2 grudnia 2023

Nie chcę takiego mentora...


Nie dawno nabyłam za kilka euro kilka swetrów w Kringwinkel. Pochwalę się jednym, bo jest gruby, szeroki, super ciepły i nie posiada śladów użytkowania, a do tego nie „gryzie”, jak większość swetrów. No i bardzo mi się podoba. 

W zeszłą niedzielę wreszcie było trochę ładniejszej pogody. Wzięłam przeto mój aparat na jesienny spacer rowerowy. W jakieś dwie godziny objechałam około 10 kilometrów. Nie oddalałam się zbytnio od miejsca zamieszkania, ażeby w miarę bezpiecznie móc dodom powrócić i by obeszło się bez wzywania śmigłowca i znajomych z psami tropiącymi. Z moim samopoczuciem i siłami teraz bowiem to nic nie wiadomo. 

Wycieczkę uważam za udaną. Nawet udało mi się białą czaple wytropić, ale skubana nie dała się podejść z bliska. Gęsi mnie zobaczyły i podkablowały głośno drąc dzioby całym stadem. Ale nadejdzie taki dzień, w którym ją zdybię. Na fotce widać jednak, że to czapla. Na drugiej też widać…. jak ulatuje zaraza w nieznane. Gęsi też poleciały…



była sobie czapla biała, ale właśnie odleciała…


gęsi nilowe


Muchomorów i innych grzybów też parę zdybałam w drodze powrotnej. Rozproszyło to trochę czarne depresyjne chmury i orzeźwiło umysł. 

Zdjęcia z tej przejażdżki powtykam w tekst tu i ówdzie. Jak zwykle.





W poniedziałek pogoda już nie było urodzaju na słońce. Lało jak z cebra przez cały dzień i ja w tym deszczu musiałam pomykać skuterkiem kilkanaście kilometrów do mojego już prawie byłego biura, by się wyspowiadać z planów co do ewentualnego mojego powrotu do latania na miotle. Pani była bardzo miła i nie przejawiała żadnych złych emocji w związku z informacją, że raczej się na to nie zanosi... Więcej, zaproponowała, bym w styczniu przyszła do niej ponownie, to powie mi, jak mam załatwiać ewentualne zwolnienie z przyczyn zdrowotnych, ale też podkreślała, że nie muszę tego robić.




W tym tygodniu otrzymałam też e-mail od pani z funduszu zdrowia, która chce ze mną porozmawiać, by dowiedzieć się, jak tam mi idzie przekwalifikowywanie. Jeszcze nie zdążyłam jej odpisać. Na  żaden mejl nie zdążyłam jeszcze odpisać, bo nie mam czasu...



We wtorek rano zadzwoniłam do VDAB (biura pracy), by poprosić o dokument dla Najstarszej, który jest potrzebny do hulpkas w kwestii potencjalnego zasiłku. Pani powiedziałą, że córka musi być przy tym obecna, bo musi odpowiedzieć na kilka pytań. Rozmowa była nagrywana, więc pewnie to jest rodzaj dokumentacji... Najstarsza akurat spała, o czy poinformowałam panią, na co ta się uśmiała i powiedziała, by zazdwonić, jak sie obudzi haha. Wtedy jednak już nie dało się tam dodzwonić, więc dzwoniłyśmy ponownie dzień później. Kto inny odebrał, ale się okazuje, że tam jest coś nie tak w tym dossier, że będą sprawdzać... Zapytali, czy mogą do córki bezpośrednio dzwonić i pisać, czy lepiej przeze mnie. Odrzekłam, by dzwonić nawet nie próbowali, bo ona nie odbiera telefonów. Pisać mogą próbować, a ja będę próbować przypominac jej o czytaniu e-maili... Zobaczymy, co z tego wyniknie... 



W środę Młoda i Młody pojechali do ortodonty. Młody najsampierw obskoczył na rowerze szkołę w te i wewte, bo mógł być tylko na niderlandzkim. Wrócił do domu i dalej pojechali autobusem. Świetnie sobie radzą. Na następnej wizycie ma mieć zakładany aparat i życzy sobie, by matka z nim pojechała. Będę zatem musieć sobie wagary zrobić…



Ja w tym czasie byłam na stażu, gdzie zafundowano mi małe załamanie nerwowe. Pojawiła się bowiem moja mentorka ze szkoły, którą mogłam pierwszy raz na oczy zobaczyć...

Przyszła mnie niby obserwować przy pracy, ale siedzieliśmy w innej sali... 

Nic to. Zaczęłam pełna entuzjazmu (no bo już sie bardzo napaliłam na to spotkanie noworoczne i moje genialne pomysły) przedstawiać mój pomysł na realizację projektu z udziałem rodziców i partnera zewnętrznego, a ta mi przerwała i mówi, że to raczej się nie nada, bo nie o to w tym chodzi. 

Po czym zaczęła mi wciskać jakiś kit, że niby projekt polega na tym, że mam zorganizować dla rodziców pogadankę z udziałem jakiegoś uczonego w piśmie, czyli np psychologa, pedagoga, a w tym celu mam wybrać jakiś temat, typu "agresja u dzieci", "problemy z zasypianiem" i takie tam... Teatrzyk se mogę zorganizować, ale pod warunkiem, że będzie na ten wybrany temat i będzie uczył czegoś rodziców... 

Że co, kurwa?!!!

Próbowałam ją przekonywać, że to jest projekt opiekunów żłobka, a nie nasz, że my mamy zrobić cokolwiek z rodzicami i cokolwiek z instytucją niezwiązaną ze świetlicą, ale nie, ona się upierała przy swoim. Żeby było milej, w tej rozmowie uczestniczyła moja jedna koleżanka i moja mentorka (szefowa) ze świetlicy. Mentorka próbowała też dać do zrozumienia, że to co tamta sugeruje, jest niewykonalne i nierealne, bo kto normalny będzie chciał dobrowolnie za friko prowadzić jakąś prezentację czy pogadankę na tematy wychowawcze....? Ale baba swoje, że ona rozumie, ale że takie są wytyczne ministerstwa i że to nie oni decydują i w ogóle najmądrzejsza z mądrych…

Okropnie mnie to zdenerwowało... delikatnie mówiąc. Czułam się kompletnie załamana. Noż kurwa! Siedziałam nad tym ponad 2 tygodnie, kombinowałam, dumałam, spisywałam pomysły, aż wszystko wydało mi się idealne i poszłam na to spotkanie z nadzieją, że omówimy detale i będę mogła się zabrać za realizację, by juz na poczatku grudnia rodziców zacząć zapraszać i wszystko szykować, a tu przychodzi ta raszpla i próbuje mi wmówić przy moich koleżankach, że jestem taka głupia iż prostego zadania nie potrafię zrozumieć. No mało się tam nie popłakałam z nerwów. Myślałam tylko o tym, by pójść do domu i przeczytać spokojnie to pieprzone zadanie jeszcze raz... 🤬😡😠🤯👹👺😵‍💫

Gdy poszła, pogadałam z szefową i koleżanką i one onie twierdziły, że to wszystko jest co najmniej dziwne. Szefowa powiedziała, że ma znajomą, której może się zapytać, czy by nie przyszła z jakąś pogadanką, a ja powiedziałam że zapytam naszej pani psycholog, ale zacznę od zapytania innych nauczycieli o ten projekt, bo nijak mi się to nie zgadza z tym, co było mówione na lekcji i z projektami, które robią koleżanki... No bo któraś laska robi z dziećmi i jakąś cukierniczką babeczki, inna zabrała dzieci na imprezę z urzędem gminy, więc te farmazony co ona plecie, nijak się w to nie wpasowują…

stary młyn wodny

stary młyn

stary młyn


Potem poszłam do dzieci, by się odstresować, i robiłyśmy doświadczenie z dmuchaniem balonu bez dmuchania, czyli za pomocą reakcji sody z octem. PODOBAŁO SIĘ WSZYSTKIM - zarówno dwunastolatkowi jak i dwuipółlatkom. Zużyli półtoralitrową flaszkę octu i pół puszki sody, a w klasie waliło octem, że koleżanki wszystkie okna otwarły haha. 

Nie posłuchałam się bowiem syna. A MŁODY MNIE PRZESTRZEGAŁ, bym nie pozwalała dzieciom robić drugi raz robić tego doświadczenia, bo - na pewno będą chcieli - powiedział - a potem jeszcze raz i jeszcze raz...

 I tak było!!! Prorok jakiś, czy co?!!! 🫣🤔

 Tak serio, to fajnie, że próbowali drugi raz i trzeci, że się bawili, że im się podobało, że byli zafascynowani. Szóstoklasista mi kilkukrotnie dziękował za ten eksperyment. Powiedział, że pokaże w domu tacie i go zaskoczy, bo to superowy eksperyment był. Obiecałam, że bedziemy robić inne, choć w duszy sobie myślałam - o ile ja tu jeszcze wrócę... 

Wróciwszy do domu przeczytałam projekt uważnie z 5 razy i stwierdziłam, że TAK BABA SIĘ MYLI, NIE MA CHUJA!

Powiedziałam do Małżonka, że jak się okaże, że ona ma rację, zostawiam ten kurs w cholerę. Przyznał mi rację, że to nie jest normalne, jak jest to wwszystko zorganizowane i jaki jest burdel. Całą noc przez to nie spałam, bo taki nerw miałam. No zlitujcie się!

Nazajutrz poszłam do szkoły w stresie, a mgła mi tego nie ułatwiała, bo mało se oczów nie wypatrzyłam w drodze…




Zapytałam jednej nauczycielki, zapytałam drugiej i co się okazuje? No oczywiscie, że to ja mam rację! I że "koleżanka najwyrażniej się pomyliła ze żłobkiem..." Taaa... Wiadomo, tyle tego jest... i żłobek, i świetlica szkolna, te wszystkie dwa miejsca trudno musi być na pewno spamiętać i ogarnąć co do czego. Powiedziałam, że rozumiem, bo nie będę się kopać z koniem. 

Pochwaliły moje pomysły. Powiedziały że świetne są. A ja miałam ochotę pójść i skopać komuś dupę. Albo nawet zabić na śmierć.

Zaraz napisałam sms do "szefowej" i umówiłam się z nią na przyszły tydzień na omówienie szczegółów naszej imprezy noworocznej. 

Nie wiem, może ja dziwna jestem, bo się mnie wydawało, że takiego mentora jak się ma, to on ci jest od pomagania, wspierania, od wyjaśniania niejasności, od odpowiwadania na pytania, od tłumaczenia rzeczy dla ucznia nie zrozumiałych i tak dalej. Najwyraźniej  czasem może  też być odwrotnie.

Całkiem nieźle wpłynęło to na moje zmęczenie i samopoczucie. Teraz się czuję, jak by mnie krowa zeżarła, przeżuła i wysrała.... czy coś w ten deseń. Nie mam już tyle chęci ani entuzjazmu co przedtem. Nie ma szans bym zaufała mojej tzw mentorce. Będę próbowac unikać kontaktu  z nią na tyle, na ile to jest możliwe, bo ciężko mi będzie nie patrzeć na nią z pogardą i nienawiścią. Przynajmniej przez pewien czas. 

W piątek po szkole wstąpiłam do Actionu po jakieś różne pierdolety do kraftowania fotoksiążki. Nie wiem, co z tego użyję, ale na pewno wszystko mi się przyda wcześniej czy później…



To wszystko nałożyło się przy tym na przedwczorajszy zastrzyk decapeptylu, który sam w sobie powoduje zjazd samopoczucia i nasilenie zmęczenia. Do tego na zewnątrz zimno, co zabiera kolejną porcję mojej energii, bo ja dużo paliwa na ogrzewanie mojego ciała potrzebuję. 

U lekarki naszej byłam razem z Najstarszą, by poprosić o wszystkie badania zlecone przez polskiego psychiatrę online. Pani doktor bez problemju pobrała krew do badania, umówiła Najstarszą na badanie EKG u swojej koleżanki (bo sama pewnie już powoli szykuje się do macierzyńskiego) i wypisała skierowanie na MRI.

pole chmielowe pobliskiego browaru


W weekend może pójdę do znajomej belferki niderlandzkiego, by zapytac o korki dla Młodego. Może akurat się zgodzi i spróbuje mo pomóc. Choć nie wiem, czy to pomoże, bo Młoda odkryła w tym tygodniu podczas wspólnej z nim nauki, że on ma problemy z czytaniem ze zrozumieniem, a to może być winą autyzmu, a na to korki nie pomogą raczej...

Będę guglować, czy to da się połączyć oficjalnie z autyzmem i czy jakis psycholog czy psychiatra by jakiegoś atestu mu nie pyknął, by brali to pod uwagę na egzaminach i sprawdzianach.... Bo trza kombinować jak się tylko da, bo uczciwością i ciężką pracą człowiek daleko nie zajedzie w dzisiejszym świecie a ideałami sie nie naje. Myśląc o psychiatrze skonstatowałam, że ciągle nie otrzymaliśmy oficjalnej diagnozy na papierze i chyba trzeba upisać jakiś mejl do pani doktor, bo w styczniu mamy pierwsze spotkanie w Het Raster, organizacji pomagającej ludziom z autyzmem, i dobrze by było mieć te dokumenty. 

Jeżu, człowiek o wszystko musi się dopominać i o wszystkim pamiętać. Męczące to!

brukselka z innej perspektywy


Dziś pożegnaliśmy kolejną naszą świnkę. 🐾🌈💔

Wetka powiedziała, że prawdopodobnie rak jajowodów… czy jajników... Nie ważne, ważne że Maggie w ostatnim, dosyć krótkim czasie cała praktycznie spuchła. Wyglądała jak beka, futerko zaczęło jej garściami wychodzić. Miała problemy z chodzeniem. Od przedwczoraj widocznie miała trudności z jedzeniem - jadła bardzo powoli i trzeba było pilnować, by reszta łobuzerki nie kradła jej przekąsek. Doktorka mówiła, że moglibyśmy próbować ją jeszcze leczyć, że może dać kontakt do specjalisty od takich spraw, ale powiedziałam, że nie mamy hajsu na długie leczenie no i stan Maggie nie był najlepszy. Poza tym ona miała już blisko 5 lat... Poprosiłam o eutanazję. Pochowaliśmy ją oczywiście w ogródku w sąsiedztwie Tornado... Może gdybyśmy od razu poszli, gdy tylko zauwazyliśmy że coś jest nie tak.... No ale brak czasu, brak hajsu, za zimno, by wozić świnki skuterem, a Małżonek wraca ostatnio dopiero przed osiemnastą, bo koszmanrne kory na drodze... No, wyżej dupy nie podskoczysz. 

Nasza Magunia… 🥺


Najstarsza i Młody ubrali dziś choinki w swoich pokojach. Jakoś obydwoje mieli na to wielką ochotę w tym roku. W salonie chciałam postawić na szafie malutką żywą choinkę w doniczce, ale coś mi się wydaje, że może się nie zdarzyć. Małżonek uznał, że choinki są bez sensu, z czym się zgadzam. Poza tym nie mamy miejsca w tej graciarni, ale fajnie by było mieć światełka, szczególnie gdy będę mieć już te ferie... Do ferii jednak jeszcze trochę...

Młody zapytał z łobuzerskim uśmiechem, kiedy przyjdzie Mikołaj, dodając, że jakby przyszedł, to niech położy prezencik pod choinką. Chwilę później zapytał, czy myślę, że przyniesie mu te mazaki, o których mówił, a że jestem słabym kłamcą, to poleciał na górę ucieszony, oznajmiwszy, że w takim razie czekał będzie na te mazaki. 

Fajnie mieć jedenastolatka, który w liście do Mikołaja podaje po prostu mazaki 🫠. Chyba dorósł ☺️🤨

Niedługo Młoda ma urodziny i może uda się pójśc do restauracji, bo wszyscy tego potrzebujemy, by zrobić coś wyjątkowego raz w roku po tych wszystkich przebojach i trudnych tygodniach.

Wymyśliłam też prezent do skraftowania dla Młodego pod choinkę: kalendarz izydorowy z pytaniami (na wzór kalendarzy adwentowych). Bo on chce te pytania, na które mógłby odpowiadać, więc pomyślałam, że każdy z nas spisze możliwie dużo pytań i zrobimy mu kalendarz, którym będzie odliczał dni od Nowego Roku do swoich urodzin i każdy dzień będzie zwierał ileś tam pytań.

Jakbyście mieli jakieś pytania dla Epickiego Jedenastolatka, dawajcie w komentarzach. Im więcej, tym lepiej. 

A parę dni temu z sypialni miałam widok na Księżyc, więc cykałam fotki przez okno…














26 listopada 2023

Przemyślunki na temat kursu i życia, które czasem zbyt ciężkie się zdają

 We wtorek nawiedziłam z Młodą dermatologa. Pod blokiem zauważyłyśmy tabliczkę, która wielce nas ubawiła. Obie zrobiłyśmy zdjęcia, żeby pokazać znajomym.

Trochę chaszczów, trochę trawy, trochę wody i błocka = NIEBEZPIECZNA SYTUACJA.



To bajoro otacza asfaltowa ścieżka dla pieszych i rowerów i pewnie jak jeden z drugim na skróty spróbuje, to może zaistnieć niebezpieczna sytuacja, ale jak ja sobie to wyobrażam, to jeszcze bardziej mi się micha cieszy. Nie no, patrzysz na ten krajobraz miłu oku, na tę zieleń sielską, tę trawkę, ten uroczy płotek nad strumykiem, na też ścieżkę dla rowerów i na tym tle widzisz tę oczobolnie czerwoną tablicę gevaarlijke situatie "niebezpieczna sytuacja". 

Pani dermatolog oświadczyła, że problemy skórne Młodej to nie jest wina autyzmu, tylko niezwykłej nadwrażliwości skóry. Pochwaliła się, że ona sama też to ma, tylko u niej problem pojawia się i znika, czasem się nasila, czasem prawie nie istnieje i że na to pomagają leki na alergię. Zrobiła prosty test - przejechała Młodej po plecach lekko jakimś szpikulcem. U normalnych ludzi, nic to nie robi, u ludzi z tym problemem po chwili skóra wokół śladu robi się bardzo czerwona i pali żywym ogniem przez kilka godzin. Młoda do wieczora skarżyła się, że ciągle czuje to, co tam jej „narysowała”. 

Młoda zaczęła brać to samo, co braciszek bierze na swoją alergię, tylko w tabletkach: Desloratadine. Czy pomoże, czas pokaże.

Skoro już jestem przy niezwyczajnych problemach to na kursie spotkałam pierwszą osobę, która doświadcza tego samego zjawiska podczas gorączki, co nasz Młody. Dotąd jak opowiadałam o tym, że nasz Młody strasznie przechodzi gorączkę, bo temperatura mu na zmiany bardzo szybko rośnie i spada, przy czym majaczy, boi się, gada do niewidzialnych potworów, chce uciekać… to ludzie patrzyli na mnie, jakbym się z choinki urwała. A tu nagle kobieta opowiada, że jej syn jest chory i że podczas gorączki ma takie objawy… Dodaje, że ona też to ma i że to tzw syndrom Alicji z Krainy Czarów. Widzi się wtedy wszystko bardzo powiększone i zniekształcone… Nie wiem, co widzi Młody, jeszcze o tym nie czytałam też, ale najważniejsze dla mnie jest, że są inni ludzie z podobnym problemem, że nie jesteśmy jedynymi dziwadłami na tym świecie… Co ciekawe oni mają ADHD i może to ma coś z tym wspólnego…? Kto wie. 

Ileż dziwnych zjawisk i dolegliwości ludzie doświadczają, o których się nie mówi, o których mało kto słyszał… Ile my dziwnych rzeczy żeśmy zebrali. Istny klub osobliwości jest w naszym domu, a tu jeszcze ludzie się dziwią, gdy mówię, że jesteśmy normalni inaczej, co nie przeszkadza im jednocześnie przekonywać nas byśmy się dostosowali do ich świata… Wybaczam im, bo nie wiedzą, co czynią.



Na świetlicy znowu było fajnie. Miałam chęć porobić z dziećmi eksperymenty, ale się nie złożyło. 

Najpierw zapytałam koleżanek, co na ten temat myślą, to odrzekły, że im wszystko jedno, ale muszę zapytać o zgodę szefową. Wysłałam zatem do niej sms pytający i otrzymałam pozytywną, a nawet bardzo pozytywną odpowiedź. Wybrałam na początek 2 doświadczenia z balonikami, sodą i octem, zebrałam rupieci do pudełka i zaniosłam to do świetlicy, ale okazało się, że ktoś tego dnia organizował urodziny i sporo dzieciaków poszło wcześniej do domu, a ci którzy zostali mogli się bawić w innej sali, czyli "nowe zabawki", "nowe miejsce" to przecież nie będę im przeszkadzać. Poza tym robiliśmy wyklejankę zaproponowaną przez koleżanki, która bardzo się  wszystkim podobała i której wykonanie zajęło sporo czasu. Eksperymenty zatem przełożyłam na następny tydzień. Może się złoży...

w drodze do szkoły


Jeśli chodzi o moje projekty, to póki co, tylko jedna rodzina mi zdjęcia przysłała mejlem. Z czego wniosek, że trzeba popytać jeszcze innych rodziców, a tamtym się przypomnieć, ale z fotoksiążką mi się nie pali w sumie.

Wymysłiłam plan potencjalnej imprezy dla rodziców. Potem spiszę mój plan i wszystkie pomysły, by w poniedziałek wysłać do szefowej (mentorki). Bardzo jestem ciekawa, co ona na to, bo pomysł jest dosyć, że tak powiem, szalony jak na stażystkę, która ma całe gie do powiedzenie w świetlicy, ale ja jak już mam coś robić to tak, żeby było w miarę fajnie. A widzę to tak:

Impreza w ostatni piątek ferii bożonarodzeniowych dla wszystkich rodziców, w godzinach od 16 do 18.

W korytarzu ładnie udekorowany stół z przekąskami. Wersja 1: chipsy, ser, salami, oliwki, paluszki, kawa, herbata, wino musujące - po belgijsku). plus Wersja pro: rodzice przynoszą ulubione domowe deserki (to by było zajebiste, ale wątpię, czy jest akceptowalne i wykonalne).

Wystawa prac z zajęć feryjnych dzieci (to był pomysł mentorki - biorę jak swój).

Mini teatrzyk "Złotowłosa i trzy misie" (na zasadzie: narrator czyta, dzieci udają misie i Złotowłosą, co można zrobić niemal na poczekaniu, jeśli ma się trochę fantazji) Dlaczego ta bajka? Bo to jedna z moich ulubionych. Bo jest w temacie rodziny i różnic, a ja chcę trzymać się tego tematu w każdym projekcie. Bo potrzebne rekwizyty są w świetlicy: krzesełka róznych wielkości, miski, łyżki, poduszki; w domu mam kolekcję takich samych misiów różnej wielkości. Bo właśnie kupiłam książkę za 4 €. Bo chcę.

Wspólne (rodzice i dzieci) majterkowanie albo rysowanie, albo śpiewanie piosenki...? 

Z piosenkami mam problem. Chciałabym, żeby dzieci coś razem dla rodziców albo z rodzicami zaśpiewali, ale nie znam kurde tutejszych piosenek dla dzieci. No okej, pare znam, ale to o wiele za mało. Po polsku to znajdę piosenkę dla dzieci na każdy temat, a jak nie znajdę, to napiszę na poczekaniu do pierwszej lepszej melodii. W niderlandzkim nie jestem aż tak mocna, nad czym bardzo ubolewam i co mnie frustruje.

Kolejny problem jest taki, że jestem tam tylko stażystką. 

W związku z czym nota bene uważam, że te wszystkie nasze obowiązkowe projekty to lekkie nieporozumienie. No cholibka, mamy w sumie 3 miesiące czasu, teraz to już tylko 2, by zorganizować coś dla rodziców, coś z partnerem niezwiązanym ze świetlicą i zrobić ten projekt z fotoksiążką. Plus obserwacje dzieci i inne drobne zadania. 

Ogólnie żadna z tych rzeczy nie jest trudna. Pod warunkiem jednak, że się w świetlicy pracuje normalnie 5 dni w tygodniu i zna się zwyczaje, plany, widuje się codzienie rodziców, kolegów i dzieci, a nie kurde, że człowiek jest marnym stażystą, który wpada do świetlicy raptem 2 razy w tygodniu na łącznie (aktualnie) 5,5 godziny. Przy czym ma się do wykonania normalne zadania świetlicowe, jak pilnowanie dzieci przy myciu rąk, napełnianie bidonów wodą z kranu, ścieranie stołów po jedzeniu, zabawy z dziećmi, zajęcia plastyczne, czy ruchowe organizowane przez koleżanki, zabawy na podwórku, sprzątanie sal (w sensie jazda na szmacie i latanie na miotle oraz mycie kibli). 

Nie mam za wielkiego pola manewru. Po zmianie planu godzin praktycznie nie widuję rodziców. 

Nie ukrywam, że mam sporo wątpliwości co do powodzenia misji pt "zostanę opiekunem świetlicy". 



I tak, wielkie chęci, radość i entuzjazm przeplatają się non stop z niepewnością, ogromnym zwątpieniem, wieloma obawami a nawet złością. Uczucia mam baaardzo mieszane. 

Bywają takie bardzo czarne momenty, kiedy mam dość, kiedy myślę, by zostawić to wszystko w diabły, srać na to, gdy chcę pisać, dzwonić, gnać do biura pracy, nauczycieli, funduszu zdrowia, lekarzy, by oznajmić, że kurwa nie dam rady, że za cienka w uszach jestem na to wszystko i za stara, że to ponad moje siły i nie na moje zdrowie. Gdy stwierdzam, że chuj, za chwilę uznają mnie za niepełnosprawną i dostanę zasiłek. Będę se siedzieć w domu, zostanę kurą domową na zawsze, będę gotować, sprzątać, troszczyć się o najbliższych i mieć wszystko w dupie, co przecież wielu ludzi robi latami i się tym wcale nie szczypią...

 Tak, od września było wiele takich momentów. 

W tym tygodniu między innymi. 



Najczęściej pojawiają się w nocy, gdy wszystkie koty i myśli są czarne...

 Budzę się o pierszej w nocy, by nad tym myśleć do rana. 

Potem wstaję jak zombie ponura, zmęczona, zdołowana, bez sił, ale za dnia słońce powoduje, że zmory zwykle blakną i się chowają. Wtedy znowu entuzjazm gra pierwsze skrzypce, a głowa pełna jest pomysłów i kolorów.

 Gorzej jak słońca nie ma za wiele, jak ostatnio... Zimno, buro i ponuro... Niektóre dni i noce były dla mnie cholernie trudne mentalnie. 

Złość. 

Zniechęcenie. 

Brak sił. 

Brak nadziei. 

Rezygnacja. 

Strach. 

Brak motywacji. 

Obawy. 

Niepokój. 

Bezsenność. 

Zmęczenie. Zmęczenie. Zmęczenie...

Żeby to jeszcze człowiek tylko ten kurs miał na głowie, pewnie było by o wiele łatwiej, ale gdzie tam, życie takie nie jest, że możesz tylko jedną rzecz robić na raz i się jej poświęcić całą duszą i sercem. 

Nie ma tak dobrze!

Cały czas myślę o naszych dzieciach, szczególnie tych dużych, które są dorosłe i które chiałby by jakoś normalnie żyć, normalnie funkcjonować, pracować, zarabiać, mieć coś z tego cholerenego życia i tym życiem się cieszyć. Co to za życie, jak masz 19, 20 lat i siedzisz samotnie w domu dzień-noc? Jak nie możesz iść do pracy, bo twoje ciało i twój umysł nie chce współpracować, robi ci na przekór, wszystko sabotuje. Jak nie możesz iść na imprezy, nie masz przyjaciół w pobliżu, nie możesz pójść na basen, uprawiać sportów, bawić się normalnie jak inni młodzi, gdy herbaty se do pokoju zanieść nie możesz, bo potykasz się nawet o głupi cień…

A tu jeszcze znikąd pomocy czy wsparcia, kiedy ono jest najbardziej potrzebne.

Mam już serdecznie dosć użerania sie z tymi wszystkimi pieprzonymi instytucjami i tymi patologicznymi skurwiałymi leniwymi urzędasami!

Wiecie co, ja dostałam taką fantastyczną kołczkę z Emino od Rentree (tej instytucji, która pomaga ludziom z rakiem w m.in. szukaniu pracy). Kobieta sympatyczna i pomocna. Wiele mi doradziła, dzwoniła po urzędach i ludziach w mojej sprawie, zawsze wysłuchała, doradzała podpowiadała to i owo... Czyli są też superowi ludzie! Nie chcę wrzucać wszystkich do jednego worka. Najstarsza chodząc jeszcze do szkoły, też taką opiekunkę miała z biura pracy, że do rany przyłóż. Ale potem jej zmienili niestety no i teraz jest jak jest...

A jest tak, że mnie jeż szlag mało nie trafi! Ja nie mam czasu i sił, a tu wszystko się pierdoli!

Najstarsza skończyła pracę w sierpniu i normalnie powinna być od tego momentu prowadzona przez swoją opiekunkę z Emino, jako szukająca znowu pracy. Tymczasem ani pies z kulawą nogą o nią nie zapytał. Moja opiekunka zdobyła dla mnie kontakt opiekunki Najstarszej (to ta sama firma, tylko różne działy) i ja napisałam do niej, o czym już wspominałam. No dobra, tamta zadzwoniła, bym mogła sie od niej dowiedzieć, że ona nie wie nawet, czy Najstarszej należy się jakiś zasiłek, czy ma jakieś dokumenty wypełnić, otrzymać, no ONA NIE WIE NIC! Sie napomagała, no! Pytaliśmy już różnych ludzi znajomych i wszyscy są zgodni, że coach z Emino jest od pomagania takim ludziom, jak dupa od srania! Każdy się dziwuje, że tak po macoszemu potraktowno naszą Najstarszą.

Od mojej opiekunki dowiedziałam sie, że zasiłek się jej powinien należeć, dostałam namiary na to, gdzie pytać, potem Małżonek zapytał w swojej firmie jednej pani i ta mówi, że powinniśmy jaknajszybciej do HULPKAS ( kasy pomocowej) się zgłosić z dokumentami, bo inaczej Córce wszystko przepadnie. 

Pisałam o tym jak to jest się trudno umówić przez internet i jaka kitowa jest strona tego hulpkas.

 Byłyśmy tam z Najstarszą i pan faktycznie powiedział, że jesteśmy o wiele za późno i że mogą być problemy, ale zapisał tam w dokumentach, że autyzm, że dezinforamcja w urzędach... no ale po pierwsze brakowało kilku dokumentów, a po drugie - tak jak się obawiałam - powiedział, że musimy jechać do biura w Brukseli bo nie należymy pod Aalst, gdyż to nie nasz region. Taaaaaa, zajebioza. Próbowałam się umówić do Brukseli, ale nie ma takiej zasranej możliwości. Nie ma już możliwości, by w tym roku się umówić na wizytę w hulpkas w Brukseli. Umówiłam nas do Leuven na początek grudnia, bo to stolica naszej prowincji to raczej łapiemy się pod to. Normalnie naszym biurem jest Vilvoorde, ale tam jest zamknięte z jakiegoś powodu do czasu bliżej nieokreślonego. 

No ale tak, nikt nic nie wie albo nie chce powiedzieć, dokumenty jakieś wycudowane, że musisz sto urzędów odwiedzić, by je wszystkie zebrać, a potem tu zamknięte, tam nie da się umówić, tam znowu nie nasz region, zadzwonić nie można nigdzie, by się cokolwiek spytać, a tu jeszcze baran ci powie, że za późno przyszedłeś z tymi dokumentami. I to niby ma autystyczna dziewczyna sama ogarnąć, bo laska którą wyznaczono do pomocy leci se w chujki na małe bramki?! A może ta autystyczna młoda kobieta chciała by pojść do jakiejś innej pracy? Może chciała by czegoś innego spróbować? No wkurwia mnie to!

A potem się dziwują, że tyle ludzi nie pracuje, że tylu ludzi do pracy brakuje w tym kraju... To czego my teraz doświadczamy i to jak się nas traktuje, sporo wyjaśnia... Może faktycznie lepiej, by Małżonek zwolnił się z pracy i byśmy zaczęli żyć wszyscy z pomocy społecznej, by nam dali mieszkanie socjalne, by nam płacili rachunki, dawali jedzenie, a my se będziemy leżeć do góry wentylkami i żyć sobie powolutku w spokoju, jak na ten przykład nasza sąsiadka... 

Czasem patrzę i oczom nie wierzę: 7 kotów, 2 wielkie psy, dom z 4 sypialniami, a laska sama, od kilku lat na zwolnieniu lekarskim. Państwo płaci za czynsz, prąd, gaz, wodę, telewizję, internet, samochód, zafundowało sterylizację i kastrację wszystkich zwierząt, żywi ją wraz z tymi zwierzakami i opiera, opłaca weterynarza. Noż kurwa! Toż chyba powinny być jakieś granice i zasady jeśli idzie o sponsorowanie ludziom życia przez państwo...?

No dobra, laska uśpiła w zeszłym tygodniu jednego psa. Wreszcie!  Gad już od miesięcy się męczył z powodu ogromnego sączącego guza (państwo sponsorowało mu leki przeciwbólowe, bo tak sobie pani życzyła, a brak jakoś urzędasa, który by takie patologiczne zachowania ukrócił). Ucieszyła mnie ta wiadomość ze względu na psinę, ale, proszę państwa, przedwczoraj wyszedłszy z domu usłyszałam "dobrą-kurwa-nowinę", pani załatwiła sobie właśnie nowego pieska, wiczurka młodego i jak tylko piesek się zgodzi z tą krową, którą ma teraz, to pani przygarnie go. Dla synka (dawno dorosłego, którego tata wychowywał od małego). Bo synek kocha wilczury i może dla wilczura będzie ją częściej odwiedzał niż 2 razy na rok... Można? Można! Czemu nie…

Kobieta bez watpienia potrzebuje czegoś więcej niż jedzenia i dachu nad głową. Potrzebuje wsparcia i opieki, bo chyba nie jest to normalne, co się tu odczynia. Mam co do niej mieszane uczucia. Może nie tyle do niej, jak do tej konkretnej sytuacji. Człowiek nie jest winien tego, że jest jaki jest. Ona sporo złego w życiu doświadczyła,  do tego ma poważne problemy zdrowotne i nie ogarnia pewnych spraw, no ale do cholery jest pod opieką urzędu! Ja nie potrafię pojąć tego, że nikt tego nie kontroluje, nie sprawdza, nie pilnuje. Płacą ciężkie pieniądze nie interesując się, na co one idą. Tego nie rozumiem ni cholery! I to mnie wnerwia. I to, że nikt nie interesuje sie dobrem zwierząt u ludzi żyjących z zasiłku. 

W minionym tygodniu poprosiła mnie o chleb, bo nie miała nic do jedzenia w domu. Zaniosłam jej chleb, jajka od kurek i trochę owoców… 

Dziś widzieliśmy przez okno, że przyjechali jacyś ludzie z rzeczonym wilczurem. Wyglądało na to, że nie spodobał mu się potencjalny nowy kolega - ujadał wściekle i warczał. Mam nadzieję, że nie będą próbować ponownie i że nie będzie mieć kolejnego psa. Ze względu na tego psa, na oba psy. 

Nic to, próbuję żyć swoim życiem, bo tu mam co robić, ale czasem przeciez musze wychodzić z domu i wchodzić w relacje z ludźmi. Nie da się całkiem odizolować, a już na pewno nie od sąsiadow w szeregówce, z którymi dzieli się miejsce parkingowe. 

Ludzie mają różne problemy i różne pomysły na życie. Staram się to szanować, ale zawsze jestem w stanie…

Dendermonde


W tym tygodniu pogoniłam Najstarsza do byłej szkoły, by tam wypełnili jeden dokument do tego potencjalnego zasiłku dla kończących szkołę (bo żaden tam atest czy świadectwo nie wystarczy, trzeba specjalny dokument wypełnić w szkole, czyli papierologia do entej potęgi!). Pogoniłam ją do byłego pracodawcy, bo przysłał jej świadectwo pracy mejlem, ale niepodpisane, więc musiał strzelić autograf. Szef zapytał, jak tam u niej, a ona poskarżyła mu się na brak kontaktu z kołczką. Facet był  wielce zdziwiony i obiecał, że skontaktuje się z tą babą. Wątpię, by mu się udało.

Wczoraj dostałam mejl od mojej kołczki, w którym mi pisze, że pogrzebała w sprawie Najstarszej i się dowiedziała, że jej główny opiekun jest od jakiego czasu na zwolnieniu lekarskim i będzie do końca roku. A ta cipka, która jest na zastępstwie nie odpowiada na jej mejle. To i szefowi też nie odpowie raczej...

To dużo mi wyjaśniło, co nie zmienia faktu, że nasza córka, młoda autystyczna dwudziestoletnia kobieta została bez pomocy i wsparcia w momencie kiedy to wsparcie i pomoc najbardziej są jej potrzebne. 

Dobrze, że ona ma nas, że ma gdzie mieszkać, co jeść i że ma obok bliskich, którzy jej pomagają we wszystkim. Ona na ten moment nie jest w stanie samodzielnie funkcjonować. W domu sobie radzi dobrze - zrobi sobie czy braciszkowi jedzenie, posprząta, nakarmi zwierzaki, rozwiesi pranie (o ile nie zapomni). Sama pójdzie też do sklepu, czy w pilnej potrzebie do lekarza rodzinnego albo dentysty, ale tylko pod warunkiem, że tych już zna i problem jest prosty. Wizyta u specjalisty już jednak wymaga towarzystwa, bo ona nie poradzi sobie z tłumaczeniem problemu, nie potrafi powiedzieć np od kiedy występuje dany problem, jak często ani nic z czasem, bo czas dla niej jest abstrakcją totalną. Poza tym ma ogromne problemy z pamięcią, a często ze zrozumieniem, gdy pytania nie są krótkie i oczywiste. Nie zapamięta też żadnych zaleceń ani tego, co lekarz (czy ktokolwiek inny) powiedział. 

Wszelakie sprawy urzędowe to dla niej chińszczyna i abrakadabra. Nie rozumie za bardzo, mimo licznych tłumaczeń, jak działają ubezpieczemia, podatki, rachunki... Z każdym rokiem uczy się nowych rzeczy i coraz więcej ogarnia i być może za kilka czy kilkanaście lat będzie sobie w stanie samodzielnie radzić w życiu, ale żyjemy tu i teraz, a tu i teraz ona potrzebuje pomocy i powinna do cholery taką pomoc dostać do państwa, bo tutaj takie możliwości są... Tylko, że trzeba o tą pomoc poprosić i się jej domagać, a na to trzeba miec czas i końskie zdrowie, a tu trafia się jeszcze na takie chujki, co to swojej roboty nie wykonują należycie, a tylko brużdżą... 

Ale jestem z niej dumna, że mimo wszystko poszła sama do starej szkoły i do pracodawcy, i do dentysty. Jest coraz lepiej, co mnie cieszy. W ostatnich latach zrobiła ogromne postępy i wydoroślała. Ma też przyjaciela, chłopaka w Polsce, którego poznała przez internet. To wiele dla nas znaczy, ale nie zmienia to faktu, że jeszcze trzeba jej trochę pomagać, by kiedyś sobie poradziła w życiu.

Powinnam latać po urzędach i szukać dla niej wsparcia. Wiem nawet, gdzie mam iść, ale cholera dzień ma za mało godzin, a w nocy ani w weekendy urzędasy nie pracują niestety... Powinnam też złożyć skargę na tę cipkę z Emino, bo takie jednostki należy tępić, ale tym bardziej nie mam na to czasu i nerwów... Powinnam zrobić jeszcze wiele innych rzeczy, by pomóc moim dzieciom i odciążyć już przepracowanego Małżonka, który robi na nas wszystkich już od jakiegos czasu poważnie ponad normę... 

Moje wątpliwości w kwestii kursu są naprawdę dosyć gęste i ciężkie, bo jednak będąc w domu, mogłabym wiele zdziałać dla dobra dzieci, pomóc im, latać z nimi nawet codziennie po urzędach aż do skutku, aż dostaną należytą uwagę i wsparcie. Powinnam latać z nimi częściej po specjalistach, bo może jest jakaś szansa na poprawienie ich zdrowia i komfortu życia albo przynajmniej na zwiększenie szans na zasiłek i uznanie niepełnosprawności. 

Z drugiej strony ja sama potrzebuję jeszcze coś zrobić ze swoim życiem, potrzebuję znaleźć jakąś cholerną pracę i zarabiać jakieś w miarę normalne pieniądze, bo jest coraz gorzej i coraz trudniej związać koniec z końcem. No bo jak niby miało by być dobrze, skoro jedna osoba musi utrzymać nasz 5-osobowy dom. Mój zasiłek to, można rzec, w tym momencie na waciki jest akurat. 

Choć wacików to akurat wielorazowych używamy, takich co to się je w pralce pierze. A propos oszczędzania na wacikach to Młoda zaczęła brać piguły bez przerwy, by zaoszczędzić na podpaskach. Kurde, gdyby nie dobra kobieta Eva, to ciągle żyłybyśmy w głupim przekonaiu, że trzeba robić przerwę na to posrane krwawienie. Jakie czasem bzdury człowiekowi wciskają i on w to wierzy marnując swoje życie, czas i pieniędze. Polscy ginekolodzy wmówili mi kiedyś, że muszę co miesiąc przed nimi nogi rozkładać, bo jak się bierze piguły, to co miesiąc się trzeba badać. Tak, byłam tak głupia i naiwna, że serio w to wierzyłam i to dobrych kilka lat. 

A potem przyjechałam do BE i się okazuje, że tu gin przepisuje tabsy od razu na 3 lata i jeszcze się patrzy na ciebie jak na przygłupa, gdy pytasz, czy nie musisz co miesiąc na badanie przychodzić. Potem się dowiedziałam, że piguły może przepisać też rodzinny i że trzynastolatka spokojnie może rodzinnego o piguły poprosić, a doktor nie ma prawa rodzicom o tym mówić,  i że nikogo nie zdziwi, gdy nastolatka położy receptę na ladzie w aptece. Więcej, że tu dziewczyna do 21 roku życia dostaje pigułki całkiem gratis. 

A teraz jeszcze przychodzi taka Eva i mówi, że kobieta nie musi robić przerwy... Takie to było dla mnie zdziwnienie i szok (no weź, tyle lat żyć w błędzie i się męczyć!), że musiałam naszej doktorki zapytać o drugą opinię, no i lekarka to oczywiście potwierdza. Ostrzega tylko, że wtedy czasem randomowo mogą drobne krwawienia występować, więc ona sugeruje robić przerwę co kilka miesięcy... Człowiek uczy się całe życie. Mnie osobiście już sprawa nie dotyczy, bo zafunodwano mi przecież wcześniejszą menopauzę, ale dla Młodej to wielce przydatna informacja. Dla portfela też, bo podpaski to tu sakramencko są drogie, jak na produkt pierwszej potrzeby. 

Tymczasem Młody zaczął się z pomocą starszej siostry przygotowywać do egzaminów grudniowych. Młoda przygotowała mu plan nauki i teraz codziennie siadają razem, by powtarzać materiał z poszczególnych przedmiotów. Młody cieszy się, że Młoda mu pomaga. Powtarza często, że ma superowe starsze siostry i że to najlepsze starsze siostry na świecie. 

Ja i Małżonek też często słyszymy, że jesteśmy najlepszymi rodzicami, że jesteśmy super i że nas bardzo kochają. Mówi to zarówno nasz jedenastolatek, jak i dorosłe dzieci. Jestem dumna z siebie i przeszczęśliwa, że mimo wielu błędów i porażek udało mi się zasłużyć na takie tytuły i takie cudowne słowa ze strony moich wielkich i wspaniałych dzieci. Nasze Dzieci też są najlepszymi dziećmi na świecie - mądre, dobre, czułe, pomocne... wspaniałe i kochane.

mini mural w Dendermonde  - ludziki około 20 cm namalowane na ścianie (Młody macał, czy namalowane)


W czwartek Epicki miał wizytę u ortodonty. Nagłowiłam się jak to rozegrać. Ja miałam lekcje do 16.15. On miał lekcje też gdzieś do 16 a wizyta o 16.40 w całkiem innym miejscu, 20 km od mojej szkoły i 15 od szkoły Młodego. 

Ostatecznie Młoda pojechała rano z Braciszkiem rowerem na przystanek i potem autobusem do szkoły i sama wróciła do domu tą sama metodą. Ja wysłałam mejl do szkoły z prośbą o zwolnieniu go o 14.15 (wtedy jest przerwa, a potem miał tylko plastykę) i sama się urwałam z lekcji. O, belferka się ojojczała, że wcześniej jej nie powiadomiłam mejlem i że następnym razem wszyscy mają powiadamiać o takich sprawach. Niektórzy tam trochę za bardzo się wczuwają w rolę. Szkoda tylko, że sama zapomniała poinformować, że przypadkiem to właśnie ona jest naszym nauczycielem od tego właśnie przedmiotu, który tego właśnie dnia rozpoczynaliśmy. Znaczy ja powinnam przewidzieć, kto jest moim nauczycielem, by móc go powiadomić, więc może ona powinna przewidzieć, kto przyjdzie na zajęcia, kto nie przyjdzie, a kto będzie musiał wyjśc wcześniej, he?

No ale dobra, wyszłam (nawet jakby mi nie pozwoliła, to i tak bym wyszła, tylko pewnie efektowniej haha) i pojechałam po Młodego. Potem odwieźliźmy tornistry do domu, chwilę sie poczilowaliśmy, bo był zapas czasu i pokręciliśmy dalej do ortodonty. Tyle zachodu po to, by wetknęli mu dwie małe gumeczki między zęby. Wracając rozglądaliśmy się za otwartą fryciarnią, ale wszystkie jadłodajnie tu  dopiero od 17 otwierają, a brakowało paru minut... Nic to, padał deszcz, więc nie czekaliśmy tylko  pojechaliśmy na przystanek, żeby Młody zabrał swój rower do domu, ale będąc kilka metrów od rzeczonego przystanku oświeciło mnie, że klucz od roweru pewnie on ma w tornistrze. Krzyknęłam do tyłu: "Masz klucz?!" Odkrzyknął: "FUCK!" Co znaczy w wolnym tłumaczeniu "nie mam". Pojechaliśmy zatem do domu. Dojechaliśmy zmarznięci na kość. Młody od razu poleciał pod prysznic, by się ocieplić w gorącej wodzie. Potem posiedział chwile pod kocem, by w końcu oznajmić, że idzie po swój rower. Poszedł na nogach i przyjechał wkurzony, bo ktoś mu rower wywrócił i przeszukał sakwę. Nie wykluczone, że ktoś próbował zwinąć rower, bo taki jest problem z markowymi rowerami, że dobrze się tym jeździ, łatwo o naprawę u mechanika, ale zostawianie ich gdziekolwiek jest ryzykowne. 

Dziś zrobiłam dzień gruntownego sprzątania domu, bo taki już wszędzie syf, że aż niemiło. Ostatnio sprzątamy tylko rynek. Tyle, żeby się nam syf do bosych stóp nie przyczepiał. Z pewnych rzeczy trzeba było zrezygnować w związku z moim kursem. Sprzątanie i gotowanie należą do tych rzeczy. Gotujemy stosunkowo rzadko, bo nie ma czasu ani sił. Jedziemy w dużej mierze na kanapkach, frytkach, jajecznicy i innym gównie. Młodzież radzi sobie sama, ale oni z natury jedzą gówno, jak nie zaproponuje im sie niczego lepszego. Jak już coś idzie na ruszt to staramy sie by było przynajmniej na dwa dni, a bywa, że i trzeciego dnia ktoś to odgrzewa. Młodzież też pomaga w sprzątaniu, ale nie wymagam, by sprzątały dokładnie po katach, bo za dużo rzeczy jest do przestawiania, a niektórych to wolę żeby nikt poza mną czy Małżonkiem nie ruszał w salonie czy kuchni. 

Trzeba wam wiedzieć, że my w salonie mamy poupychane pod szafami i w kątach wory siana, ziarna, trocin, karmy dla świnek, suszonych liści, pudło z łóżeczkami dla świnek itd. Niektóre ważą 15 kilo. Poza tym stałą dekoracją salonu jest suszarka do ubrań oraz kosze z podkładanymi ubraniami Trójcy, bo nie opyla się wynosić po dwie koszulki czy parze skarpet i każę zabierać, dopiero jak jest pełno. Albo sama zanoszę przy okazji.

Powiem wam, że przesrane jest mieszkać w 5 osób i kilka zwierząt w domu, w którym nie ma ani garażu, ani spiżarki, ani piwnicy, ani innego większego pomieszczenia do przechowywania nietypowych przedmiotów. A w Belgii dodatkowo przesrane jest nie mieć elektrycznej suszarki do ubrań, szczególnie w taki deszczowy i wilgotny rok jak ten. Nic nie schnie. Wywiesisz ręczniki na sznurze pod werandą to po 3 dniach zdejmiesz wilgotne i stęchnięte. To samo w domu często, że świeżo prane ubrania trzeba ponownie prać, bo cuchną stęchlizną. Poprzednich kilka lat było stosunkowo suchych to nie było problemu i nie biadoliliśmy nad tym, że suszarka się popsuła ani nie myśleliśmy o nowej, a teraz znowu nerwa człowieka bierze. Kurde, w Polsce z tym nigdy nie było problemu - wszystko schło pięknie nawet zimą na sznurze, a pościel jaka była cudna, gdy się wyniosło na balkon! Tutaj raz mi się zdarzyło wynieść zimą w słoneczny dzień pościel do ogródka - tak naciągnęła wilgoci, że aż niemiło było tego dotykać, nie mówiąc o spaniu. I śmierdziała. Cieszę się, że tu nie ma zim jak w Polsce, bo nie znoszę śniegu, ale ta wilgoć i deszcz to też nic dobrego.

No i tak se siedzę i marnuję mój cenny czas od kilku godzin na pisanie tych wszystkich żalów. Wiem, że powinnam dać se siana z pisaniem, że powinnam robić ważniejsze rzeczy, ale to jest cholerny nałóg i też całkiem dobra wymówka dla samej siebie, by nie robić tego, co mam do zrobienia, by odkładać to, czego mi sie nie chce robić i o czym nie mam ochoty myśleć...

Jeszcze 7 miesięcy kursu przede mną, a już mi się dłuży. Mimo wszystko miałam nadzieję, że będzie łatwiej to wszystko ogarniać i chyba miałam też jakąś cichą nadzieję, że zacznę i się od razu okaże że to nie dla mnie, że nie daję rady albo właśnie wprost przeciwnie, że to bajka. To było by proste. Prawda jest taka, że teraz po prostu nie wiem i to jest najgorsze. 

Chcę ten kurs skończyć, a jednocześnie najchętniej bym go w tym momencie przerwała. Jakaż ja jestem ostatnio niezdecydowana!

u nas na wsi 


Wiem, że dobrze się czuję wśród dzieci i że z ogromną radością bym z nimi pracowała i wiele mogłabym dla nich i z nimi zrobić, ale nie wiem, czy dam rady pracować z ludźmi, którzy mają inną wizję tej pracy i odmienne podejście. Kiedyś dawałam rady i podporządkowywałam się bez większego problemu pomysłom i zaleceniom innych, nawet jak były zupełnie niezgodne z moimi poglądami, ale dziś nie jestem tamtą mną, co ma oczywiście i dobre strony, ale w tej sytuacji nie koniecznie dobrze na tym wyjdę…

 Nie wiem, czy dam rady pracować w takich warunkach, jakie są np w tej świetlicy, że zabawki są w większości niekompletne, popsute, zniszczone, brzydkie, gdzie kanapa jest cała w strzępach i bebechy jej wyłażą, że w kąciku czytelniczym nie ma ani jednej książki i jeszcze nie widziałam, by ktoś tam czytał dzieciom książkę albo choćby pokazywał, że jest brudno, że nie szanuje się uczuć i zainteresowań dzieci, gdzie opiekunki rozrzucają ze złością zabawki po podłodze pokazując swoją władzę, gdzie to wszystko czego nas uczą na kursie i z czym w 100% się zgadzam w praktyce jest tylko głupią teorią, którą każdy ma totalnie w dupie. Od koleżanek wiem, że tak jest i w innych świetlicach i żłobkach…

Pomijając różnice poglądów ciągle mam ogromne obawy co do mojego cholernego zdrowia. Nie wiem, czy dam rady wykonywać ten zawód ze względów czysto fizycznych. Mam szczere wątpliwości, czy będę w stanie pracować 20 godzin w tygodniu. Wiem, że teraz było by z tym raczej ciężko, a prawdopodobnie niemożliwie na dłuższą metę. No oczywiście stabilna sytuacja w domu, szczególnie finansowa też by to zmieniła, ale póki co takiej nie mamy…

Jest listopad, mija blisko trzy miesiące szkoły i ja cholernie potrzebuję wakacji, potrzebuję odpoczynku i relaksu dłuższego niż jedno sobotnie popołudnie poświęcone na pisanie tych bzdur czy 2 godziny spędzone na basenie. Jestem kurewsko zmęczona psychicznie i fizycznie. Moje koleżanki miały normalnie jesienne ferie, a ja miałam staż a do tego byłam chora, ale one są zdrowe, w sensie nie mają raka,  a i tak narzekają, jakie to są zmęczone. No to co ja mam powiedzieć?! W grudniu teoretycznie powinnam mieć tydzien ferii, bo staż mam tylko przez tydzień. Czy uda się wtedy odpocząć i nabrać sił, i poprawić nastawienie...? No mam kurde nadzieję! 

A może powinnam jednak zrezygnować? 

Ale co wtedy? Jakie są alternatywy? No nijakie. 

Prawda jest taka, że trzymam sie tego kursu jak tonący brzytwy, bo nie ma za wiele innych opcji, a z tych które są, każda jest zła. Nikt nie lubi wybierać z trojga złego.

Zasiłek? Mam. Jest super. 1300€ na miesiąc. Mogę żyć za to do konca życia i utrzymać całą rodzinę, a jeszcze zaoszczędzę na zagraniczne wakacje i willę z basenem dla każdego dziecka 💩👺.

No, to by było na tyle, jeśli idzie o możliwości.

Wiecie co? Nie wiecie. Bardzo bym chciała być zdrową i móc pracować tam, gdzie pracowałam, tylko na cały etat. Tak po prostu. Zwyczajnie zapierdalać na szmacie od rana do nocy, myć kible, zbierać brudne skarpety z podłogi, wysłuchiwać opowieści smutnych staruszek, zapieprzać po 10 kilometrów na rowerze w deszcz, przewracać sie na lodzie, ale po prostu mieć prostą pracę, zarabiać uczciwie jakieś pieniądze, po powrocie do domu mieć tę pracę w dupie i żyć własnym życiem. 

Gbybym dała rady, gdybym czuła sie na siłach, po prostu wróciłabym do sprzątania. Tak by było najprościej. Nie chce mi się chcieć. Czuję się w tym momencie za stara i zbyt zmęczona na to wszystko. Mam ciągle szalone pomysły, mam chęci, mam nawet trochę entuzjazmu... Gorzej, gdy przychodzi do realizacji. Wtedy czuję sie mała, przestraszona, zagubiona i ...diabelnie wyczerpana. 

Powtarzam sobie, że dam radę, bo kto jak nie ja, ale nie wiem, czy dam... 

Cztery dziewczyny już zrezygnowały z kursu. Jedna ze wzgledów zdrowotnych, a trzy pozostałe uznały, że nie podołają. Chciałabym wytrwać i skończyć ten kurs w czerwcu i zaliczyć wszystkie przedmioty i dostać papier choćby po to, by go mieć i by sobie udowodnić, że jeszcze do czegoś się nadaję, nawet jakby miał potem na ścianie tylko wisieć. 

Nie żałuję, że na ten kurs poszłam, bo warto choćby dla poznania nowych ludzi, zaliczenia kursu pierwszej pomocy, zobaczenia jak wygląda praca i taki kurs... To wszystko jest ciekawe i fajne. Gdyby tylko nie te wszystkie wątpliwości i zmęczenie...

Potrzebuję słońca i dobrej pogody. Eva mi pisze, że jeszcze 4-5 miesięcy i będzie słońce. Ma rację i ja to wiem, że przecież zima nie trwa wiecznie nawet w Belgii i że deszcz też w końcu przestanie lać, a wtedy będę znowu cała w skowronkach nawet jak nie będę mieć na waciki i oczy będę na zapałkach podpierać i na czworakach ze stażu wracać, bo tak to działa. Już nie raz mówiłam, że działam na baterie słoneczne i w ponury czas powinnam zapadać w sen zimowy a nie do szkoły chodzić.

No, pojojczałam, ponarzekałam, pobiadoliłam, poutyskiwałam… Teraz powinny mi już towarzyszyć  tylko takie emocje jak: radość, entuzjazm, frajda, uciecha, szczęscie, satysfakcja, wola walki i tym podobne. Czego sobie i Wam wszystkim życzę! 

Idę popatrzeć na naszych wesołych małych gości:








Szanuję i podziwiam tych, którym się chciało to wszystko przeczytać i dotarli do końca. Jeśli to czytacie, czujcie się wyjątkowo pozdrowieni ;-) Rozumiem jednak tych, którzy nie marnowali swojego cennego czasu na te bzdury 🙌🏼.



17 listopada 2023

Ciężki ten listopad

 Taki zachrzan, że nawet nie pamiętam, co robiłam w zeszłym tygodniu...

Jedyny dzień, który doskonale zapamiętałam to zeszły czwartek... 

Rano pojechałam do szkoły. Pogoda była ładna. W południe nawet swoje kanapki na skwerku przed szkołą poszłam wszamać.  Choć nie jestem wielką fanką jedzenie pod chmurką, tak w szkole lubię lunch wsuwać na ławce, nawet jak w kurtce siedzę i łapy mi marzną, bo tam mogę się cieszyć ciszą i samotnością przez prawie godzinę, a jest mi to bardzo potrzebne. Z drugiej strony fajnie też z koleżankami pogadać, bo zawsze to człowiek czegoś się dowie i miło czas spędzi, ale hałas stołówki mnie męczy, a ja potrzebuję trochę ciszy, by mózg mógł odpocząć. 


O szesnastej skończyłam lekcje i wsiadłam na skuter. Pogoda wciąż była ładna, ale wyjechawszy zza kościoła zobaczyłam na dole  (szkoła jest na górce) w okolicy mojej wioski wielkie czarne chmurzysko. Wyglądało iście paskudnie i strasznie...

Nic to, jechałam dalej, aż dojechałam do strefy kropelek. Wtedy się zatrzymałam, by wyjąć z kofra i założyć na się portki i pelerynę przeciwdeszczową. Jechałam dalej z nadzieją, że epicentrum burzy mnie ominie. W pewnym momencie jednak napotkałam coś jakby przelotne oberwanie chmury. Musiałam się zatrzymać, bo zaczęło tak nieludzko wiać, że nie byłam w stanie utrzymac skutera na ścieżce. Do tego lały się całe wiadra wody urozmaicone gradowymi kuleczkami. Ulicą zaczęło woda szorować niczym rzeką i widoczność była może na 2 metry. Koniec świata, panie! Pelrynę mi wykotłowało tak, że całe spodnie w mig mi przemokły, a do tego z peleryny woda wlewała mi się strumieniami wprost do nowych kozaczków. Milusio. Zimno się okropnie zrobiło przez ten grad.

Gdy w końcu dotarłam do domu, byłam przemoknięta i zmarznięta. Jedyne o czym marzyłam to gorący prysznic, herbatka i łóżeczko, a tu trzeba było tylko szybko ubrania i buty zmienić, zapakować Młodego w pelerynę i wyruszać w drugą stronę do lekarza. 

 Deszcz już tylko siąpił, no ale padał. Wokół ciemnica. No i se tak jedziemy, jedziemy, a wtedy spoglądam na wskaźnik paliwa i mi się przypomina, że miałam zatankować w drodze ze szkoły, ale koło stacji benzynowej spotkałam się przecież z burzą i zapomniałam. Jedziemy na oparach, jest ciemna noc i w tej wsi, gdzie jest lekarz, nie ma stacji benzynowej, co oznacza, że potem musimy jeszcze w trzecią stronę pyrkać po to cholerne paliwo.  Aaaaaaa! 

No ale wody człowiekowi nigdy za wiele. Gdy drugiego dnia koleżanka zadzwoniła do Młodego z pytaniem, czy jedziemy z nimi w niedzielę na basen, powiedzieliśmy że taaaak!

Po to, by w niedzielę od świtu się zastanawiać, czy to aby na pewno dobry pomysł, skoro mam tyle zadań do zrobienia, że nie wiem, jak się z tym wyrobię... Ostatecznie jednak uznałam, że potrzebuję relaksu i beztroskiej zabawy. Liczyłam jednak, że spędzimy na basenie godzinkę, a tymczasem mało mi się skóra nie rozpuściła, bo dziatwa tak świetnie się bawiła, że dopiero po dwóch i pół godziny udało się ich wyciągnąć z wody. 

Oprócz mnie, Młodego i swojej córki  Pani Mama zabrała jeszcze jedną dziewczyną, którą Młody też lubi, a we troje to już zabawa wyśmienita. Ja też trochę z Panią Mamą pogadałam i popływałam.

Po basenie wszystkie dzieci przyszły do nas na obiad. Dobrze, że Małżonek akurat dosyć podzielne danie jednogarnkowe upitrasił, bo dziewczynhy najpierw zapytały, czy mogą po basenie pojechać do nas się pobawić, a potem, czy mogą z nami zjeść. Taaa, tutejsze dzieci są dosyć otwarte i bezpośrednie :-)

 Zeżarli obiad i ciasto, i pełno niezdrowych przekąsek i bawili się we troje do wieczora. Dla Młodego to było trochę za wiele. Bardzo sie cieszył i z basenu, i z wizyty koleżanek, ale dla niego było to też okropnie męczące. Za dużo bodźców, za dużo wrażeń, za dużo aktywności. Był bardzo, bardzo zmęczony. Ale ogólnie było fajnie.


Potem mnie straszna nerwa wzięła, bo nie wiedziałam, jak się wyrobić z tymi wszystkimi zadaniami, które miałam na liście do wykonania. Chodzi głównie o zadania szkolne. Poza zwykłymi tam pisemnymi w tym tygodniu miałam 1. nagrać wideo, jak tłumaczę zasady gry lub zabawy, 2. casus, w którym trzeba było nagrać rozmowę telefoniczną z mamą na zadany temat (każdy miał inny). 3. zacząc przygotowywać projekty do zrealizowania na stażu w tym semestrze: 

1. "fotoksiążka rodzinna", gdzie trzeba poprosić kilkoro rodziców o zdjęcia rodzinne i przeprowadzić z nimi wywiad na temat rodziny i dziecka, a potem zmajstrować książkę, by w koncu z jej użyciem przeprowdzić zajęcia z dziećmi na temat różnic i podobieństw miedzy ludźmi.

2. Zorganizowanie spotkania dla rodziców w świetlicy.

3. Zorganizowanie imprezy lub zajęć w świetlicy z jakąś instytucją czy osobą z zewnątrz.

Wszystko wymaga sporo pomyślunku, fantazji i jeszcze więcej roboty. A tu jeszcze pierdylirad innych rzeczy trzeba zrobić: poumawiać dziesiątki wizyt u specjalistów, w urzędach, pójść potem na nie z młodymi wszystkimi po kolei, chatę w miarę ogarniać albo młodzieży zadania rodzielać, co czasem wcale mniej czasu nie zajmuje, tyle że fizycznie odciąża. A tu jeszcze Młody był zdechły, a tu jeszcze pierwsze egzaminy sie zbliżają i być może trzeba mu korki z niderlandzkiego załatwić (najpierw Młoda spróbuje pomóc), bo słabo mu idzie ten przedmiot.

Tak szczerze? Chujozy chwilami dostaję. Zaliczyłam nawet lekkie załamanie któregoś dnia. Na szczęście udało mi się w miarę szybko pozbierać z grubsza do kupy. Choć czasem to ja czuję się jak jedna wielka kupa.

Młody miał w tym tygodniu pierwszy z eksperymentalnych dni szkolnych online. Tak sobie wymyślili, że raz na trymester będzie młodzież mieć zadania online i nie będą musieć przychodzić do szkoły. Jak dla Młodego to raz w miesiącu albo nawet raz w tygodniu było by okej i kto wie, może w przyszłym roku tak właśnie będzie. Pomysł wydaje się dobry, skoro każdej szkole brakuje nauczycieli. 

Ze szkoły Młody wraca codziennie zadowolony i to mi się podoba. Parę dni temu odkrył, że nauczyciel od etyki jest członkiem zespołu metalowego Hexa Mera, a Młody jest fanem tego rodzaju muzyki. Zaczęło się od tego, że kilku nauczycieli zwróciło uwagę na koszulki Młodego z nazwami różnych wykonawców i pytali go, czy zna tę muzykę, czy tylko tak przypadkiem ma takie koszulki. Odpowiedzią twierdzącą i dyskusją na temat muzyki Młody od razu zaskarbił sobie sympatię kilku nauczycieli, a pan od etyki spytał ostatnio, czy Młody słyszał o zespole Hexa Mera, bo przypadkowo jest jego członkiem. Młody w domu od razu wyguglował i nauczyciel etyki zyskał od razu milion puktów u Młodego :-)


A któregoś dnia wróciwszy ze szkoły z wielkim uśmiechem i dumą oznajmił, że na matmie dał czadu. Robili zadania w książce. Było pytanie wielokrotnego wyboru i kolejno wszyscy odpowiadali, jaką odpowiedź zanotowali. Wszyscy oprócz Ajzajdora jak jeden mąż podali A i śmiali się szyderczo z Ajzajdora, który jako jedyny podał C. Młody mówi, że widok ich min był bezcenny, gdy nauczyciel oznajmił, że tylko Młody podał prawidłową odpowiedź. 

Drugie pytanie, jak chwali się Epicki Ajzajdor, było jeszcze lepsze, bo Ajzajdor stwierdził, że możliwe jest, iż żadna z podanych w książce odpowiedzi nie jest prawidłowa, gdyż jest możliwe inne rozwiązanie, po czym oczywiście swoją tezę udowodnił. To było coś z figurami przestrzennymi, a Epicki Ajzajdor  potrafi przecież  obracać w głowie przedmioty w 3D. Nauczyciel po namyśle przyznał, że Młody ma rację. Wiadomo, przecież jest mądry ;-)

I jak tu nie lubić takiej szkoły, w której główka ma co robić, w której inteligencja jest ceniona i w której nauczyciele są znanymi muzykami? 

Młoda dziś też dała czadu. Pokręciła do centrum do sklepu wieczorem i na środku ulicy znalazła gruby portfel: pieniądze, dokumenty, karty wszelakie. Chciała zanieść na policję, ale już było zamknięte. W domu przeglądneliśmy i okazało się, że jest jedna karta z adresem właściciela, blisko 90-letniego pana, jak wynikało z dokumentów. Pojechali z Tatą do sąsiedniej gminy. Dziadzio, jak powiada Młoda, zdawał się nie być chyba w ogóle świadomy, że zgubił portfel. Być może mu wypadł w drodze do domu...? Dziękował stukrotnie. 

W zeszłym tygodniu przez okno w pokoju Młodego zauważyliśmy o siódmej Księżyc i coś, co podejrzanie wyglądało nie na gwiazdę. Szybko sprawdziłam w aplikacji Mijn Hemel (moje niebo) no i faktycznie, o siódmej był najlepszy widok na Wenus. Nie jestem wielkim znawcą nieba, ale lubię czasem spoglądać w górę i wiedzieć, co tam widzę. Apka przychodzi z pomocą i podpowiada, co widać danego dnia. 



Na stażu jest okej, dzieci są fajoskie, ale atmosfera nie jest za bardzo motywująca..

W środę poprosiłam kilku rodziców o zdjęcia rodzinne i o odpowiedzenie na różne pytania pisemnie. Czy wywiążą się z obietnic, czas pokaże, ale miejmy nadzieję, że tak. 

Wymyśliłam też, że spróbuję zorganizować dzień czytania z udziałem biblioteki plus rodzinny mini turniej, czy coś w ten deseń, czyli zaproszę rodziców na kawę i ciastko do świetlicy i spróbuję jakieś atrakcje im i dzieciom zapewnić... 

Świetlica nie ma zwyczaju zapraszać rodziców, jak powiedziała moja mentorka. Ba, rodzice w ogóle nie mają wstępu do świetlicy - dzieci odprowadzają i odbierają do/od bramki przy schodach i zawracają. Mentorka nie gwrantuje mi, że ktokolwiek przyjdzie na moją imprezę, ale mówi, że mogę próbować. Wszyscy tam uważają, że rodzice nie wykazują większego zainteresowania działalnością świetlicy, a ja się zastanawiam, czy kiedykolwiek choć spróbowali to zainteresowanie wzbudzić... 

W środę na przykład koleżanki przekonywały mnie, że niektórych rodziców nawet nie ma co pytać o zdjęcia i informacje o rodzinie, bo słabo mówią po niderlnadzku, bo nie są komunikatywni, bo nie są sympatyczni itd. Jednak ja bardzo chcę mieć rodzinę słodkiej mulatki i czarnoskórych braci w mojej fotoksiążce, więc zagaiłam do taty dziewczynki i co się okazuje? Ano że to super sympatyczny pozytywny facet! Jak innych będę mieć okazję spotkać, też spróbuję spytać. Bo moge! Czy dadzą zdjęcia, nie wiem, ale wiem, że nie ma co się kierować opiniami normalsów z uprzedzeniami ;-) Może się okazać, jak już nie raz bywało, że obcokrajowiec z obcokrajowcem się nieźle dogada choćby gadał na migi, choć tubylec się z nim za cholerę nie dogada.

Ogólnie jestem zawiedziona nastawieniem koleżanek ze świetlicy do moich projektów. Zero entuzjazmu, zero chęci do robienia czegokolwiek, zresztą nie tylko w kwestii moich projektów...

Ostanio w planie była zabawa przy muzyce. Jedna mówi, że pogoda ładna, więc może nie będziemy robić tych zajęć tylko weźmiemy dzieci na podwórko. Na to ja wredna jędza mówię, że na polu przecie można muzę z telefonu puścić i zrobić te zajęcia. Okazało się, że mają głośnik na bluetooth, ale na nastawienie to nie wpłynęło... Na pewno nie tak, jakbyśmy sobie tego życzyli. Nie pomojemu, w ogóle nie po mojemu.

Natychmiast moje myśli lecą do ostatnich lat w PL. Oto przypomina mi się sytuacja, kiedy to przeprowadziłam się z córkami do mojego nowego faceta i tam się zapisałam do biblioteki...

 U nas w bibliotece zawsze coś się działo, każdy był pełen radości, entuzjamu, zapału, pomysłów, nastawiony na człowieka, a tam w tym nowym mieście typowe antysocialne ponure bibliotekary. Zajęcia dla dzieci ograniczone do 5 osób robione z łaski. A raz, gdy przeszukiwałam półki w poszukiwaniu czegoś czytalnego, przyszedł starszy pan i zapytał bibliotekarę o jakąś książkę dla żony, bo chora i sama przyjść nie może, a bibliotekara niemiło: "PROSZĘ SE POSZUKAĆ!".  Pan mówi, że on nie czyta, nie zna się, że chciałby, by coś poleciła dla starszej pani, a ta ryj: "Nie wiem, co wy ludzie sobie myślicie, że my to w tej bibliotece to nic innego nie robimy, tylko książki czytamy i że wszystkie książki żeśmy przeczytały! Nie, my tu robotę mamy do wykonania, nie mamy czasu czytać, my tylko wypożyczamy...." 

No i tu jest jakby coś w ten deseń.

Na szczęście to tylko staż. Do końca stycznia bliżej jak dalej. Może następnym razem lepiej trafię. Albo z deszczu pod rynnę muachachacha. 

W szkole też niektórzy są upierdliwi. Dziś zmarnowali  na przykład 2 godziny z mojego życia!



Moja grupa jest normalna (inaczej) i jak przedwczoraj otrzymaliśmy mejla, że dziś jest specjalne spotkanie w sprawie projektów, to większość przewracała oczami i utyskiwała, a dziś na tym spotkaniu usiedliśmy w samym tyle i nadal przewracałyśmy oczami, bo niektórzy to naprawdę potrafią z igły widły zrobić a co wybitniejsi to nawet kurwa przewracarkę. Pięćset razy pytają o to samo i proste rzeczy tak komplikują, że skarpetki się filcują a ziemniaki z piwnicy parami wychodzą. Jedna to nawet dociekała w sprawie, która jej nie dotyczy, bo ona chce wiedzieć w razie jakby ktoś z tego drugiego kursu potrzebował pomocy. Jezu, baba chyba jest jedyną, która nie zrozumiała prostych zadań, ale ubzdurało jej się, że będzie innym pomagać. Kobieta nie ma chyba nic innego do roboty poza tym kursem, bo wysyła dziesiątki wiadomości na grupie, poleca książki, filmy, przygotowuje jakieś zadania, ćwiczenia, jakby to kogokolwiek obchodziło w ogóle, a większość ludzi, chce po prostu zrobić ten kurs, by dostać papier uprawniający do pracy w takim a nie innym zawodzie KROPKA! Większość ma rodziny, dzieci, milion obowiązków, no życie po prostu, więc po powrocie ze szkoły czy stażu, tak samo jak ja, patrzą by jak najszybciej uwinąć się z zadaniami i żyć swoim życiem, a nie dodatkowe ćwiczenia robić, czy w ogóle głowę sobie kursem zawracać dłużej niż to konieczne...

Te ludzie to so!

A tymczasem Młoda niedawno spostrzegła, że mamy nowego gościa w ogródku. Pierwszy raz toto w życiu widzimy. Ładne jest. Pokrzywnica się nazywa, mówi wujek google. Zdjęcia takie średnio udane, bo malutkie odleciało, jak zobaczyło, że człowieki stoją w oknie.

Poza tym przylatuje teraz kilkanaście wróbli, sikorka, kosy, no i Mały Tiki, czyli nasz ulubieniec szef szefów rudzik.  

pokrzywnica



A na wsi rozwieszono już światełka i odkryłam, że to wcale nie głupi pomysł, że na początku listopada już się świecą, bo to jest przesympatyczny, ciepły akcent w te ponure, zimne i mokre dni.