26 września 2021

Komitet Rodzicielski w Belgii.


 Komitet Rodzicielski, czy jak tam kto woli Rada Rodziców.

W tym tygodniu byłam na zebraniu Komitetu Rodzicielskiego i tak sobie pomyślałam, że napiszę, jak to tu wygląda i dlaczego warto zapisać się do Komitetu w szkole swojego dziecka.

Moje nastocórki edukację rozpoczęły jeszcze w Polsce. Chodziły tam do dwóch szkół - malutkiej na wiosce i dosyć dużej w małym mieście. Ja w obu szkołach należałam do Rady Rodziców. Tutaj jestem w Komitecie coś z 5 lat, z tym że ostatnie 2 lata się nie liczą, bo miałam inne rzeczy na głowie a poza tym przez koronę niezbyt wiele się działo.

Tak czy owak mam już jakieś pojęcie o tej kwestii i jakieś porównanie pomiędzy PL a BE i dziś trochę się na ten temat powymądrzam.

We Flandrii ciut inaczej to wygląda, niż w Polsce. Różnice są przede wszystkim w organizacji. W PL były (za moich czasów) tzw  Trójki Klasowe obowiązkowe dla każdej klasy i z tych trójek składała się Rada. Tutaj nie ma trójek, nikt nie jest w żaden sposób zmuszany do należenia do Komitetu Rodzicielskiego. Przynależność jest całkowicie dobrowolna. Nie ma też obowiązku, by w Radzie byli rodzice z każdej klasy. Bynajmniej. Teoretycznie jest możliwe, że z jednej klasy będzie 7 rodziców a z drugiej ani jednego.

Dla przykładu podam, że w naszej małej wiejskiej szkółce (trochę ponad 200 uczniów) do Komitetu należało wcześniej około 20 rodziców (teraz po koronie trudno orzec, bo odeszli rodzice dzieci kończących szkołę, a nowych dopiero trzeba nałapać).  Tyle samo mniej więcej rodziców było w szkołach średnich, które mają ponad tysiąc uczniów. Wiadomo w małej wiosce, gdzie wszyscy prawie się znają ze sobą, łatwiej kogoś wkręcić do Komitetu, niż w dużej szkole, do której uczniowie przyjeżdżają z innych miejscowości a rodzice się wzajemnie nie znają. Jak zdobywa się nowych członków? Tak samo jak się sprzedaje kosmetyki z Avonu hehe. Podbijasz po kolei do rodziców nowych uczniów we wrześniu i pytasz: chcesz coś z Avonu? Znaczy chcesz należeć do super fajnej, mega zajebistej rady rodziców? Tak samo jak z avonem, zwykle nikt tak od razu nie chce… Ale czasem da się jakiegoś jelenia złapać hehe. Pisze się też mejle reklamujące do wszystkich rodziców, rozdaje ulotki dzieciom, na każdej imprezie zachwala i zachęca…


Co robi Komitet Rodzicielski we Flandrii?

Tu akurat mniej więcej to samo co w Polsce - pomaga ciału pedagogicznemu ogarnąć szkolny cyrk i próbuje w różny sposób jakoś ufajnić szkołę, by dzieci jak najlepiej się w niej czuły. Pełni też rolę pośrednika pomiędzy resztą rodziców a belframi i dyrekcją. Do Komitetu może każdy rodzic zgłaszać różne pomysły, problemy i td.

Komitet organizuje różne imprezy i pomaga nauczycielom to i owo zorganizować.

Komitet próbuje zebrać jak najwięcej pieniędzy, by zafundować szkole coś ekstra.

I tu mamy kolejną różnicę. U nas nie ma żadnych mniej lub bardziej „nieobowiązkowych” składek… Nie wiem, jak tam teraz w PL, ale drzewiej nie chcieli wydać dziecku świadectwa, gdy miało się „nieobowiązkową” składkę niezapłaconą, a w moim mieście niezapłacenie „nieobowiązkowej” składki było powodem sprzedawania odbierania rodzicom dzieci. 

U nas nie ma stałego haraczu. Komitet musi bardziej się postarać i trochę głową ruszyć oraz przede wszystkim dupę ruszyć, by zdobyć forsę. 

Każda szkoła ma swoje pomysły, jak tego dokonać. Jednym idzie lepiej, innym gorzej. Dla przykładu nasz  Komitet w ciągu ostatnich 10 lat zarobił blisko 100 tys. euro (sam zysk). Jak na małą szkółkę to - moim zdaniem całkiem zacnie.

Jak to się u nas robi?

Ano głównie dwie metody: organizacja imprez i sprzedaż jakiegoś szajsu ;-)

Dwie coroczne dosyć dochodowe tradycyjne imprezy szkolne organizowane przez nasz Komitet to „Wieczór Wina i Sera” oraz zabawa karnawałowa. 

Czym jest Wieczór wina i sera to już sama nazwa mówi. Robi się plakaty, ulotki, zamawia się sery, wino i inne napoje oraz różne inne dodatki. Drukuje się bilety-cegiełki, które każdy może kupić. Każdy rodzic (nie tylko z Komitetu) próbuje zachęcić do przyjścia wszystkich swoich znajomych. Impreza trwa 2 dni (sobota, niedziela). Ludzie się schodzą, kupują bilet (jeśli wcześniej nie kupili) i podchodzą do stołów, gdzie kroją sobie taki czy inny ser, nabierają gorącej zupy cebulowej ugotowanej przez Komitet, kupują napoje i siadają przy stolikach do jedzenia i pogawędek ze spotkanymi tam ziomkami. Jedni wychodzą, kolejni przychodzą. Zwykle sala jest pełna. Zarobek ze sprzedaży biletów i napoi to w jednym roku tysiąc w drugim 2,5 tysiąca euro.

Zabawa karnawałowa to każdy wie jak wygląda. Czasem gra jakaś wiejska kapela, czasem DJ. Zarabia się na napojach, przekąskach i wejściówce. Zysk podobny jak poprzednio. Zależnie od roku, raz jedno raz drugie lepiej wychodzi.

Inne imprezy to np BBQ na szkolnym podwórku w czerwcowy weekend. Jakieś dmuchane zamki, muzyka, lody, frytki, grill, malowanie twarzy itd itp. Zawsze sztuka w tym by jak najtaniej zapłacić ale dużo zarobić. Cena za wszystko musi być oczywiście nieprzesadzona, bo nikt nie zapłaci. No i zwykle próbuje się jakichś sponsorów zdybać, a to piekarnia da ze dwie bułki za darmo, a to dmuchany zamek za połowę ceny. Każdy wie, jak jest, nie ma co tłumaczyć.

W ostatnich latach (przedkoronowych) były też mecze (mistrzostwa) na dużym ekranie w szkole. Ekrany i reszta sprzętu wypożyczono. Ludzie przyszli poprzebierani i wymalowani w belgijskie barwy, szaliki, gadżety… My sprzedawaliśmy kilka gatunków piwa, gin z tonikiem, sangrię, colę, fantę, wodę, lody, chipsy. Belgia grała  wtedy kilka razy. Przyszły tłumy, jakich się nikt nie spodziewał. Zysk coś ze 3tysiące.

Inne metody, jako się rzekło to sprzedaż czegoś. Popularna i już z wieloletnią tradycją jest sprzedaż gofrów, pralinek gdzieś przed wielkanocą. Najpierw zbiera się zamówienia wśród rodziców z zaznaczeniem, że to na Komitet. Zamawia się i sprzedaje to z zyskiem. Niektórzy rodzice zamawiają dla całej rodziny, sąsiadów itd.  I tu czasem tysiąc udaje się wyciągnąć.

W tym roku jest nowy pomysł. Szykujemy się do sprzedaży zestawów cebulek tulipanów, narcyzów itp. Zasada jak przy gofrach.

Kolejny nowy pomysł (moim zdaniem kompletnie nieprzemyślany - inne lokalne organizacje robią to samo w tym samym czasie) to marsz halloweenowy. Marsz to niewłaściwe słowo, ale nie wiem, czy jest jakiś polski odpowiednik „zoektochtu”. To jest taki marsz, który wiedzie określoną trasą i po drodze są zadania do wykonania oraz inne atrakcje. W tym wypadku jest to marsz po ciemku i ze strasznymi atrakcjami. 

Jako się rzekło, co szkoła, to inne pomysły.

Na co Komitet wydaje zarobione pieniądze? 

Przy wydatkach zawsze jest sporo dyskusji na zebraniach. Nauczyciele przedstawiają swoje pomysły i potrzeby. Uczniowie zgłaszają swoje, a Komitet ma jeszcze swoje. Lista potrzeb zwykle jest długa.

Podam zatem kilka przykładów z ostatnich lat. Z drobiazgów Komitet funduje co roku m.in. prezenty mikołajkowe (słodycze), frytki i lody na koniec roku dla wszystkich uczniów. 

Jednorazowe zakupy to np:

- system nagłośnienia na potrzeby radia uczniowskiego,

- stoły piknikowe (latem dzieci jedzą na podwórku), plastikowe stoliki imprezowe

- zabawki i gry podwórkowe wraz z kuframi do ich przechowywania plus namalowanie plansz i innych „terenów” do gier na płytkach,

- iPady dla uczniów (służą głównie przedszkolakom do zabawy) , odtwarzacz dvd;

- zamrażarka, lodówki i plastikowe pudła, wykorzystywane m.in. do przechowywania uczniowskiego  drugiego śniadania (pomysł w związku z ogrzewaniem podłogowym, które szkodzi kanapkom w plecakach)

- pralka i suszarka

To tylko co ciekawsze przykłady, by bardziej obrazowo pokazać jakimi pieniędzmi obraca nasz Komitet Rodzicielski i jak ogólnie sytuacja wygląda. 

Dlaczego warto zapisać się do Komitetu Rodzicielskiego w szkole swojego dziecka?

Ludziom się czasem wydaje, że to nic innego nie trzeba mieć do roboty, by należeć do Komitetu Rodzicielskiego, ale guzik prawda. 

U nas (i w innych szkołach podobnie) Komitet zbiera się raptem kilka razy do roku. Zwykle z 5 razy. Zebrania są wieczorem (u nas o 20godzinie). Nie ma bynajmniej obowiązku chodzenia na każde. Ba, można w ogóle nie chodzić na zebrania, ale dobrze jest o nieobecności informować przed zebraniem, by wszystko było jasne, no i u nas od tego roku trzeba określić swój statut w komitecie - można być głównym członkiem i zawsze być obecnym, zawsze działać członkiem pomocniczym, który tylko od czasu do czasu przy większej okazji się udziela.

 Zasadniczo jednak nikt nie musi udzielać się przy wszystkich okazjach. Każdy przychodzi do pomocy, przyłącza się do działania wtedy, kiedy ma czas, kiedy ma możliwości. Np przy takim zakończeniu szóstej klasy potrzeba dwie-trzy osoby do podawania szampana czy zapewnienia nagłośnienia, ewentualnych dekoracji. Idzie, kto wtedy może. Do rozdzielania i pakowania gofrów też z 4 osoby wystarczy. Najwięcej ludzi potrzeba do dużych imprez, bo to dużo załatwień jest, ale  i tu też każdy orze jak może. Są zwykle w takim Komitecie ludzie, którzy mają jakieś znajomości, jakieś chody albo zwyczajnie ogarniają lepiej rzeczywistość i oni zwykle najwięcej robią. Inni tylko fizycznie przy imprezach się udzielają. Liczy się w każdym razie każda główka i każda para rąk. 

Pytanie tylko po co?

A tak, żeby czasem porobić coś fajnego i dobrego dla innych, w tym dla dobra swojego własnego dziecka.

Po to by poznać ludzi, innych rodziców.

Po to by poplotkować, pogadać, zabawić się, rozerwać. Tak, na zebraniach po omówieniu spraw ważnych zawsze przychodzi czas na pogaduszki. Ile się się w ten sposób rzeczy o swojej wsi dowiedziałam, olala. W tej piekarni są niemili, ta knajpa jest beznadziejna, ten to oszust, tamten gbur, tam jest fajny plac zabaw, tam tanio kupisz to, a tam tamto.

 Raz do roku u nas jest też spotkanie w jakiejś knajpie. Każdy płaci za siebie, żeby nie było, że wydaje się forsę rodziców. To też jest fajne.

Dla mnie obcokrajowca Komitet był od początku ogromnym źródłem wiedzy na temat szkoły. W ten sposób można się przyjrzeć szkole od zaplecza, poznać bliżej nauczycieli, dyrekcję i innych pracowników oraz dowiedzieć, jak co w tej konkretnej instytucji, w danej gminie i całym systemie oświaty funkcjonuje.

Ostatnio np mieliśmy dyskusję na temat nowego systemu zapisów uczniów do szkół, który okazuje się nie być wcale taki dobry, jak mi się z pierwa wydawało. Jest to bowiem system sterowany odgórnie przez ministerstwo i sama szkoła, dyrekcja czy nawet urząd gminy nie ma tu nic do powiedzenia. Rodzice zapisują dzieci na listę, a komputer je przydziela do szkół wedle odległości pomiędzy szkołą, a miejscem zameldowania. Przy czym każda szkoła ma jasno określoną i nieprzekraczalną liczbę miejsc, a co za tym idzie, kto się spóźni z rejestracją, może nie dostać się do żadnej szkoły w okolicy. No i w przypadku naszej szkoły, która znajduje się przy granicy prowincji, może się zdarzyć, że do szkoły zostanie zapisane dziecko z innej gminy i innej prowincji, a zabraknie miejsca dla mieszkańca naszej wioski, bo to pierwsze ma w kilometrach bliżej niż to drugie. Do tego jako pierwsze dostają miejsca dzieci, które w szkole mają rodzeństwo lub rodziców nauczycieli, no i dzieci które właśnie się przeprowadziły tuż przed oficjalnymi zapisami. Więc może być tak (i jest), że dziecko mieszkające pod samą szkołą nie dostanie się do niej, bo zabraknie miejsca. Pozytyw taki, że teraz rodzice nie rozbijają pod szkołami namiotów i nie stoją kilka dni w kolejkach, by zapisać swoje dziecko do danej szkoły, jak to wcześniej miało miejsce. 

Należenie do Komitetu Rodzicielskiego ma sporo pozytywów, ale dla mnie jedno jest bardzo trudne i chyba w końcu dam sobie z tym spokój… Ja chodzę spać z kurami, o 21 już jestem w łóżku, a tymczasem zebrania i wiele imprez zaczynają się wieczorem lub późnym popołudniem i kończą bardzo późno. Z ostatniego zebrania wyszłam o 23.30. Dla mnie o wiele za późno. Jakby nie patrzeć o szóstej muszę wstać, a potem ostro naginać przez cały dzień, zaś moje zdrowie i siły pozostawiają sobie ostatnimi czasy wiele do życzenia. No, po prostu starość nie radość…

Młodym i nie pracującym ciężko polecam jednak. 



21 września 2021

We wrześniu szybko trzeba żyć

 Dziś mam wrażenie, że w wakacje żyłam w zwolnionym tempie. Nie tylko przez te dwa tygodnie urlopu, ale całe dwa miesiące. Dzieci nie chodziły do szkoły, lekarze byli na urlopach, więc i wizyt nie mieliśmy za bardzo w wakacje. Nic nie trzeba było załatwiać ani nigdzie się spieszyć.  Rano można było dzień bez pośpiechu w ciszy i spokoju rozpoczynać, a wstając o szóstej miałam mnóstwo czasu na poranne zajęcia, czyli posiłek własny, kawę, karmienie zwierząt, pranie itp. 



No i, proszę państwa, tak się przez te 2 miesiące rozleniwiłam, że teraz nie wyrabiam rano na zakrętach. Naparzyć hektolitry herbaty (Młodzież pije do śniadania w domu i bierze w termosach do szkoły), spakować Syniowi jakieś śniadanie, co jest nie lada wyzwaniem, bo ten cudak nie je w ogóle żadnego chleba, ryżowe wafle już mu się przejadły i co takiemu dać do szkoły na te 7-8 godzin? Diabli wiedzą! Najlepsze, że śniadanie rano raczej rzadko jakieś uda mu się zjeść. Na nic nie ma chęci i ogólnie mało jest potraw, które akceptuje. Czasem poprosi o kaszę mannę lub budyń. Wtedy gotuję z wielką radością. Innym razem zje biszkopcika czy gofra. To też łał jak dla mnie, bo nie lubię, jak idzie głodny do szkoły, gdyż wcale nie rzadko się zdarza, iż nie ma smaku na to, co zabrał do szkoły, a wtedy śniadanie je dopiero o 16tej po powrocie ze szkoły. Tak niezbyt zdrowo, ale nic na to nie poradzę.

Od początku  września zabiera codziennie na pierwszą przerwę kiwi albo banana, albo winogron, albo zielone jabłko (żadnych innych nie akceptuje), na drugą przerwę bierze gofra. Nie nawaliło, jak na dziewięciolatka. Po szkole je obiad… No, tak to nazwijmy. Z normalnych gotowanych przez nas rzeczy je: rosół, spaghetti, pyzy z mięsem, ruskie pierogi, gołąbki, no i …to by było na tyle. Czasem naleśniki, ale nie jest jakimś ich wielkim fanem. W dni, kiedy nie serwujemy żadnego z tych dań, czyli większość dni, Młody je frytki z frikandelem i/lub nuggetsami. Dobrze, że nie mam obsesji na punkcie zdrowego odżywiania, bo chyba bym osiwiała… a nie, czekaj, już jestem siwa… Przed spaniem czasem jeszcze raz je frytki, ale często po prostu wpiernicza tylko owoce. Dużo owoców pożera. Uwielbia kiwi, tylko musi być twarde i kwaśne. Dojrzałego słodkawego nie tknie. No, czasem wetnie też jakieś czipsy albo mleczną czekoladę (innych nie uznaje). Nie należy do grubasów, że tak powiem. Jest najmniejszy w klasie, ale nie jest też jakimś tam bladym anemicznym szkieletem, jak można by się spodziewać, nie choruje, jest niezwykle sprawny, ma dużo energii, mózg pracuje mu na pełnych obrotach za pięć dzieci w jego wieku, z czego wnioskuję, że jego dziwna dieta nie jest specjalnie niebezpieczna dla zdrowia. Winna jest tu pewnie w dużej mierze wysoka wrażliwość…

Oczywiście fajnie by było, gdyby tak cała Piątka jadła wszystko, co gotuję. Pomarzyć dobra rzecz. Tylko Najstarsza je większość rzeczy. Dwójka pozostałych ma specjalne potrzeby żywieniowe. Młoda po pierwsze primo ma wersję autyzmu, która nie toleruje pewnych smaków, zapachów, faktur itp. Po drugie primo aktualnie nosi aparat ortodontyczny, co nie ułatwia jej życia ani nam rodzicom gotowania. 

Na szczęście to stare dzieci i same sobie potrafią jedzenie zorganizować lub o konkretne rzeczy poprosić. Jednak człowiek ciągle nad tym myśli, kombinuje, duma, co by tu jutro upichcić, by jak najwięcej ludzi chciało to jeść. Czasem mnie to okropnie irytuje, bo nie mam pomysłów. Czasem przygotowuję kilka różnych rzeczy, żeby był wybór, ale najpierw trzeba mieć ten pomysł… Ech. Raz w tygodniu zwykle zamawiamy jakąś pizzę czy kebsa, a Młody spaghetii, bo pizzy ani kebaba oczywiście nie lubi. 

Dziwny jest ten świat. A my jeszcze dziwniejsi.

Najstarsza wreszcie ma nowe okulary. Gdy w zeszłym tygodniu je założyła u optyka, aż samo jej się śmiało. Potem wyszłyśmy na ulicę, a ona rozglądała się powoli wokół i nie mogła się nacieszyć, że znowu wszystko widzi z daleka. Stwierdziła, że teraz musi się nauczyć od nowa z tym żyć hehe.

Trafiłyśmy na jakąś promocję i tylko 210€ zapłaciłyśmy za bryle z oprawkami dobrej marki,  a z tego jeszcze będzie sporo zwrotu z ubezpieczenia. 

Ja mam wizytę u okulisty na początku października i pewnie też będę się uczyć na nowo patrzeć na świat. 



W najbliższych tygodniach jeszcze mamy trochę wizyt po różnych doktorach, ale opowiem, jak już będzie po, o ile oczywiście będzie o czym opowiadać. Najstarsza ma iść do gina, bo z badań krwi wynika, że z hormonami coś nie tenteges i trzeba to omówic. Młoda ma wizyty standardowo systematyczne wizyty u psychiatry i ortodonty, ale mamy coś nowego - pneumolog. Tam jeszcze nie byliśmy. Młoda ma czasem problemy z oddychaniem i nie zawsze stres ma z tym coś wspólnego. Rodzinny zalecił sprawdzić, czy to aby nie jakaś astma. Młody też ma do pneumologa, tyle że zapisałam go do innego szpitala niż Młodą. Super jest, że tu można sobie wybierać lekarzy i szpitale wedle własnego widzimisie. Z Młodym idziemy w sprawie jego kochanej alergii, bo sezon letni to dla niego istny koszmar. Pora w końcu jakiegoś eksperta  się poradzić i dokładniejsze badania zrobić. Skierowanko od rodzinnego już mamy, ale wizyta dopiero na koniec listopada. Na szczęście sezon pylenia już na ten rok się wyczerpał. 

Najstarszą zaszczepili też w tym tygodniu na covid w szkole. Gdy dostała zaproszenie w lecie, postanowiła się nie szczepić, bo skoro dobrowolne to ona wybiera nieszczepienie. No i racja. Ona nigdy nie choruje, nie socjalizuje się, w ogóle rzadko opuszcza swoje poddasze, to po ch jej szczepionka na grypę. No ale zaczęliśmy nowy rok szkolny i się okazuje, że wszyscy w klasie zaszczepieni, na każdą OBOWIĄZKOWĄ wycieczkę do muzeum, czy tym bardziej zagraniczną trzeba okazać „covidsafe”. Do tego pierniczą w mediach że do pójścia do głupiej knajpy czy nawet odwiedzin w szpitalu może być tu i ówdzie za chwilę to gówno wymagane. A wiesz, co jutro wymyślą te młotki? Nie wiesz. Niby pierniczą, że we Flandrii 90% dorosłych jest zaszczepionych a i młodzieży od groma, czyli teoretycznie już powinni se dać dupie siana, ale… jak chcesz psa walnąć, to kij się znajdzie. Po co se zatem życie dodatkowo utrudniać, jak i bez tego jest porąbane. Jak przysłali mejl ze szkoły o darmowym szczepieniu, to mówię jej to co wyżej i radzę, by może lepiej skorzystała z tej okazji, bo cholera wie, co będzie dalej z tym covidowym cyrkiem. Powiedziała okej. Mam nadzieję, że nigdy nie przyjdzie nam tego pożałować, bo cholera wie, co tak na prawdę z tego wyniknie za jakiś czas…. W ciekawych czasach żyjemy. No ale dosyć na dziś o zdrowiu.

Izegem

Małżonek zmieniał auto na nowszy model. Nagle go napadł taki dziki pomysł, a jak jego coś napadnie, to nie ma zmiłuj. No dobra, sama idea nie była nowa, a tylko czas i tryb jej realizacji lekko chaotyczny, raptowny i spontaniczny. Co nagle to po diable, jak powiadają. Ja już za stara jestem na takie szalone akcje i dużo nerwów mnie kosztuje coś takiego, choć to niby nie mój cyrk ani nie moje małpy. Ja nie jeżdżę autem. Nie mam uprawnień, predyspozycji ani najmniejszego zainteresowania w tym kierunku. Nie rajcują mnie ani nie obchodzą samochody. No chyba, że mi drogę zajeżdżają…. Wtedy bym najchętniej użyła wielkiego młota. Tak że ten. 

No ale M-Jak-Mąż lubi auta i lubi prowadzić. Zatem i nie dziwota, że potrzebuje co jakiś czas w coś nowego wsiąść, bo ileż można w tej samej puszcze tkwić. No i spoko sprzedał stare auto, kupił nowe i jest cacy. Tyle że ja bym sobie życzyła, by następnym razem takie akcje trochę spokojniej i bardziej z pomyślunkiem były przeprowadzane, bo nie mam hajsu i czasu na terapeutę, a chciałabym jeszcze trochę w jako takim zdrowiu pożyć… Co prawda ja też lubię spontan, ale nie koniecznie w takich okolicznościach, no i też coraz bardziej mnie nagłe działanie przeraża i wyprowadza z równowagi.

 No okej, żeby z równowagi można było mnie wyprowadzić, najsampierw musiała bym ją osiągnąć, a ten stan  jest ciągle w budowie… Liczyłam, że od września będzie możliwość pójścia do psychologa za 11€ za wizytę (aktualnie płacimy 60€ z czego jest 20€ zwrotu z ubezpieczenia) i sepójdę, ale się okazuje, że rząd jak zwykle leci se w chujki na małe bramki i to co podawały media to gówno prawda… Wiem od naszej psycholożki, że niby dali jakieś pieniądze, ale o dużo za mało i że tylko nieliczni psychologowie by mogli według tej nowego systemu pracować, a reszta po staremu. To by oznaczało cyrk na kółkach. Do tego było wiele innych głupot i pułapek w tym zawartych, zatem psychologowie powiedzieli „a spierdalajcie” i zaczęli protest. Co z tego wyniknie, to się okaże… Póki co moją terapią jest pisanie, korzystanie ze słonecznych kąpieli i robienie przyjemnych rzeczy typu czytanie książek, dobry film, pogawędki z resztą z Piątki. 

W piątek otrzymałam mejl od konsultantki z biura, czy nie mogli by mi tymczasowo jednego klienta dodatkowo wcisnąć, bo został nagle bez sprzątaczki… Odpisałam, że biere, bo to na tej samej ulicy, na której już mam klienta w tym samym, co oni sobie życzą, dniu. Skoro to tylko zastępstwo, to mogę spróbować, bo forsa mi potrzebna… Jak nie dam rady albo klient okaże się jakiś upierdliwy, to zrezygnuję. A jak będzie wporzo, to mogę se klienta zostawić, bo to blisko domu. 

Na razie nie mam potwierdzenia, ale ciekawam ludzi. Lubię chodzić do nowych domów, bo to zawsze jakaś odmiana i nowe twarze można poznać i kolejną chatę dokładnie sobie obejrzeć. Lubię podglądać, jak ludzie żyją, jak mają mieszkanie urządzone, czym się zajmują… Lubię też, jak mówią, że szybko i dobrze sprzątam hehe, a zwykle mówią, a czasem nawet do biura dzwonią… Nie jest tajemnicą, że lubię być  chwalona i lubię dobrze o sobie myśleć i być z siebie dumna. Za młodego bardzo mi tego brakowało - pochwał, akceptacji, uznania, docenienia tego co robię  -  to choć na stare lata korzystam… 

Teraz już za późno, by dokonać wielkich osiągnięć, ale z małych rzeczy nadal mogę się cieszyć przeto cieszę się nawet jak ktoś mi powie, że szybko i dobrze sprzątam, czy że dobrze mówię po niderlandzku. Zbieram sobie takie małe okruchy radości i przeważnie udaje mi się być szczęśliwym człowiekiem.

Młody miał dziś biegi na 700 metrów. Rywalizowały ze sobą wszystkie podstawówki z całej gminy. Powiedział, że nie zamierza biegać i że będzie sobie szedł. Tak też zrobił. Zajął przedostatnie miejsce, bo ktoś z innej szkoły powziął podobną taktykę. Mówi, że zaczął biec i chwilę biegł, ale on nienawidzi biegania. I mnie się podoba, że szedł. Niech nikt go do niczego nie zmusza. Niech se belfer sam biega, jak lubi. Proszę bardzo. Młody lubi chodzić. Praktycznie codziennie chodzą z tatą na wieczorny godzinny marsz. Lubi też jeździć rowerem, na rolkach,hulajnodze, ale biegał nie będzie. Ma rację, że się nie daje. Najstarsza też tak ma. Nikt jej nie przekona do czegoś, czego nie chce. Nikt i nic! Ale ona biegać akurat w miarę lubi i na wf zawsze osiąga najlepsze rezultaty. No, Młoda też żyje wedle własnych zasad i też nie daje sobie w kaszę dmuchać. Ja byłam przez większość życia beznadziejną cipą bojącą się wyrazić swoje zdanie, wszystkim na każdym kroku ustępowałam. Jestem dumna z moich dzieci i bardzo szczęśliwa, że one takie nie są, jak ja byłam. Udział w takich zabawach - moim nader skromnym zdaniem - winien być dobrowolny. 







6 września 2021

Świeże ploteczki z flamandzkiej wioseczki

 Poprzedni tydzień był dziki. 

W poniedziałek odwiedziłyśmy z Najstarszą okulistkę. W necie było kilka niepochlebnych opinii pod jej adresem, ale kobietka okazała się bardzo sympatyczna. Natomiast, gdy poprzednim razem, kilka lat temu, udaliśmy się do wychwalanego i polecanego przez wszystkich okulisty, to stwierdziliśmy, że to prostak, menda i cham, jakby powiedział Ferdek, i że nasza noga więcej w jego gabinecie nie postanie. Przy czym na wizytę do tej babki czas oczekiwania wynosi miesiąc, a do gostka co najmniej trzy. Przeto nie koniecznie trzeba wierzyć we wszystko, co ludzie mówią, dopóki samemu się człowiek nie przekona, jak jest.



We wtorek miałyśmy rozmowę z CLB, która w sumie nie wiele nowego wniosła, a głównie potwierdziła dotychczasowe ustalenia w kwestii specjalnej ścieżki szkolnej dla Najstarszej. Choć nie, babka przedstawiła kolejny nowy program z nowymi możliwościami pomocy młodemu człowiekowi oraz dwie instytucje wspierające  autystyków. O tym opowiem więcej, gdy sama się więcej dowiem i gdy doczekam się na spotkanie z nimi, bo lista oczekujących jest długa. Ale nie pali się.

W środę wystartował nowy rok szkolny.

Młody, nasz epicki dziewięcioletni piątoklasista, szedł do szkoły pierwszego września z nowym tornistrem-lodówką ubrany w kostium stracha na wróble, bo można było przyjść przebranym, to czemu nie skorzystać. W tym roku szkolnym tematem wiodącym w naszej szkole i przedszkolu jest „geluksvogel”, co znaczy tyle co szczęściarz, ale dosłownie to ptak szczęścia, czy szczęśliwy ptak. A co w praktyce oznacza, że szkolne życie i szkolne zajęcia będą się sporo kręcić zapewne wokół przyrody, dobrego samopoczucia, relacji społecznych itede itepe.




Dla Najstarszej rozpoczynającej 6 klasę zawodówki ten dzień był dniem czysto informacyjnym. Zaczynali później, niż w normalne dni, przy czym każda klasa miała wyznaczony inny czas i miejsce. Szkoła ma obecnie dwie siedziby oddalone od siebie około 2km, a lekcje odbywają się w obudwu. Czasem na jedną godzinę musi młodzież naginać z trampka do drugiego budynku. Co, moim zdaniem (i chyba większości ludzi) jest lekko porąbane.

Zarówno Najmłodsze jaki Najstarsze Dziecko jest zadowolone ze szkoły i chodzą chętnie. Nie to, że tam od razu w podskokach czy na skrzydłach, ale z bardzo pozytywnym nastawieniem, a to najważniejsze przecież, by dobrze zacząć. Potem już jakoś pojedzie.

Średnia jest z kolei zadowolona, że nie musi już chodzić do żadnej szkoły i że może się uczyć tego, na co ma akurat w danej chwili ochotę i kiedy ma ochotę i że w dowolnej chwili może sobie zrobić przerwę, przełożyć naukę i nikomu nic do tego. Wszystko planuje i realizuje sama i dobrze jej to idzie. Niekiedy bowiem belfer i szkoła bardziej przeszkadzają niż pomagają. Jednakowoż nauka domowa nie jest dla każdego. Mnie by się zwyczajnie nie chciało uczyć małych dzieci w domu. Co prawda uczenie tak inteligentnych, ciekawych świata i żądnych wiedzy dzieci jak Młoda i Młody to pewnie by była bułka z masłem, ale nie zmienia to faktu, że to by trzeba było jeszcze przy tym lubić być kurą domową na cały etat, bo jakoś nie wydaje mi się, by można było jednocześnie pracować i uczyć dzieci, szczególnie dzieci, którym przyswajanie wiedzy i rozumienie świata przychodzi trochę trudniej, niż Młodemu i Młodej… Ja tam jednak lubię czasem pójść do roboty i pozbyć się choć na chwilę z domu dzieci, bo ja jestem zła kobieta.

W pierwszy dzień września Młoda odebrała drugą porcję szczepionki. Tym razem trafiła jej się wredna stara zgrzybiała i niemiła suka przy szczepieniu, która w dupie miała nadwrażliwość Młodej. Takie egzemplarze to się powinno izolować od społeczeństwa a nie wysyłać do szczepienia dzieci i młodzieży. No ale to tylko moja bezczelna opinia.

W sobotę byłyśmy z Młodą na weselu odbywającym się w ogrodzie u sąsiadów.  Wreszcie wolno organizować duże imprezy, to ludzie nadrabiają zaległości. Tu była zaległa imprezka na trochę ponad 100 ludzia. My byłyśmy do pomocy, czyli w celach zarobkowych, ale pojedlim, popilim, potańczylim. Naszym zadaniem było przygotowywanie (do spółki z rzeźnikiem) i wydawanie bułek z kiełbasą, szaszłyków i hamburgerów. Tyle że ja to się tam nie napracowałam, bo tylko buły kroiłam i podawałam Młodej, a to ona  zbierała zamówienia, pakowała mięcho do buł i gawędziła z gośćmi. Muszę tu rzec, że byłam w szoku, jak jej to szło. No kurde, jakby już z 5 lat stała za ladą. Młoda Para była wielce zadowolona i pełna podziwu dla Naszej Córki. Ludziom smakowało żarcie (albo byli wygłodzeni) i ciągle stali w kolejce po bułę.  Rzeźnik też sporo pochwał zebrał. I faktycznie kotlety z wieprzka były paluszki lizać omniomniom. 

Oprócz bułek mieli na tym przyjęciu ogrodowym kram pizzowy z jakąś dziwną zwijaną pizzą, którą - jak Młodej udało się zaobserwować - jakieś dziecko jadło łyżką haha. Był też  samoobsługowy namiot z najróżniejszymi napojami i deserami. Pogoda była idealna na imprezkę pod gołym niebem. A my miałyśmy okazję zobaczyć, jak wygląda belgijskie wesele ogrodowe i oczywiście musiałyśmy dołączyć do tanecznego „pociągu”, czy jak kto woli „węża”, który tutaj nazywa się „polonaise”, czyli polonez i swoje źródło ma właśnie w polskim tańcu, z tym, że we flamandzkim wydaniu to jest ni mniej ni więcej nasz polski pociąg, w którym wszyscy muszą wziąć udział. No, przynajmniej zawsze próbuje się wciągnąć w to każdego tuptając pomiędzy stołami i ciągnąc ludzi za fraki. Poloneza tańczy się na każdej imprezie flamandzkiej (i chyba też holenderskiej) zarówno dorosłej, jak dziecięcej. 

Kilka domów dalej odbywała się chyba, jeśli wierzyć napisom przy drodze, komunia w ogrodzie. Choć po tym, co się działo, to śmiem twierdzić że wątpię czy to komunia… albo przynajmniej zastanawiać się, co to za komunia. Nie znamy tych ludzi, bo dopiero, co się przeprowadzili. Impreza była przez dwa dni. Wczoraj, gdy wieczorem przejeżdżałyśmy obok, Młoda stwierdziła, że to prędzej jakaś satanistyczna biba, bo namioty na czerwono oświetlone ha ha. Nasza druga nowa  (epitety, jakimi ją tu się określa, lepiej przemilczę) sąsiadka wracała stamtąd nawalona w cztery dupy. W pierwszy dzień wbiła na w/w wesele, skąd została wywalona na zbity pysk, bowiem jeszcze zanim się tu przeprowadziła, już darła z tymi ludźmi (i wszystkimi innymi, nas nie wyłączając) koty. Więc wbijanie teraz na krzywy ryj do kogokolwiek na imprezę to raczej słaby pomysł. Ale kto głupiemu zabroni. Drugiego dnia skończyło się na wizycie policji, bo darli mordy i ogólnie drama jakaś była, choć akurat przegapiłam ten spektakl, gdyż nam się zachciało nad rzekę jechać. To nie pierwsze odwiedziny radiowozu u tej sąsiadki w każdym razie. Kurde, mieszkamy na super spokojnej, super przyjaznej ulicy, wśród fantastycznych ludzi i nagle sprowadza się taki skurwesyn i psuje wszystkim krew. Ale przynajmniej jest o czym plotkować haha. Ot, uroki życia wiejskiego.

Weekend w każdym razie uraczył nas świetną słoneczną pogodą. W niedzielę zatem korzystaliśmy ze słońca. M-Jak-Mąż sobie rowerował w pojedynkę, a ja woziłam dzieci skuterem po okolicy. Najpierw zabrałam Młodego do Wemmel, pipidówy pod Brukselą, która choć ogólnie mało przyjazna dla nas, jeśli idzie o ludzi, to posiada  urokliwy zameczek i stawy pełne ptactwa wodnego. Młodemu bardzo się tam podobało i bardzo miło spędził czas obserwując kaczki i biegając po mosteczkach i ścieżkach. No i on lubi jeździć na skuterze, a to głównie chodziło w tej długodystansowej wycieczce skuterowej.

Pod wieczór Młoda zapytała, czy nie znam przypadkiem dobrego miejsca w okolicy nad wodą na fotografowanie zachodu słońca. Znałam. Pomknęłyśmy zatem na naszym pierdzikółku do prowincji Antwerpia nad pewien urokliwy zakręt Skaldy, który znam z rowerowych wycieczek z Małżonkiem. Młodej się też spodobało to miejsce. A potem pokazałam zdjęcie Młodemu i zawołał WOW! Epicko! I teraz muszę jeszcze raz tam jechać. 

Nie wiem, czy już kiedyś mówiłam, ale my mieszkamy praktycznie na granicy trzech prowincji, a przy tym mamy rzut beretem do Brukseli. Jednym słowem wszędzie blisko. 

Tutaj zakończę pisanie, a na zakończenie pokażę moje iphone’owe fotki z niedzielnych wycieczek. Młoda na pewno zrobiła o wiele lepsze swoim Nikonem, ale mnie moje wystarczą.

Wemmel.













Sint-Amands