29 września 2018

Dlaczego trudno wynająć w Belgii mieszkanie?

Uwaga! Wpis zawiera brzydkie wyrazy, zatem przed czytaniem zapytaj mamy lub teściowej o zgodę albo od razu wróć na pudelka. 

Od czasu do czasu dochodzą mnie słuchy, iż ludzie mają problemy z wynajęciem mieszkania w Belgii i nie mogą pojąć dlaczego. Mówią, że to rasizm, mówią że Belgowie nienawidzą nas Polaków i snują mnóstwo innych mniej lub bardziej niedorzecznych domysłów. 

Faktycznie, wynajęcie mieszkania czy domu w tym kraju to nie lada problem, szczególnie gdy się nie ma znajomości, szczególnie gdy się ma dzieci ialbo co gorsza psa. Powiem więcej, częstokroć nawet znajomości nie pomogą. Trzeba się nachodzić od drzwi do drzwi, odzwonić, oprosić. Bywa że chaty szuka się pół roku. Choć bywa też, że się czasem komuś pofarci i od razu coś znajdzie... No ale też często się wówwczas okazuje, że ta chata to nie bardzo nadaje się tak na prawdę na mieszkanie dla ludzi... ani nawet dla psa.

A ja już mieszkam tu szósty rok i już się tak troszkę domyślam o co kaman,  dlaczego jest jak jest. Myślę, że zwyczajnie ludzie sobie na to zapracowali, czyli jak zwykle. 

Opowiem kilka historyjek z życia, a wy wnioski se sami wyciągnijcie....

Historyjka numer 1. Nasze przeboje z wynajmem.


Zacznijmy od naszej historii z wynajęciem mieszkania we Flandrii, bo Bruksela była po znajomości - no wiecie - ojca szwagra konia brat... Ale po 5 miesiącach postanowiliśmy się przeprowadzić do bardziej cywilizowanego miejsca, czyli do Flandrii i sami się o siebie zatroszczyć, sami sobie dom znaleźć. Mąż zaczął od pytania w pracy, czy tam który z chłopaków nie widział, nie słyszał o jakim mieszkanku dla dużej rodziny. Okazało się że jeden taki to ma kolegę, który prowadzi biuro nieruchmości. Fart! Ten klega raz dwa znalazł nam mieszkanie. Ładne, nie za duże, nie za małe, świeżo po remoncie, cena przystępna. Cacy. Już mieliśmy jechać podpisywać umowę najmu, gdy padło słowo POLAK...
- Co?!!!! POLACY!!!!! O nie, nie ma mowy! Żadnym Polakom nie wynajmę! - wściekł się właściciel.
-Ale, Panie, to porządna rodzina z dziećmi, facet pracuje w naszej firmie, uczciwy jest - Próbuje tłumaczyć zamożny, znany w okolicy Flamand. - Panie, tak nie można traktować ludzi.
- NIE, nie, nie. Wynająłem to mieszkanie poprzednim razem Polakom, proszę pana. Trzech młodych panów, proszę pana. Po kilku miesiącach to mieszkanie nadawało się do całkowitego remontu. Dlatego mówię, nigdy więcej nie wynajme Polakom.
- Ale, panie, nie wszyscy...
- Do widzenia!

No cóż, byliśmy wkurzeni. Człowiek się czuje, jakby w pysk dostał, ale z drugiej strony, jak już ochłonie, to rozumie takie podejście. Kto sie na gorącym sparzy, to na zimne dmucha. 

Historyjka numer 2. Wyczytana w gazecie.


W zeszłym roku bodajże (a może to już 2 lata temu było - nie ważne) w jednej z gazet był artykuł ze zdjęciami z sąsiedniego miasteczka i historyjka nie do pozazdroszczenia. Pewnne starsze małżeńswto postanowiło się przeprowadzić i wynająć swoje stare mieszkanie. Wynajął jakiś młody człowiek. Gdy lokator postanowił opuścić lokum, dziadzio z babcią mało na zawał nie zeszli zobaczywszy swoje tak piękne wcześniej mieszkanie. W jednym pokoju (były fotografie!) było wysypisko śmieci, góra gnijących odpadów, puste puszki, słoiki, no syf kiła i mogiła. W innym pozostałości po hodowli marihuany i ślady po małym (na szczęście) pożarze. O toalecie nawet wspominac nie będę, bo może jecie akurat. Jednym słowem obraz nędzy i rozpaczy. Mieszkanie do pełnego remontu z wymianą podłóg włącznie. 

Historyjka numer 3. Nasi poprzednicy.

Właściciele naszego mieszkania zdradzili nam, że oni też się bali wynająć obcym, z którym nie idzie się dogadać (oni mówią tylko i wyłącznie po flamandzku - emeryci, a myśmy wtedy ani be ani me) i jakby nie ten Belg, którego znali osobiście i który za nas poręczył na pewno by nam nie wynajęli. Tak że tak.

No ale opowiedzeli nam też o naszych poprzednikach, czyli ludkach którzy to samo mieszkanie przed nami wynajmowali. Powiem szczerze, że w głowie się czasem nie mieści, że człowiek może coś takiego drugiemu i sobie...
Ale tu uwaga, nasi poprzednicy to, proszę państwa, tubylcy, Belgowie, ba, znajomi z sąsiedztwa. 

Nie będę tu opowiadać wszystkiego, co usłyszałam. Powiem tylko, co zobaczyli właściciele, gdy lokatorzy odeszli.
W domu wszystko obsiurane przez psa (do którego lokatorzy się nie przyznali przed wprowadzeniem). Okna i drzwi zdarte pazurami i poobgryzane. Ogólnie syf wszędzie.

Inni lokatorzy z kolei zostawili niespodziankę w szopie. Rzekłabym, że to była kinderniespodzianka. Się okazało, że pańswto kolekcjonowali tam wszystkie pampersy, jakie zużyło ich dziecko... Smród jebitny, robale... a posprzątać to ktoś musiał i niestety nie był to lokator... Synowi właściciela mało żołądka na wierzch nie wydarło przy tej jakże przyjemnej czynności... 

Historyjka numer 4. Nasza sąsiadeczka z Portugalii.


Nie pamietam, czy wam opowiadałam już, że mamy sąsiadkę z Portugalii. Mieszka oficjalnie sama, tylko czasem przyjeżdża do niej nastoletni syn, od czasu do czasu nocuje jakiś gach. Nieoficjalnie ta wytatuowana laska pracująca nocami (ponoć w ochronie) ma 2 wielkie psy i 3 koty. Nie było by w tym nic nadzwyczajnego, bo tu mnóstwo ludzi ma po kilka psów i kotów, gdyby nie fakt, że te 2 psy nigdy nie są wyprowadzane (jak mieszka tu 2 lata, tak nie widziałam), a laska ma ogródek malutki (tak samo jak my). One, te psiory załatwiają swoje potrzeby w tym ogródku. Jeden z nich jest niebezpieczny dla ludzi (sama to powiedziała na poczatku jak się wprowadzała) bo to pies ochroniarski. Dlatego ten pies ma w tym ogródku klatkę z grubych prętów, w której często siedzi... Nie, wróć, nie siedzi - chodzi cały czas i tupie po tym linoleum czy co on tam ma wyścielone. Po kilku godzinach słuchania tego bezustannego tuptania już zaczna się mimowolnemu słuchaczowi ciśnienie podnosić... drep-drep-drep drep-drep-drep drep-drep-drep drep-drep-drep drep-drep-drep drep-drep-drep drep-drep-drep drep-drep-drep drep-drep-drep drep-drep-drep drep-drep-drep drep-drep-drep drep-drep-drep drep-drep-drep drep-drep-drep drep-drep-drep drep-drep-drep drep-drep-drep....

Ale to ciągle nic. Jak laska wychodzi (na zakupy, do roboty) zamyka jednego psa w domu, a drugi zaczyna wtedy szczekać. Szczeka cały czas z drobnymi przerwami tyle czasu, ile pani jest nieobecna, czyli czasem godzinę a czasem pół dnia lub nocy. bo pani pracuje przecie nocami ponoć w ochronie.

Nasza Młoda ma pokój od ogródka i już ma dawno dość tego cholernego psa - ani się uczyć, ani spać! Jak osobiście lubię psy, tak serio mam czasem palnąć mu kulke w łeb, no ale to nie psisko przecie winne tylko ta pinda. Pies chce się za wszelką cenę dostać do domu, dlatego laska zastawia okna meblami ogrodowymi zanim pójdzie, bo jedną szybę już załatwił.

Ale to nadal nie wszystko. Te koty, o których wspomniałam, one siedzą w szopie. U nas w szopie jest dziura w ścianie i da się tam zajrzeć. Są trzy puchate (wygladające na rasowe) kocury. Siedzą tam po ciemku, bo szopy nie mają okien. Śmierdzą jak  wylęgarnia troli i miauczą czasami jak najęte. Po kij komuś koty, skoro trzyma je w szopie? Nie rozumiem, nie kumam, nie pojmuję.

Najfajniejsze jednak jest to, że my mamy milusi ogródek, werandę a w nich krzesełka, stoliczek, hamaczek i nie za często z nich korzystamy latem, bo tak tam wali psim gównem i kocimi szczynami że ani kawy nie wypije, ani na hamaku nie poleży, bo zwyczajnie mdli. Nie daleko od nas stoją ogromne kurniki i czasem, jak sprzedają kury, czy sprzątają, to cuchnie, ale to na prawdę nic w porównaniu z tymi aromatami od sąsiadki, no i to normalne, że na wsi śmierdzi obornikiem, kurnikiem czy opryskami, bo to cholera jest wieś, no ale czy musi tez kurde jechac psim gównem od sąsiadki? Do tego to szczekanie... łaf  łaf łaf łaf łaf  łaf łaf łaf łaf  łaf łaf łaf łaf  łaf łaf łaf łaf  łaf łaf łaf łaf  łaf łaf łaf łaf  łaf łaf łaf łaf  łaf łaf łaf łaf  łaf łaf łaf łaf  łaf łaf łaf łaf  łaf łaf łaf łaf  łaf łaf łaf łaf  łaf łaf łaf łaf  łaf łaf łaf łaf  łaf łaf łaf... KURWA!

Powiem Wam więcej. Mieszkanie psiury ma tych samych właścicieli co nasze i oni sami mają już dość szczekania, bo mieszkają nie daleko a za naszym domem trzymają różne narzędzia i bywają tu wystarczająco często, by słyszeć ujadanie. Ale - sie ździwicie - oni całe gie mogą dopóki lokator płaci na czas czynsz. 

Gdy jakiś czas temu ta kretynka zostawiła psa luzem w ogródku i poszła w pizdu na parę godzin., ten zaczął tak wściekle ujadać na Młodego, że ten uciekł do domu z płaczem i od tego czasu sam nie wyjdzie do ogródka! Nasze ogródki dzielą tuje i siatka druciana, ale czy człowiek może być pewien, że to bydle się nie podkopie, jak bedzie chciało?! Miałam kiedyś wilka, to wiem, ile mu zajmuje wykopanie dziury, do której się człowiek zmieści. 

Od szopy też mieliśmy wyjście na temten ogródek i ono było tylko siatką odgrodzone, no i krzakiem. Gdy się to wytatuowane ufo wprowadziło, mąż zabił to tajne przejście deskami. Jednak któregoś dnia, jak robił porządki w szafie z rupieciami, która tam stoi, to ten pies usłyszał i zaczął skakać na ten prowizoryczny mur. Mąż wolił się oddalić z szopy bez sprawdzania czy ściana wytrzymie. To nie jest normalny pies, tylko jakiś psychol!

Gdy pindzia wróciła, mąż zaraz do niej poszedł... ale pomogło tylko na parę tygodni. Potem dostała opierdziel od właściciela, ale też słabo podziałało.

 Jakiś czas temu pojechałyśmy z sąsiadką-właścicielką do biura nieruchomości, ale oni nic nie mogą. Gość kazał upomnieć, jak nie pomoże wysłać policję, ale mówił, że to tylko na niektórych działa, a jak nie działa to iść po adwokata i do sądu, ale to - jak wiadomo - nie są tanie rzeczy i do tego czasochłonne.

Jednak właściel się wkurzył na maksa i mówi, że to się zakończy w taki czy inny sposób. Jak jej ostatnio nagadał (to były nauczyciel szkoły średniej i ma w tym wprawę), tak jakby ten pies mniej szczeka, rzadziej na pewno. Jednak śmierdzi jak śmierdziało. Dobrze, że zima idzie i nie chce się siedzieć na podwórku. Właściele mają też znajomych gliniarzy i wcześniej czy później ich tam wyślą. na razie trzeba chwilę poczekać... Póki co sami się wybierają na oficjalną wizytę do swojej lokatorki, ale nie wiem, kiedy to nastąpi, bo jej nie ma często, a oni oboje zalatani (to nie są emeryci co to siedzą przed telewizorem czy na ławeczce pod domem, oni żyją na pełnych obrotach, ciągle pracują, działają, gdzieś jadą, coś budują, remontują, organizują). Jest też pomysł od znajomej Belgijki, która miała podobny sąsiedzki problem, żeby napisać list od wszystkich sąsiadów albo pójść całą kupą z oficjalną skargą. U nich ponoć podziałało. No ale na wszystko potrzeba czasu, a ludziom w Belgii zwykle się z nim nie przewala... Na razie mamy inne bieżące problemy typu robota, lekarze, dentyści, kinezysta, opłaty, szkoły, problemy techniczne z telewizją, interetem, telefonami i jest czym się zajmowaćw wolnym czasie. Wszystkich srok za ogon na raz nie chwyci, trza je po kolei łapać...

O i tak... Jak nie urok to sraczka - jak mawiali dziadkowie.

Jednakże człek doświadczając takich czy innych problemów łatwiej może zrozumieć powody dla których ktoś ustala takie czy inne prawa, zapisy, regulaminy, dla których ktoś podejmuje decyzje o niewynajmowaniu takiemu czy innemu człowiekowi swojego mieszkania, na które przecież musiał sam swoimi rękami zapracować. 

Wiesz na kogo trafisz? Nie wiesz! Wiesz, że nic nie zrobisz, jak trafisz na jakąś patologię. Każdy przecież mówi, że jego pies jest ułożony, że jego dziecko jest grzeczne, że on nie pije, nie pali, nie imprezuje, sprząta, płaci wszystko na czas, bo powiedzieć można wszystko, a wyjdzie i tak jak zawsze...

Pomyślcie sami, skoro obawa jest wynająć chatę swoim, znajomym, ludziom z sąsiedztwa, bo mogą zrobić w babmuko, to co dopiero mówić o wynajmowaniu jakimś obcym z innego kraju, szczególnie jak nie idzie się z nimi dogadać, jak nie wie się co to za jedni...

Mogę tylko współczuć właścicielom, bo te śmieszne tysiąć pięćset gwarancji raczej nie pokryje poniesonych strat. Nie chciałabym też po takich lokatorach wynajmować tego mieszkania, a już na pewno nie z dziećmi, które miały by się bawić w tym zasranym przez psy ogrodzie. Fuj fuj fuj!

Jednak ze swoich doświaczeń wyciągnąć też mogę inne wnioski chłe chłe chłe...

 a mianowicie, że jak się kiedyś w przyszłości okaże, że to ja jestem tym upierdliwym, wrednym, złym sąsiadem z takiego czy innego powodu, to byle upomnieniem czy wizytą policji nie powinnam się specjalnie przejmować i że sąsiedzi, i właściciel to w sumie mogą mi naskoczyć :P chłe chłe chłe


I mam też pomysł, co zrobić jak normalne metody zawiodą. Kupię se sama nowe zwierzątko (takie jak mam na szyi na archiwalnym obrazku poniżej) i ono zeżre tego cholernego psa i te cholerne kocury :P





Tym to miłym akcentem kończę swoje sobotnie rozważania o dupie sąsiadki Maryni.


23 września 2018

Słownik sprzątaczki - polsko-niderlandzki (flamandzki)


Przygotowałam dla znajomej słownik sprzątaczki z wyrazami, jakich najczęściej się używa w naszej robocie. Wrzucę go i tu, w razie jakby kto jeszcze miał problem ze zrozumieniem tego, co nam każą robić. Większość wyrazów jest niderlandzkich, ale i kilka typowo flamandzkich też się znajdzie, bo jo ze wsi i do mnie godajo a nie mówią :-)
W kwadratowych nawiasach [ ] jest wymowa wyrazów które wymawia się inaczej, niż się pisze po naszemu. Większość się mówi, tak jak się pisze (nooo, mniej więcej). Jednak takie litery jak "U" nie da się zapisać po ludzku, wymowy tychże trza się po prostu nauczyć od tubylców :-). U mnie tylko tak jakby prawie ale to nie to.



sprzątaczka – poetsvrouw [putsfrau] , kuisvrouw [kujsfrau]
pomoc domowa – huishoudhulp [aaaa*&*%$* hyjshaudhulp?]
czeki - dienstecheques [dinsteszeks]

SPRZĘT, narzędzia, przybory  – TOESTEL en gerief

miotła – bezem
odkurzacz – stofzuiger
wiadro – emmer
mop do ściereczek jednorazowych (do ścierania podłogi „na sucho”)- swiffer
miotełka do kurzu – plumeau [plumo]
ścierka – dweil [dłejl], doek [duk], vod
ścierka do naczyń – vaatdoek [watduk]
gąbka – spongs
szczotka – borstel
szczotka do pająków – spinnenborstel, raagbol
żelazko – strijkijzer [strejkejzer]
produkty – producten
płyn uniwersalny – allesreiniger (albo 'meneer proper' i każdy wie o co chodzi)
ocet – azijn [azejn]
pralka - wasmachine [łasmaszin]
suszarka - droogkast
drabina - ladder, 

coś, rzecz, dinks, tendotego – ding :-)

klucz – sleutel [slutel]
pilot (do bramy np) - kastke

(te) DOEN – ROBIĆ

sprzątać, porządkować...  - poetsen [pucen], opruimen [opryjmen], schoonmaken, proper maken, opkuisen

pracować - werken
myć, prać– wassen [łasen]
zmywać - afwas doen, afwassen
odkurzać – stofzuigen
ścierać kurze – stof opnemen, afstoffen af te stoffen
otwierać , otwarte – open
zamykać – dicht
prasować – strijken [strejken]
wietrzyć – verluchten
płacić – betalen
wylać – uitgieten [ytchiten]
szukać - zoeken [zuken]
składać ubrania - kleren (ubrania) vouwen, opvouwen


powierzchnia – opervlakte

szkło – glas
szklany –glazen
drewno - hout
drewniana podłoga – houtenvloer,
parkiet - parket (a "parkiet" [parkit] to "papużka" hehe)
marmur – marmer
kamień naturalny – natuursteen
płytki, kafelki – tegels



gdzie? – waar?

na dole – beneden
na górze – boven
z góry na dół – van boven naar beneden
parter – geleikvloer [chelejkflur]
piętro – vierdieping [wirdiping]

pomieszczenia – ruimtes

salon- living, woonkamer
kuchnia – keuken
sypialnia – slaapkamer
pokój dziecinny - kinderkamer
łazienka – badkamer
wc – wc [łese], toilet
kanciapa  – berging [berching], kot
korytarz – hal
schody - trap
piwnica – kelder
strych – zolder
garaż – garage [garaże]

inne-andere

śmieci - afval, huisvuil, vuilnis
kosz na śmieci – vuilnisbak
bałagan – rommel
brudny – vies [wis], smerig [smerich]
worek na śmieci – vuilniszak
czysto  - proper
okna /szyby   ramen, vensters /ruiten [ryjten]
parapet - vensterbank
drzwi – deur [dyur]

podłoga – vloer [flur]
sufit - plafond
brama - poort

meble – meubles
szafa, szafy  - kast, kasten
stół – tafel
krzesło – stoel [stul]
łóżko - bed

rolety – rolluik (na zewnątrz), rolgordijnen (wewnętrzne)[rolchordejnen]
zasłony – gordijnen
dywan – tapijt [tapejt], mat
żyrandol – luster, kroonluchter
kominek - openhaard

pajęczyna - spinweb [spinłeb]

woda – water [łater]
zlewozmywak – wastafel [łastafel], gootsteen, poembak [pumbak]
okap - dampkap
lodówka – koelkast [kulkast], ijskast [ejskast]
zamrażarka – diepvriez [dipfriz]
piekarnik - oven

prysznic – douche [dusze]
wanna – bad
umywalka – lavabo
lustro – spiegel,

zwierzęta - dieren [diren], zwierzęta domowe - huisdieren

pies - hond
kot - poes [pus], kat
chomik - hamster
królik - konijn [konejn]
ryba - vis




dobrze - goed [chud]

Dzień Dobry - goeiedag [chujedag] (cały dzień), goedemorgen (rano), goedemiddag (popołudnie)
Dobry wieczór - goedeavond
Dziękuję - Dank u, bedankt, danjewel [danjełel], merci [mersi], mercikes
Przepraszam - sorry,

tak - ja
nie - nee

hihi
"Er was mij verteld alcohol te gebruiken bij het schoonmaken van de badkamer en het werkt echt!
Hoe meer ik drink hoe schoner het er uitziet."

Powiedzieli mi żeby użyć alkoholu przy sprzataniu łazienki i to faktycznie działa. Im więcj piję, tym czyściej się wydaje.


22 września 2018

Dzień w którym nie wolno przywozić dziecka autem do szkoły

Cały miniony tydzień mieliśmy iście letnią aurę - 25 albo i więcej w plusie, słonecznie, bezwietrznie, no piknie po prostu. Fajnie, bo na piątek zapowiedziano w szkole STRAPDAG, czyli dzień w którym nie wolno przywozić dziecka do szkoły samochodem. Każde dziecko ma przybyć do szkoły na rowerze, na hulajnodze, na deskorolce, czy tam przyjść z trampka, ewentualnie jak ma daleko to autobusem czy pociągiem.

nasza baba jaga z doniczek w daliach


Dzień bez samochodu po prostu w ramach akcji octopusplan (czyli plan ośmiornicy), mającej na celu zwiększenie bezpieczeństwa w poblizu szkół. Więcej na temat ośmiornicy i węża znajdziecie w poście sprzed 2 lat TUTAJ.

Obowiązkowo każdy nosi kamizelkę odblaskową, no a  rowerzyści oczywiście kaski. W naszej szkole tylko kompletne nieogary i ochęchy nie stosują się do tego nakazu... 

W piątek rano świat przywitał nas jednak czarnymi chmurami. Lało od świtu jak z cebra i wiało jak w kieleckim. Założyliśmy z Młodymi regenbroek-i i regenjas-y a na to kamizelki i poszliśmy do szopki po nasze dwukółki.

Najstarsza i Młody gotowi do drogi patrzą na wywaloną przez wiatr babę jagę

Do budy mamy trochę pod górkę a do tego tym razem  było jeszcze bardzo pod wiatr. Młody na przemian płakał, gdy wiatr zatykał mu buzię i nos, i śmiał się gdy drań spychał go na drugą stronę drogi, ale nie poddał się - wyjechał na górkę, a potem już zobaczył rok starszego kolegę ze swoim starszym bratem i tatą na rowerach i już mu dodało powera.

Za kolejnym zakrętem dołączył do nas inny pierwszoklasista w kurtce przeciwdeszczowej i ...w spodenkach. Obaj już darli pod wiatr na wyścigi aż do samej szkoły, a tam ŁO MATKO PRZENAJŚMIESZNIEJSZA istny cyrk. Jeżu te wszytkie ludzie - mamusie, tatusiowie, babcie, dziadziusiowie ze swoimi pociechami w wieku od 2,5 do 12 lat wystrojonymi w regenpaki i kamizelki odblaskowe, wszyscy jak jeden mąż przyjechali w tę psią pogodę na rowerach. NIESAMOWITE! Niektórzy mieli na głowach kaptury, inni wyglądali jakby dopiero spod prysznica albo ze stawu wyszli - zmokłe kury. Pod szkolną bramą wytworzył się korek rowerowy z obydwu stron i trzeba było czekać byu się dopchać na szkolne podwórko, a tam już czekały uśmiechnięte panie nauczycielki w płaszczach przeciwdeszczowych rozdający jakieś gadżety dla wszystkich dzielnych dzieci. Rodzice z uśmiechami na twarzach żartowali sobie ze świetnej pogody na rower i swoich wyglądów. Przewodniczący Rady Rodziców wszystko filmował ku pamięci.
 
pierwsze parkowisko rowerów - dla starszaków

Młody czeka w "korku" na wejście na podwórko, gdzie parkują rowery młodsze dzieci

bo rower jest wielce okej
Potem na szczęście przestało padać, wyszło słońce  i dalsza część dnia mogła odbyć się bez problemów. Był zatem fietsparcour, czyli rowerowy tor przeszkód. Z tej okazji kawałek głównej drogi przez wieś zostało zamkniętej i cały ruch skierowano na objazdy, by dzieci bezpiecznie mogły bawić się na drodze pod szkołą. Policjanci skontrolowali wszystkie rowery i pewnie nie długo wszyscy rodzice otrzymają od policji listy z przypomnieniem zasad i wypisanymi ewentualnymi usterkami i brakami w rowerze dziecka. Sprawdzono hamulce, światła, dzwonki i inne rzeczy, które muszą być w porządku, by dziecko bezpiecznie mogło dotrzeć rowerem do szkoły.

Niniejszym przypominam, że w sezonie od pierwszego dnia jesieni do pierwszego dnia wiosny OBOWIĄZKOWA jest kamizelka odblaskowa w drodze do i ze szkoły, byśmy byli widoczni i bezpieczniejsi. Trzeba też zapalić światełka z tyłu i z przodu.

Najstarsza w tym tak pięknie deszcowo i wiatrowo rozpoczetym dniu miała wycieczkę do Gent, czyli po naszemu Gandawy na stoffenspektakel, czyli targi materiałów i gadżetów krawieckiech, gdzie jest ogromaśny wybór a ceny zacne. Zobaczcie sobie na YT, jak to wygląda.



Najstarsza nie musiała tego dnia jechać do szkoły, po prostu wsiadła do pociągu w inną stronę niż zwykle, a tam już siedziała reszta klasy i pozostali uczniowie kierunku moda wraz z nauczycielami. Kupiła sobie - podobnie jak reszta dziewczyn z jej klasy - materiał na bluzę dresową, którą właśnie będą szyć. Szablony już przygotowali wcześniej, a w przyszłym tygodniu zabierają się do krojenia i szycia.

Na początku minionego tygodnia odwiedzili też SportDirect, czyli sklep sportowy, gdzie zapoznali się z asortymentem (wrzesień to miesiąc sportu), porobili zdjęcia róznych ubrań sportowych, a potem przez 3 godziny pomagali sprzedawcom w pracy. Przyczepiali więc magnesy zabezpieczające, rozwieszali ubrania na wieszaki wraz z kosteczkami rozmiarowymi i roznosili to po sklepie, no i ogólnie przyglądali się, jak wygląda praca sprzedawcy od środka.

Młoda w tym deszczowym dniu za to pojechała i wróciła ze szkoły niczym hrabianka taksówką. Rodzice ledwo oczy otworzyli i zobaczyli, że leje i wieje to natychmiast zaczęli pytać na whatsaapie, czy wszyscy są na stanowiskach zwarci i gotowi by pozabierać tałatajswto spod domów i dostarczyć do szkoły, a potem po południu zabrać spod szkoły i dostarczyć do domów. Przed ósmą podjechało taxi-mama i zabrało Młodą do szkoły.

A my biedne żuczki kurtki, odblaski, tornistry na plecy i

FLAGA NA MASZT - ROWER JEST NASZ, bo ROWER JEST WIELCE OKEJ!

Ale, ale chyba jeszcze wam ludkowie nie mówiłam, że kiedyś nam jedna z firm kurierskich (nazwy nie będę podawać, co by was nie stresować) zgubiła paczkę. I to, proszę państwa, nie była paczusia wielkości pudełka od zapałek tylko BYCZA półmetrowa, dwudziestokilowa pacza.

 Ja się pytam, jakim cudem można zgubić,  przeoczyć, zapomnieć, zapodziać takie wielkie pudło?! No serio?! Nie było to nic ważnego, więc specjalnie nad tą paczką nie czuwałam, tylko powiadomiłam siorę, że paka z używanymi ubraniami dla dzieciaków z sąsiedztwa poszła do PL. Ojtamojtam ubrania po Młodym to żaden tam szał, ale jak mam wywalać do kontenera to lepiej komuś podarować, bo a nuż coś mu się przyda (a resztę sam se do kontenera wywali). No i dobra, nie raz wysyłałam przez tę firmę (znaną we świecie, nie żaden tam panjanuszpodwiezie) i zawsze dochodziło w ciągu kilku dni. W końcu siora oznajmia, że nasza przesyłka chyba zabłądziła i pyta o numer przewozowy, bo ani widu ani słychu a już drugi tydzień mija... No to sprawdzam. Faktycznie paczka dotarła do pierwszego punktu meldunkowego (rzut beretem od punktu odbioru) i odtąd nie wykazała żadnych ruchów. Na stronie był formularz kontaktowy to wypełniłam i wysłałam. Nazajutrz przyszło pytanie o opis "dóbr". Opisałam. Pani odpowiedziała, że będą szukać i informować o postępach w śledztwie. Po paru dniach już chciałam ich ochrzanić, ale siostra powiadomiła, że paczka dotarła. W stanie wskazującym na ciężkie przeżycia i długotrwałą wędrówkę, ale dotarła. Nie wiem, może pieszo szli z tą paczką ciągnąć ją za sobą, a może zwyczajnie któryn uznał, że to za ciężkie i pizdnął aż się pudełko rozdupcyło i potem trzeba było udwać, że tam nie ma żadnej paczki czy cuś w ten deseń...

Pomyślałam tylko, że dobrze iż to się stało teraz, jak wysyłałam szmaty a nie jak prezent komunijny szedł. To już byłby lekki stresik... Ważne, że wszystko się wyjaśniło i mogę dalej korzystać z usług tej firmy...

Na dobre zakończenie tygodnia i piąteczku oraz miłe rozpoczęcie łikendu wybraliśmy się z małżonkiem do kina na The Nun (Zakonnicę). Ludzie jojczeli w internetach, że film przereklamowany i że to jeden wielki szit i ogólnie szkoda iść, ale ja mówię, że najlepiej to się zawsze samemu przekonać na własne patrzały, a nie słuchać tych co to wszystko wiedzą i na wszystkim się znają, choć zwykle w dupie byli i gówno widzieli...

Mnie tam filmik się podobał. Całkiem zacna mroczna historyjka (taka jak lubię) trzymająca w napięciu. Było parę momentów, gdzie szkło się przestraszyć (przestraszyć, ale nie umrzeć ze strachu), było parę momentów, kiedy morda się uśmiechnęła. Historia ma sens i to się liczy. Miłośnikom bezsensownej krwawej masakry (z której ja już dawno wyrosłam) raczej się nie spodoba. Nie polecam też tym, którzy chcą się bać potem samemu iść w nocy do sraczyka. Ten horror nie jest za bardzo straszny, czyli taki bardziej dla spokojnych ludzi W NASZYM WIEKU.  Podobny klimat jak w IT, które też mi się przecież podobało.

A dziś  wybieramy się z Młodym na Luis & De Aliens, bo widział reklamę w tv i mu się spodobało.

15 września 2018

Kinezystka sadystka ;-) Pierwsze doświadczenie śmiechobólu.

Ludzie się znowu cieszą, że wreszcie piątek, piąteczek, piątunio, a ja się dziwię: PIĄTEK?! Kurna whatthehell mammamia* jaki piątek? Gdzie jest reszta dni, które były pomiędzy niedzielą a tym piątkiem? W czasie wakacji mi się nie nudziło, ale w czasie roku szkolnego to można spokojnie  wyraz "nuda" wykreślić ze słownika i zapomnieć co znaczy. 

Co nowego wydarzyło się w tym tygodniu?

Ano byłam z Młodą u doktora, który potwierdził, że czerwcowe skręcenie się odnowiło po niewłasciweym stąpnięciu na schodkach i jakiś stan zapalny się pojawił. Młoda dostała zwolnienie z wuefu do końca września i skierowanie do kinezyterapeuty. Zadzwoniłam zaraz tego samego dnia wieczorem do babki, która naprawiała mi kręgosłup i kazała przyjść Młodej na drugi dzień po lekcjach. No i gicio, tyle że po rozłączeniu się - zmiarkowałam iż ja kończe robotę zaledwie pół godziny wcześniej i mam potem do przebycia te 10 kilosów. A wiadomo że dziecko nawet jak wielkie i stare to nie chce samo iść na pierwszą wizytę do kinezysty, po którym nie wiadomo co się można spodziewać, bo człowiek nigdy nie był... Darłam jak przeciąg z tej roboty i byłam w domu 15 minut przed siedemnastą. Do kine mamy rzut beretem, bo na sąsiedniej ulicy - to akurat w sam raz, by się doturlać :-) Tenktóryumiejużczytać, zwany też Młodym, łaskawie zgodził się zostać te parę minut sam w domu do przybycia siostry i taty, bo już raz z nim sama byłam na zabiegu i okropnie się nudził tam i marudził że ojezusmarian... 

Pani kinezystka-sadystka obmacała kostkę Młodej i oznajmiła z chytrym uśmieszkiem co następuje:
 - Spuchnięte, bolesne?... No to przez pierwsze 3 zabiegi będzie bolało. Goed?
- Goed - Zgodziła się Młoda... bo co tam ból dla takiej baby, której non stop się coś przydarza...

Za to jak kinezystaka-sadystka przyciągneła jakieś dziwne urządzenie, wyciągneła kable i zaczęła otulać je mokrymi gąbkami i zbliżać się w stronę stopy, Młoda z wielkimi oczyma zapytała - CO TO U DIABŁA NIBY JEST ZA USTROJSTWO i DO CZEGO?!

Cykor był - jak zawsze, gdy nie wiesz, jakie zamiary ma twój oprawca, nawet jak ci niby wytłumaczy co to za ustrojstwo. Prąd okazał się jednak nie być groźny nic a nic. A potem było kupę śmiocio, gdy Młoda na własnej skórze doświadczyła zjawiska ŚMIECHOBÓLU. Mówiłałm o tym przy okazji opisu zabiegów na kręgosłup. Boli jak fiks, ale jednocześnie jakby łaskocze po kościach. Młoda do tego ma normalnie wszędzie łaskotki. Trzabyło by wam widzieć jak ona się zachowuje podczas zwykłego badania stetoskopem albo dotykania brzucha. Ostatnio to nawet nasz stary poważny doktor się uśmiał... Tu też rechotała jak najęta, choć widać było że ją boli. Dotykanie spuchnietej kostki już boli, a co dopiero porządny masaż. Tyle, że prąd znieczula ździebko - w końcu po to właśnie się go podłącza. 

Zgodnie z moimi przewidywaniami (doświadczenia własne i małżonka) na drugi dzień rano Młoda nie była w stanie stanąć na stopie, która przybrała kolor granatowo-szary. Tak samo było u nas - siniary i ból jak po strurlaniu się z wysokiej wieży po kamiennych schodach. Nakazałam jej zatem zostać w domu, zwłaszcza że  na ten dzień w szkole zaplanowane były jakieś śmieszne wycieczki rowerowe. Na przyszły tydzień ma kolejne trzy zabiegi rozpisane i mam nadzieję, że we wtorek da rady pojechać do szkoły po poniedziałkowym zabiegu... W końcu to nie byle siuśmajtek tylko moja córka - baba z jajami ;-) A może zostanie w domu, bo we wtorek jest sportdag więc i tak nie może brać aktywnego udziału. Jednak gdy zapytała o to wychowaczynię pokazując zwolnienie z wuefu, ta powiedziała, że to bardzo dobre pytanie, ale ona nie zna odpowiedzi... Te belfry to są czasem bardzo dowcipne... Może do poniedziałku się wychowawczyni zorientuje co i jak z tym dniem sportu...

Podczas delektowania się prądowymi łaskotkami Młoda powiedziała do mnie z wyrzutem, że zła ze mnie matka, bo nie powiedziałam jej, iż u kinezystki to taka nuda i że można korzystać z telefonu... No cóż. Na drugi raz na pewno go nie zapomni zabrać ze sobą buachacha.



Po zabiegu zaliczyliśmy jeszcze kolejny infoavond (wieczór informacyjny) u naszej Modelki zwanej też Najstarszą. Się okazało, że byliśmy jedynymi rodzicami z tej siedmioosobowej klasy którzy zapisali się na spotkanie z mentorką. Dziwne. No ale z drugiej strony świetnie, bo można było na spokojnie porozmawiać z panią i żadna debilka nie pytała się po pierdyliard razy o to samo - jak w poprzednim roku. Dowiedzieliśmy się, że w tym roku będą szyli m.in. bluzę dresową (właśnie w tym tygodniu jadą do Gent na targi krawieckie by kupić co potrzeba), jeansy i koszulę dla pyrtasów, legginsy i różne inne fajne rzeczy. Pod koniec roku pojadą zaś na pokaz mody do Londynu. Ta wycieczka ma być też okazją do poszerzenia swojej wiedzy o Anglii i poćwiczenia języka angielskiego, no i oczywiśćie pozwiedzania samego miasta. Na pewno przez cały rok będą się do tej wycieczki przygotowywać, bo tutaj to nie jest tak że jedzie się niewiadomo gdzie, niewiadomo po co. Gównażeria sama do wycieczki się przygotowuje - szukają połączeń, uczą sie szukać informacji w necie i punktach informacyjnych, kupować bilety czy też robić rezerwacje przez internet, dowiadują się wszystkiego o danym miejscu co może być potrzebne na takiej wycieczce - hotele, restauracje, zabytki etc. 

W minionym tygodniu dowiedziałam się też, że rodzice koleżanek i kolegów Młodej, którzy chodzą do tej samej szkoły i mieszkają w naszej wsi stanowią zgraną paczkę. Mają nawet własną grupę na Whatsappie. Już na początku roku ustalają, kto może którego dnia robić za taksówkę, gdyby lało jak z cebra, padał śnieg, ścieżki były oblodzone, czy inna tam katastrofa przyrodnicza wynikła, która utrudniała by dzieciakom dotaracie do szkoły rowerem. Jedna z mam zapytała, czy chcę należeć do tej grupy dodając, że nie będę jedyną która sama nie może jechać nigdy. Wytłumaczyła mi, że gdy rano np leje, rodzice natychmiast sie ze sobą kontaktują i ustalają czy dzieci jadą rowerami mimo to, czy ktoś pojedzie autem i pozbiera tałatajstwo z okolicy, a po lekcjach odwiezie pod domy. Dodała, że w sumie nie zdarza się za często, że trzeba jechać, bo tam przy lekkim deszczu to małolaty wolą jednak wskoczyć w regenjasy i regenbroeki i jechać sobie gromadą rowerem... 

No i kurde musiałam se zainstalować ten durny Whats App i jeszcze se konto utworzyć buachacha. A jakie zdziwnie że nie mam... i że messengera też no szok. A po co niby mam mieć, skoro ja jestem aspołeczna i trzymam stosowny dystans od innych człowiekokształtnych? No co? To że ja  o sobie publicznie opowiadam, że lubię się udzielać społecznie i gadać z wszystkimi wszędzie to nie znaczy, że komukolwiek uda się ze mną zaprzyjaźnić, czy tym bardziej utrzymać bliższy kontakt. JA SIĘ NIE-ZA-PRZY-JAŹ-NIAM! Próbowałam parę razy, ale wychodzi na to, że się zwyczajnie do tego nie nadaję, bo wcześniej czy później każda bliższa znajomość zaczyna mi działać na nerwy i być ciężarem, żeby najfajniejsi ludzie byli. 

Ledwie założyłam to konto to zaczęłam sie brechtać, bo 90% ludzi ma opis w swoim języku "cześć, ja też używam whatsappa" pozostali "dostępny". Jeżu Kolczasty! Jakby wszyscy to konto też wczoraj założyli. Jakby chodzić do ludzi ze smartfonem w sklepowej folijce albo w ciuchach z nieodciętą metką. No ale ja normalna inaczej jestem... i dziwne rzeczy mnie śmieszą a opis jak już mam mieć to jakiś oryginalny, który coś o mnie mówi  a nie... używam łot capa. 

Najstrarszy w rodzinie zwany M-jak-Mężem znowu postanowił zmienić pracę. Kurczaki, w Polsce pracował w jednej firmie ponad 20 lat, potem tutaj ciągiem 6 lat, a teraz dzwoni po urzędach pracy i chodzi na spotkania z szefami, a potem nie śpi po nocach ino myśli, duma, kombinuje, próbując odgadnąć, która z odwiedzonych firm może być najlepsza. Jedno pszczele przysłowie mówi, że oślina pośród jadła z głodu padła... Cholernie ciężko się zdecydować, gdy ma się zbyt duży wybór ofert, a tych - się okazuje - tutaj nie brakuje. A co mu nie pasi w aktualnej robocie? LUDZIE! Robota jak robota - mówi. Robił to samo od 30 lat, nic specjalnego, nic nowego, ale ta podbrukselska francowata mentalność i ten francuski bełkot... Normalny tego nie zdzierży. No i te pieniądze wypłacane równiejszym pod stół też są nie bez znaczenia... Taka ciekawa lekcja życia w Belgii - od Brukseli trzymać się najdalej z dala!

Druga lekcja to rozstać się z aktualnym pracodawcą w zgodzie, bo oni tu wszyscy się znają i każdy potencjalny nowy szef dzwoni do jego byłego pracodawcy by zasięgnąć opinii. Ta na szczęście w przypadku małżonka jest pozytywna. Uff!

Trzecia lekcja to fakt, że zmiana pracy jest szkodliwa dla portfela, bo oficjalnie przez pół roku trzeba pracować przez pośrednictwo pracy, chyba że pracowadcy bardzo zależy i poniesie koszty wcześniejszego podpisania kontraktu. Pośrednictwo pracy - o czym już nie raz mówiłam - pobiera sobie haracz z każdej przepracowanej przez nas godziny, bo z tego się te wszystkie biura utrzymują i dlatego ich tutaj tyle jest nawet na najmniejszym zadupiu, a ten haracz jest nie mały w skali miesiąca.

Nie wiadomo jeszcze do końca, gdzie tym razem wyląduje mój małżonek i co go tam czeka. Wszyscy mamy nadzieję, że tym razem trochę typowo flamandzkiej normalności. 



)* kurna what the hell mamma mia -  nowe hasło używane przez Młodego, prawie tak samo dobre jak "halo policja" wołane przy każdej okazji "kto tu jeździ bryczką pod naszym domem halo policja", "kto to widział jeść frytki z majonenzem halo policja"

8 września 2018

Sezon "wtawać bo już szósta!" uważam za rozpoczęty

W poniedziałek rano rozeszliśmy się znowu w cztery świata strony - starzy do pracy a do szkoły młodzi.

Tenktóryumieczytać, zwany też Młodym, wreszcie rozpoczął prawdziwą naukę, czyli eerste leerjaar, czyli pierwszą klasę. Czy na prawdę moje najmłodsze dziecko jest już takie stare? Dopiero co przecież przyjechaliśmy do Belgii, a on półtoraroczny szczeniak ganiał jeszcze w pampersiaku, z mozołem wspinał się na schody, z trudem wdrapywał na kanapę, a na poziomki chodził z drabiną. Pomyślałby kto, że to było wczoraj. Tymczasem minęło już pięć lat. Cztery lata temu o tym czasie Młody stawiał pierwsze kroki w peuterklas, czyli wstępnej klasie belgijskiego przedszkola. Teraz mój sześciolatek zaczyna pierwszą klasę szkoły podstawowej. Niesamowite jak ten czas zapitala. 



W poprzednim tygodniu w szkole był tzw kijkdag (dzień oglądania), kiedy to każdy uczeń i każdy rodzic mógł obejrzeć klasy i poznać wychowawcę. Gdy zapytałam Młodego jak mu się widzi juf Lana, odpowiedział - Spoko, jest bardzo miła i fajna, no i super, że taka mała...

Młody i Juf
klasowa maskotka pierwszaków
Pierwszego dnia dzieci przywitane zostały półgodzinnym koncertem w wykonaniu nauczycieli (m.in.). Rodzice mogli tego dnia wyjątkowo zostać pół godziny na podwórku by pogibać się razem z dziećmi w rytm muzyki. Podwórko i cała szkoła w tym roku udekorowane zostały motywami muzycznymi, albowiem ten rok dział się będzie pod hasłem MUZYKA. (w poprzednim roku tematem była WODA, a jeszcze w poprzednim CYRK). Co z tego wynika? Ano to, że większość rzeczy, jakie robi się w szkole jest w jakiś sposób powiązane z tematem wiodącym. W roku cyrku dzieci były m.in. w cyrku, odwiedzali je cyrkowcy by uczyć je cyrkowych sztuczek i zapoznawać ich z tajnikami sztuki cyrkowej, w końcu sami zorganizowali własny cyrk w prawdziwym cyrkowym namiocie (dzięki czemu udało się zarobić ponad tysiąc euro dla szkoły). Podczas roku wody dzieci zapoznawały się z wodnymi zwierzętami - zarówno z filmów, książek jak i wizyt w oceanariach, robiły masę eksperymentów i zabaw z wodą, kupowały do klas rybki, żółwiki, przebierały się za wodne swory itp. 

Początek roku uprzyjemniła też - jak co roku - świeżutka gorąca kawa i herbata serwowana przy wejściu do szkoły  przez Femmę, czyli stowarzyszenie kobiet (takie ichnie koło gospodyń). Korzystając z okazji zagaiłam do babek i zapytałam o możliwości zapisu do Femmy. Już wieczorem dostałam mejlem zaproszenie na pierwsze spotkanie - wieczór dyskusyjny. Wybiorę się na pewno, a wtedy wam opowiem, jak było i czy warto :-) 

Młody w ten pierwszy dzień był trochę zdenerwowany i onieśmielony, ale udało nam się w tłumie zdybać klasowych kolegów i już moglam go spokojnie zostawić i pójść do roboty.

Drugiego dnia już nie mógł się doczekać, bo "jutro będziemy się prawdziwie uczyć!!!". Wieczorem przyniósł pierwsze zadanie domowe i szybko się z nim uporał. Opowiedział też, że jakiś starszak zapytał go czy chce być jego przyjacielem i że się zgodził. Cieszę się z takich drobiazgów. W czwartek mieli z kolei turnles czyli w-f, a w piątek religię. To ostatnie jest o tyle ciekawe, że u nas jest dostępnych bodajże 5 czy 6 różnych religii (albo filozofia bez podłoża religijnego, czy jakoś tak) i każdy idzie na inna lekcję.

Młoda pod koniec wakacji miała stresa w związku z nową szkołą. Wyganiałam ją do kumpeli by się ugadała co do wspólnych dojazdów, wypytała co o i jak, no ale nie miała chwilowo telefonu (bo zapomniało się karty zarejestrować i ją zablokowali) to nie mogła poczatować a jakieś takie ostatnio onieśmielenie ją złapało, iż nie zebrała się by zadzwonić ze stacjonarnego, czy odwiedzić koleżankę w domu. Na szczęście czasem góra przychodzi do Mahometa... Tamta okazała się prawdziwą troskliwą psiapsiółą i sama wpadła do nas i wyciągnęła Młodą na rowerowanie. Po 2 godzinach Młoda wróciła cała w skowronkach i już w pierwszy dzien szkoły wstała prawie bez stresu. Prawie, bo przecie nigdy do końca nie wiadomo, czego się można w nowej szkole spodziewać. Tu przypomnę, że dla Młodej jest to już szósta nowa szkoła i siódma nowa klasa. 

Młoda uparcie twierdzi, że nie lubi szkoły, wręcz nienawidzi szkoły... Typowa nastolatka, ech! W pierwszy dzień wystroiła się na wszelkie wypadek w swoją ulubioną bluzę  "anti social club", ale po południu jednak z uśmiecham relacjonowała przebieg dnia i wymieniała kto znajduje się w grupie dojeżdżających rowerem z naszej wsi, a jest tam zarówno kilka koleżanek z podstawówki jak i parę nowych twarzy. Na razie jest okej, ale nie ma co chwalić dnia przed zachodem słońca. We wtorek zaśmiewała się z klasowego kolegi, z którego brechtała klasa przez cały dzień. Dotąd - znaczy szkoła podstawowa i pierwsze klasy szkoły średniej - większość książek była "do wyrywania". One są łatwo rozpoznawalne, bo sklejone są łatworozrywalnym klejem i mają dziurki, by dało się je wkładać do segregatorów. Zwykle są to książko-ćwiczenia, w których się bazgroli, znaczy pisze i rysuje. W tym roku mają już jednak sporo normalnych podręczników. Niektóre można było nawet wynająć w księgarni internetowej, co jest o wiele tańsze niż kupno nowego podręcznika. Potem na koniec roku się to oddaje, o ile się nie zniszczy... No i tu zaczyna się opowieść Młodej.

Lekcja matmy. Wszyscy siadają do ławek, wyjmują podręczniki, piórniki... Wtem Młoda słyszy jak w ławce obok jeden z chłopaków mówi do drugiego - Ty, kurde ale skleili tę książkę, ledwie co udało mi się wydrzeć te głupie kartki, ale patrz, dałem rady... no i dziury też musiałem zrobić, a taka gruba ta książka...
Tu kolega wali facepalma i zaczyna się brechtać. Dziewczyny, co usłyszały też już się chichrają. Pani zaczyna patrzeć poirytowana, więc ktoś jej wyjaśnia, co ten geniusz zrobił... 
Pani kręci z niedowierzaniem głową, podchodzi do ławki delikwenta i z politowaniem patrząc na niego pyta z nadzieją - Drugiej części nie wyrwałeś, prawda? 
- Wyrwałem...
Klasa płacze ze śmiechu. 

Gwoli ścisłości dodam, że to nie były podręczniko-ćwiczenia, tylko zwykły podręcznik, który trzeba pod koniec roku oddać. W CAŁOŚCI oddać. Mama na pewno się ucieszy...
Na kierunku Młodej (nauki przyrodnicze) jest tylko kilkoro oczniów (6 czy 7 ludzia) i dołączono do nich innych ludzi, bodajże z klasy (nauki przyrodnicze STEM), dlatego podczas niektórych lekcji siedzą sobie w te kilka osób. Spoks.

Pozostaje nam Najstarsza. To już nie jest typowa nastolatka. Gdy w poniedziałek zapytałam jak tam nowy rok, ta mówi z uśmiechem - A super! Jutro mamy 6 godzin mody. YES!
Młoda na tego typu oświadczenia rodzeństwa patrzy zwykle z politowaniem i wywraca oczami.

A co oznaczają dla rodzica pierwsze dni roku szkolnego? Ano pomieszanie z poplątaniem. Nie dość, że człowiek odzwyczaił się od szkolnej rutyny to jeszcze na dzień dobry każą starym robić tysiąc pińcet sto dziewińcet rzeczy...

W pierwszych dniach (potem już idzie jak wejdzie w krew) matka musi wszystkich obudzić, przypomnieć o nakarmieniu zwierząt albo samemu nakarmić, przypomnieć o tych wszystkich tornistrach, kanapkach, workach na wf, basen, modę, owocach, ciastkach, napojach, o pociągu odjeżdżającym za 20 minut i zabraniu biletu, o koleżance czekającej, o kurtkach przeciwdeszczowych w razie wu... Matka też - jak powszechne wiadomo - jest jedyną osobą na całej kuli ziemskiej, która wie, gdzie to wszystko się znajduje, ile ma tego być, które czyje i dlaczego. No! Matka zaprowadza też najmłodsze do szkoły i sama leci do pracy nie zapominając zabrać swoich kanapek, ciastek, herbaty, mleczka, wody i gadżetów roboczych oraz kurtki przecidweszczowej w razie wu. Pora sucha się skończyła. Luz też.

Dobra. Wszystko zabrane, wszyscy poszli, ale wieczorem wracają i każde z Trójcy układa na matki laptopie swoją stertę makulatury do podpisania, wypełnienia i oddania rano razem z odpowiednią ilością gotówki potrzebnej na: klucze do lockersów (szafki), drobiazgi do szycia, jakieś tam inne cudaniewidy - tu 30 tam 20€. Reszta opłat przyjdzie w fakturach pod koniec trymestru. Co za ulga ech... No a potem zaczynają się wieczory informacyjne w każdej szkole po kolei. Potem dni sportu co oznacza że w te pędy trzeba gnać do sportowego po nowe buty, dresy, stroje kąpielowe, kurtki przeciwdeszczowe - zależy gdzie jadą na ten sportdag i czy bardziej będą moczyć dupy w kajakch, czy bardziej tłuc się w sali, czy bardziej na koniach czy rowerach...

A tu człowiek ani się obejrzy a 2 miesiące pyknie i zaczną się wszędzie wywiadówki przed feriami jesiennymi.