Jak już wspominałam nie raz - w Belgii wycieczki szkolne i obozy są obowiązkowe (podobnie zresztą np basen i nauka pływania w niektórych klasach). Nieobecne dziecko musi przedstawić zwolnienie od lekarza. Przypomnę, że w taki sam sposób usprawiedliwia się nieobecności w każdym innym dni nauki szkolnej. W Be nie do pomyślenia jest, by dzieci nie szły do szkoły z powodu np wykopków, zakupów, opieki nad młodszym rodzeństwem, czy innych tam mniej lub bardziej bzdetncyh powodów, co w pl jest na porządku dziennym. Tylko3 razy do roku do 3 dni możemy sami usprawiedliwić nieobecność dziecka, które zostało w domu z powodu bólu brzucha, gorączki czy innej dolegliwości nie wymagającej wizyty u lekarza. Oczywiście - tak jak w zakładach pracy - i w tutejszych szkołach, można dostać wolne okolicznościowe (śmierć, ślub, sąd itp). No ale wróćmy do tematu obozu.
Obóz jest obowiązkowy, ale nie darmowy. U nas akurat koszt wyjazdu, to 150 euro od dziecka. Na szczęście rozłożone na 3 raty w poszczególnych trymestrach.
Poza tym przed wyjazdem dzieci dostają listę rzeczy, które muszą zabrać.Niby podstawowe, oczywiste sprawy jak ręczniki, przybory toaletowe, ubrania i buty. Jednak po przeanalizowaniu listy przeważnie okazuje się, że to i owo trzeba dokupić, bo strój kąpielowy już lekko ciśnie, czepek i okulary gdzies się zawieruszyły, dresy zaś jakby się deczko skurczyły, a piżama z kolei już okropnie sprana, a to skarpety, a to nowe majty by się przydały i tak się powoli uzbiera lista zakupowa na kilkadziesiąt euro.
Na obóz można też zabrać parę euro na pamiątki czy lody, ale kwota jest ograniczona. W tym roku było to maksymalnie 20 euro.To jest bardzo, ale to bardzo mądry pomysł, bo wszyscy mają po tyle samo i ci biedniejsi i ci zamożniejsi. Nikt się nie wywyższa. Bardzo niemiło wspominam zakupy pamiątek z wycieczek w pl. Gdy dzieci bogatych rodziców brały kilkaset złotych i same nie wiedziały, co maja kupić, a biedne miały po 2 lub 5 złociszy i jak kupiły lody, to już na najdrobniejszą zabaweczkę brakło. W niejednych oczętach.zakręciła się łezka na widok cudów i dziwów zakupionych przez bogate koleżanki i kolegów. A wystarczy postawić rozsądne ograniczenia. Tak samo w kwestii słodyczy zabieranych na wycieczki. Tutaj dzieci miały ogólny zakaz zabierania do pociągu (tak samo mają w szkole) cukierków, chipsów, napojów itp. Dozwolone były tylko małe paczki mentosów, tic-tac'ów itp. Pewnie ten czy ów wziął więcej niż można było, ale nie było masowego obżerania się chipsami, ciastkami, i popijania niezdrowymi napojami, co w pl niejednokrotnie kończyło się bólami brzucha i innymi nieprzyjemnymi objawami.
W poniedziałkowy poranek tata zawiózł dziewuszki wraz z bagażami na dworzec kolejowy, gdzie walizy przekazał pracownikom Urzędu Gminy, którzy busem je mieli przetransportować na miejsce docelowe, a dziewuchy pod opiekę nauczycieli. Nie mógł czekać na odjazd pociągu, bo spieszył się do pracy. W ostatnich tygodniach i tak co chwilę jakieś wolne z tej czy tamtej przyczyny musiał brać, więc lepiej nie przeginać. Ja w tym czasie odwoziłam Młodego do szkoły. Oj, było z tym problemów, bo Niuniu nie chciał iść sam do szkoły, chciał również z siostrami pojechać 'treinem' (pociągiem) na wycieczkę i nocować poza domem.Potem z kolei zaczął się zastanawiać, czy one aby wrócą do niego, bo jak nie wrócą dziś ani jutro, to nie wrócą wcale.Gdy go odbierałam po południu, to najpierw zapytał, czy dziewczyny są w domu i zmartwił się odpowiedzią przeczącą. Potem jednak przeszedł nad tym do porządku dziennego i całe szczęście.
Ja natomiast w poniedziałek, jak tylko wróciłam z pracy, zabrałam się za pisanie listu do moich dziewczyn, by, jak zwyczaj nakazuje, czym prędzej wysłać go na adres ośrodka BLOSO. Wysłałam dopiero we wtorek, ale tu listy szybko dochodzą, bo wszędzie blisko. We wtorek też otrzymałam list od Tesy. Zu oczywiście jak zwykle stwierdziła, że nie wiedziała o czym pisać. Tesa napisała oczywiście zanim otrzymała list z domu. Mimo, że miała za sobą zaledwie jeden dzień na obozie, list był dość długi i - moim zdaniem -świetnie napisany. Miło mnie to zaskoczyło, bo to był jej pierwszy w życiu list. Stwierdziłam, że talent i zamiłowanie do pisania listów odziedziczyła po matce. Czasami musiałam chwilę się zastanawiać nad sensem poszczególnych wyrazów, gdyż ortografii polskiej niestety nie zdążyła ogarnąć przez zaledwie 2 lata nauki czytania i pisania w Polsce. Z tym, że Młoda lubi czytać i czyta, jeśli tylko ma co, po polsku. Po niderlandzku też trochę, ale na razie raczej proste książeczki.
Pozwolę sobie tu list ów zacytować pozostawiając ortografię tak jak jest, bo to dodaje uroku temu tekstowi. Tekst jest dodatkowo ilustrowany, ale tego Wam już nie pokażę (coś trzeba zachować dla siebie).
"Droga Mamo, Tato i Izydorku!
Podrusz mineła szybko. Ale pokoje mamy strasznie małe w poruwnaniu do jadalni czy chali sportowych. A jak jusz o sportach muwie to powiem co robilismy pierwszego dnia: pierwsze sie wypakowaliśmy i poszliśmy na obiad a na obiad była zupa, ziemniaki, czerwona kapusta i mienso.
A sporty pierwsze rolki a potem rowerowanie na rampach.
A w łuszku spało mi się super bo śpie na górze a reszta z naszego pokoju na dole.
W drugim dniu jusz rano zapowiadajom sporty judo, piłka norzna i jakiś squach.
Na śniadanie jedliśmy kromki z czym chcemy i jak ktos chiał mugł sobie wźońć płatki z mlekiem.
To wszystko jak na teraz.
Kocham was.
O i jeszcze jednak coś bo w pierwszym dniu byliśmy w nocy na spacerze do starych młynów na stromych górkach i zgadnij co wszyscy robiliśmy? Sturliwaliśmy się z nich i to jusz wszystko.
Autor: T... ...."
Tym o to sposobem wiecie, jak wyglądał początek obozowych atrakcji. Na tym jednak nie koniec. W kolejnych dniach było wiele atrakcyjnych, interesujących zajęć nie pozwalających dzieciom się nudzić ani przez moment. Dzieci nie mogą zabierać na wycieczki telefonów, smartfonów, tabletów ani innej elektroniki.Nie wolno też do nich wydzwaniać ani odwiedzać, żeby nie wiem jak blisko było, na co - jak znam rodziców - wielu by pewnie miało ochotę. I bardzo dobrze. Mają się uczyć samodzielności, odpowiedzialności za siebie i za innych, współżycia w grupie. By nie nudzić się wieczorami w pokojach, każdy miał zabrać jakąś grę do zabawy z kolegami i książkę do czytania. W trakcie dnia - tak jak mówiłam - opiekunowie dbali, by cały czas coś się działo. Od czasu do czasu pozwalali nam rodzicom podglądnąć, co robią nasze pociechy, wrzucając fotki z niektórych zajęć na niezastąpionego facebooka. Przed wyjazdem dzieci dostaliśmy list ze szkoły o możliwości wyrażenia pisemnej niezgody na publikację zdjęć dziecka na profilu dyrektora szkoły. Jednak chyba niewiele ludzi z tego skorzystało (jeśli ktokolwiek w ogóle), bo wszystkie zdjęcia były komentowane i lajkowane przez znajomych rodziców.
Mogliśmy więc zobaczyć, że w ciągu pięciu zaledwie dni dzieci zaliczyły m.in. jazdę na rowerach, rolkach, squasch, ping-pong, judo, wspinaczkę, piłkę nożną, pływanie w basenie i na łódce (czy innych obiektach pływających), biegi, przeciąganie liny i tym podobne zabawy i sporty. Któregoś dnia szukali też czekoladowych jajek porozrzucanych przez nauczycieli w najróżniejszych miejscach, innego robili eksperymenty chemiczno-fizyczne i oglądali różne pokazy. Było tez trochę zwiedzania. No i ostatni wieczór w ośrodku (czwartek) tradycyjnie zakończył się imprezą. Każdy pakuje do walizy na tą okazję odpowiedni strój, czyli np kieckę lub koszulę albo po prostu ulubione jeansy i fajną koszulkę. Niektórzy w kilkuosobowych grupach przygotowują jakieś pokazy, występy, przedstawienia, które prezentują potem kolegom na początku wieczoru pożegnalnego. Po występach, jak nie trudno się domyśleć, znajduje się jakiś DJ i zaczyna się prawdziwa zabawa. Dzieci tańczą, i śpiewają wyuczone wcześniej w szkole piosenki po angielsku i flamandzku. W tym roku - jak relacjonuje moja młodzież - zabawa skończyła się coś koło pierwszej w nocy :-) No bo pewnie - jak się bawić, to się bawić.
Zajęcia na takich obozach są dość intensywne i jak się okazuje, chyba dość niebezpieczne, bo, jak wspominają dziewczyny, kilka razy przyjeżdżała karetka. Co prawda do starszej grupy (chyba ze średniej szkoły), bo u naszych na szczęście wystarczała pierwsza pomoc udzielana przez opiekuna, czyli plastry, bandaże i lód :-). O, jak to wśród aktywnych dzieci - ten z tamtym się zderzy, jeden spadnie z roweru, drugi zaliczy piłką w łeb. W szkole takie rzeczy też na porządku dzienny. Nie raz widziałam jak prowadzą do szkoły z podwórka szkraba z obdartym kolanem, śliwą na pół czoła. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu Doro też miał rozkwaszony nos przez koleżankę, gdy doszło do zderzenia czołowego, na szczęście jeszcze sie nie boi widoku krwi i oby tak zostało :-)
Na złym przykładzie z tej starszej obozowej grupy z innej szkoły nasze dzieci przekonały się, czym mogą się skończyć nieodpowiedzialne zabawy i brak czujności. Dziewczyny widziały, jak ktoś spadł ze ściany wspinaczkowej z dość dużej podobno wysokości , po czym został wniesiony na noszach do karetki. A wszystko dlatego, że ci którzy mieli go trzymać na linach za dużo się wygłupiali. Tesa mówi, że w ogóle wielu starszaków się wydurniało, bujało na tych linach asekuracyjnych i inne głupie rzeczy wyczyniało. No i się doigrali. Na szczęście ilość fajnych i zabawnych wydarzeń znacznie przeważała w opowiadaniach. Do tego czasu co jakis czas coś nowego się przypomni i mogę wysłuchać kolejnych pasjonujących relacji. Jednak w godzinę po powrocie buzia się nie zamykała, głównie Tesy, bo Zu tylko czasem coś korygowała lub dodawała.
A sam powrót też - myślę - warty jest wspomnienia, bo budził sporo emocji zarówno u tych wracających, jak i czekających na powrót urwisów z piątej i szóstej klasy.
Po odebraniu Dora ze szkoły pojechaliśmy rowerem prosto na dworzec, by czekać na nasze dziewczyny. Mąż bowiem wraca z pracy parę minut za późno, by zdążyć na ten pociąg, więc to my musieliśmy je przywitać. Dotarliśmy pierwsi na stację, ale zaraz potem zaczęli się schodzić inni. Rodzice, rodzeństwo, uzbierał się spory tłum oczekujących z wielką niecierpliwością. Każdy odbierał walizki i torby z gminnego busa i ustawiał się w grupce oczekujących rodziców. Wszystkie dzieci stały przy samych torach i mało oczu nie wypatrzyły. W końcu, gdy ledwie zabłysnęły w oddali światełka lokomotywy, zaczęło się szalone skakanie i piszczenie młodszych braci i sióstr..."trein! trein! trein!' krzyczały z radością. Młody siedział u mnie na rękach, bo zimno było okropnie, i po zobaczeniu świateł z przejęcia cały zesztywniał i zaczął się mocno tulić do mnie. Po chwili zostaliśmy otoczeni przez tłum wysiadającej z pociągu młodzieży szkolnej (tu masę ludzi podróżuje pociągami), ale nasi jechali gdzieś w końcowych wagonach i nie mogliśmy się dopchać do nich. Gdy pojawiły się pierwsze znajome twarze, Doro zaczął się baczniej w ten tłum wpatrywać.Trzymałam go wysoko, żeby widział najlepiej i w końcu zaczął wołać jedną, potem drugą, potem imiona ulubionych koleżanek dziewczyn. Obie siostrzyczki przytulił i ucałował, 'cuska' dostały też Marthe i Margot. Nie pamiętam, czy pisałam, ale Młody jest powszechnie znany w klasie dziewczyn, koleżanki i koledzy podchodzą, podbiegają często w szkole do niego i się witają, zaczepiają, a on jest szczęśliwy, że ma takich dużych 'psyjaciół' i, co ciekawe, zna większość ich imion, rozpoznaje ich na ulicy i w sklepach.
Potem musieliśmy jeszcze trochę poczekać na walizkach na przyjazd taty. No, ja musiałam wrócić, tak jak przyjechałam, czyli na swoim ulubionym bike'u :-)
Na obóz można też zabrać parę euro na pamiątki czy lody, ale kwota jest ograniczona. W tym roku było to maksymalnie 20 euro.To jest bardzo, ale to bardzo mądry pomysł, bo wszyscy mają po tyle samo i ci biedniejsi i ci zamożniejsi. Nikt się nie wywyższa. Bardzo niemiło wspominam zakupy pamiątek z wycieczek w pl. Gdy dzieci bogatych rodziców brały kilkaset złotych i same nie wiedziały, co maja kupić, a biedne miały po 2 lub 5 złociszy i jak kupiły lody, to już na najdrobniejszą zabaweczkę brakło. W niejednych oczętach.zakręciła się łezka na widok cudów i dziwów zakupionych przez bogate koleżanki i kolegów. A wystarczy postawić rozsądne ograniczenia. Tak samo w kwestii słodyczy zabieranych na wycieczki. Tutaj dzieci miały ogólny zakaz zabierania do pociągu (tak samo mają w szkole) cukierków, chipsów, napojów itp. Dozwolone były tylko małe paczki mentosów, tic-tac'ów itp. Pewnie ten czy ów wziął więcej niż można było, ale nie było masowego obżerania się chipsami, ciastkami, i popijania niezdrowymi napojami, co w pl niejednokrotnie kończyło się bólami brzucha i innymi nieprzyjemnymi objawami.
W poniedziałkowy poranek tata zawiózł dziewuszki wraz z bagażami na dworzec kolejowy, gdzie walizy przekazał pracownikom Urzędu Gminy, którzy busem je mieli przetransportować na miejsce docelowe, a dziewuchy pod opiekę nauczycieli. Nie mógł czekać na odjazd pociągu, bo spieszył się do pracy. W ostatnich tygodniach i tak co chwilę jakieś wolne z tej czy tamtej przyczyny musiał brać, więc lepiej nie przeginać. Ja w tym czasie odwoziłam Młodego do szkoły. Oj, było z tym problemów, bo Niuniu nie chciał iść sam do szkoły, chciał również z siostrami pojechać 'treinem' (pociągiem) na wycieczkę i nocować poza domem.Potem z kolei zaczął się zastanawiać, czy one aby wrócą do niego, bo jak nie wrócą dziś ani jutro, to nie wrócą wcale.Gdy go odbierałam po południu, to najpierw zapytał, czy dziewczyny są w domu i zmartwił się odpowiedzią przeczącą. Potem jednak przeszedł nad tym do porządku dziennego i całe szczęście.
Ja natomiast w poniedziałek, jak tylko wróciłam z pracy, zabrałam się za pisanie listu do moich dziewczyn, by, jak zwyczaj nakazuje, czym prędzej wysłać go na adres ośrodka BLOSO. Wysłałam dopiero we wtorek, ale tu listy szybko dochodzą, bo wszędzie blisko. We wtorek też otrzymałam list od Tesy. Zu oczywiście jak zwykle stwierdziła, że nie wiedziała o czym pisać. Tesa napisała oczywiście zanim otrzymała list z domu. Mimo, że miała za sobą zaledwie jeden dzień na obozie, list był dość długi i - moim zdaniem -świetnie napisany. Miło mnie to zaskoczyło, bo to był jej pierwszy w życiu list. Stwierdziłam, że talent i zamiłowanie do pisania listów odziedziczyła po matce. Czasami musiałam chwilę się zastanawiać nad sensem poszczególnych wyrazów, gdyż ortografii polskiej niestety nie zdążyła ogarnąć przez zaledwie 2 lata nauki czytania i pisania w Polsce. Z tym, że Młoda lubi czytać i czyta, jeśli tylko ma co, po polsku. Po niderlandzku też trochę, ale na razie raczej proste książeczki.
Pozwolę sobie tu list ów zacytować pozostawiając ortografię tak jak jest, bo to dodaje uroku temu tekstowi. Tekst jest dodatkowo ilustrowany, ale tego Wam już nie pokażę (coś trzeba zachować dla siebie).
"Droga Mamo, Tato i Izydorku!
Podrusz mineła szybko. Ale pokoje mamy strasznie małe w poruwnaniu do jadalni czy chali sportowych. A jak jusz o sportach muwie to powiem co robilismy pierwszego dnia: pierwsze sie wypakowaliśmy i poszliśmy na obiad a na obiad była zupa, ziemniaki, czerwona kapusta i mienso.
A sporty pierwsze rolki a potem rowerowanie na rampach.
A w łuszku spało mi się super bo śpie na górze a reszta z naszego pokoju na dole.
W drugim dniu jusz rano zapowiadajom sporty judo, piłka norzna i jakiś squach.
Na śniadanie jedliśmy kromki z czym chcemy i jak ktos chiał mugł sobie wźońć płatki z mlekiem.
To wszystko jak na teraz.
Kocham was.
O i jeszcze jednak coś bo w pierwszym dniu byliśmy w nocy na spacerze do starych młynów na stromych górkach i zgadnij co wszyscy robiliśmy? Sturliwaliśmy się z nich i to jusz wszystko.
Autor: T... ...."
"wycieczka do starych młynów na stromych górkach" |
Tym o to sposobem wiecie, jak wyglądał początek obozowych atrakcji. Na tym jednak nie koniec. W kolejnych dniach było wiele atrakcyjnych, interesujących zajęć nie pozwalających dzieciom się nudzić ani przez moment. Dzieci nie mogą zabierać na wycieczki telefonów, smartfonów, tabletów ani innej elektroniki.Nie wolno też do nich wydzwaniać ani odwiedzać, żeby nie wiem jak blisko było, na co - jak znam rodziców - wielu by pewnie miało ochotę. I bardzo dobrze. Mają się uczyć samodzielności, odpowiedzialności za siebie i za innych, współżycia w grupie. By nie nudzić się wieczorami w pokojach, każdy miał zabrać jakąś grę do zabawy z kolegami i książkę do czytania. W trakcie dnia - tak jak mówiłam - opiekunowie dbali, by cały czas coś się działo. Od czasu do czasu pozwalali nam rodzicom podglądnąć, co robią nasze pociechy, wrzucając fotki z niektórych zajęć na niezastąpionego facebooka. Przed wyjazdem dzieci dostaliśmy list ze szkoły o możliwości wyrażenia pisemnej niezgody na publikację zdjęć dziecka na profilu dyrektora szkoły. Jednak chyba niewiele ludzi z tego skorzystało (jeśli ktokolwiek w ogóle), bo wszystkie zdjęcia były komentowane i lajkowane przez znajomych rodziców.
nasze Młode podczas jakichś eksperymentów |
poszukiwanie jajek wielkanocnych :-) |
Tesa trenuje wspinaczkę |
Na złym przykładzie z tej starszej obozowej grupy z innej szkoły nasze dzieci przekonały się, czym mogą się skończyć nieodpowiedzialne zabawy i brak czujności. Dziewczyny widziały, jak ktoś spadł ze ściany wspinaczkowej z dość dużej podobno wysokości , po czym został wniesiony na noszach do karetki. A wszystko dlatego, że ci którzy mieli go trzymać na linach za dużo się wygłupiali. Tesa mówi, że w ogóle wielu starszaków się wydurniało, bujało na tych linach asekuracyjnych i inne głupie rzeczy wyczyniało. No i się doigrali. Na szczęście ilość fajnych i zabawnych wydarzeń znacznie przeważała w opowiadaniach. Do tego czasu co jakis czas coś nowego się przypomni i mogę wysłuchać kolejnych pasjonujących relacji. Jednak w godzinę po powrocie buzia się nie zamykała, głównie Tesy, bo Zu tylko czasem coś korygowała lub dodawała.
A sam powrót też - myślę - warty jest wspomnienia, bo budził sporo emocji zarówno u tych wracających, jak i czekających na powrót urwisów z piątej i szóstej klasy.
Po odebraniu Dora ze szkoły pojechaliśmy rowerem prosto na dworzec, by czekać na nasze dziewczyny. Mąż bowiem wraca z pracy parę minut za późno, by zdążyć na ten pociąg, więc to my musieliśmy je przywitać. Dotarliśmy pierwsi na stację, ale zaraz potem zaczęli się schodzić inni. Rodzice, rodzeństwo, uzbierał się spory tłum oczekujących z wielką niecierpliwością. Każdy odbierał walizki i torby z gminnego busa i ustawiał się w grupce oczekujących rodziców. Wszystkie dzieci stały przy samych torach i mało oczu nie wypatrzyły. W końcu, gdy ledwie zabłysnęły w oddali światełka lokomotywy, zaczęło się szalone skakanie i piszczenie młodszych braci i sióstr..."trein! trein! trein!' krzyczały z radością. Młody siedział u mnie na rękach, bo zimno było okropnie, i po zobaczeniu świateł z przejęcia cały zesztywniał i zaczął się mocno tulić do mnie. Po chwili zostaliśmy otoczeni przez tłum wysiadającej z pociągu młodzieży szkolnej (tu masę ludzi podróżuje pociągami), ale nasi jechali gdzieś w końcowych wagonach i nie mogliśmy się dopchać do nich. Gdy pojawiły się pierwsze znajome twarze, Doro zaczął się baczniej w ten tłum wpatrywać.Trzymałam go wysoko, żeby widział najlepiej i w końcu zaczął wołać jedną, potem drugą, potem imiona ulubionych koleżanek dziewczyn. Obie siostrzyczki przytulił i ucałował, 'cuska' dostały też Marthe i Margot. Nie pamiętam, czy pisałam, ale Młody jest powszechnie znany w klasie dziewczyn, koleżanki i koledzy podchodzą, podbiegają często w szkole do niego i się witają, zaczepiają, a on jest szczęśliwy, że ma takich dużych 'psyjaciół' i, co ciekawe, zna większość ich imion, rozpoznaje ich na ulicy i w sklepach.
Potem musieliśmy jeszcze trochę poczekać na walizkach na przyjazd taty. No, ja musiałam wrócić, tak jak przyjechałam, czyli na swoim ulubionym bike'u :-)