18 lutego 2018

Tajne sposoby na dobre samopoczucie w dniu roboczym

Podobno jestem osobą, która zawsze się śmieje... Słyszałam wielokrotnie takie pomówienia...

Ludzie czasem się mnie pytają, skąd we mnie tyle optymizmu i radości?

Niektórzy zastanawiają się, czy ja nie mam żadnych problemów ni trosk, że tak ciągle szczerzę zęby.

Kolejni chcieli by wiedzieć, skąd biorę siły do walki z przeciwnościami losu?

No bo jak tak można?

No jak?!

Normalne ludzie przeco muszą cały czas biadolić,
narzekać,
jęczeć,
użalać się nad sobą i całym światem,
krytykować wszystko i wszystkich,
wyrażać na milion sposobów swoje niezadowolenie i brak satysfakcji,
wszędzie we wszystkim doszukiwać się wad, problemów, czarnych stron...
Nawet jak jest całkiem znośnie to i tak jest źle, bo inny ma lepiej, więcej, cieplej, jaśniej,
bo zadrość dupę każdemu ściska, a to się na mózg rzuca... Ludzie ślepną na to co mają pod nosem, a widzą tylko to co ma sąsiad, a nawet obcy człowiek na drugim końcu świata...

Pierwsza najważniejza metoda na dobre samopoczucie na codzień i od święta to skupić się na WŁASNYM życiu i WŁASNYCH możliwościach.

Nie patrzeć na to jak żyje, co je i jak się ubiera sąsiad czy jakaś tam Wanda z Florydy, bo co to nas obchodzi? Oni mają swoje życie, my mamy swoje. Oni naszego życia nie przeżyją ani za nas nie umrą i na odwrót. Już największą głupotą - moim nader skromnym zdaniem - jest przyglądnie się i wysłuchiwanie mądrości i próby naśladowania tzw celebrytów. Niestety bycie sławnym nie jest jednoznaczne z byciem inteligentnym, mądrym czy kompetentym w jakiejkolwiek dziedzinie... Poza tym co wolno wojewodzie to nie tobie smrodzie.

Ja nie oglądam telewizji w ogóle (nie licząc kanałów z bajkami i przyrodniczych) i to od wielu lat, nie czytam magazynów plotkarskich, omijam szerokim łukiem tego typu strony w necie. Uważam, że moje życie jest równie, a nawet o wiele bardziej pasjonujące, bo przecież nim żyję. Nie rozumiem zupełnie, że ktoś może bardziej się fascynować ślubem czy rozwodem jakiejś zupelnie obcej (choć z ryja znanej z tv) osoby niż życiem własnej rodziny?

Uwielbiam wsłuchiwać się w dyskusje, czy opowieści  moich dzieci, przyglądać się ich poczynianiom i zmaganiom z rzeczywistością. Śledzenie rozwoju, dorastania, mądrzenia własnych dzieci jest na prawdę fascynujące, pasjonujące, ciekawe, często zabawne, a przede wszystkim realne i nasze własne. Poza tym moje własne osobiste życie też jest ciekawe. Nawet w codziennej rutynie jest mnóstwo fajnych wydarzeń, zjawisk, obrazów, które warto zapamiętać, którymi warto się podzielić z innymi  przy obiedzie. No chyba, że ktoś nie ma własnego życia... Jeśli ktoś woli całe dnie plaszczyć dupsko przed telewizorem zamiast żyć no to trudno... to już nie mój problem, to też nie problem sąsiada ani Wandy z Florydy, ani celebrytów tym bardziej.

Trzeba zaakceptować fakt, że ludzie nie są równi (nigdy nie byli i nigdy nie będą), że na świecie są starzy i młodzi, że są ładniejsi i brzydsi, że są mądrzejsi i głupsi, że są bogatsi i biedniejsi, że są biali i czarni, że są homo i hetero, i że na tym właśnie polega piękno tego świata, i że wyżej dupy nie podskoczysz.

Trzeba zaakceptować i pokochać siebie. Kiedyś chciałam być taka jak inni, mieć to co inni, ale zrozumiałam, że nie ma takiej zasranej możliwości. Jestem inna i nic tego nie zmieni. I całe szczęście, bo nie chciałabym całe dnie na wszystko narzekać, biadolić, jojczeć, być wieczną pesymistką jak chyba 90% (tak na moje oko) Polaków. (Belgowie jacyś jakby ogólnie pogodniejsi mi się jawią, no ale co niektórzy też lubią narzekać).

Jednakowoż zapewniam was wszystkich i każdego z osobna, że i ja nie zawsze się śmieję. 

Wstaję czasem lewą nogą, a wtedy od rana klnę jak szewc na wszystkich i na wszystko - na robotę, pogodę, szkoły, no na wszystko - dzieci własnych i małżonka nie wyłączając. Bez kija nie podchodź. I wiecie co? Ten piekielny nastrój momentalnie rozchodzi się po domu jak śmierdzący pierdzioch albo jakaś cholerna epidemia wścieklizny. Po chwili wszyscy są źli jak osy - burczą, warczą, przeklinają, kłócą się o byle gówno, trzaskają drzwiami albo się nie odzywają do innych. Z czego wniosek prosty - lepiej nie wstawać lewą nogą :-)

Zresztą jak ktoś inny wstanie z muchami w nosie (albo ze stanem napięcia przedmiesiączkowego - a wdomu 3 baby) to działa tak samo - momentalnie cała rodzina zdołowana, przygnębiona albo wściekła. Wszyscy wychodzą z domu z ulgą i wracają z niepewnością, jaki nastrój tam zastaną.

Wiadomo, obiad - nawet jak to tylko suche kanapki z herbatą - smakuje lepiej w wesołym towarzystwie niż w grobowej krypcie i to od nas samych zależy, czym zarazimy rano współmieszkańców - uśmiechem, depresją, czy wścieklizną.

Niestety nie zawsze (a raczej rzadko) da się tak na prawdę wygrać z nastrojem, nasze biorytmy (a w tym emocjonalny) to sinusoidy - czasem trzeba mieć doła, żeby potem czuć się lepiej.

Tak czy siak trzeba próbować walczyć ze złem. Ja mam kilka sposobów na poprawę własnego samopoczucia, a to ma wpływ na samopoczucie innych, bo uśmiech i optymistyczne podejście też udziela się innym... Nawet całkiem obcym.

Co mi pomaga przeżyć dzień?

Sen i Telefon.

Odkąd pamietam zawsze potrzebowałam dużo snu, by czuć się dobrze. Zdarzało mi się co prawda przesiedzieć całą noc przy kompie czy dobrej książce i było fajnie, ale nie miałam wtedy 40 lat... Zdecydowanie nie jestem typem nocnym. Chodzimy spać z kurami, czyli koło 20-21 godziny. Wstajemy około 5.30-6.00. Nie potrzebuję budzika, budzę się koło 5, ale strasznie ciężko jest oprzytomnieć na tyle by wstać z chęcią do życia... Jednak jakiś czas temu odkryłam na to sprytny sposób. Telefon. Swego czasu szukając informacji na temat bezsenności wyczytałam, że światło telefonu czy laptopa działa pobudzająco na mózg i dlatego nie powinno się korzystać z tych wynalazków przed snem. Jednak po jak najbardziej. I to działa faktycznie. Sprawdziłam na sobie. Gdy nie działa mi mózg ani nic innego po przebudzeniu, biorę telefon i np oglądam zdjęcia na instagramie lub czytam fb. Już po 5 minutach jestem obudzona i gotowa do wstawania. No, tylko uwaga - ja oglądam zdjęcia przyrody i sprawdzam co słychać u bliskich znajomych. Obawiam się że oglądanie ryja czy mądrości jakiegoś medialnego przychlasta tudzież pierdylirda selfiaków z kibla mniej lub bardziej nieznajomych mogło by bardzo niekorzystnie wpłynąć na moją psychikę i nastrój.

Żarcie i Rower.

Samo zwleczenie zwłok z wyra jeszcze sukcesu nie gwarantuje. Gdy zrobię obchód poranny po pokojach małolatów, jestem nadal nie w sosie. Wkurza mnie, jak przedstawiciele tego samego gatunku coś do mnie rozmawiają. Zwykle nieodrozmawiam do nich albo tylko odburkowywuję coś. Rano potrzebne jest paliwo. Robię herbatę, kawę i kanapki. Gdy się nażrę, mogę rozmawiać w bardziej człowieczym języku. Oczywiście jeżeli inni wykazują jakoweś choćby znikome predyspozycje ku temu.

Nadal jednak mam negatywne nastawienie co do zjawisk pt praca i  życie jako takie. W zmianie nastawienia pomaga mi rowerowanie.

Jak leje jak z cebra, nie chce się wychodzić z domu. Zakładam jednak polarową bluzę, kurtkę zwykłą, portki i kurtkę przeciwdeszczową na wierzch, do tego kalosze, rękawiczki i jeszcze kamizelkę odblaskową. (Latem z 15 rzeczy mniej) Wychodzę, wsiadam na rower i czuję jak z każdym przejehanym kilometrem zadowolenie i optymizm coraz bardziej rozchodzą się ciepłymi, życiodajnymi promieniami po całym moim ciele. Czasem żałuję, że tylko 10km muszę jechać, bo to jest bardzo ale to bardzo przyjemny czas. Mam wtedy swoje 30minut samotności, ciszy i spokoju, podczas których mogę pomyśleć albo zwyczajnie pokontemplować cuda natury, pooddychać świeżym wiejskim powietrzem. Nie zamieniłabym mojego roweru za żaden głupi samochód. Rowerowanie jest mi potrzebne do szczęścia, do odetchnięcia spokojem. 

Fotografia. Instagram

Gdy tak jeżdżę moim rowerem, zbieram ładne widoki na telefon. Niektórymi dzielę się z innymi zbieraczami widoków i cudów natury na instagramie. Ładne obrazki, kwiaty, drzewa, zwierzęta, chmury, tęcze, wschody i zachody słońca doładowują moje baterie szczęścia i zadowolenia. Miłym dodatkiem relaksującym są też towarzyszące tym obrazkom dźwięki i zapachy. Na szczęście przez większość roku poruszam się po okolicach wiejskich. Przebywanie w mieście raczej mi nie służy, choć i tam można nazbierać superowych obrazków szczęścia.

Muzyka czyli telefon po raz drugi.

Czasem mam gorsze dni, co skutkuje tym, że np robota idzie mi jak krew z nosa. No żywcem nie chce się albo znów łażę w te i wewte po 10 razy bo zapominam po co gdzie szłam. Wkurzam się na siebie, bo czas leci a roboty nie ubywa. Na to pomaga mi muzyka. Słuchawki, telefon, aimp i dużo dobrej żywej radosnej muzyki. Od razu żyć się chce a robota przy rytmicznej muzyce prawie sama się robi. Jakbyście widzieli kiedyś czterdziestoletnią babę ze słuchawkami w uszach tańczącą z mopem lub odkurzaczem to nie dzwońcie od razu po pogotowie...  Czasem słucham też radia. Radio 2 wręcz uwielbiam. Grają dużo fajnej flamandzkiej muzyki i nie mniej starych i nowych hitów światowych. Do tego jest sporo ciekawych audycji. Ta stacja przypomina mi kiedysiejsze Radio Rzeszów i stary RMF (zanim został stacją ogólnokrajową), takie swojskie klimaty.


Książki.

Wieczorami wracam z roboty zmęczona jak koń po westernie. Często bolą mnie plecy. Lekarstwem na te dolegliwości jest 4K (nie mylić z K3 belgijskim zespołem młodzieżowym) - kąpiel, kanapa, koc i książka.

Lubię siedzieć na kanapie pod kocem w salonie. Czasem pod plecy wkładam gorącą  poduszkę z nasionami, którą nagrzewa się w mikrofalówce i która naprawia mi plecy. Książka pomaga zapomnieć o problemach, odpocząć, przeżyć przygodę bez ruszania się z miejsca, dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy. O książce mogę podyskutować potem z M_jak_Mężem, a to też fajna sprawa. Książka ma tylko jedną wadę - czasem ciężko się jest oderwać, przez co zaniedbuje się rodzinę lub obowiązki. 

Rodzina.

Nie jestem typem mocno towarzyskim, nie potrzebuję specjalnie innych ludzi do szczęścia. Najlepiej czuję się we własnych czterech ścianach w samotności lub z moimi najbliższymi, czyli razem z resztą z Piątki. Reszta z Piątki zaś czuje się dobrze w moim towarzystwie i tego towarzystwa potrzebuje. Niestety nie mogę spędzać z nimi tyle czasu, ile bym chciała, ale próbuję, bo wiem jak to nam wszystkim jest potrzebne do szczęścia. Wspólne rozmowy, śmiechy i przytulania pomagają nam ładować baterie szczęścia.
Gdy mam za mało czasu dla dzieci lub męża albo poświęce go na coś inne, czuję się źle i oni czują się źle albo nawet gorzej. Gdy systematycznie spędzam z wszystkimi dostateczną ilość czasu, wszystko działa jak należy. Gdy zaniedbam kogokolwiek przez pewien czas, zaczynają się kłopoty - fochy, złe nastroje, trzaskanie drzwiami. Wiem, że w dużej mierze ode mnie zależy, jakie nastroje będą panowały w moim domu, a im lepsze nastroje, tym sama lepiej się czuję.

Drobne przyjemności

Poza piącioma dniami roboczymi mamy dostępne jeszcza dwa dni wolnego, a od czasu do czasu jakieś dłuższe wolne. Te dni też są po coś. Dokładnie po to, by naładować baterie i rozwalić rutynę.
Co zaobserwowałam? Ano to, że jak jest kitowa pogoda -  na przykład, że któryś tydzień z rzędu leje i jest pochmurno, zimno, szaro, buro i ponuro - nic mi się nie chce. Wówczas spędzam te wolne dni na kanapie, z laptopem lub książką na kolanach i jedzeniem w zasięgu ręki, do tego rano gniję w wyrku do dziewiątej. Po czym w niedzielę wieczorem kładę się już do łóżka z myślą, że oto właśnie kompletnie zmarnowałam kilkanaście cennych godzin z mojego życia i bardzo źle się czuję z tym faktem. Co gorsza, w poniedziałek czuję się okropnie zmęczona zarówno psychicznie jak i fizycznie po takim zmulonym, ospałym weekendzie. Bo nicnierobienie czasem może być bardzo męczące.

Oczywiście, czasem człowiek jest chory albo dzieci są chore, albo człowiek jest zorany na maksa i wtedy taki leniwy weekend jest dobry i potrzebny. Jednak w normalnych okolicznościach o wiele skuteczniej się wypoczywa aktywnie, działając. Nie koniecznie od razu trzeba iść na rolki czy tenis. Chodzi o to by się ruszyć z domu albo przynajmniej sprzed kompa i sprowokować do tego samego resztę rodziny, czy też tej reszcie dać się sprowokować, bo impulsy czasem pojawiają się ze strony dziecków czy małżonka.

U nas doskonale sprawdzają się wspólne wycieczki do zoo, kina, na basen, zwiedzanie nowych miejsc, czy zwykłe rodzinne wyjście do restauracji albo wspólne rowerowanie po najbliższej okolicy. Te wszystkie wypady są okazją do odłożenia na chwilę telefonów i laptopów i swobodnego pogadania z najbliższymi o pierdołach i rzeczach poważnych, pocieszenia się bliskością tych, których się lubi, pośmiania się, po prostu przeżycia kilku magicznych, niepowtarzalnych chwil, zrelaksowania się, odetchnięcia od nudnej codzienności i rutyny.

Do drobnych przyjemności należą też wspólnie zorganizowane święta, urodziny, kupowanie lub własnoręczne przygotowywanie dla siebie nawzajem jakichś niespodzianek, wspólne gotowanie czy pieczenie, gry, majsterkowanie i masę, masę innych rzeczy, które akurat się lubi i o których się wie, że drugiemu sprawią radość. Każdy taki drobiazg poprawia nam nastrój, dodaje chęci do życia i zabija rutynę.

Tymczasem nie dalej jak w minionym tygodniu rzucił mi się w internetach w oczy okazujny mem "nie zesrajcie się z tymi walentynkami - uczucia okazuje się codziennie". I ja się pytam, czy w dzisiejszych czasach trzeba wszystko skrytykować i do wszystkiego się przypierniczyć? O ile jestem w stanie zrozumieć narzekanie na zimno, deszcz, podatki, choroby i inne złe zjawiska, tak ludzki ból dupy z powodu czyjejś radości, szczęścia drugiego człowieka, zabawy jest dla mnie kompletnie nie do zaakceptowania.

Jak na tym świecie ma być dobrze, skoro ludziom przeszkadzają takie miłe rzeczy jak Walentynki? Idąc tym tokiem myślenia, trzeba z kalendarza wykreślić też Dzień Babci i Dziadka, Dzień Kobiet, Barbórkę, Dzień Strażaka, bo bacią, dziadkiem, górnikiem, kobietą czy strażakiem jest się codziennie. No a takie Boże Narodzenie czy Wielkanoc to po co to świętować - albo wierzysz w tego boga codziennie albo wcale. Nie zapominajmy też o urodzinach, komuniach, ślubach, rocznicach, święcie zmarłych, mikołajkach i dziesiątkach innych specjalnych dni. Po co to wszystko obchodzić? No po jaką cholerę, się pytam, są te śmieszne dni w kalendarzu zaznaczone, po kiego czarta ktoś takie głupoty w ogóle wymyśla, te święta wszystkie?
Może zwyczajnie po to, by każdy i mały, i duży, i młody, i stary, i ładny, i brzydki znalazł coś dla siebie i mógł wtedy wyskoczyć na chwilę z tego szalonego codziennego kołowrotka i odetchnąć, przystanąć na chwilę, rozejrzeć się wogół, zadumać, przytulić kogoś i kogoś wspomnieć...

Takie rzeczy są nam wszystkim potrzebne.

My świętowaliśmy nie dawno urodziny M_jak_Męża. Wraz z Trójcą przygotowaliśmy dla niego niespodziankę. Nie było to nic nadzwyczajnego, same zwyczajne rzeczy, które może zrobić każdy. Nie było specjalnych gości - świętowaliśmy jak zwykle w pięcioro, ale jednak był to dzień inny niż większość, bo urodziny ma się przecież raz w roku.

Ważne jest, że każdy się musiał wykazać, zaangażować, dać coś od siebie DLA TATY. Razem napisaliśmy specjalną urodzinową piosenkę z życzeniami przerabiając sprytnie popularny utwór "Kamień z napisem love". Pobraliśmy podkład z internetu, zaśpiewaliśmy wspólnie nagrywając na telefon i wysłaliśmy solenizantowi mejlem na dzień dobry rano. Solenizant wyszedł do roboty o 6.30, więc ja miałam 2 godziny czasu na przygotowanie bazy tortu i obiadu. Gdy ja byłam w robocie, Trójca, która akurat miała ferie, pracowała dzielnie przy dekorowaniu domu. Po robocie miałam jeszcze 2 godziny z hakiem na dokończenie tortu, obiadu, przystrojenie stołu, wykąpanie się i ubranie. Młodzież oczywiście pomagała. Udało się doskonale.

Nie chodzi tu tylko o to, że solenizant był zaskoczony i zadowolony. Chodzi też o to, że my mogliśmy zrobić dla Niego coś fajnego i jeszcze o to, że wszyscy dobrze się przy tym bawiliśmy. Było kupę śmiechu i ogólnej frajdy przy przygotowaniach. Dzieci przy takich okazjach doświadczają, że dawanie jest równie czadowe jak otrzymywanie. Młody wreszcie nauczył się dotrzymywać tajemnicy. Przypomina co chwilę, że w zeszłym roku koledzy mu powiedzieli co dadzą mu na urodziny i że to nie było fajne, bo nie było niespodzianki przy rozpakowywaniu. Uwielbiam obserwować własne pociechy przy takich okolicznościach, jak tworzą, kombinują, przezbywają się, chichrają, droczą, prześcigają w pomysłach, licytują. Lubię cieszyć się ich radością. Takie momenty przypominają mi, jaki drogocenny skarb mam tuż pod nosem i jak dobrze nam wszystkim ze sobą, i że musimy o siebie dbać, troszczyć się i walczyć z przeciwnościami.

Tort w cukierni może zamówić każdy głupi,
 ale ten zrobiony własnoręcznie smakuje o niebo lepiej :-)

tanio i szybko, ale z miłością

7 lutego 2018

Pierwsze wakacje chorobowe na obczyźnie

Poszłam do naszego doktora Guido. Dałam dowód. On wtyknął go do czytnika, poklikał w kompie i z lekkim zdziwiem pyta się czy ja już kiedykolwiek byłam u niego. Nie zajarzyłam najpierw o co się mu rozchodzi, bo jak nie byłam, jak byłam, najdalej z tydzien temu - chodzę tam co chwilę jak nie z Młodym to z Młodą, to z Najstarszą, bo co chwilę komuś coś dolega (choćby lenistwo, ale zwolnenie do szkoły zawsze trzeba). W końcu mnie olśniło, że przez te 4 lata w Belgii to ja osobiście jeszcze chora nie byłam i on mnie nie ma jeszcze w systemie. 

Najwyższy zatem czas zanieść do roboty pierwsze zwolnienie. No, póki co wysłałam jego skan mejlem dzięki czemu na dostarczenie do firmy mam czas do końca miesiąca. U nas najważniejsze w procedurze chorowania jest pomiędzy 8 a 9 rano zadzwonić na specjalny numer do zgłoszeń choroby i zameldować, że jest się chorym oraz powiadomienie pierwszego klienta. Kolejne kroki to pójście do doktora i powiadomienie biura o długości zwolnienia. Resztę klientów powiadamia biuro. Potem już można chorować. Co też niniejszym czynię. A jeszcze trzeba mieć na uwadze, że w każdej chwili może wpaść kontrola, by sprawdzić, czy aby faktycznie choruję... Niech przychodzą, mnie to nie przeszkadza, bo nigdzie się nie wybieram, skoro mam okazję posiedzieć sobie w domu w spokoju i to bez żadnego towarzystwa. Toż to raj na ziemi. 

W sezonie zachorowań na grypę i temu podobne choróbska ja - jak na normalną inaczej przystało - postanowiłam pochorować na kręgosłup. Żeby było śmieszniej przez weekend kompletnie nic nie robiłam, bo Młody miał grypę żołądkową i trzeba było przy nim siedzieć i przytumiać, i przebierać piżamy i myć, no sami wiecie jak to jest przy grypie żołądowej... Poniedziałek też miałam wolny, żeby Młody mógł całkiem wydobrzeć. No i tak oto się okazuje, że trzydniowe nieróbstwo jest złe dla zdrowia. Już w poniedziałek po południu zaczęło mi być niewygodnie siedzieć, leżeć a nawet stać, bo w kręgosłupie się coś potenetgowało jakby. Do rana się nie naprawiło i miałam duże wątpliwości, czy dam radę pracować 8 godzin, a że M_jak_Mąż nakazał mi się nie cykać tylko iść do doktora, no to poszłam. I tym oto sposobnym chytrem mam teraz krótkie wakacje. Siedzę sobie  w ciepełku (na polu w minusie brrr), wygrzewam plecy poduszką z nasionami (taką, którą się grzeje w mikrofalówce) i biorę jakieś tabletki przeciwzapalne. Doktor powiedział, że jak to nie pomoże, to da mi skierownie do kinezysty. Może pomoże i nie trzeba będzie wydawać kilkuset euro na kine. Co prawda dużo zwracają z ubezpieczenia, ale najpierw trzeba zapłacić...

M nie dawno łaził na masaże kręgosłupa, to jestem poinformowana. Z tym, że on miał od lat okropne bóle głowy i doktor stwierdził, że na to mogą pomóc masaże... W Polsce twierdzili, że z tym nic się nie da zrobić i tylko coraz silniejsze tabletki przpisywali. No cóż, póki co masaże zakończone, ale na
razie trudno ocenić, czy faktycznie pomogły. Co prawda jak dotąd M nie miał takiego bólu łba jak wcześniej i twierdzi, że jest lepiej, ale zobaczymy po kilku miesiącach... Tak czy owak co raz to przekonuję się, że jeśli idzie o możliwości medyków oraz podejście do pacjeta to PL i BE dzielą lata świetlne. Oczywiście podejrzewam, że to kwestia prywatnej służby zdrowia. Tu nie ma czegoś takiego jak państwowa, wszystko jest prywatne i za wsio trzeba płacić, a ubezpieczenie wraca tylko część poniesionych kosztów. Tak więc coś za coś. Zawsze możemy wybierać, do jakiego lekarza pójdziemy, a każdy lekarz doskonale wie, że jak nie sprosta oczekiwaniom pacjentów, jak nie będzie się wystarczająco starał to nikt nie bedzie do niego chodził - proste. My zaś wiemy, że nie ma nic za darmo. 
u nas na wsi

Tymczasem w następny poniedziałek zaczną się ferie krokusowe, czyli luzu ciąg dalszy, bo nie trzeba o szóstej wstawać i budzić małolatów.  Po feriach Młody będzie miał imprezę urodzinową. W tym roku wynaleźliśmy w necie nowy fajny kryty plac zabaw,  gdzie w programie urodzinowym jest magik i przedstawienie muzyczne, a picie i żarcie jest nielimitowane. Mam nadzieję, że będzie to warte wydanych 300€ wszak nie jest to jakaś znowu mała kwota, choć raczej normalna w porównaniu z innymi ofertami urodzinowymi.

 Powiem wam, że trzeba się ogimnastykować, żeby wymyślić coś oryginalnego na urodziny. Jak już kiedyś wspominałam tu organizowanie urodzin to sprawa niemal obowiązkowa. Wypada co najmniej kilku najlepszych kolegów gdzieś zaprosić. Z tym, że jak ktoś we wrześniu pojedzie z dmuchanym zamkiem i imprezą dla całej klasy to potem efektem domina wszyscy zapraszają całą klasę... a nie ukrywam, że kryty plac zabaw w naszej gminie zaczyna być już lekko nudny, jak non stop ktoś tam organizuje urodziny. No i z jakiegoś powodu śmierdzi tam bardziej niż w innych "kulkach".
Jak dotąd w tym roku szkolnym poza urodzinami z zamkiem Młody był w dwóch różnych krytych  placach zabaw i  w gospodarswie dla dzieci, no i w tym tygodniu idzie do kina na bajkę. Fajnie, że akurat ta, na której jeszcze nie byliśmy.

My się trochę wyłamaliśmy z domina i ograniczyliśmy się do imprezy dla  10 osób, znaczy licząc nas dorosłych i dziewczyny to 14. A w tym przybytku jest o tyle fajnie, że są też atrakcje dla straszaków - kręgle i gry laserowe, a Młode jak najbardziej na kręgle są chętne, czyli wszystko gra. Bez sensu jest robić urodziny dla małego a duże zostawić na pół dnia wtedy w domu. Co innego jak ktoś urządza dodatkowo imprezę dla rodziny w domu, ale my nie mamy tu rodziny....
Legenturia, bo tak nazywa się ten dom zabaw,  bardzo mi się spodobała, ale trochę miałam obawy co do organizowania urodzin 30 km od domu. W końcu jednak przypomniało mi się, że już byliśmy na urodzinach u kolegi Młodego w podobnej odległości i było fajnie. Część rodziców już potwierdziło a Młody czeka jak zwykle z niecierpliwością na wspólną zabawę. 

u nas na wsi
Najpierw myślałam o urodzinach w domu, bo Młodemu takie się marzyły, ale potem doszłam do wniosku, że w tym kraju to wcale nie było by takie proste - przynajmniej dla dzieci w tym wieku, co innego starszaki. Bo w Polsce to kiedyś wystarczyło kilka zabaw wymyśleć, przygotować i gotowe. Jednak dla dzieci tutejszych to już nie takie hopsiup. Wszak one wszystkie jak jeden mąż odkąd skończyły 2,5 roku, spędzają w przedszkolu po 8 godzin dziennie codziennie, a tam nauczyciele organizują im ten czas bardzo ciekawie - masa projektów, szalonych pomysłów, wymyślnych zabaw, przedstawień, wycieczek itd itp. Tych dzieci byle czym nie zaskoczy ani nie zabawi, bo w przedszkolu i gotują, i majsterkują, i tańczą, i bawią się we wszystkie możliwe zabawy. Zabawa swobodna "róbta co chceta" zupełnie odpada na takim metrażu, stromych schodach i 4 delikatnych zwierzakach na pokładzie. Nie wyobrażam sobie 18 sześciolatków w naszym dwupiętrowym domu. Znam ich już dość dobrze i wątpię czy wszyscy by wyszli z tego cało, wszak to  światowe, pyskate i śmiałe dzieci przedszkolne, a nie zahukani domatorzy trzymajacy się mamusinych spódniczek. Już jak we trzech kiedyś byli (nasz i 2 kolegów) się bawić, szło ociepieć chwilami, bo to bańki sie wylały, to plastelina się wdeptała w dywam, to ten tamtego popchnął, a ten chce pić, a tamten kupę ...aaaa ja już za stara jestem na takie rzeczy. Poza tym nie muszę, bo są inne możliwości. Jak będą więksi to pomyślę nad domowymi urodzinami.

Tymczasem dziś karnawał w przedszkolu. W tym roku szkoła przerabia tematykę morską i wszystko co dzieje się w szkole jakoś z tym tematem musi się wiązać. Nawet mejle do rodziców zaczynają często słowem "Haaaaai!" (haai po niderlandzku to rekin). Karnawał więc pod hasłem WODA. A ty matko kombinuj, za co przebrać chłopaka. Najłatwiejsza była by kropla, no ale kropla to KROPLA, ONA, nie on, nie kropel. "Chłopiec nie może być kroplą przecież". Nie może być też ośmiornicą ani meduzą... a taki czadowy pomysł na świecący kostium z folii bąbelkowej wynalazłam na pintereście. 




Postanowił być zatem haaiem, czyi rekinem. Potrzebowałam do tego szarej bluzy. Weź dziś człowieku znajdź bluzę, koszulkę czy cokolwiek bez obrazka lub napisów z każdej strony! Na szczęście znalazłam jakąś szarą bluzę z darów od znajomych. Trochę mi szkoda było psuć dobrej bluzy, ale co tam. Z tyłu doszyłam jej na okrętasa płetwę, którą wypchałam watą i usztywniłam gąbkową ściereczką kuchenną (która jak wysycha robi się twarda). Na kapturze przyszyłam patrzały z guzików, a zęby wycięłam ze starej  mikołajowej czapki i przyszyłam od środka kaptura. Młody dopominał się o skrzela, bo rekin musi oddychać to przykleiłam je z jakiejś czarnej taśmy klejem do materiału (w actionie pełno takich dupereli). Biały brzuch ze starego podkoszulka też przykleiłam, bo nie chciało mi się szyć, wszak ja i krawiecto to bardzo, ale to bardzo odległe pojęcia. 
Uszyłam też ogon i przyszyłam go do starych szarych jeansów, ale nie wiem czy Młodemu nie bedzie to z kupra spadało i czy da się w tym siedzieć (próbował i mówił że się da, no ale hm... trochę w zad gniecie i przeszkadza).

Pod szkołą widziałam mnóstwo różnych rybich ogonów wystających spod kurtek u dzieci płci obojga, więc rekiny, delfiny i syreny dziś chyba dominują. Widziałam też małą czerwoną słodką włochatą ośmiorniczkę, kilka piratów i piratek. Myślę, że nauczyciele wrzucą fotki na stronę i bedzie można sobie pooglądać te wszystkie wodniaki. Uwielbiam zabawy karnawałowe dla dzieci, uwielbiam oglądać te wszystkie stroje i makijaże, a przygotowywanie samemu kostiumu z niczego to też niezła frajda nawet jak się nie umie szyć.

Tymczasem pora ruszyć trochę dupsko z kanapy, bo plecy mi dają znać, że nie podoba im się siedzenie w jednym miejscu w jednej pozycji. Idę zatem robić pyzy z mięsem, które obiecałam wszystkim :-)