Kurs dla początkujących po 7 latach pracy
Zmieniłam pracodawcę, co oznacza, że w praktyce dla mnie nic się nie zmieniło, jeśli idzie o wykonywanie pracy. 😜Wykonuję ją bowiem ciągle w tym samym miejscu, czyli w tych samych domach, u tych samych ludzi, w ten sam sposób, za te same pieniądze…
Zmiany dotyczą tylko drobnych detali formalnościo-urzędowych.
Pierwszy plus nowego biura jest taki, że przyodziewek roboczy dostajemy… Nooo, ja póki co otrzymałam tylko bluzę polarową i dwa fartuchy, bo innych rzeczy nie było na stanie i dopiero muszę pojechać je odebrać… Mam dostać jednak jeszcze buty, do tego kilka t-shirtów, zapas rękawiczek, krem do rąk i cośtam jeszcze. Do tego jest dodatek za pranie. W poprzednim biurze nie było ubrań.
Fartuszki uznałam za wielce przydatne, choć głupawo się może w nich wygląda… typowa pomoc domowa haha. Klienci też uznali to za zabawne, wszyscy po kolei musieli żartobliwie skomentować mój fartuszek, ale też wszyscy zgadzają się, że to jednak praktyczna sprawa, bo po pierwsze mają kieszenie, w których mogę se nosić ścierki czy inne rzeczy. Po wtóre chronią moje łachy.
Drugą istotną sprawą są kursy dodatkowe.
W poniedziałek zaliczyłam w Gent obowiązkowy kurs dla początkujących. Zdawać by się mogło, że po 7 latach pracy jako pomoc domowa taki kurs jest niepotrzebny i nudny, ale ja powiem, że taki kurs jest po 7 latach przydatny i ciekawy. Osiem godzin zleciało w mgnieniu oka. Nie było to bowiem ględzenie jakiegoś pseudo mądryjoła, który w dupie był i gówno widział, tylko dyskusja, historie z życia opowiadane przez prowadzącą oraz wszystkich uczestników, którzy coś do powiedzenia mieli, dzielenie się pomysłami… Każdy też musiał powiedzieć, co wcześniej robił i dlaczego chce teraz sprzątać i dlaczego akurat w tym biurze…
|
Gandawa; ósma godzina rano w Belgii, to jeszcze ciemna noc |
|
dworzec w Gandawie |
Historie były niesamowite. Opowiem wam trochę, choć pewnie detale mi umknęły a inne być może przekręcę, ale sens ogólny raczej zachowałam…
Gdy prowadząca opowiedziała o sobie, wszystkich wzruszyła. Bo wiecie, mówiła, kiedyś prowadziła razem z małżonkiem firmę, dobrze prosperującą restaurację. Nagle mąż zachorował. Choroba Huntingtona. Szukanie specjalistów, badania, diagnoza, szukanie rozwiązań, nowych terapii, specjalistów, leczenie… Nie trudno się domyśleć, że nie było mowy o jednoczesnym prowadzeniu firmy, czy w ogóle jakiejkolwiek pracy. Stracili firmę. Oszczędności wydali. Sama zaczęła chorować. Przeszła ciężką depresję. Było bardzo źle. Na szczęście, jak mówi, znalazła dobrą pomoc i wróciła do żywych. Poszła sprzątać, by zarobić na życie. Mąż żyje. Jest w placówce. Nie potrafi samodzielnie funkcjonować. Nie poznaje jej. Ona się nie poddała. Jednak to ją zmieniło. Postanowiła działać, pomagać ludziom, walczyć o ich prawa… Prowadzenie szkoleń to jedna z rzeczy, którymi się zajmuje. Gania też do stolicy, by tam domagać się tego czy tamtego od urzędów dla naszego sektora. Uczestniczy w różnych badaniach związanych z naszym zawodem… Dzieli się swoją wiedzą, doświadczeniem i ciekawymi historiami.
Mieliśmy dyskusję na temat tego, czy opłaca się zaprzyjaźniać z klientami i ona opowiedziała dwie historię z tego biura. Zastrzegała, że to autentyczne i że to na prawdę się zdarzyło.
|
mój stary ryj na dworcu w Gandawie |
Uruchomcie wyobraźnię…
Była sobie sprzątaczka w Gandawie, która pracowała u starszej schorowanej pani. Systematycznie sprzątała jej apartament. Zaprzyjaźniła się z miłą panią. Zauważywszy, że nikt starowinki nie odwiedza, spędzała z nią też czasem czas po pracy. Słuchała babcinych opowieści i żali. Zdarzyło jej się robić sprawunki, czy domowe ciasto w niedzielę babci przynieść. Nagle babcia umarła. Gdy otwarto testament, okazało się, że pomoc domowa otrzymała połowę budynku, czyli kilka czy kilkanaście pięknych apartamentów, których babcia była właścicielem. Ale babcia miała dzieci i wnuki, które na to czekały, ale nie dostały nic... Zaczęła się wojna i chodzenie po sądach… Ostatecznie pomoc domowa mogła zatrzymać jeden apartament, a resztę bodajże zabrało miasto…
Druga opowieść zaczynała się podobnie, tylko że bohaterem był pan sprzątający. Pan, który był, jak wspomniała opowiadaczka (choć nie wiadomo po co) gejem, tak bardzo polubił pewną staruszkę, że większość czasu wolnego jej poświęcał. Robił zakupy, zawoził do fryzjera, odwiedzał w weekendy, naprawiał sprzęty itd itd. Był jej jak syn czy siostrzeniec, co prawdziwej rodzinie bardzo się nie podobało. Sami nie raczyli babci odwiedzać, zasadniczo mieli ją w dupie, ale wadziło im też, że obcy ją odwiedza i się z nią spoufala. A może o to, że jest gejem… W końcu złożyli na policji doniesienie, że facet staruszkę okradł. Nie pomogły jego tłumaczenia, ani babci zaprzeczenia. Zniszczyli obydwoje. I dobrego poczciwego chłopinę, i swoją matkę, babcię, bo i ona okropnie to przeżyła. Facet zmienił pracę. Losy babci nie są znane…
Opowieści uczestników kursu też były ciekawe.
Już pierwsza historia z pierwszego dnia pracy młodej Belgijki stała się wiodącym tematem całego dnia.
Dziewczyna powiedziała, że nie dawno skończyła studia w kierunku weterynarii, czy coś w ten deseń. Miała jakiś staż w psim salonie piękności i tam też dostała od razu zatrudnienie na część etatu. Po czym postanowiła sobie dorobić na sprzątaniu, bo tę pracę można wykonywać w dowolnym wymiarze godzin i różnych porach. Nie każdemu wszak pasuje robota od 8 do 16. No i git. Pierwszy dzień jednak bardzo niemiło ją zaskoczył.
Przyszła do klienta. Na dzień dobry kazano jej zdjąć buty i założyć papucie. Nie wiedziała, że nie można sprzątać ani na boso, ani w kapciach, nie zabrała butów na zmianę, a firmowe buty dopiero miała iść odebrać nazajutrz. Błąd początkującego. Nic to. Potem było gorzej. Kobieta wymieniła listę czynności tak długą i popieprzoną, że stary wyjadacz miotłowy by wymiękł i uciekł w podskokach… No nie, okej, stary wyjadacz, by powiedział, co jest wykonalne i w razie niezgody, zrobił by w tył zwrot.
Dziewczyna próbowała robić, co tamta sobie życzyła, czyli na początek zetrzeć wszędzie kurz na sucho, potem to samo wilgotną ściereczką i jeszcze raz na sucho… Po 7 latach oczekiwania i pomysły niektórych ludzi nadal mi się we łbie nie mieszczą. No dobra, reszta jej pierwszego dnia przebiegła w podobnych okolicznościach, czyli masie stresu przy próbie wykonania niewykonalnego. Nie zazdroszczę takiego pierwszego dnia. Puenta była najlepsza. Dziewczyna mówi, że zrobiła, co mogła, i myśli po cichu, że jak na pierwszy dzień w tym zawodzie, to chyba nieźle, a klientka na to wzdycha ciężko, przewraca oczami, bierze wiadro i ścierki i maszeruje w stronę posprzątanych pomieszczeń, by samemu posprzątać tak jak należy. Kurtyna.
Do końca dnia kursu kapcie i ich właścicielka były wspominane z 50 razy na różne sposoby, jako przedni żart. Gdybym była tą dziewczyną, poczuła bym się tym podbudowana i wsparta przez swoich.
W grupie był jeden młody facet. Też Belg. Próbował sił w wojsku, potem m.in. w firmie zajmującej się sprzątaniem np dróg po wypadkach (wspominał ciężarówkę prosiaków jako najgorsze doświadczenie, szczegółów na szczęście oszczędził) czy mieszkań po menelach, gdzie wchodzi się w maskach i kombinezonach i odkaża pomieszczenia specjalnymi produktami.
Jego pierwszy dzień w pracy był raczej zabawny, choć też posłużył i prowadzącej pewnie nie raz posłuży, jako zły przykład. W drzwiach napotkał typową seksistowską reakcję - Spodziewaliśmy się kobiety… (niektórzy dodają wprost, że facet przecież nie umie sprzątać). Ale ostatecznie nowi klienci okazali się - jak wspomina nasz kolega - parą miłych emerytów. Zrobił, o co prosili w godzinę, a oni nie mieli pomysłu na wypełnienie mu pozostałych trzech godzin i odesłali go do domu, z czego ochoczo skorzystał, a czego, jak wiadomo robić nie wolno… Albo inaczej, robi się na własne ryzyko, a ryzyko jest duże…
Zdarza się, że klient wysyła pomoc domową do domu wcześniej, po to by natychmiast zadzwonić do biura i o poskarżyć, że wyszła 20 minut wcześniej.
Poza tym oczywiście kwestia ubezpieczenia i potencjalnych kontroli.
Inna koleżanka, starsza już kobieta wróciła do sprzątania po tym, jak fabryka, w której ponad 20 lat przepracowała, właśnie została zamknięta. Prowadząca dodała, że w pozostałych grupach było sporo ludzi ze zlikwidowanego Makro.
Jeszcze inna jest z zawodu pielęgniarką i kilka lat pracowała jako pielęgniarka domowa, ale urodziła dziecko i sprzątanie będzie jej łatwiej łączyć z opieką nad maluchem. Mogła zostać w poprzedniej firmie pracującej dla funduszu zdrowia i sprzątać u chorych, ale stwierdziła, że ludzie nie zrozumieją, dlaczego przedtem przychodziła ich myć, a teraz chce sprzątać ich mieszkanie i dlaczego nie może robić obu tych rzeczy. Dlatego przyszła do zwykłego biura sprzątającego, by pracować u innych ludzi.
Kolejna babka w moim wieku, dotąd pracowała w sklepach, ale teraz też ma dziecko i jako samotna matka nie da rady w zwykłym trybie pracować. Do sprzątania może iść, kiedy jej pasuje, czyli - jak wszystkie matki - po odprowadzeniu dziecka do żłobka, przedszkola, szkoły… I kończyć pracę tak, by móc pociechę odebrać. Przypomnę, że w Belgii dzieci przebywają w placówkach edukacyjnych obowiązkowo od 8 - 15.30 z możliwością skorzystania ze świetlicy przed i po zajęciach. Nie ma takiego cyrku jak w PL, że szkoły cudują z planami lekcji, a potem są takie sytuacje, jak mi kuzynka opowiada, że autobus jedzie co godzinę po kilka kilometrów, by zawozić i przywozić ze szkoły po jednym dziecku… Ale i tu, mimo stałych godzin, rodzic ma trudno połączyć pracę z rodzicielstwem, a bez pracy nie przeżyje, bo w tym kraju jedna osoba rodziny nie utrzyma mając przeciętną pracę…
Wielu kolegów w każdym razie zaczęło sprzątać z tego powodu, że tu można sobie wybierać godzinę rozpoczęcia i zakończenia pracy oraz samemu decydować, ile godzin w tygodniu się pracuje.
Choć niektórzy nadal będą twierdzić, że sprzątać idą tylko debile bez szkoły, o czym już nie raz pisałam, choćby tu (kliknij, by przejść do wpisu). A dla wysoko wykształconych znających kilka języków godniej jest 10 lat pobierać zasiłek, niż pójść sprzątać, bo tak prostej i pracy to się oni by wstydzili (uwierzcie mi, znam takich osobiście).
Zresztą nie dawno dostałam tzw jobbonus z tego tytułu. Tak, proszę państwa, nasz genialny rząd uznał, że uczciwie pracującym, ale mało zarabiającym ludziom trzeba rzucić trzy stówy jałmużny, by UWAGA (takie są oficjalne wyjaśnienia!) w ten sposób zachęcić osoby siedzące latami na zasiłkach do podjęcia pracy. Gdyż teraz ludzie uczciwie, ale ciężko pracujący zarabiają o wiele mniej, niż otrzymują ludzie „szukający pracy”. Raczej szukający usprawiedliwień, by jej nie podjąć…
No nie wiem, kurde, może ja jestem wyjątkowo głupią sprzątaczka, ale ja na miejscu tych rządzących będąc, raczej zmniejszyła bym drastycznie kwotę i ograniczyła do minimum okres pobierania zasiłków, a nie dawała uczciwym pracowitym ludziom lizaka. No heloł!
|
dworzec w Gandawie raz jeszcze |
Przewracanie podpasek
Gdy ja byłam na kursie, Moje Dziecię powiadomiło mnie, że wychodzi z domu i wróci dopiero koło 23, bo idzie do pracy. No bo wiecie, są tacy, którzy mimo dyplomów i świetnego zdrowia wolą płaszczyć dupsko w domu i tacy, którzy pomimo braku jakichkolwiek dyplomów i poważnymi ubytkami na zdrowiu będą ciągle podejmować wysiłki, by zarobić uczciwie na swoje utrzymanie.
Młoda najpierw była testerką okolicznych szkół, a teraz jest testerką gównianych zawodów dostępnych w okolicy. Bo jak się ma autyzm, dyspraksję, depresję i PTSD to kurde ciężko jest człowieka zadowolić ;-)
Po kursie byłam koszmarnie zmęczona, ale chciałam się natychmiast dowiedzieć, jak Młodej poszło. Podstawiłam powieki zapałkami i czekałam na moje dziecię. Minęła 23. Minęła 23.15, .20, .30 a jej nie ma. Zaczęłam się niepokoić. Niby do fabryki tylko 8 km i ona elektrycznym rowerem pojechała, no ale noc jest, mokro, ciemno, a ta jej dyspraksja powoduje łatwe wywalanie się i wjeżdżanie w słupy… Przed północą jednak furtka jebnęła załomotała o ścianę. Z buta wjechała Nasza Osiemnstka z Krową (tak ma na imię nasz rower elektryczny, ze względu na swój powab, gabaryty i wagę). Pytam, co tak długo, a ta ruszając żartobliwie brwiami grzebie w plecaku i wyjmuje torbę ze znanym żółtym M, bo
- Z tamtąd już tylko 4 kilometry było do Maka - mówi.
- No dobra. Ale jak tam robota - pytam.
- A idź, od jutra używam tamponów!
- Że co? - pytam, próbując zrozumieć co ma jedzenie z MacDonalda i robota z jej nieoczekiwaną deklaracją zmiany orientacji menstruacyjnej. No bo wszyscy wiedzą (jak nie wiedzieliście, to teraz już też wiecie), że Młoda nie używa tamponów. Bo nie!
- No kuźwa, cały dzień przewracałam podpaski na taśmie! Teraz będą mi się nawet śnić podpaski po nocach! Mam dość podpasek - brechta się Młoda.
- No a poza tym da się robić?
Na to Młoda smutno kręci głową i prezentuje prawie bordowe dłonie. Niestety nadwrażliwość wyklucza macanie całe dnie papierów i folii. Wyklucza też używanie rękawiczek, bo rękawiczki też bolą. Fuck!
A ogólnie praca w fabryce akcesoriów higienicznych wydała jej się całkiem w porządku i płaca niezła jak na początek kariery. No ale co zrobisz, jak nie masz zdrowia. Bok se wyrwiesz?
Reszta tygodnia minęła już bez fajerwerków.
Tylko mój skuter i Młodego rower ciągle niedomagają, działając nam na nerwy.
Skuter nie chce palić na przycisk. Raz już byliśmy u magika, ale wtedy ta francowata Tośka udawała zdrową. Tak, mój skuter też ma imię. (Auto Małżonka też zresztą ma, ale nadane przez Młodą, fankę HP - Insygnia Śmieci - no bo opel insignia 😅).
Mechanik zbadał Tośkę i mówi, że przez cały dzień palił ją i gasił. Zostawiał na godzinę i palił. Zostawiał na chodzie i gasił. I palił. I jeździł. I ta menda za każdym razem zapalała. Przeczyścił, przedmuchał tu i tam, po czym oddał nam motor i kazał wrócić, jak by się problemy nasiliły.
Na drugi dzień rano pstrykam. Nic. Kurwa mać! Na kopnik zapaliło. Od tamtego czasu pogorszyło się i trzeba pojechać znowu do tego czarodzieja, ale w tygodniu nie miałam sił, a dziś tak napitala deszcz, że nie mam chęci wychodzić z domu ani tym bardziej jechać gdziekolwiek na skuterze. Trudno. W kolejnym tygodniu będę wszędzie znowu na rowerze zasuwać. Z lenistwa i własnej głupoty. Dla zdrowotności i dobra planety.
Młodego rower to kompletna pomyłka. Gdy wyrósł z poprzedniego, postanowiliśmy mu kupić taniochę za 200€ w Decathlonie, bo dwa lata to i btwinem przecież przejeździ te półtora kilometra do budy c’nie? . Do średniej szkoły kupi mu się jakiś markowy, by przez 6 lat mógł spokojnie te 10km dziennie robić. Taaa, może 4 lata temu najtańszym rowerem z Decathlonu dało się przejeździć, ale nie tymi szrotami, co teraz tam sprzedają. Mechanik nasze opinie i obawy potwierdził. To rower na miesiąc. Potem kierunek śmietnik. Nie ma do tego części, a jak są, to drogie i wytrzymują tydzień-dwa. Fuck!
Młody nie chce nawet słyszeć o wsiadaniu na swój rower. Woli już na nogach chodzić z tym ciężkim tornistrem, bo rowerem nie może wydrzeć pod górkę nawet jak wiatru nie ma. A wiatr zwykle jest. Ostatnio 80km/h. Hamulce się blokują non stop i ni cholery nie da się z tym nic zrobić. Zatem trzeba drzeć na zahamowanych kołach. Genialne!
Obejrzałam właśnie rowery w necie i chyba trzeba mu w końcu kupić. Pytanie tylko, jaki duży?
Młody jest w najgorszym wieku, jeśli idzie o zakup roweru. Ma 10 lat i jest mały. No dobra, ojciec nie jest jakimś gigantem a i matka też koszykarką by pewnie nie została i być może nasz Syn nie będzie miał nigdy 2 metrów wzrostu, ale na pewno nie długo urośnie, bo to ten wiek. Dzieci rosną najbardziej będąc w szóstej klasie lub pierwszej szkoły średniej, tak wynika z moich obserwacji dzieci. Tyle, że Epicki do szóstej trafił rok wcześniej, co trochę sprawę komplikuje… Bo teraz jeszcze jest mały. Ma jakieś 135cm wzrostu i swoim klasowym koleżankom sięga zaledwie do klaty. Jeśli kupimy mu rower dobry na dziś, to za rok może trzeba będzie kupować następny. A to nie są, panie, tanie rzeczy. 500-700€ trzeba wybulić na najtańszy rower, który jest nie tylko ładny, ale też dobrze wyposażony, bezpieczny i w miarę lekko jeździ. Bo to Belgia, tu bez roweru jesteś jak bez nogi. Tu każdy ma rower. Do szkół dojeżdża się rowerami albo przynajmniej na stację. Do pracy rowerami. Na zakupy, do fryzjera, szpitala, dentysty, kościoła, na imprezę, wszędzie kręcisz na bike’u, jak tylko się da.
Nie sztuka wydać 700 za rower, który po roku trzeba będzie opchnąć komuś za stówkę, gdy szczyl wyrośnie. Dlatego to taki problem dla nas teraz. Chciało by się poczekać na urośnięcie Młodego, ale on potrzebuje roweru teraz już. Oglądaliśmy parę rowerów używanych, ale w związku z tym, że to Belgia i że roweru się tu używa intensywnie, to używane rowery częstokroć są w stanie opłakanym i ich naprawa będzie droższa niż ich wartość. Jakby się nie obrócił, dupa zawsze z tyłu..
|
Maggie zobaczająca, czy Człowieki coś dadzą |
Babunia
Kilka razy wspominałam na tym blogu moją najstarszą klientkę, bo to przebabka jest. W tym roku skończy 90 lat i niestety ostatnio bardzo na zdrowiu podupadła, ale przypomnę tu o jej wyczynach, bo dla mnie ona jest niesamowita. Z jednej strony typowa Flamandka, która co wieczór wypija lampkę wina i raz w tygodniu je frytki. Z drugiej oryginał.
Opowiada, że w wieku 16 lat nauczyła się jeździć ciężarówką ojca. Wtedy jeszcze nie było praw jazdy, a jak wprowadzili, to każdy, kto potrafił prowadzić, dostawał prawko. Ona dostała kategorię C. Kiedyś, ze 3 lata temu, podwoziła mnie do domu, gdy złapałam kapcia w rowerze i mówi, żebym się nie bała, bo ona ma prawko już ponad 50 lat. Pamiętam, jak się jej mercedes zepsuł. Co się obiadoliła. Przychodzę do niej następnym razem, a ta od razu się chwali, że już ma nowego mesia, bo starego sprzedała przez internet i nowego znalazła i syn z nią pojechał i już ma. Tak, tak, ona sama wystawiła auto w sieci. Na fejsbuku też ciągle do dziś siedzi i komentuje co chwilę na grupie naszej gminy. Przez spory czas prowadziła też bloga, na którym pokazywała swoje robótki. Szyła i robiła na drutach, po czym to fotografowała i wrzucała sama fotki z aparatu na bloga, dodając stosowny opis. Ja pracuję u niej jakieś 6 lat, a ona ma 89. Którymś razem znów się skarży, jak przyszłam, że Whatsapp jej nie działa i jak ona teraz będzie z wnuczkami pisać i zdjęciami się wymieniać? To nie jest, panie, zwykła babcia! Ostatnio znowu opowiadała, jak to parę lat temu z innymi członkami rodziny poszukiwali korzeni. Znaczy rodziny ze strony ojca, który wychował się w Belgii, ale był jakimś niemieckim bękartem… Znaleźli rodzinę babci w Niemczech i ich odwiedzili, ale o rodzinie dziadka niczego się nie dowiedziała. Marzy jednak, że to może jaki hrabia albo książę był… Lubię moich klientów i te ich opowieści.
Niestety, jako się rzekło, babunia podupadła na zdrowiu. Miała problemy z kręgosłupem, trochę się podleczyła, chodzi z balkonikiem. Nie może już jeździć i auto z wielkim bólem sprzedała. Praktycznie sama nie wychodzi z domu. Tyle, co na spacer wokół domu i do fryzjera, bo ma tuż obok. Jakiś czas temu zaczęła się skarżyć na brzuch i nie dawno się okazało, że złośliwe skurwysyństwo wykryli. W tym wieku nie będą operować ani żadnych takich… Na razie babcia jest w domu. Mieszka sama. Radzi sobie. Bierze piguły, ale nie wiadomo, jak długo da rady… Za namową dzieci zamówiła sobie obiady do domu. To jest dobre rozwiązanie, choć mówi, że wolała by sobie sama gotować. Przed świętami kupiła sobie airfryera i jaka zadowolona z tego zakupu, bo - jak mówi - ludzie w jej wieku, to już takich nowinek unikają, nie kupują, a ona lubi sobie nowe rzeczy spróbować… Robi se frytki, bo zwykła frytownica jest dla niej już niebezpieczna i frytki na oleju nie zdrowe…
Z tymi dostawami jedzenia to, jak się w tym tygodniu okazało, też różnie jest. Zwykle gość przynosi to żarcie koło 9-tej, 10-tej godziny, a ostatnio babcia o 11tej do nich telefonowała, by spytać, czy aby nie zapomnieli, to jeszcze niemiło jej coś odburknęli. Gdy wychodziłam od niej za kwadrans dwunasta, jeszcze tego obiadu nie miała, a ona zawsze przed dwunastą je. Jak ja się zbieram, to ona wkłada talerz do mikrofalówki i szykuje jakieś picie. No wyobraźcie sobie, że jej nie dostarczą jedzenia, to siedzi o głodzie, bo przecież nie zawsze będzie mieć sobie co zrobić. Ona to jeszcze ma rodzinę w pobliżu i jak ich powiadomi, to wpadną z jakimś jedzeniem, ale nie każdy kogoś ma…
Niektórzy się może zastanawiają, dlaczego mieszka sama? Bo chce. Bo w Belgii to normalne. Tu rodzice raczej nie mieszkają z dziećmi ani tym bardziej z wnukami. Każdy sobie rzepkę skrobie. Jeśli ktoś sobie nie radzi, idzie mieszkać do jakiejś placówki opiekuńczej. Babunia była przez pewien czas w domu opieki, ale jak się lepiej poczuła, wróciła siebie. Bo może.
Ciągle stara się żyć po swojemu. Próbuje szyć. Gdy sprzątam, woła mnie nie raz, by jej igłę w maszynie nawlec, bo nie widzi. Coraz trudniej jej jednak wszystko przychodzi. Do tego martwi się zdrowiem córki. Tę też już tu kiedyś wspominałam, choć osobiście jej nie znam, ale wiem, że otrzymała diagnozę rak piersi miesiąc później niż ja i dzięki Babuni oraz drugiej jej córce, mojej sąsiadce i klientce, jestem z grubsza na bierząco… U niej jest trochę inaczej niż u mnie, bo teraz czekała ją operacja dołu… Dlatego Babunia bardzo się martwiła.
A człowiek spędzając systematycznie po kilka godzin w tygodniu u tych ludzi, chcąc nie chcąc uczestniczy poniekąd w ich życiu . Zbiera ich radości, smutki i troski. To jest dobre i piękne, aczkolwiek niekiedy wyczerpujące…
Na szczęście mamy weekendy, kiedy można sobie przerwę zrobić i się zdystansować.
|
różowy belgijski słoń i polska kura ;-) |