym pytaniem do Reszty z Piątki, co z tym fantem robimy. Bo opcje są trzy. Nic. Sramy na to. Nie świętujemu. Nic nie robimy. Dzień jak co dzień. Opcja dwa. Reszta robi, ja się przyglądam. Opcja trzy. Takeaway. Tu wszystko można zamówić - tort, sushi, cały dwudaniowy obiad z deserem. Socjalizować się nie lubimy. Goście nie są u nas jakoś specjalnie mile widziani, a już na pewno nie na żaden obiad. My też się do nikogo nie pchamy bez powodu.




Prezenty pod choinką też były fajne. Ogólnie bardzo przyjemnie spędziliśmy ten wyjątkowy wieczór. W inne dni nie świętujemy, ale mamy ferie, czyli robimy tylko to co trzeba w domu robić, jak pranie, odkurzanie i gotowanie oraz sprzątanie i napełnianie misek u zwierząt. Na szczęście nie planowaliśmy żadnych wyjść, więc nawet najgłupsze zakazy rządu nam dziś koło dupy latają. 

Tylko własnym oczom i uszom nie mogę uwierzyć, że  ci wszyscy kowidowi panikarze, ci najbardziej zesrani z zesranych teraz masowo powyjeżdżali na wakacje i jeszcze bardziej masowo siedzą w knajpach. Ważne że kina, teatry i wszystkie atrakcje dla dzieci zamknięte. W dzieciach cała nadzieja na obronę świata przed strasznym Covidem. 

Gdyby głupota miała skrzydła, to ta planeta dziś była by wolna, bo tych wszystkich debili by w kosmos poniosła. 

Młody korzysta ze swojego prezentu każdego dnia kilka razy dziennie i coraz lepiej mu idzie. Marzył, by grać na pianinie. Dostał organki elektroniczne i jest ustatysfakcjonowany. Uczy się grać z aplikacją na iPada, która okazuje się być całkiem dobrym nauczycielem jak na początek. 


A teraz czekam na skalpel. Operacja pojutrze. 

Nie powiem, żebym jakoś intensywnie o tym myślała. Nie przejmuję się tym jakoś zbytnio, choć trochę bardziej mnie to niepokoi niż pierwszym razem, bo to tak jakby zaliczyć skuchę w grze komputerowej musieć drugi raz ten sam dosyć trudny level przechodzić, zamiast zaczynać następny i iść dalej w stronę niewiadomego i w stronę końca. To jest zawsze irytujące. Nie wiesz, co cię czeka w następnym poziomie, ale spodziewasz się wielu niemiłych niespodzianek, wielu trudności i nieoczekiwanych zwrotów akcji. Nie chcesz czekać do jutra, chcesz grać, by zobaczyć, jak będzie. Nie wiesz, czy tym razem sobie poradzisz, czy sprostasz zadaniu, czy pokonasz pułapki i potwory, ale masz taki zamiar. Grasz żeby wygrać. Zamierzasz pokonać każdy, nawet najtrudniejszy poziom i zobaczyć, jaki jest koniec gry. Nie chcesz powtarzać poziomów i marnować czasu, bo przed tobą jeszcze długa droga, a ty masz jeszcze inne gry na liście, w które chcesz potem pograć.

Życie jest zawsze jak gra komputerowa, tylko żyć nie ma w zapasie i to trochę komplikuje sprawę. Jednak ja lubię grać i gram, żeby wygrać. Trudne gry są ekscytujące choć czasem kosztują dużo nerwów i dużo czasu, by pokonać wszystkie poziomy i/lub wszystkich wrogów.

A wy w co teraz gracie w swoim życiu? 



17 grudnia 2021

Kolejna operacja?

 Z jakiegoś powodu oczekiwałam, że po operacji piersi nie będę mogła nic robić i że to musi boleć. Okazuje się, że się myliłam co do tego. Na szczęście. Jest tak, jak mówiła pielęgniarka przed operacją, że po operacji praktycznie wszystko można robić prawie normalnie i zwyczajnie funkcjonować. 

Dendermonde


W pierwsze dwa dni miałam trochę problemy z przyodzianiem bluzy czy koszulki, bo mnie pod pachą ciągnęło, gdy łapę próbowałam do góry podnieść, ale powoli dawało rady. Na szczęście noszę szerokie, numer za duże, miękkie ubrania, bo jakbym była fanką obcisłych i dopasowanych, to raczej musiałabym garderobianą zatrudnić. Jedynym problemem było pieruńskie zmęczenie i słabam była jak gówno. 

W środę jednak już odprowadziłam Młodego pod szkołę na rowerze i dało się jechać bez większych problemów. Tyle, że po przejechaniu tych dwóch kilometrów czułam się, jakbym co najmniej maraton przebiegła. W czwartek już było lepiej. Dziś już moja kondycja wróciła tak  π razy drzwi do normy. 

Podejrzewam, że fakt, iż wstaję codziennie o 5.30 nie pozostaje tu bez znaczenia, bowiem rano trzeba budzić Najstarszą. Tymczasem spanie z pociętym cyckiem i pachą jest mało komfortowe, do tego mój mózg ma bardzo głupi zwyczaj intensywnego myślenia w nocy. Niewykluczone, że to dlatego, iż w dzień zwykle nie daję sobie na to zbyt wiele czasu, bo przecież zawsze jest tysiąc rzeczy do zrobienia. Przeto zanim mózg przeanalizuje wszystkie informacje, to chwilę trwa, a wtedy spanie jest wyłączone. Co nie jest dobre dla zdrowia i wypoczynkowi zdecydowanie nie sprzyja. Jednak im szybciej wszystko przeanalizuje, tym większa szansa, że kolejne noce będzie spał. 

W tym tygodniu odwiedziło mnie kilku klientów z sąsiedztwa. Dostałam szampana, czekoladki z Leonidasa, bukiet pięknych kwiatów i kartki z życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia. Miło.



W środę robiliśmy z Młodym kartki świąteczne dla klasowych kolegów i sąsiadów. Grubo ponad 20 udało nam się namalować farbami akrylowymi. To świetny relaks i doskonały sposób, na spędzenie popołudnia z dziewięciolatkiem. Młoda była u ortodontki i stwierdziła, że woli jak ta ma zły humor, bo wtedy naburczy o byle co, ale pracuje w jej paszczy po cichu, bo jak ma dobry humor to gada i gada, i zadaje te wszystkie pytania, na które trudno się odpowiada, gdy ktoś ci w paszczy grzebie. 





Przyszedł też mejl z informacją o zbliżającej się kontroli nauki domowej, do której za cholerę nie jestem przygotowana. Nie mam żadnych planów ani krótko- , ani długoterminowych. Młoda uczy się całkowicie sama, według tematów z Komisji Egzaminacyjnej. Na szczęście robi notatki, które będzie można pokazać. Materiały kupuję gotowe online, które przygotowuje specjalnie pod Komisję jeden z belgijskich Uniwersytetów, ale to chyba też się liczy. Mam nadzieję, że nie będą się za bardzo czepiać. Wcześniej mamy jeszcze spotkanie z psychiatrą i liczę, że ta upisze dla Młodej jakieś stosowne zaświadczenia o zalecaniu nauki domowej, a i te wszystkie diagnozy o autyzmie, dyspraksji, depresji też weźmiemy. Powiem wam tylko, że o wiele bardziej mnie ta kontrola stresuje niż operacja piersi i cały ten rak, choć i ten mnie wkurza…

W czwartek pojechałam w towarzystwie Młodej na spotkanie z doktorem. Nie miał dla nas zbyt dobrych informacji. Okazuje się, że guz był groźniejszy, niż wynikało ze wstępnych badań przedoperacyjnych. Był przede wszystkim bardziej złośliwy (trzeci, najgorszy stopień a nie drugi, jak wyszło z punkcji) i bardzo nieregularny. Doktor mi narysował mojego raka jako koślawą patologiczną gwiazdę wieloramienną i powiedział, że rogi tej gwiazdy wystawały poza to, co oni wycięli, co oznacza, że trochę tego skurwysyństwa zostało w cycku, a to oznacza, że trza dokonać poprawki… Wstępnie umówiliśmy się na ponowną operację na 30 grudnia. Tym razem mają całkiem usunąć pierś. Szkoda, że od razu tego nie zrobili, no ale nie ma co płakać na rozlanym mlekiem, tylko zabrać się za ścieranie…

Potem poszłyśmy z Młodą na miasto i jak szłyśmy na przystanek, zobaczyłyśmy ogon naszego autobusu. Następny za godzinę. Przypomniało mi się, że przecież Małżonek ma kolejne MRI w tym samym szpitalu i poszłyśmy z powrotem pod szpital, by poszukać jego samochodu. Znalazłyśmy! Po czym usiadłyśmy zmęczone na krawężniku. Głupi pomysł. Co chwilę, ktoś się pytał, czy wszystko okej. Jezu! A mówią, że ludzie nie reagują, że przechodzą mimo, że nie pomogą człowiekowi w potrzebie… Nie prawda! Ludzie interesują się… nawet gdy ktoś nie potrzebuje pomocy. Zwłaszcza wtedy.

W ponownej drodze do szpitala zoczyłyśmy księżyc, a że droga wiedzie przez mokradła, to jednomyślnie zdecydowałyśmy sfotografować odbicie łysego w jakiejś wodzie. Młoda jojczała, że nie ma aparatu, ale telefonem też niezła zabawa. W ogóle była świetna pogoda na zdjęcia, nie tylko łysego.

Dendermonde






 Z badaniem małżonka była heca. Opowiada, że leżał w tym tunelu, badanie się zakończyło, maszyna przestała się tłuc, filmik przyrodniczy się skończył i nic. Szuflada się nie wysuwa. Nic się nie dzieje. Małżonek pomyślał, że technik przyciął komara albo poszedł gdzieś czy coś. Już zaczął nawet przypominać sobie tricki z filmów, jak to gangsterzy uciekali z takich maszyn i zastanawiać się nad możliwościami, ale w końcu poczuł, że coś drgnęło w tej sprawie i zaczął się zbliżać do światełka w tunelu. Uf. Przybiegł technik i pyta, czy Małżonek, ma w głowie jakieś implanty czy inne żelastwo i może zapomniał wspomnieć o tym w ankiecie… Nie, nie ma. No to coś jest nie tak, bo badanie jakieś cuda niewidy pokazało. Zadzwonił po lekarza. Chwilę czekali, ale w końcu się zjawił, by popatrzeć na badania. Stwierdził, że Małżonek ma jakiś metal w uchu! Cóż, nas już niewiele może zdziwić, a jednak! Hm, w pracy lakiernika opiłki metalu w uchu to nie jest zjawisko paranormalne, ale raczej nie spodziewasz się, że takie rzeczy skomplikują i wydłużą twoje badanie. 

Dziś dzwoniła lekarka z UZ z Brukseli, by omówić wyniki badań krwi Młodego odnośnie alergii. Już na dzień dobry mówi, że Młody ma dużo alergii. Najmocniej jednak pyłki traw i drzew, czyli wiosna, lato, tak jak zaobserwowaliśmy, ma przekichane i przesmarkane. 

Jednak uczulony jest też na kurz. Mniej, jak na pyłki, ale dosyć. Lekarka zaleciła wyrzucić dywany i maskotki z jego pokoju oraz często prać pościel. Gdy powiedziałam, że z maskotkami będzie problem, bo Młody ma ze 20 pluszaków na łóżku i trochę poza łóżkiem, bo uwielbia je, to orzekła, by wybrał sobie kilka, które pozostawi w łóżku i które trzeba często prać, a inne dalej posadził. No, ale jak się nam chce prać 20 maskotek co chwilę, to można, uśmiała się. Poza tym ma lekkie uczulenie na świnki i papugi, ale tym nie ma się co martwić. W sprawie alergii na pyłki mamy się zjawić u niej w lutym, by omówić terapię itd. Młody nie jest usatysfakcjonowany tą diagnozą, ale jutro na spokojnie pomyślimy nad przemeblowaniami w pokoju. 

Poza tym Młody już ma ferie, bo rząd przedłużył dla podstawówki o tydzień z powodu pandemii. Dla nas bomba. Gdy jednak pomyślę o przeciętnych czy słabych dzieciach czy tym bardziej o rodzicach nie mających z kim zostawić dziecka, to już gorzej to wygląda. Ale to nie mój problem. 

Jutro będę spać do południa… Żart, żart. Spróbuję choć do siódmej. Podejrzewam, że i tak pewnie o piątej się obudzę, ech. 



13 grudnia 2021

Wrażenia po usunięciu guza z cycka

Operacja się udała. Inaczej by ten tekst nie powstał pewnie... 




Powiem więcej, nie było źle. Całkiem spoko nawet. Zakładając, że ktoś jest tak jak ja zdrowo walnięty. Wszak normalsi - jak wynika z moich obserwacji - to w takich okolicznościach zwykle straszną panikę sieją, galotami trzęsą, srają miodem  i w ogóle. 

Dla mnie to kolejne interesujące doświadczenie do kolekcji, o którym mogę sobie teraz napisać.

W takich chwilach uświadamiam sobie, jak to wspaniale jest być normalnym inaczej, czyli żeby umieć do poważnych  rzeczy podchodzić z dystansem, opanowaniem, zimną krwią, nieziemską cierpliwością, dziecięcą ciekawością i popieprzonym czarnym poczuciem humoru. To jest dobre.

Niby tam gdzieś w tle, w głębokich otchłaniach mojego pokręconego mózgu świeci się blado jakaś ostrzegawcza lampeczka, pojawiają się jakieś znaki zapytania i znaczące wykrzykniki, ale moje główne myśli i odczucia skupiają się na tu i teraz oraz na czystych faktach. Dla mnie bowiem liczy się zwykle o wiele bardziej to co JEST, a nie co może być. Jak już coś jest, to trzeba się temu dokładnie przyjrzeć, zbadać i dowiedzieć się, co z tym zrobić. Jak można z tym coś zrobić, to trza się brać za robienie krok po kroku. Dopóki możliwości się nie wyczerpią i sił starczy.  Jak się nie da nic zrobić, to trza się z tym pogodzić i iść dalej omijając to lub ciągnąc ze sobą i robić wszystkie inne rzeczy dopóki możliwości się nie wyczerpią i sił starczy. 
Tak czy siak zaczynam podejrzewać, że zasadniczo w życiu dobrze jest mieć ciągle coś z czym można się użerać, bo jak nic na drodze nie stoi z czym można się zmierzyć, to życie zaczyna być chuja warte i nudne. 

No ale pozostawmy filozofię i zajmijmy się fizjologią.

 Opowiem o dniu operacji. Bo lubię opowiadać.

W piątek Małżonek podrzucił mnie na siódmą pod szpital i pomknął dalej do roboty, bo tak się składa, że szpital ma po drodze.

Zarejestrowałam się i poszłam na oddział babięcy, gdzie już na dzień dobry było trochę chichów śmichów, bo się okazało, że sala do której mnie pielęgniarka zaprowadziła, jest zajęta. Okazało się, że komuś się szóstka z dziewiątką pomerdała i że moja sala ma nr 226 a nie 229. W sali dwuosobowej była jedna pacjentka, jak przyszłam, ale już się zbierała do domu. Chwała jej za to. 

Popatrzyłam po tej sali i przypomniałam sobie moje pobyty w polskim szpitalu na babięcym oddziale kilkanaście lat temu. Te łóżka ze skrzypiącymi, rozciągniętymi sprężynami i wydupconymi materacami. 7-8 bab na jednej sali. Łóżko koło łóżka, zero intymności, komfortu. Zimno jak pierun. Jeden kibel i jeden prysznic na 20 bab… Ło matulu, to ci były czasy.

 A teraz tu na sali dwa wypasione elektrycznie regulowane wyrka, oddzielone zasłoną, przy każdym zmyślna szafeczka z rozkładanym stołem do żarcia, nad każdym łóżkiem na wysięgniku telewizor dotykowy z mnóstwem kanałów, skórzany fotel, stolik i krzesła, szafy na ubrania, lodówka, mikrofalówka, prysznic i wucet plus pokoik do przebierania i kąpania bobasów (oddział babięcy). No i mydło, papier toaletowy i ręczniki papierowe, a nie że człowiek własną srajtaśmę musiał przynosić. 
Na kablu dinks z przyciskiem do przywoływania pielęgniarek i  pstryczkami od różnych świateł. 
W nocy cichuteńko i ciemno. No, jak współlokator nie hałasuje i nie świeci ;-) Jak już być w szpitalu, to lepiej w takim przytulnym i komfortowym niźli w takim polskim sprzed kilkunastu lat (teraz to nie wiem).





Pielęgniarka zleciła przywdzianie szpitalnej koszuli. No, moda szpitalna się z czasem najwyraźniej nie zmienia za bardzo. Tyle, że tu można mieć majty pod koszulą a nawet skarpety i dresy, jak koło dupy ci nic nie robią akurat ;-) Zatem nie trza, jak drzewiej w Polszy, gołą dupą po korytarzach świecić. To nawet śmieszne nie było, szczególnie jak człowiek młody jeszcze był. 

Chwilę później, gdy już w tej seksownej kiecy byłam, przyszła przewoźniczka pacjentów i zawiozła mnie z łóżkiem na usg, gdzie mieli mi ten harpunik w cycka wetknąć, ale jakiś mały ulizany doktorek przyleciał, popatrzył na cycki (same zbereźniuchy), popatrzył na usg i stwierdził, że nie trzeba nic cudować, tylko nabazgrał mi coś mazakiem na cycku i poleciał. 

Znowu zjawiła się przewoźniczka i zawiozła mnie na dół do poczekalni przedoperacyjnej. Cicho tam było i pusto. Żywej duszy. Jakiś gość nagle skądś się zjawił i zdziwiony moją obecnością tak samo jak ja jego nagłym zjawieniem podśmiał się, że co tak mnie tu ktoś po cichu porzucił w kącie, po czym zniknął. 

W końcu zaczęła się i moja ekipa schodzić. Każdy się witał i przedstawiał. Człowiek czuje się niczym jakiś celebryta na tym szpitalnym łóżku. Wszyscy cię znają i witają, jak króla. 

Jak się już poprzywitywał każdy z każdym i wenflon mi przyczepili, to zaciągnęli mój łóżkowóz na salę operacyjną i zaraz zaczęli się krzątać wokół sprawiając wrażenie, że wiedzą, co kto ma robić, a nawet jak i po co. Budujące. 5 minut później odpłynęłam do krainy nieistnienia. 

Obudziłam się będąc znowu w poczekalni. Znów, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zjawiła się przewoźniczka i zaciągnęła mój  łóżkowóz na moją salę, gdzie mogłam próbować sprawiać wrażenie, że już jestem całkiem przytomna. Nawet zdążyłam sobie przypomnieć, że Młoda kazała update’ować do niej mój operacyjny status, a zaraz potem, że mój telefon jest w plecaku, a to jest taaaak daaleekooooo…. i że mam cholernie ciężkie powieki i jeszcze cięższe kończyny, po czym poszłam znowu w kimę. Obudził mnie ten mój porąbany ginekolog wpadając jak dziki do sali z pielęgniarkami i z tym swoim „Hej hej, Magdalena!”. 

Za każdym razem do każdego drze się z uśmiechem „hej-hej” na powitanie, jakbyśmy w wesołym miasteczku byli, a nie w szpitalu. Przefajny superpozytywny gość, a do tego - jak wieść niesie - dobry specjalista od spraw rakowych. Tym razem już serio się obudziłam. Doktor powiedział, że wycięli 3,5cm guza z zapasem zdrowej tkanki i jeden gruczoł pod pachą i wysłali próbki do laboratorium. Operacja przebiegła bez komplikacji i że nazajutrz, czyli w sobotę będę mogła iść do domu, ale że przed południem do mnie jeszcze wpadnie. 

Oddzwoniłam i odpisałam wszystkim, którzy do mnie zadzwonili i napisali, jak spałam. 

I nagle znowu okazało się, że niektórzy ludzie to są nieobliczalni i nieprzewidywalni, żeby nie powiedzieć rąbnięci. Jeden z moich klientów zapytywał smsem jak się czuję i prosił o oddzwonienie, co też z automatu uczyniłam, bo co też miałam lepszego do robienia… i zostałam zszokowana. 

Okazało się, że ci - skądinąd mili i sympatyczni - ludzie musieli pilnie natychmiast tu i teraz w tym momencie w PIĄTEK KURWA WIECZOREM GDY WŁAŚNIE TYLE CO ZE STOŁU OPERACYJNEGO ZESZŁAM I JESZCZE NIE ZUPEŁNIE PRZYTOMNA BYŁAM (na ich kurwa szczęście!) wiedzieć, czy oni dostaną kogoś na moje zastępstwo, bo dla nich to ważne. Nie muszą mieć tego zastępstwa, mogą nie mieć, ale muszą wiedzieć, czy ktoś będzie przychodził sprzątać, czy nie, bo dla nich to ważne, bo oni muszą sobie to jakoś wszystko zaplanować. No więc, żebym koniecznie się szybko zorientowała i jak najszybciej ich o tym poinformowała, bo to ważne, chyba rozumiem. Powiedziałam oke i że rozumiem, bo w sumie rozumiem, że to dla nich ważne. Potem się rozłączyłam. A potem, jak mi się mózg już odlagował trochę, dotarł do mnie sens tej rozmowy. 

NO CHYBA WAS POPIEŚCIŁO! 

Po pierwsze takie pytania to nie do mnie, tylko do biura. Po drugie nawet jeśli już do mnie, bo mnie dobrze znasz, to chyba do chuja są bardziej adekwatne momenty niźli piątek wieczorem, gdy właśnie jestem na stole operacyjnym z powodu potencjalnie dosyć śmiertelnej choroby. 

Te ludzie to so! 

Czasem nie wiadomo śmiać się czy płakać. Wkurzyłam się, ale w sumie dziś to mnie wali. Wnet mnie raczej nie zobaczą, a ja ich, bo na dzień dzisiejszy mam chorobowe do końca roku, a to raczej nie koniec, bo potem jeszcze terapia i w ogóle kij wie, co. 

Wreszcie doczekałam na jakieś jedzenie. No ludzie, baba jeszcze się pyta, czy będę jeść kolację?  Co to w ogóle za pytanie?! Przecież ja nie jadłam nic od czwartku wieczór, a ta się pyta, czy będę jeść!!! I jeszcze mówi, że NIE MUSZĘ ZJEŚĆ WSZYSTKIEGO, po czym zostawia mi trzy kromeczki chleba, łezkę margaryny i zdziebko jajecznej pasty. Serio? Ja się mam tym najeść? JA?! Wiem, że ja nie wyglądam jakbym cokolwiek jadła, ale trzy kromki dla mnie po całym dniu nie jedzenia to jakieś nieporozumienie. I jeszcze filiżanka herbaty, jak ja normalnie pół litry na raz wypijam. Dobrze, że woda jest bez ograniczeń. Jedzenie ogólnie dobre, ale porcje jak dla chorych niestety. Dobre jest to, że tu w szpitalu serwują kawę. Rano to jednak nieoceniony napój. No ale dobrze, że przed południem już wesoły doktorek kazał mi spadać do domu.

Małżonek miał w sobotę badanie MRI szyi w tym samym szpitalu więc nie musiał nawet specjalnie po mnie jechać. Za parę dni tym samym urządzeniem zbadają mu głowę i mamy nadzieję, że znajdą przyczynę niekończących się bólów głowy, na które nic nie pomaga… Spodziewamy się oczywiście wszystkiego, bo zawsze się trzeba wszystkiego spodziewać, ale czekamy spokojnie na rezultaty i/lub kolejne badania. 

Dziś byłam w biurze. Zaniosłam wszystkie zwolnienia. Babka ma podzwonić po klientach, by zapytać, czy chcą zastępstwo, choć i tak nie wiadomo, czy dostaną, nawet jak by chcieli, bo sprzątaczek brakuje. Niektórzy nie chcą, „bo nie bedzie im kto obcy się po domu się plątał”, że zacytuję ulubioną klientkę. No ale to w tym momencie nie moje zmartwienie. Jak będę zdrowa to i nowych klientów mogę sobie poszukać, ale najpierw trza się wyleczyć do końca, a to potrwa jeszcze. 

Dziś byłam na kontrolę rany i już mi opatrunki pozdejmowali, bo ładnie się zagoiło. Narzekałam ze śmiechem, że wkurza mnie ten specjalistyczny biustonosz, bom nieprzyzwyczajona do żadnego chomonta, czym rozbawiłam pielęgniarkę, bo ona - mówi - nie znała dotąd ani jednej baby, która nie nosiłaby biustonosza (biedaczki) i aż taki miała by z tym problem. Dla mnie to jak dotąd najgorsza rzecz z tego wszystkiego. Powiedziała, że niestety muszę się przyzwyczaić, bo z miesiąc będę to musieć nosić co najmniej. Najgorzej! Jeżu! 

W czwartek mam kolejną wizytę u szalonego doktorka i wtedy mają już mieć ponoć moje wyniki, czyli że pewnie dowiem się, jakie atrakcje czekają mnie w dalszej kolejności. Trochę jestem ciekawa a trochę nie.












9 grudnia 2021

Dzień przed operacją piersi

Właśnie dostałam cztery radioaktywne zastrzyki w sutek. 

Spokojnie! 

Uwierzcie, że to gorzej brzmi niż wygląda. Robią to cieniutkimi igiełkami jak u dentysty. Mały Pikuś. 

Gorzej, że teraz muszę czekać aż ta substancja pójdzie do gruczołów pod pachą, a to chwilę potrwa. Skan mam za 2 i pół godziny, co zamierzam wykorzystać na wklepywanie tutaj tych wszystkich słów z iPada, który przezornie dziś ze sobą zabrałam. W szpitalu jest darmowe wifi. Gdyby było ciepło, podjechałabym do miasta i poszła do sklepu, ale chromolę wychodzenie z ciepła w taki ziąb. Przyjechałam do szpitala skuterem ubrana jak na Grenlandię, bo wczoraj byłam tu robić covid test i mi dupencja lekko zmarzła. Było nie było w tę i nazad to razem ponad 20km a zima to słaba pora na motórzenie, ale lepsze motórzenie niż pedałowanie w taką gównianą pogodę… 

…No proszę, Polactwo właśnie przeszło przede mną z wielkim hukiem… 

- Nie pyskuj! - krzyczy mamusia -  Weź go! Ja pierdzielę! WEŹ GO!!, - mamusia woła takim tonem, jakby „on” był czymś okropnym czy brudnym. ( może to nie jej dziecko? tylko jakiś podrzutek czy coś…?)

- Zamknij się! - dokłada tatuś - Czy Ty nie możesz zachowywać się normalnie?! - krzyczy po cichu (Uważasz, że nie da się krzyczeć po cichu? To chyba jeszcze mało w życiu słyszałeś. Da się.)

Jakie to kurwa polskie i jakie „normalne”, by drzeć mordę  i szarpać ze złością zdenerwowanego i przestraszonego kilkulatka. To był mały pierdzioszek w wieku przedszkolnym :-( 

Kochający rodzice powinni raczej dziecko uspokoić, pocieszyć po badaniu czy co mu tam kto złego robił (wcześniej słyszałam płacz a nie widziałam innych dzieci) a nie z ryjem do dziecka, z pretensjami, że dziecko ośmieliło się bać, że okazało ludzkie uczucia, że wierzyło, iż u rodziców znajdzie pocieszenie, zrozumienie, wsparcie… Ech.

Ale niewykluczone, że ja też byłam taką zimną suką jako młoda matka, bo nienawiść, pogarda czy bezlitosny chłód wobec własnych dzieci jest wpisana chyba w polską tradycję i kulturę. Nasi rodzice uczyli nas, by dzieciom nie okazywać ciepłych uczuć, by systematycznie na nie ryczeć, wyzywać i spuszczać wpierdol, bo duża szansa że wtedy wyrosną na prawdziwych skurwysynów twardzieli.

Trzeba wielu  lat i dużo zdrowego pomyślunku, dystansu i samozaparcia, by się od tej polskości uwolnić i zacząć być człowiekiem. Jednym się uda, innym nie. Mnie się udało i dlatego mnie teraz bardzo wkurza takie polskie zachowanie. 

Nie! Flamandowie nie krzyczą na swoje dzieci; rzadko w każdym razie. We wszystkich innych razach  dosyć cierpliwie, wyrozumiale i czule podchodzą do swoich dzieci. Moja subiektywna opinia po ośmiu latach obserwacji relacji rodziców i  rówieśników Naszej Trójcy, którzy bywali u nas w domu systematycznie. 

Póki co mam jednak ciekawsze rzeczy do roboty jak rozkminianie aspektów polskiego macierzyństwa.

Siedzę tu już godzinę, co zauważył facet przewożący na wózkach chirych i się śmiał, że on chodzi wtei we wte, a ja ciągle tu jestem, ale mu odrzekłam, że jeszcze drugie tyle przede mną, na co przekazał mi ze śmiechem wyrazy współczucia. 

Pora jednak, by tradycji stało się zadość i bym spisała podsumowanie tygodnia.

A w tym tygodniu sporo się działo. No… w sumie u nas zawsze dużo się dzieje, więc nie jest to jakaś nowość. Tylko okazja jest nowa, bo raka jeszcze  nie mieliśmy.

W poniedziałek i wtorek było w miarę normalnie. Po prostu byłam w pracy.  Zaliczyłam też przedoperacyjną wizytę u rodzinnego, który zrobił mi EKG, pobrał krew do badania, zapytał o różne rzeczy i wypełnił dokumenty do operacji. Na koniec powiedział, że wyniki krwi sama sobie wydrukuję, bo jak będą gotowe, to laboratorium wyśle mi link na e-email a wtedy wystarczy wklepać tam mój numer (tutejszy PESEL) by sobie wyniki pobrać i druknąć. Tak też się stało. Coraz więcej rzeczy robimy online, odkąd ta pandemia się zaczęła… Co daje też trochę do myślenia, bo i w tej kwestii na dwoje babka wróżyła… Są dobre strony, ale trochę to niepokoi mimo wszystko…

Młody został w tym tygodniu w domu, co spotkało się z wielkim zrozumieniem zarówno dyrektorki szkoły jak i lekarza rodzinnego. Doktor wypisał wolne Młodemu na cały tydzień (po prostu kwarantanna) Dyrka zatroszczyła się o to, by Młody mógł uczestniczyć w lekcjach a nawet pisać wszystkie sprawdziany przez internet. Pani wysyła mu sprawdziany mejlem, on sobie je drukuje i wypełnia, po czym fotografuje telefonem i odsyła. Dyrektorka od razu zapytała do jakiego doktora chodzę, po czym oświadczyła, że jestem w dobrych rękach, gdyż to dobry specjalista. Inni znajomi, to potwierdzili. Doktor i reszta personelu z kliniki piersi ma świetną opinię. 

W środę też byłam w robocie, ale to był specjalny dzień, bo Młoda miała urodziny. Wstałam zatem o piątej, by rozwiesić z pomocą małżonka specjalne słodkie dekoracje, które przygotowałam na te ostatnie dziecinne urodziny. Za rok bowiem już będzie dorosła. Rano zrobiłam też tort z koparą. Po robocie byłam zrobić test na covid, co - jak wiadomo - w dzisiejszych czasach jest obowiązkowe przed każdym zabiegiem. Wieczorem przyszła sąsiadka i zamówiliśmy sushi, które małżonek odebrał wracając z pracy. Jeśli idzie o planowanie wszystkiego w czasie i przestrzeni to nie długo osiągnę mistrzostwo, bo z każdym rokiem lepiej mi idzie. Wieczór był fajny! Pośmialiśmy się, najedliśmy się. Młoda zdmuchnęła świeczki, rozwaliła pinatę i odpakowała wszystkie prezenty, a było ich dużo, bo wredna matka nakupiła sporo rupieci w sklepie z rzeczami z drugiej ręki i każdą osobno zapakowała. Coś nowego też się znalazło.


Dziś siedzę sobie w szpitalu i czekając klikam te wszystkie bzdury. Przeniosłam się do poczekalni radiologicznej, bo znowu szedł ten wesoły facet z kolejnym pacjentem i znowu se heheszki robił pokazując na zegarek. Jeszcze pacjentowi powiedział, że półtorej godziny tam siedzę. Świat jest pełen wariatów haha. Tu jedna babcia siedzi i robi na drutach ;-) 

Jutro o siódmej mam się zameldować w szpitalu na jeden nocleg z poprzedzającymi go atrakcjami z użyciem skalpela. W sobotę wracam do domu, a w poniedziałek mam przyjść na kontrolę rany pooperacyjnej. A póżniej za parę dni na pogaduszki o tym wszystkim z doktorem i pielęgniarkami prowadzącymi.

Brzmi dobrze. Miejmy nadzieję, że w rzeczywistości podobnie prosto i dobrze będzie wyglądało. Wszyscy ludzie, których znam i których nie znam, wysyłają mi mnóstwo pozytywnej energii. Sąsiedzi bliżsi, dalsi a nawet całkiem dalecy oferują na moje usługi swój czas, samochód i wszystko, czego bym ewentualnie mogła potrzebować. Kilka babek chce podzielić się ze mną swoimi doświadczeniami w związku z tą chorobą i na pewno z tego skorzystam po operacji, bo teraz wolę niczego nie rozkmniniać zanadto. Wolę się porelaksować w spokoju. Kilku Polaków zaoferowało modlitwę, a kilku Belgów zapalenie świeczki w mojej intencji. Nie jestem wierząca, zatem nie wierzę w sprawczą moc tego typu czynów, co nie zmienia faktu, że tego typu gesty są bardzo miłe, bo to oznacza, że ktoś o mnie myśli, coś dla kogoś znaczę, że ludzie mnie zwyczajnie lubią itd. Tylko tyle i aż tyle.

Nie długo moja kolej, kończę zatem klikanie. 









3 grudnia 2021

Rak piersi… nowa przygoda rozpoczęta

 Spora część minionego tygodnia kręciła się wokół zdrowia. 


W poniedziałek poszłam do lekarza rodzinnego w sprawie wspomnianych w poprzednich 2 wpisach wyników badań cycków, które stwierdziły u mnie raka piersi…

Jak wielokrotnie już na tym blogu wspominałam, mnie już raczej nie wiele rzeczy jest w stanie zszokować, czy choćby zdziwić. Zatem i ta diagnoza jakoś specjalnie wielkich emocji we mnie nie wywołuje. A z reakcji niektórych znajomych domyślam się, że powinno to na mnie zrobić piorunujące wrażenie, przerazić, zmartwić i w ogóle powinnam leżeć i kwiczeć czekając na koniec świata. Tyle tylko, że ja nie jestem normalna i u mnie nic prawie nie działa, jak u normalsów. Toteż póki co nie sram żarem, nie wpadam panikę ani się niczym nie martwię. Poczekam, popatrzę, zrozumiem więcej… Co ma być, to i tak będzie, a wyżej dupy nie podskoczę. 

Cieszę się tylko, że skoro już mam tego raka, to dobrze że w Belgii a nie w takiej np Polsce.

Rodzinny powiedział, że po otrzymaniu wyników od razu skontaktował się ze specjalistą i omówił z grubsza mój przypadek. Po czym orzekł, że rak piersi tak wcześnie wykryty zwykle daje duże szanse na wyleczenie. Powiedział, że zadzwoni do szpitala i umówi mnie na badania, bo jak on zadzwoni to będzie szybko. Choć, jak chcę, to mogę sobie sama dzwonić, ale wówczas czas oczekiwania będzie o wiele dłuższy. 

We wtorek rano, gdy akurat byłam w drodze do pracy, zadzwonił doktor, by poinformować mnie, iż pierwszą wizytę w szpitalu mam w środę rano i że mam sobie wziąć książkę, bo pewnie spędzę tam kilka godzin.

We wtorek po południu pojechałam z kolei do UZ Brussel (Szpital Uniwersytecki w Brukseli) z Młodym na wizytę u pulmonologa w sprawie jego alergii. Młody jak to Młody jak zwykle wykazał się swoją epickością i rozbawił zarówno mnie jak i personel szpitalny. Pani doktor dała mu bowiem skierowanie na badania krwi i poszliśmy. Młody nigdy nie miał badań krwi i był trochę zestresowany. Nie panikował jednak. Pielęgniarki nas zawołały i kazały Młodemu położyć się na łóżku. Po czym wyjaśniły mu, co będą robić i zaczęły go zagadywać. Zobaczywszy, że ma koszulkę i maskę z Minecrafta, poszły w temat gier. Młody leży, odpowiada, aż w końcu przerywając zdecydowanie wypowiedź pielęgniarki pyta z wyraźną niecierpliwością „Długo to jeszcze będzie trwało?! Bo mnie to boli!”. Pielęgniarka mówi, że już prawie, po czym poluzowawszy mu ucisk na ramieniu pyta, czy teraz lepiej. - No! - wykrzykuje Młody - Dużo lepiej! Uf! 

W tym momencie już nie dały rady powstrzymać uśmiechu, bo to zabrzmiało jakby jakiś celebryta zwracał się do jakiejś tam sekretarki. Nie było to jednak bezczelne czy chamskie, ale bardzo stanowcze. Uwielbiam go, tego mojego Legendarnego Dziewięciolatka. Stwierdził, że badanie krwi nie jest zbyt fajne, ale też nie jakieś straszne. Do domu wracaliśmy autobusem w godzinach szczytu. Tłum nastolatków wracających ze szkół mało Młodego nie spłaszczył. Na szczęście po kilku przystankach trochę się poluźniło i udało nam się usiąść. Czekając na autobus nauczyłam Młodego nowej zabawy. Czytanie rejestracji przejeżdżających samochodów i szybkie układanie zdań ze słowami zaczynającymi się na litery znajdujące się na tablicach rejestracyjnych. Młody uznał to za najlepszą zabawę słowną, o jakiej dotąd słyszał. Śmialiśmy się przy tym jak wariaci, bo przecież było mnóstwo „pierdzenia” „smarków” a i „dupa” się czasem trafiała w naszych bezsensownych zdaniach. 

W środę rano najpierw spotkałam się z pielęgniarką, która opowiadała mi szczegółowo cały proces od wykrycia raka, poprzez kolejne badania, aż po operację i dalszą terapię ilustrując swoją wypowiedź schematami i rysunkami na papierze. Słowem, tłumaczyła jak dziecku, co bardzo mi się podobało, bo łatwiej sobie te wszystkie jakże istotne informacje we łbie uporządkować i zapamiętać. Poinformowała mnie, że tego dnia sprawdzą, czy nie ma przerzutów w inne miejsca, do czego potrzeba kilku badań: rentgen płuc, USG wątroby, skan kości po podaniu radioaktywnej substancji i MRI cycków.

 Potem powiedziała, że idziemy poznać doktora, który będzie się mną zajmował. I poszliśmy gabinet dalej. Doktorem jest bardzo sympatyczny gość. Zadał kilka pytań, powiedział parę słów, po czym otrzymałam rozpiskę badań na ten dzień i wyruszyłam na wycieczkę po szpitalu. Na kartce miałam napisane godziny badań i numer działu. Trochę łażenia było.

Dobrze, że już mam nieźle obcykane, jak się szuka poszczególnych tras po niekończących się labiryntach belgijskich szpitali. Nawet udało mi się trochę pozmieniać harmonogram, bo okazało się, że czasem wystarczy pójść do okienka i spytać, by załatwić dane badanie godzinę wcześniej.  Z innym sami zaproponowali godzinę wcześniej, bo lekarz później nie mógł, a jakiś pacjent może być o innym czasie zbadany. Pielęgniarkę zdziwko szarpnęło, że tak szybko wróciłam do „kliniki piersi”. Uśmiała się, że szybka jestem i zabrała się za sprawdzanie wyników badań. 

Badania nic podejrzanego nie wykazały.  Na dzień dzisiejszy nie widać żadnych przerzutów, co jest świetną informacją. Po czym poinformowała mnie, że w piątek, czyli dziś mam się tam stawić na rozmowę, w celu omówienia szczegółów operacji, która odbędzie się za tydzień. Wyniki badań z laboratorium stwierdzają, że mój guz jest wrażliwy na hormony, co jest kolejną świetną informacją, bo oznacza że będzie możliwa terapia hormonalna, co z kolei oznacza, że być może chemioterapia nie będzie potrzebna. Jednak to czas pokaże. Póki co czekam na operację.

W poniedziałek polecę do rodzinnego, żeby wypełnił mi szpitalne ankiety, w środę mam pojechać zrobić test na covid, w czwartek mam jeszcze jakieś jedne badania i w końcu w piątek z rańca mam się zameldować w szpitalu na operację. Powiedzieli „jeden raz spać”, czyli w sobotę koło południa powinnam już być w drodze do domu po operacji.

Teraz tylko jeden stresujący element. W klasie Młodego dwóch delikwentów ma koronę. Jak Młody przyniósł tego wirusa do domu, to może to skomplikować całą sytuację… Mówię mu jednak, by nie brał niczego ze szkoły, a jak wziął, to niech im odniesie z powrotem, bo ja nie mam teraz czasu na jakiś kurwa głupi covid.

W poniedziałek się zapytam jeszcze rodzinnego, co myśli na ten temat.

A jeszcze ten cały popierdolony paszport covidowy podniósł mi tak ciśnienie, że jakbym spotkała tego pojebańca, który to wymyślił, to ręka noga mózg na ścianie. KURWA!

Jak już to pierdolce wymyślili, to czemu do chuja jebanego normalnie tego każdemu nie wysłali po tym pierdolonym szczepieniu?! 

Mnie chyba zwyczajnie jakimś cudownym fartem udało się zainstalować itsme i pobrać certyfikat na telefon. 

Jakiś czas temu chciałam to samo zrobić dla Najstarszej, ale chuja z tego wyszło. 

Wczoraj Młoda stwierdziła, że chce dziś ze mną pojechać do szpitala. Spoko. Tylko ten covidsafe pobierzemy i już. Pyk. Otwieram stronę rządową od zdrowia. Pyk. Loguję się przez moje itsme. I zonk. Okazuje się, że w systemie widnieje tylko i wyłącznie Młody jako moje dziecko. No Najstarsza okej, jest pełnoletnia, to wiadomo, może już nie być jako dziecko. Ale Młoda? W systemie rządowym w profilu naszej rodziny Młody jest moim synem i synem Małżonka, a Dziewczyny widnieją jako pasierbice Małżonka, ale nie jako moje dzieci. Jaja jak berety! Młode rżą, że okazuje się, że żyły w błędzie, bo wychodzi na to, że tak na prawdę nie mają rodziców. Pójdę do gminy to wyjaśnić, bo niby Duże są stare, ale nie wiadomo jakie mogą być konsekwencje tego błędu. Co za burdel! 

No ale dobra. Ja nie mogę pobrać certyfikatu Młodej, bo w systemie nie jest moją córką. Mąż nie może pobrać, bo faktycznie nie jest jego córką. Młoda nie jest pełnoketnia więc nie może mieć itsme a do apki covidsafe potrzebuje się zalogować przez itsme rodzica, którego nie ma, bo wg systemu jest sierotą haha. Bądź tu mądry. W końcu wyczytałam, że niepełnoletni może pobrać sobie certyfikat w pdf logując się ze swojego dowodu za pomocą czytnika. Panie, udało się! Od razu dla Najstarszej żeśmy pyknęli i obydwa popieprzone certyfikaty wydrukowali.

Tja. A w szpitalu się okazało, że te papierowe są praktycznie niezczytywalne przez apkę do sprawdzania covidsafe. Na litość grzyba! 

Na szczęście w recepcji był jeden młody szkut, który odkrył, że jak pod samą żarówkę się wsadzi ten kod to wtedy tablet czy telefon go widzi. I tym oto sposobnym chytrem udało się Młodej wbić ze mną do szpitala dziś. Uwierzcie mi jednak, że ten rak mnie o wiele mniej nerwów kosztuje niż tego typu pierdolenie. 

Młoda ma w przyszłym tygodniu urodziny. Mam zamiar zdążyć zrobić na ten dzień sałatkę jarzynową (choć rozważam też zamówienie sushi a sałatkę jutro, bo mam smaka po prostu), czaderski tort i wyjebaną w kosmos dekorację domu. Prawie wszystko mam gotowe w głowie. Wystarczy to sprytnie wepchnąć pomiędzy pracę i latanie po doktorach i powinno się udać. 

Jutro jeszcze mam jechać kupić specjalny biustonosz pooperacyjny, bo pielęgniarka dała mi namiary na sklep i już się umówiłam. No i jeszcze z Najstarszą do dietetyka muszę skoczyć na pierwszą wizytę i przy okazji odwołać wizytę Młodego, bo za tydzień raczej nie dam rady być w dwóch miejscach jednocześnie. 






 








27 listopada 2021

Jak się zostaje Legendą i reszta naszej szarej codzienności

 Chłopiec Legenda

Młody ma nową ksywę w szkole. Mówią na niego Legenda, czyli ten mały spokojny chłopiec, wyglądający jak dziewczyna, który przeskoczył klasę. Młodemu bardzo odpowiada to określenie, bo tylko podkreśla jego oczywistą epickość. Ciągle o sobie mówi „epicki Izydor” i że dla epickiego Izydora to czy tamto wyzwanie tudzież zadanie to pestka. Przyjęła się ta epickość jak nic i dodaje mu pewności siebie i motywacji. Cały świat Izydora jest epicki, bo Izydor potrafi zobaczyć wszędzie epickość świata. Ma ponadto olbrzymie poczucie humoru i jeszcze większą wrażliwość oraz nieziemską empatię.

 Epicki Izydor jest bardzo inteligenty, a jego samoświadomość jest jak na 9-latka po prostu niesamowita. Młody jest w pełni świadomy swoich zalet i swoich wad. Zna swoje mocne strony i swoje słabości. Mocne strony ciągle doskonali a ze słabościami walczy. Przy tym podobnie jak starsza siostra i reszta rodzinki musi wszystko wiedzieć na swój temat dokładnie. Ciągle nad sobą pracuje. Ciągle siebie odkrywa. Nie ustaje też w odkrywaniu tajemnic świata. Każdego dnia o coś pyta i nad czymś rozważa. Jest inny, niż większość dzieci w tym wieku. Jest inteligentniejszy o wielu rówieśników. Więcej myśli i więcej wie, niż przeciętny dziewięciolatek. Przeskoczył z trzeciej klasy do piątej, gdzie ma ciągle świetne wyniki. Jest lubiany przez wszystkich. Zawsze broni słabszych i kocha zwierzęta. Nosi epickie, niepowtarzalne imię Izydor (które po angielsku można zapisać: Easy Door), ale możecie go nazywać Legendą. Nie obrazi się. 

Młody miał mieć jutro występ chóru na wsi pod kościołem, ale rząd ogłosił wstęp do kolejnego lockdownu i znowu niczego nikomu nigdzie nie wolno. Występy grudniowe też wielce prawdopodobnie będą anulowane. Spotkania chóru BYĆ MOŻE  nadal będą możliwe, tylko naryjce dla wszystkich dzieci obowiązkowe. Zastanawiamy się, czy będą też w maskach śpiewać, bo to mogło by być dosyć nowatorskie podejście do śpiewu… Człowiek już nie wie, czy się śmiać, czy pukać w głowę.

Młody nakręcił się na zimową wycieczkę zoo, bo od początku pandemii żeśmy nie byli w zoo, a teraz w grudniu znowu będzie świetlne show i już się trochę napaliliśmy, żeby kupić bilety łączone - zwierzęta i światła. W Mechelen mają być dinozaury, w Antwerpii Alicja w Krainie Czarów. No poszedł by, zdjęć porobił na stworzenia popatrzył. Ale jak zapodadzą lockdown to guzik z tego będzie. Chuj im wszystkim na grób. I chuj z tą pieprzoną pandemią.

Niekontrolowany bałagan w szkole średniej.

Tymczasem w szkole Najstarszej jest nadal galimatias. Nie wiem, czy to bardziej z powodu koronnych komplikacji, połączenia się szkół, czy braków kadrowych. Najpewniej wszystko po trochu składa się na cały ten cyrk. Kto mieszka w Belgii, zapewne doskonale wie, że w szkołach brakuje nauczycieli do różnych przedmiotów i chętnych do pracy nie ma, zaś dzieci przybywa, bo z całego świata tu przecież ciągną nie wiadomo po jaką cholerę. Zatem szkoły najdziwniejsze rozwiązania wymyślają, by jakoś temu zaradzić, a kombinowanie zajmuje im dużo czasu. 

Praca w takich warunkach, nadmiar zajęć, stres to prosta droga do popełniania błędów na każdym kroku. Nie mam ostatnimi czasy zbyt wielu kontaktów ze szkołą średnią, bo sytuacja Najstarszej się ustabilizowała, przeto zbyt często nie zwracam uwagi na to, jak to funkcjonuje. 

Jednak właśnie zbliża się wielkimi krokami koniec trymestru i szkoła zaczyna brać się za porządkowanie spraw uczniowskich. Dostałam właśnie mejl informujący mnie o licznych nieusprawiedliwionych nieobecnościach córki. Patrzę na smartschool…  Ki czart? Wagaruje? Niemożliwe! Jak moje dzieci nie chcą iść do szkoły, to zwyczajnie mówią, że nie idą i nie idą. Wypisuję im zwolnienie, gdy jeszcze mamy, albo wysyłam do lekarza. Albo zostawiamy nieusprawiedliwione i srał to jeż i my też, ale zawsze wiem, że nie była na lekcji. Mamy umowę, że kilka razy do roku zwyczajnie mogą nie iść do budy, gdy wyjątkowo nie czują się na siłach. Moje dzieci nie cyganią, bo nie mają powodu. Poza tym mają autyzm. Autystycy nie cyganią. Tak jak i my nie cyganiliśmy naszych starych, bo nie mieliśmy powodu, gdyż też pozwalali nam czasem zostać w domu ot tak. My tego nie wykorzystywaliśmy i moje dzieci też nie przeginają. Jeśli są zdrowe oczywiście… Dlatego wiem, że nie wagarują bez mojej wiedzy, bo mogą za pozwoleniem matki i ojca. Moje relacje z dziećmi są dosyć specyficzne, bo i też wszyscy jesteśmy wszak dość specyficzni. Jak masz autyzm, to zasady życia normalsów cię nie obowiązują i nie kierujesz się ich wytycznymi, zaś im twoje też pewnie psu na buty się zdadzą, bo oni nie mają autyzmu, a to wszystko zmienia… No ale szczegół. 

Smartschool mi pokazuje 9 nieobecności nieusprawiedliwionych. W Belgii jedna nieobecność to pół dnia (do przerwy południowej i po przerwie południowej). Gdy kogoś nie ma cały dzień, to ma dwie nieobecności. Co nadal w tym wypadku daje kilka dni.

Za tyle nieobecności nieusprawiedliwionych  już można stracić prawo do dodatku szkolnego (trzeba oddać, jak się wzięło), gdy CLB zgłosi do urzędu. 

No ale dobra, przyjrzyjmy się tym nieobecnościom. Przyglądam się i coraz większy nerw mnie bierze. Ja pierdolę, co znowu za burdel?! 

W zeszłym roku Najstarsza miała miesiąc nieusprawiedliwiony bo Amba zjadła zwolnienie ze szpitala i od rodzinnego. Winę zwalono na pocztę, którą byłam te zwolnienia wysłała. Dziś mam co do tego ogromne wątpliwości. To jednak chyba była szkolna Amba.

Teraz znowu to samo. Ostatnia „nieobecność” to dzień, w którym córka była na stażu. Nie wiem, czy wg szkoły powinna być w dwóch miejscach na raz, czy kichuj. Przedostatnia, to „legalne wagary”, bo bolał ją brzuch, za które to wolne usprawiedliwienie córka zaraz na drugi dzień wrzuciła do skrzynki w sekretariacie (specjalna skrzynka na usprawiedliwienia). 

Do tego mamy podejrzane nieobecności w czwartki  i piątki, w które to dni córka chodzi na później za zgodą, a wręcz zleceniem mentorki, gdyż w jeden dzień jest na pierwszej lekcji francuski, z którego jest zwolniona, a w drugi dzień jej klasa chodziła na staże, a ona była jedyną osobą, która jeszcze nie miała stażu i dla której rano nie było nauczyciela mody.

Napisałam zatem zaraz mejl, że coś się tam chyba komuś potentegowało, po czym wyłuszczyłam te wszystkie powyższe i inne podejrzenia. Mejl wysłałam do pani z sekretariatu i do mentorki. Obie odpowiedziały w 5 minut. Pierwsza użyła zwrotu „Beste Mevrouw”, czyli Szanowna Pani, czyli zwracając się bezpośrednio do mnie oznajmiła oficjalnie, że w takim razie oni się temu bliżej przyjrzą. 

Natomiast mentorka użyła po prostu zwrotu „Beste”, który nie ma adekwatnego odpowiednika w języku polskim, ale tak oficjalnie zaczynamy większość mejli urzędowych zwracając się zarówno do znanej nam osoby (np dyrektora, wychowawcy, szefa) jak i nie znając adresata, czyli pisząc np do jakiegoś bezosobowego urzędu lub całej grupy osób. 

Mentorka jednak w swojej wiadomości bardziej  zwraca się do pani z sekretariatu odpowiadając mi, bo pisze (z wyraźnie wyczuwalną pomiędzy wierszami irytacją), że zostawiła PRZECIEŻ rozkład staży mojej córki w sekretariacie uczniowskim i że niniejszym potwierdza, iż Najstarsza była tego a tego dnia na stażu. Do tego oznajmia, że w tym i tym dniu (inna „nieobecność nieusprawiedliwiona”) moja córka była razem z nią poznawać zakład tapicerski, o czym też wszak pisemnie poinformowała…

Jako się rzekło, burdel. Tam jedna pomyłka może się zdarzyć, bo nie myli się tylko ten, kto nic nie robi, ale dziewięć?! No panie! I to tylko w przypadku jednego ucznia, a w szkole przecież coś około 2 tysięcy łebków jest. Żeby było lepiej, dziś (czyli dwa dni po tej wymianie mejli) sprawdzam smartschool, a tu Najstarsza ma znowu nową nieobecność w tym dniu, w którym była na stażu. Ja wysiadam!

Poczekam jeszcze parę dni, może poprawią to wszystko. Potem napiszę mejl do dyrektora szkoły i CLB z prośbą, by łaskawie wpierw zrobili sobie w szkolnych papierach, ewentualnie wśród pracowników porządek, zanim zaczną się do uczniów i rodziców przypierdalać. Bo pandemia pandemią, ale moja córka nie będzie do chuja za czyjeś błędy płacić. 

 Pomyśleć tylko, jak ludzie to wszystko drzewiej byli ogarniali, gdy komputerów ni internetu nie było i wszyściuteńko trzeba im na piechotę na zwykłym papierze było liczyć,  za pomocą zwykłego długopisu czy pióra notować. Niewyobrażalne.

Tak czy owak szkoła Najstarszej w przyszłym tygodniu przechodzi na tydzień lekcji online, bo przez grypę i przeziębienia, czyli niekończące się kwarantanny brakuje nauczycieli do prowadzenia normalnych lekcji. Potem są egzaminy na koniec trymestru to te muszą być w szkole. A potem już ferie świąteczne. I tak oto za momencik dopłyniemy do końca roku kalendarzowego. 

Szlachetne zdrowie

W soszialmediach już się chwaliłam moimi nowymi okularami. Wreszcie odebrałam i wreszcie widzę z daleka wyraźnie. Nie będę ich nosić cały czas, ale jak  kiedyś w przyszłości będzie można jeszcze chodzić do kina, to się mi przydadzą. A może kiedyś telewizor sobie sprawimy, jak nie będzie można chodzić do kina, kto wie… Na dalsze podjazdy skuterowe czy rowerowe też będę zakładać, bo na drodze to jednak dobrze widzieć z daleka różne obiekty. Na co dzień jednak nie potrzebuję, bo życie mnie nauczyło, że lepiej wszystkiego nie widzieć. 

Małżonek w końcu stwierdził, że pora powiedzieć lekarzowi, że ma coś z głową i dostał opierdol.

Doktor go ochrzanił że już dawno powinien był o tym powiedzieć, bo niekończące się bóle głowy, na które żaden lek nie działa to nie są rzeczy, które powinno się bagatelizować, a zawroty głowy w pracy i podczas jazdy to już tym bardziej powinny dać do myślenia… 

No cóż, nam już dawno dają do myślenia. Niestety aż za bardzo.  Już dawno temu małżonek się zaczął mentalnie szykować do tego, by pójść po skierowanie na badania, ale biorąc pod uwagę wszelakie znane nam okoliczności, to zwyczajnie się kurwa nie chce o tym nawet myśleć. Nie ma sił ani chęci. Pieniędzy ani czasu. No wiecie, zwyczajnie wolisz pójść do doktora z jakąś głupotą, że np ręka cię strasznie boli i nie dasz rady pracować i w związku z tym trzeba ci zwolnienie. Bo to jest łatwe. Wiesz, że ręka boli cię z tego powodu, że osiem godzin dziennie codziennie albo napierdalasz boszem, albo pistoletem do farby. Nie trzeba tu zwykle żadnych dodatkowych badań ani snucia chorych domysłów na temat przyczyn bólu ręki. Wszystko jest oczywiste. Krótka piłka. Natomiast rzeczy, co do których spodziewasz się wielu badań, wizyt u wielu specjalistów, które musisz skomponować ze swoją pracą i życiem rodzinny  i za które będziesz musiał zapłacić czapkę pieniędzy, z którymi ci się nie przewala, a do tego na koniec możesz otrzymać jakąś niefajną diagnozę, która spowoduje kolejne wizyty u kolejnych medyków… No kurwa zwyczajnie ci się odechciewa. Odsuwasz to od siebie. Wynajdujesz pierdyliard powodów, dla których teraz nie wybierzesz się na tę wycieczkę. Wiesz, że musisz, powinieneś i że w końcu się weźmiesz, ale dziś nie, bo najpierw masz inne ważne rzeczy do załatwienia, zapłacenia… 

 Nie lubimy wycieczek, których dokładnej trasy i czasu trwania ani celu nie znamy. 

Cieszę się jednak, że w końcu się zdarzyło i że teraz już pójdzie, bo jak się powiedziało A, to i B, C, D też trzeba już teraz powiedzieć. No i kurwa mimo wszystko lepiej wiedzieć w te czy wewte, niż snuć jakieś głupie domysły i gdybać, żyjąc tylko nadzieją, że to nic poważnego, a tylko zwykłe zmęczenie i wiek, bo przecie wiadomo, że po przeżyciu pół wieku na tak popieprzonym świecie to łeb ma powód każdego napierdalać. 

Przy okazji okazało się, że lekarz dostał już wyniki badań moich cycków i od razu powiedział małżonkowi, że zaraz po niedzieli mam się u niego meldować na poważną rozmowę, gdyż wyniki nie są specjalnie satysfakcjonujące. Ale mam się nie martwić, bo wykrycie raka cycków w tak wczesnym stadium dobrze wróży na przyszłość. 

Nie wiem, czemu on w ogóle uważa, że miałabym się martwić, przecież to nie covid do chuja pana. Jakaś uczona w piśmie pod którymś moim postem uświadomiła mnie wszakże, że mam szczęście, iż nie znam nikogo, kto miał covid bo ona miała i to było okropne, bo ona była na prawdę chora i z rakiem to nawet nie ma co porównywać, bo na raka są przecież teraz lekarstwa. 

Do dziś próbuję zrozumieć, co jest takiego strasznego w tym, że ktoś PRZEŻYŁ covid i ŻYJE. 

Znaczy w sensie dla tej osoby, bo dla mnie to jednak jest bardzo straszne, że tacy tępi i pojebani ludzie mimo wszystko żyją na tym świecie. Ale jak raszpla czyta przypadkiem ten wpis, to niech wie, że jestem gotowa odszczekać wszelakie obelgi pod jej adresem, jak kopsnie mi działkę tego swojego leku na raka, bo wszelakie znaki na niebie i ziemi wskazują, że teraz mogło by mi się kurwa przydać. Na depresję też wezmę (jak to na raka już się jej skończyło). 

Żarty żartami, ale nie chce mi się iść do tego doktora, bo już prawie zaczął być spokój z lekarzami, psychologami, specjalistami… Młoda chodzi do tego psychiatry co jakiś czas, ale to już tak luzacko, spokojnie, znają się jak łyse konie.  Ten ortodonta już może w letnie wakacje zdejmie jej aparat. Młody już zakończył spotkania z psychologiem i tylko ten test na autyzm zrobimy mu ponowym roku. Jeszcze tylko dietetyk i alergolog, no i zęby Młodego... To parę wizyt i już zaraz, za parę miesięcy się z nimi uporamy i już, już będzie spokój z łażeniem po doktorach. No ale nie, gdzie tam. Trzeba było se coś nowego znaleźć. No kurwa nie chce mi się. Zwyczajnie mam już dość lekarzy, badań i całego tego pierdolenia. 

Staram się nie snuć domysłów, ile nas to wszystko będzie kosztowało, ale nie ukrywam, że to mnie w tym momencie najbardziej z wszystkiego niepokoi. A idź pan w chuj, jak nie urok to sraczka. Końca nie ma.

A tu jeszcze ta pierdolona pandemia, od której ludziom coraz bardziej na dekiel wali. Ani z domu się nie chce wychodzić, bo już nie mogę patrzeć na tych wszystkich spanikowanych, przestraszonych i znerwicowanych ludzi w tych debilnych naryjcach, którzy słuchają trzydzieści razy dziennie wiadomości na temat covida i o niczym innym nie są już w stanie myśleć ani mówić, bo tak już mają banie zryte. I w ogóle debile nie zdają sobie sprawy, że w ten sposób sami się nakręcają i sami sobie powrózek na szyję kręcą. To jakiś kurwa obłęd. Ludziom mózg się całkiem zlasował i ja na to patrzę z coraz większym obrzydzeniem. 

Dobrze, że mam swoje normalne inaczej dzieci i swojego normalnego inaczej partnera. Jakby któreś z nas było normalne (czytaj: takie jak większość) to tylko se w łeb pierdolnąć. Dobrze, że mamy swoje zwierzęta, swój dom z dala od normalnych ludzi, swoje książki i swoje ciekawe zainteresowania. Dobrze, że w naszym domu nie ma ani telewizora, ani radia, ani żadnego innego pierdolonego boga. Dobrze, że wszyscy otrzymaliśmy od Matki Natury mózgi wraz z umiejętnością ich użytkowania. Dobrze, że jesteśmy inteligentnymi introwertykami, że jesteśmy wysoko wrażliwi i że mamy autyzm. Z takimi mocami i w takim składzie wszystkiemu damy radę. 

A teraz idę jeść i spać, póki suka migrena sobie na chwilę poszła. 






24 listopada 2021

Biopsja piersi, czyli jak załatwić sobie wolne ;-)

Tydzień zaczął się wyśmienicie, bo po pierwsze pogoda była w poniedziałek przepiękna. Co prawda cały dzień byłam w robocie i niezbyt się tym słońcem nacieszyć mogłam. Jednakowoż o wiele lepiej robota idzie, gdy za oknem jest pogodnie i jasno. Po drugie Młoda zadzwoniła do mnie, że dzban, znaczy nasza sąsiadka (ta co straszyła, że nam dom podpali, ale prawie się sama spaliła), znaczy najbardziej popieprzona osoba, jaką dane nam było w życiu poznać, się wyprowadzać będzie. Oczywiście nie uwierzyłam jej, dopóki Młody nie przysłał mi zdjęcia tablicy biura nieruchomości pt  „na sprzedaż”, która przytwierdzona jest do ogrodzenia. Od razu przesłałam to do innej sąsiadki. Też jej kopara opadła. Podejrzewam, że cała ulica będzie świętować, jak się te czuby wyprowadzą. Świetna wiadomość na początek tygodnia. 

Nie spodziewałam się jednak, że w tym tygodniu będę się przez większość dni opitalać. Trochę dla mnie dziwne tak nagle dostać kilka dni nieoczekiwanego wolnego, ale tak się właśnie złożyło.

We wtorek, czyli wczoraj odrobiłam do południa swoją robotę i pojechałam na to badanie piersi, które w zeszłym tygodniu mi zalecili. Nie wiem w końcu, czy to punkcja się nazywa, czy biopsja, a przeczytanie internetu po polsku i niderlandzku nie wiele mi pomogło… Niby to 2 różne rzeczy, ale w sumie o to samo chodzi, więc nie będę sobie głowy łamać nad nazewnictwem. To wszakże zwykły pamiętnik a nie portal medyczny czy naukowy….

Młoda zaproponowała, że pojedzie ze mną, bo wrazie jakbym się potem źle czuła, to ona może prowadzić skuter. Skorzystałam z propozycji, bo zawsze to raźniej i weselej w towarzystwie. 

Na dzień dobry zaraz się wkurzyłam, gdy babka w okienku zabrawszy mój dowód pyta się, czy mam skierowanie od rodzinnego? 

Co?! To może trzeba było poprzednim razem powiedzieć, że mam wziąć NOWE skierowanie na badanie cycków, bo pierwsze było tylko raz ważne…?! Zwykle jak idziemy do jakiegoś specjalisty, to potrzebujemy do niego skierowanie od lekarza rodzinnego, ale jak ten specjalista potrzebuje jakichś dodatkowych badań, to sam je zleca i nie potrzebuje na to zgody naszego lekarza. A teraz właśnie nauczyłam się, że czasem potrzeba oficjalnego zlecenia od rodzinnego, mimo że badania zlecił w praktyce inny doktor. 

No ale dobra, co można zrobić, gdy przyszło się na umówione badanie, ale „zapomniało” się skierowanka…? 

Baba mówi, żebym zadzwoniła do rodzinnego i powiedziała mu, by w te pędy wysłał mi skierowanie mejlem. Noooo… nasz doktor jest ostatnimi czasy dosyć humorzasty i jak trafisz na zły dzień, to warczy i burczy… Poza tym może przecież nie być akurat pod telefonem.

No risk no fun. Młoda trzymała kciuki za jego dobry humor i chyba zadziałało, bo tylko się uśmiał, że mi trzeba skierowanie na już. Powiedział, że mi mejlem nie może wysłać, ale kazał dać telefon tej babie… Dałam jej mój telefon, a ona gdzieś z nim poszła… ??? Wróciła po chwili, oddała mi komórkę i mówi, że wszystko git. Kazała siadać.

Jeszcze dobrze nie siadłam, a już mnie woła do rozbieralni.

Badanie samo w sobie jest okej. Odbywa się na leżąco. Faktycznie nic nie boli.

Najpierw dostałam zastrzyk znieczulający… A nie, najpierw babka natarła mnie produktem odkażającym, co było w sumie najgorszym i najobrzydliwszym elementem tego badania. Wiecie, jak cholernie śmierdzi ten alkożel? Ja już myjąc ręce tymi antykoronnymi żelami, mało się nie raz nie porzygam. A cycek przecież zaraz blisko ryja jest. Myślałam, że nie zdzierżę tego smrodu…

Znieczulenie zaczęło zaraz działać.  Szkoda że tylko na ciało. Mój nos pozostał aktywny, jak i pozostałe zmysły. Ta igła do pobierania próbek dosyć zacna jest. Kawał igły znaczy. Babka podglądała na monitorze USG, gdzie tym drutem manewruje w ciele, by trafić do guzka. Potem ostrzegła, by się nie wystraszyć, bo przy pobieraniu próbki to strzela, jak pistolet do przebijania uszu albo do zszywek. Pobrała trzy próbki, co trwało kilkanaście minut. Potem przykleiła mi ogromny plaster i powiedziała, że gdyby bolało, to paracetamol wziąć tylko absolutnie nie aspirynę, bo ona krew rozrzedza… No i że w najbliższych dniach nie mogę się brać za żadne większe porządki ani podnosić prawą ręką niczego ciężkiego. Absolutnie żadnego mycia okien, tego typu rzeczy… No to, mówię, mamy problem, bo ja codzień robię większe porządki, gdyż sprzątaczkom za to właśnie marnie płacą, by sprzątały, dźwigały ciężkie wiadra i odkurzacze i by myły okna. W takim razie muszę poprosić swojego lekarza o zwolnienie na najbliższe dni.

Taa. To że raz do niego zadzwoniłam i miał dobry humor, nie znaczy, że jak drugi raz tego samego dnia mu będę głowę zawracać jakimiś głupotami, to go to nie wnerwi… Mnie by wnerwiło. Nienawidzę nigdzie telefonować, a już szczególnie do lekarzy… Na szczęście nadal miał dobry humor i kazał przyjść po zwolnienie koło siódmej wieczorem. Dobrze, że na tej samej ulicy mieszkamy to nie muszę daleko się fatygować, ale i tak mnie małżonek podwiózł. Dostałam zwolnienie do piątku włącznie. Zatem nieróbstwo do końca tygodnia.  Z jednej strony fajnie, ale z drugiej nie czuję się komfortowo, gdy muszę ludziom nagle powiedzieć, że nie przychodzę. Na szczęście jedna klientka sama do mnie zadzwoniła, żeby nie przychodzić, bo ktoś ma covid i muszą się wpierw przetestować. Innej zaproponowałam, że w przyszłym tygodniu jej posprzątam, bo już miesiąc u niej nie byłam i zwyczajnie uważam, że to nie w porządku wobec babci. Bo młodzi to co innego. Tacy sobie ogarną sami. A babcie i dziadki, którzy sami ledwie łażą, to co innego…

Gorzej, bo kurnik miałam posprzątać, a trociny i słoma są w ogromnych ciężkich worach. Muszę chyba jutro Młodą do pomocy zawołać. Ja mogę gunwo posprzątać, ale ona może przeco przyciągnąć te wory ze szopy i potem je zaciągnąć  z powrotem. Razem damy radę.

Żebym wiedziała, że mi zakażą robić takich rzeczy, bym sobie to inaczej wszystko rozplanowała.  Nic to, poobijać się też czasem dobrze jest…

Zapomniałam się pochwalić, ile mnie to kosztowało, a może kogoś ciekawi. Cena tego badania to bagatela 100€. Dobrze, że miałam jeszcze 2 stówy na koncie, bo po 20stym to czasem mam maksymalnie dwie dychy hehe. Większość Belgów (i pewnie nie tylko Belgów) nawet nie jest tego w stanie zrozumieć, że ktoś może nie mieć na koncie zapasu pieniędzy, że można wydawać całą wypłatę w kilka dni i nic nie oszczędzać. Tymczasem ja nigdy nie musiałam się martwić, że ktoś mi się włamie na konto i mnie okradnie haha. 

W poniedziałek zadzwonię do rodzinnego po wyniki tej biopsji. Zakładam oczywiście, że będą dobre, bo ja nie mam czasu i pieniędzy na jakiegoś raka, poza tym dziś w czasach tak popularnej i kurewsko śmiertelnej  choroby jak korona to na raka trochę było by obciachowo chorować c’nie? Wstyd wręcz. Do tego zero fejmu, bo kogo dziś obchodzą chorzy na raka, serce czy choćby depresję. Phi.

Tymczasem coraz więcej mówi się o kolejnym lockdownie. A ja bym chciała zapytać, gdzie jest kurwa ta wasza wolność i powrót do normalności, na które tak żeście wszyscy naiwniacy liczyli przepychając się do punktu szczepień i potulnie spełniając każde nawet najgłupsze i najbardziej bezsensowne zalecenie rządzących? Cosik chyba nie pykło buachacha. Z każdym dniem jestem coraz bardziej przygnębiona i rozczarowana poziomem ludzkiej głupoty i naiwności. To co zaobserwowałam w ciągu tych dwóch lat pandemi wręcz mnie powaliło, bo jednak mimo wszystko trochę wyżej oceniałam poziom ludzkiej inteligencji i podstawowej wiedzy o świecie, a przede wszystkim zdolność do używania mózgu. 






19 listopada 2021

Mammografia nawet mi się podobała.

 Okazuje się, że ta cała mammografia to jednak jest w porządku. Opowiem może jednak wszystko od początku. 


Gdzieś przed wakacjami wybralam sie na przegląd techniczny do ginekolożki, o czym zdaje się ongiś napomknęłam była już.

Ginka zajrzała, gdzie trzeba, zrobiła jak zwykle cytologię i echo, czyli po naszemu usg. Od dowcipnej strony wszystko perfekcyjnie, orzekła. Jednak w cycku jakis guzek wymacala i mówi, że to jej na cystę wygląda, ale na wszelki wypadek zaleca zrobić mammografię. 
Dała skierowanko. No i do widzenia.

Przyszlam do dom i od razu obmacywać ten cycek. Na macaniu to trza się chyba jednak znać, bo ja tam nic nie wyczułam. Chromolić to. Zapiszę się na te mammografię, ale może za tydzień, czy dwa… 
Potem oczywiście mi to z głowy całkowicie wyleciało i nie wróciło. 
Aż w końcu nadeszła jesień i któregoś pięknego dnia przypadkiem namacałam w końcu ten guzek, który przez te kilka miesięcy zdążył urosnąć na tyle, że nawet w lusterku go widzę. 

Stwierdziłam zatem, że chyba w końcu trzeba się wybrać na to zdjęcie.  Jednakowoż jeszcze parę dni mi zajęło zastanawianie się nad wyborem miejsca, do którego pójdę. Im więcej możliwości, tym wybór trudniejszy. W tym tygodniu zadzwoniłam ostatecznie do przychodni radiologicznej, w której zdjęcie kręgosłupa przódziej robiłam, bo to w zasięgu roweru. Dwa dni później już pedałowałam do tej przychodni podziwiając po drodze przepiękne jesienne kolory lasu i ogródków, bo słońce nawet prześwitywało od czasu do czasu przez chmury, a i ciepło było na tyle, że tylko kamizelkę na sweter narzuciłam.

W internecie ludzie straszyli, że mammografia może być bolesna dla niektórych  i zalecali paracetamol przed badaniem. Młoda stosuje ten trik przed każdą podejrzaną o bolesność wizytą u ortodonty, a dla wwo większość zabiegów ortodontycznych jest bolesna, choć inni najwyżej lekki dyskomfort przy tym samym czują. U Młodej metoda się sprawdza, więc i ja łyknęłam pigułę zapobiegawczo, bo co się będę cykać. Nie wiem zatem, czy to badanie nie boli, czy paracetamol pomógł, więc tego wam dziś nie powiem. Co zresztą i tak nikogo pewnie nie obchodzi. Mnie nie bolało.

Ciekawam była, jak takie badanie piersi wygląda, bo nigdy nie widziałam, a mnie zawsze takie rzeczy zwyczajnie fascynują.Szczególnie ta cała technologia, te urządzenia bajeranckie. Fajne są!


Przyszłam, dałam dowód w okienku i poszłam czekać aż mnie wywołają. Badania umawiane są, jak wszystko w tym kraju, na godziny i nie czeka się długo. Już za kilka chwil przyszła pani radiolog i zaprowadziła mnie do rozbieralni. Gdy się rozewdziałam, zaraz otwarła drzwi z drugiej strony i wpuściła mnie do pokoju badań.


Fikusne te aparaty są. Kręci sie toto, podnosi, opuszcza, cuduje... 

Laska naciągnęła mój cycek i położyła na blacie. Po czym za pomocą jakichś dzyngli opuściła taką jakby plastikowa przezroczystą kuwetę, która rozpłaczyła mój cycek na blacie. Kazała się nie ruszać i poszła coś majstrować przy komputerze. Powiem wam jednak, że ciężko się by było ruszać, gdy jest się uwiązanym za cycka do maszyny.

 To samo zrobiła z drugim. Potem ustrojstwo się obróciło, by można było powtórzyć zabawy ze spłaszczaniem cycków, jeno tym razem z boków. 


Potem jeszcze zrobiła tomografię piersi. Zabawa podobna do poprzedniej, z tym że bardziej hardcorowa, bo wtedy ustrojstwo się rusza i na ryj trza uważać, a tu człowiek jest przeco za cycek uwiązany, czyli dosyć blisko maszyny jest pyskiem i nie bardzo idzie się odsunąć. Nie jest to jakoś specjalnie fajne ni komfortowe, ale nie takie wcale znowu tragiczne.


Nie było to w każdym razie ani bolesne, ani jakoś specjalnie nieprzyjemne doświadczenie, gdyby kogoś opinia normalnej inaczej interesowała. Dziwne po prostu i jak dla mnie ciekawe.


Potem kazała mi się radiolożka na leżance polożyć i czekać na doktora. Czilowałam się próbując zgadnąć, czy chłop, czy baba się zjawi. Po chwili przyszła miła pani doktor i zrobiła mi jeszcze na dokładkę usg piersi. To jest w sumie najobrzydliwsze z tych wszystkich badań. Jeżu, nienawidzę tego zimnego, lepkiego i sakramencko śmierdzącego żelu do usg. Nnno, co do tego ostatniego wrażenia, to - jak znam życie - normalsi pewnie nie czują żadnego zapachu, gdy na flaszce napisane jest „bezzapachowy”. Tylko takim typom jak ja czy moje dzieci będzie się na wymioty zbierać od bezzapachowego zapachu. 


Po badaniu doktorka potwierdziła, że guz póki co nie jest niebezpieczny, ale zaproponowała dla wszelkiej pewności zrobienie punkcji, którą robi się pod znieczuleniem miejscowym i która rzekomo  nie boli. Pożyjemy, zobaczymy.  I to już w przyszłym tygodniu. Punkcji żadnej też jeszcze nie miałam, więc też jestem ciekawa, choć jakby trochę mniej niż mammografii, bo jednak zabawy z igłami mnie zbytnio nie rajcują. 


Za ten wątpliwy masaż cycków zapłaciłam 25 €, czyli jeszcze ujdzie w tłumie, choć znam fajniejsze rzeczy, na które można wydać 25 ojro. 


Dziś pojechałam  odebrać moje bryle, bo baba nagrała w środę na pocztę głosową, że są gotowe, ale okazuje się że dziś i jutro nieczynne z jakiegoś powodu i muszę poczekać do przyszłego tygodnia. Jakoś to przeżyję.

pozytywnych rzeczy tego tygodnia trzeba jeszcze opowiedzieć, że Młody w końcu dostał dodatek szkolny za ten i poprzedni rok. W tych urzędach tutaj to czasem też jest niezły burdel. Jak się nie dopomnisz ze siedem razy, to zapomnij.

W zeszłym roku dziopy otrzymały dodatek szkolny, ale Młody nie. Co było raczej dziwne, bo wcześniej cała Trójca co roku dostawała te pieniążki we wrześniu. Trzeba wam wiedzieć, że w naszym przypadku to wcale nie mała sumka była, bo razem to coś koło siedmiu setek. To nie jest stała kwota i składa się na nią masę czynników, jak dochody rodziny, wiek dziecka czy rodzaj szkoły i temu podobne.

No i nagle Młody nie dostał tej swojej półtorej stówy. No to wystukałam mejl do Parentii ze stosownym zapytaniem. No co w odpowiedzi otrzymałam, że nie dostał, bo w poprzednim roku też mu się nie należało, czyli nie bo nie.


Zgłupiałam, bo może mnie pamięć zawodzi i faktycznie nie było dla niego dodatku w 2019. Pech taki, że od razu nie mogłam ani stosownych dokumentów w szafie znaleźć, ani do Parentii się zalogować, by to sprawdzić. Potem odeszło w niepamięć zasypane pierdyliardem bierzących problemów.

Dopiero w tym roku, jak przyszedł wrzesień, zaczęłam na powrót o tym dumać i czekać na mejl z informacją o ewentualnej wypłacie. 

W tym roku Młoda już nie ma prawa do dodatku szkolnego, bo przeszła oficjalnie na naukę domową, a tylko chodzenie do stacjonarnej szkoły daje uprawnienia. 

Najstarsza dostała, choć miałam obawy, czy po opuszczeniu dużej liczby lekcji w poprzednim roku jej się będzie należało. W opisach wspominają niby 2 lata wagarowania pod rząd, ale wiesz to…?

Dla Młodego nic nie było, więc ponownie zapytałam, informując, że to co mi rok temu odpowiedzieli to mogą o kant dupy, bo to bullshit totalny. No, trochę innych wyrazów użyłam, bardziej kulturalnych, ale przekaz taki sam.

Długo myśleli nad odpowiedzią, ale w końcu w tym tygodniu nadeszło, że Młody nie otrzymał dodatku, gdyż były niejasności, co do jego narodowości. Serio? I dwa lata zajęło im sprawdzanie, jakiej mój syn jest narodowości i czy w związku z tym można mu wypłacić pieniądze na szkołę? To chyba do siódmego pokolenia w tył sprawdzać musieli, bo normalnie to chyba wystarczy, żeby kliknęli parę razy w dokumentacji ojca i matki, do której mają dostęp i tam będzie pokazane. 

Prawda jest taka, że jakby się nie pytać, to nikt by raczej niczego nie sprawdzał i kasiora Młodego by przepadła. Ale wypłacili ładnie to zaległe też, co im się chwali.


Akurat będzie na dietetyka, bo pierwsze wizyty Młodego i Najstarszej już w grudniu i razem wyjdzie 100€, a kolejne już na szczęście tylko połowę ceny. 


Ostatnio zapomniałam napomknąć, że Młody dostał ze szkoły chromebooka. Szkoła na rozkaz z góry zakupiła laptopy dla piątej i szóstej klasy. Małolaty noszą teraz to cholerstwo codziennie do szkoły i z powrotem. Nie, no fajnie, że pracują na komputerach, ale lekkie toć to przecie nie jest. Szczególnie, że gorilla glass mają na ekranach. 


Teraz się cieszę, że kupiłam Młodemu ten wielki tornister z wieloma przegrodami. Mieści mu się tam laptop, książki, śniadanie z termosem herbaty i plecak na basen czy worek na wf, a po lekcjach, jak bardzo się postara to i kurtkę tam wciśnie. Jeszcze bardziej się cieszę, iż kupując w zeszłym roku rower w Decathlonie nie zapomnieliśmy o specjalnej metalowej podstawce na tornister, którą montuje się na bagażniku. Wygoda z tym - stawia torbę, przypina specjalnym paskiem i zasuwa. Nie ma nawet porównania z wożeniem ciężkiego tornistra na plecach. Jak dotąd jeszcze ani razu tornister z lapkiem nie spadł i niechby ten trend się utrzymał do końca roku szkolnego. Lapki są za darmo, ale pozostają własnością szkoły. My i dzieci „tylko” za nie odpowiadamy.


A Młody teraz ma okazję zabłysnąć w klasie, bo komputer to przecież jego żywioł. Na dzień dobry zszokował kolegów i panią szybkością pisania. W ogóle nie patrzy na klawiaturę i pisze z prędkością światła, a żeby było śmieszniej to zmienił se układ klawiszy, bo w domu ma kompa z klawiaturą qwerty, a szkolny to piekielne belgijskie azerty. Młody zmienił zatem na znany sobie układ, co oznacza, że nikt inny z jego laptopa niczego nie napisze, bo klawisze pokazują inne litery, niż to co pojawia się na ekranie po ich wciśnięciu. 


Drugim razem zabłysnął, gdy pani w ramach poznawania laptopów włączyła grę matematyczną, gdzie dzieciom na ich laptopach pojawiały się działania matematyczne i zadania, a poprawne odpowiedzi wprawiały myszy, widoczne na dużym ekranie zamontowanym na przedzie klasy, w ruch. Czyja mysz pierwsza dotrze do mety, ten wygrał. Myszy innych dzieci szły krok po kroku. Mysz Młodego przebiegła trasę biegiem. To że w liczeniu jest dobry, to raz, ale tu bardziej chodziło o to, że poza nim nikt nie wziął pod uwagę ekranu dotykowego, tylko męczyli się z pisaniem i touchpadem. Patrzyli, jak z ironicznym uśmieszkiem relacjonuje Młody, raz na niego, raz na mysz w osłupieniu. 


I wiecie co? Teraz szacun jest. Nagle wszyscy chcą się z nim kolegować, bo ten Izydor, co przeskoczył klasę, to jednak fajny ziom jest. Już zakumplował się z najlepszymi uczniami w swojej klasie. Do tego już kilku szóstoklasistów zagaił. Opowiada z przejęciem, że wreszcie ma normalnych ludzi do towarzystwa, z którymi idzie o fajnych rzeczach pogadać i którzy grają w te same, co on, gry, te same filmy na Netflixie oglądają i ogarniają komputery, a z nudów robią np komiksy i prezentacje. Wreszcie jego poziom, a nie durne haratanie w gałę, czy zabawy dla dzieci, na co utyskiwał w poprzednim roku. 

Ciągle bawi się na przerwach ze starą drużyną, a nawet pozaznajamiał jednych z drugimi, ale z każdym dniem jest bardziej szczęśliwy i zadowolony z chodzenia do piątej klasy zamiast do czwartej.


Ostatnio fejmu mu jeszcze dodało zdjęcie w lokalnej gazetce. Nic specjalnego. Ot, krótka notka na temat chóru dziecięcego, do którego nie dawno wszak się był przyłączył i akurat wtenczas zdjęcia do gazetki robili i się farciarz załapał. Ale wszyscy tę gazetkę dostają za darmo do skrzynki, przeto każdy zdjęcie widział i każdy o tym mu powiedział. Tylko tyle i aż tyle, bo to wszak zawdy miłe, gdy cię nagle zauważają w tłumie i czujesz się wyróżniony, i cieszysz się tą krótką chwilą popularności umacniając poczucie własnej wartości i pewności siebie.


To wszystko zaowocuje kiedyś w przyszłości, bo takie drobiazgi zostawiają swój wielce pozytywny ślad w psychice i zapisują się we wspomnieniach. Takie chwile chwały i radości wszystkim są potrzebne. I dużym i małym. Nie szczędźmy ich zatem innym, a sami też z nich korzystajmy, gdy tylko się zdarzy.