28 grudnia 2021

Świąteczne urodziny zaliczone. Czekam na skalpel.

 Dziś jest beznadziejny dzień. Ciemno, wietrznie i deszczownie. Obrzydliwość! Wczoraj  trochę z Małżonkiem porowerowaliśmy po okolicy, mimo że chmury już zaczęły przeciekać… Dziś miałam przedoperacyjny covidtest i też myślałam tam na rowerze pokręcić, ale jednak pojechaliśmy autem, bo aura beznadziejna. Nawet się przez okno nie chce patrzeć.

Wspomnijmy jednak minione dni.


Przed świętami miałam jeszcze jedną wizytę w klinice piersi. Tym razem spotkałam się z pielęgniarką, a potem z psychologiem. Pielęgniarka odpowiedziała na kilka moich pytań. Najważniejszym było, czy w węzłach chłonnych coś wykryli. No i dowiedziałam się, że węzeł strażnik, którego wycięli, był czysty. Uf. Czyli reszta zostaje, tam gdzie jest. 

Drugą rzeczą, która mnie interesowała, była trudność operacji, która mnie czeka pojutrze. No w sensie, czy mam się spodziewać czegoś gorszego niż przy pierwszej. Pielęgniarka powiedziała, że tym razem też tylko jeden raz spać i że na Sylwka będę w domu. Tyle że teraz po pierwsze założą mi dren i będę się przez parę dni lansować wszędzie z flaszką na rurce przyczepioną do miejsca po cycku. Po drugie wszczepią mi ten cholerny portal do piekła  port PAC (Port-A-Cath) do podawania chemii, pobierania krwi i co tylko tam komu do głowy wpadnie. Znaczy w zamian za mój piękny cycek dostanę różne nowe gadżety. Czy taka wymiana się opyla, dowiem się za jakiś czas. Jak przeżyję, to wam opowiem, a może nawet pokażę te zabawki… 

W końcu zapytałam też, jak to ta chemioterapia wygląda, bo zwyczajnie nigdy nie miałam, to nie wiem. Kobieta z grubsza mi objaśniła. Później też poczytałam w necie. Podstawowe info już mam i to mi wydoli. Resztę mi powiedzą po operacji, a szczegóły poznam w praktyce. Nie chcę znać żadnych prawdziwych historii, niczyich prywatnych wrażeń, bo życie mnie nauczyło, że moje prywatne doświadczenia często nie wiele wspólnego mają z doświadczeniami innych ludzi w podobnej sytuacji, bo ja nie jestem inni. Ja jestem jedyna i niepowtarzalna i takież są też moje odczucia, przeżycia i postrzeganie rzeczywistości. 

Spotkanie z psychologiem należy do standardów w klinice piersi. Istotna dla mnie informacja, że jest za friko. Baba najwyraźniej miała za zadanie wysondować moje samopoczucie, poziom strachu itd. Wątpię, czy jej się udało. Wiem, że nie jest w moim typie… Jako psycholog (no, jako dupa też, choć ładna). Aktualnie nie potrzebuję psychologa w kwestii onkologicznej, ale zdaję sobie sprawę, że z czasem może się to zmienić, więc dobrze wiedzieć, że usługi terapeuty są za friko.

Pielęgniarka poinformowała mnie też o istnieniu w klinice pracowników socjalnych i możliwościach skorzystania ze specjalnego funduszu w razie problemów finansowych, czym jestem bardzo zainteresowana, bo to nie są tanie rzeczy, a my nie mamy ani specjalnych medycznych ubezpieczeń ani centa oszczędności. Nie ukrywam, że boję się faktur ze szpitala o wiele bardziej niż operacji i badań.

Zostawmy jednak klinikę, bo przecież mieliśmy świąteczne urodziny.

Najstarsza po przeżyciu jednego roku jako osoba w pełni dorosła, postanowiła dokonać kilku zmian. Pierwszą z nich jest piercing. W planach ma kilka kolczyków, ale zaczęła od helixa, czyli przekłucia ucha u góry. To był jej pierwszy prezent urodzinowy ode mnie w tym roku. Cieszy się z tego. Drugą zmianą ma być nowa krótka fryzura. Małżonek umówił ją i siebie do fryzjera na czwartek, żeby im czas szybciej zleciał, jak będą czekać na wiadomość ode mnie, że jestem po.

Na urodziny zrobiłam tort śmietanowy z galaretkami, przełożyłam wafla i upiekłam 3 strucle makowe. Zrobiłam też sałatkę jarzynową. Na kolację ugotowaliśmy barszcz z uszkami pieczarkowymi i do tego jeszcze upiekłam paszteciki i paluszki. Na drugie były pierogi z szuszonymi śliwkami dla kobiet i ruskie dla mężczyzn oraz smażona ryba dla mnie i małżonka. Do tortu wypiliśmy szampan dla dzieci. Wszystko było pyszne i cieszę się, że mi się chciało to wszystko zrobić.

Uwielbiam robić torty dla Reszty z Piątki. Raz lepiej wychodzą, raz gorzej, ale to zawsze niezmierna radość samodzielnie je przygotować wedle własnego pomysłu, zgodnie z tym, co solenizant lubi i przede wszystkim wiedząc, co się w nich znajduje i że nie jest to żadne gówno. Lubię też robić dekoracje urodzinowe i przygotowywać jedzenie na specjalne okazje i nie ważne czy samemu czy w towarzystwie kogoś z Piątki. To zawsze jest przyjemność. Jednak wiecie co? Gdyby mi się nie chciało niczego przygotowywać to bym nie przygotowywała. Bo ja w przeciwieństwie do wielu kobiet (obserwuję świat to widzę) nie czuję żadnego musu. Ja robię to wszystko, bo chcę, bo dla mnie to czysta przyjemność i wielka radość. A co, spytacie, gdyby mi się nie chciało? A to zwyczajnie zwróciłabym się z prostym pytaniem do Reszty z Piątki, co z tym fantem robimy. Bo opcje są trzy. Nic. Sramy na to. Nie świętujemu. Nic nie robimy. Dzień jak co dzień. Opcja dwa. Reszta robi, ja się przyglądam. Opcja trzy. Takeaway. Tu wszystko można zamówić - tort, sushi, cały dwudaniowy obiad z deserem. Socjalizować się nie lubimy. Goście nie są u nas jakoś specjalnie mile widziani, a już na pewno nie na żaden obiad. My też się do nikogo nie pchamy bez powodu.




Prezenty pod choinką też były fajne. Ogólnie bardzo przyjemnie spędziliśmy ten wyjątkowy wieczór. W inne dni nie świętujemy, ale mamy ferie, czyli robimy tylko to co trzeba w domu robić, jak pranie, odkurzanie i gotowanie oraz sprzątanie i napełnianie misek u zwierząt. Na szczęście nie planowaliśmy żadnych wyjść, więc nawet najgłupsze zakazy rządu nam dziś koło dupy latają. 

Tylko własnym oczom i uszom nie mogę uwierzyć, że  ci wszyscy kowidowi panikarze, ci najbardziej zesrani z zesranych teraz masowo powyjeżdżali na wakacje i jeszcze bardziej masowo siedzą w knajpach. Ważne że kina, teatry i wszystkie atrakcje dla dzieci zamknięte. W dzieciach cała nadzieja na obronę świata przed strasznym Covidem. 

Gdyby głupota miała skrzydła, to ta planeta dziś była by wolna, bo tych wszystkich debili by w kosmos poniosła. 

Młody korzysta ze swojego prezentu każdego dnia kilka razy dziennie i coraz lepiej mu idzie. Marzył, by grać na pianinie. Dostał organki elektroniczne i jest ustatysfakcjonowany. Uczy się grać z aplikacją na iPada, która okazuje się być całkiem dobrym nauczycielem jak na początek. 


A teraz czekam na skalpel. Operacja pojutrze. 

Nie powiem, żebym jakoś intensywnie o tym myślała. Nie przejmuję się tym jakoś zbytnio, choć trochę bardziej mnie to niepokoi niż pierwszym razem, bo to tak jakby zaliczyć skuchę w grze komputerowej musieć drugi raz ten sam dosyć trudny level przechodzić, zamiast zaczynać następny i iść dalej w stronę niewiadomego i w stronę końca. To jest zawsze irytujące. Nie wiesz, co cię czeka w następnym poziomie, ale spodziewasz się wielu niemiłych niespodzianek, wielu trudności i nieoczekiwanych zwrotów akcji. Nie chcesz czekać do jutra, chcesz grać, by zobaczyć, jak będzie. Nie wiesz, czy tym razem sobie poradzisz, czy sprostasz zadaniu, czy pokonasz pułapki i potwory, ale masz taki zamiar. Grasz żeby wygrać. Zamierzasz pokonać każdy, nawet najtrudniejszy poziom i zobaczyć, jaki jest koniec gry. Nie chcesz powtarzać poziomów i marnować czasu, bo przed tobą jeszcze długa droga, a ty masz jeszcze inne gry na liście, w które chcesz potem pograć.

Życie jest zawsze jak gra komputerowa, tylko żyć nie ma w zapasie i to trochę komplikuje sprawę. Jednak ja lubię grać i gram, żeby wygrać. Trudne gry są ekscytujące choć czasem kosztują dużo nerwów i dużo czasu, by pokonać wszystkie poziomy i/lub wszystkich wrogów.

A wy w co teraz gracie w swoim życiu? 



17 grudnia 2021

Kolejna operacja?

 Z jakiegoś powodu oczekiwałam, że po operacji piersi nie będę mogła nic robić i że to musi boleć. Okazuje się, że się myliłam co do tego. Na szczęście. Jest tak, jak mówiła pielęgniarka przed operacją, że po operacji praktycznie wszystko można robić prawie normalnie i zwyczajnie funkcjonować. 

Dendermonde


W pierwsze dwa dni miałam trochę problemy z przyodzianiem bluzy czy koszulki, bo mnie pod pachą ciągnęło, gdy łapę próbowałam do góry podnieść, ale powoli dawało rady. Na szczęście noszę szerokie, numer za duże, miękkie ubrania, bo jakbym była fanką obcisłych i dopasowanych, to raczej musiałabym garderobianą zatrudnić. Jedynym problemem było pieruńskie zmęczenie i słabam była jak gówno. 

W środę jednak już odprowadziłam Młodego pod szkołę na rowerze i dało się jechać bez większych problemów. Tyle, że po przejechaniu tych dwóch kilometrów czułam się, jakbym co najmniej maraton przebiegła. W czwartek już było lepiej. Dziś już moja kondycja wróciła tak  π razy drzwi do normy. 

Podejrzewam, że fakt, iż wstaję codziennie o 5.30 nie pozostaje tu bez znaczenia, bowiem rano trzeba budzić Najstarszą. Tymczasem spanie z pociętym cyckiem i pachą jest mało komfortowe, do tego mój mózg ma bardzo głupi zwyczaj intensywnego myślenia w nocy. Niewykluczone, że to dlatego, iż w dzień zwykle nie daję sobie na to zbyt wiele czasu, bo przecież zawsze jest tysiąc rzeczy do zrobienia. Przeto zanim mózg przeanalizuje wszystkie informacje, to chwilę trwa, a wtedy spanie jest wyłączone. Co nie jest dobre dla zdrowia i wypoczynkowi zdecydowanie nie sprzyja. Jednak im szybciej wszystko przeanalizuje, tym większa szansa, że kolejne noce będzie spał. 

W tym tygodniu odwiedziło mnie kilku klientów z sąsiedztwa. Dostałam szampana, czekoladki z Leonidasa, bukiet pięknych kwiatów i kartki z życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia. Miło.



W środę robiliśmy z Młodym kartki świąteczne dla klasowych kolegów i sąsiadów. Grubo ponad 20 udało nam się namalować farbami akrylowymi. To świetny relaks i doskonały sposób, na spędzenie popołudnia z dziewięciolatkiem. Młoda była u ortodontki i stwierdziła, że woli jak ta ma zły humor, bo wtedy naburczy o byle co, ale pracuje w jej paszczy po cichu, bo jak ma dobry humor to gada i gada, i zadaje te wszystkie pytania, na które trudno się odpowiada, gdy ktoś ci w paszczy grzebie. 





Przyszedł też mejl z informacją o zbliżającej się kontroli nauki domowej, do której za cholerę nie jestem przygotowana. Nie mam żadnych planów ani krótko- , ani długoterminowych. Młoda uczy się całkowicie sama, według tematów z Komisji Egzaminacyjnej. Na szczęście robi notatki, które będzie można pokazać. Materiały kupuję gotowe online, które przygotowuje specjalnie pod Komisję jeden z belgijskich Uniwersytetów, ale to chyba też się liczy. Mam nadzieję, że nie będą się za bardzo czepiać. Wcześniej mamy jeszcze spotkanie z psychiatrą i liczę, że ta upisze dla Młodej jakieś stosowne zaświadczenia o zalecaniu nauki domowej, a i te wszystkie diagnozy o autyzmie, dyspraksji, depresji też weźmiemy. Powiem wam tylko, że o wiele bardziej mnie ta kontrola stresuje niż operacja piersi i cały ten rak, choć i ten mnie wkurza…

W czwartek pojechałam w towarzystwie Młodej na spotkanie z doktorem. Nie miał dla nas zbyt dobrych informacji. Okazuje się, że guz był groźniejszy, niż wynikało ze wstępnych badań przedoperacyjnych. Był przede wszystkim bardziej złośliwy (trzeci, najgorszy stopień a nie drugi, jak wyszło z punkcji) i bardzo nieregularny. Doktor mi narysował mojego raka jako koślawą patologiczną gwiazdę wieloramienną i powiedział, że rogi tej gwiazdy wystawały poza to, co oni wycięli, co oznacza, że trochę tego skurwysyństwa zostało w cycku, a to oznacza, że trza dokonać poprawki… Wstępnie umówiliśmy się na ponowną operację na 30 grudnia. Tym razem mają całkiem usunąć pierś. Szkoda, że od razu tego nie zrobili, no ale nie ma co płakać na rozlanym mlekiem, tylko zabrać się za ścieranie…

Potem poszłyśmy z Młodą na miasto i jak szłyśmy na przystanek, zobaczyłyśmy ogon naszego autobusu. Następny za godzinę. Przypomniało mi się, że przecież Małżonek ma kolejne MRI w tym samym szpitalu i poszłyśmy z powrotem pod szpital, by poszukać jego samochodu. Znalazłyśmy! Po czym usiadłyśmy zmęczone na krawężniku. Głupi pomysł. Co chwilę, ktoś się pytał, czy wszystko okej. Jezu! A mówią, że ludzie nie reagują, że przechodzą mimo, że nie pomogą człowiekowi w potrzebie… Nie prawda! Ludzie interesują się… nawet gdy ktoś nie potrzebuje pomocy. Zwłaszcza wtedy.

W ponownej drodze do szpitala zoczyłyśmy księżyc, a że droga wiedzie przez mokradła, to jednomyślnie zdecydowałyśmy sfotografować odbicie łysego w jakiejś wodzie. Młoda jojczała, że nie ma aparatu, ale telefonem też niezła zabawa. W ogóle była świetna pogoda na zdjęcia, nie tylko łysego.

Dendermonde






 Z badaniem małżonka była heca. Opowiada, że leżał w tym tunelu, badanie się zakończyło, maszyna przestała się tłuc, filmik przyrodniczy się skończył i nic. Szuflada się nie wysuwa. Nic się nie dzieje. Małżonek pomyślał, że technik przyciął komara albo poszedł gdzieś czy coś. Już zaczął nawet przypominać sobie tricki z filmów, jak to gangsterzy uciekali z takich maszyn i zastanawiać się nad możliwościami, ale w końcu poczuł, że coś drgnęło w tej sprawie i zaczął się zbliżać do światełka w tunelu. Uf. Przybiegł technik i pyta, czy Małżonek, ma w głowie jakieś implanty czy inne żelastwo i może zapomniał wspomnieć o tym w ankiecie… Nie, nie ma. No to coś jest nie tak, bo badanie jakieś cuda niewidy pokazało. Zadzwonił po lekarza. Chwilę czekali, ale w końcu się zjawił, by popatrzeć na badania. Stwierdził, że Małżonek ma jakiś metal w uchu! Cóż, nas już niewiele może zdziwić, a jednak! Hm, w pracy lakiernika opiłki metalu w uchu to nie jest zjawisko paranormalne, ale raczej nie spodziewasz się, że takie rzeczy skomplikują i wydłużą twoje badanie. 

Dziś dzwoniła lekarka z UZ z Brukseli, by omówić wyniki badań krwi Młodego odnośnie alergii. Już na dzień dobry mówi, że Młody ma dużo alergii. Najmocniej jednak pyłki traw i drzew, czyli wiosna, lato, tak jak zaobserwowaliśmy, ma przekichane i przesmarkane. 

Jednak uczulony jest też na kurz. Mniej, jak na pyłki, ale dosyć. Lekarka zaleciła wyrzucić dywany i maskotki z jego pokoju oraz często prać pościel. Gdy powiedziałam, że z maskotkami będzie problem, bo Młody ma ze 20 pluszaków na łóżku i trochę poza łóżkiem, bo uwielbia je, to orzekła, by wybrał sobie kilka, które pozostawi w łóżku i które trzeba często prać, a inne dalej posadził. No, ale jak się nam chce prać 20 maskotek co chwilę, to można, uśmiała się. Poza tym ma lekkie uczulenie na świnki i papugi, ale tym nie ma się co martwić. W sprawie alergii na pyłki mamy się zjawić u niej w lutym, by omówić terapię itd. Młody nie jest usatysfakcjonowany tą diagnozą, ale jutro na spokojnie pomyślimy nad przemeblowaniami w pokoju. 

Poza tym Młody już ma ferie, bo rząd przedłużył dla podstawówki o tydzień z powodu pandemii. Dla nas bomba. Gdy jednak pomyślę o przeciętnych czy słabych dzieciach czy tym bardziej o rodzicach nie mających z kim zostawić dziecka, to już gorzej to wygląda. Ale to nie mój problem. 

Jutro będę spać do południa… Żart, żart. Spróbuję choć do siódmej. Podejrzewam, że i tak pewnie o piątej się obudzę, ech. 



13 grudnia 2021

Wrażenia po usunięciu guza z cycka

Operacja się udała. Inaczej by ten tekst nie powstał pewnie... 




Powiem więcej, nie było źle. Całkiem spoko nawet. Zakładając, że ktoś jest tak jak ja zdrowo walnięty. Wszak normalsi - jak wynika z moich obserwacji - to w takich okolicznościach zwykle straszną panikę sieją, galotami trzęsą, srają miodem  i w ogóle. 

Dla mnie to kolejne interesujące doświadczenie do kolekcji, o którym mogę sobie teraz napisać.

W takich chwilach uświadamiam sobie, jak to wspaniale jest być normalnym inaczej, czyli żeby umieć do poważnych  rzeczy podchodzić z dystansem, opanowaniem, zimną krwią, nieziemską cierpliwością, dziecięcą ciekawością i popieprzonym czarnym poczuciem humoru. To jest dobre.

Niby tam gdzieś w tle, w głębokich otchłaniach mojego pokręconego mózgu świeci się blado jakaś ostrzegawcza lampeczka, pojawiają się jakieś znaki zapytania i znaczące wykrzykniki, ale moje główne myśli i odczucia skupiają się na tu i teraz oraz na czystych faktach. Dla mnie bowiem liczy się zwykle o wiele bardziej to co JEST, a nie co może być. Jak już coś jest, to trzeba się temu dokładnie przyjrzeć, zbadać i dowiedzieć się, co z tym zrobić. Jak można z tym coś zrobić, to trza się brać za robienie krok po kroku. Dopóki możliwości się nie wyczerpią i sił starczy.  Jak się nie da nic zrobić, to trza się z tym pogodzić i iść dalej omijając to lub ciągnąc ze sobą i robić wszystkie inne rzeczy dopóki możliwości się nie wyczerpią i sił starczy. 
Tak czy siak zaczynam podejrzewać, że zasadniczo w życiu dobrze jest mieć ciągle coś z czym można się użerać, bo jak nic na drodze nie stoi z czym można się zmierzyć, to życie zaczyna być chuja warte i nudne. 

No ale pozostawmy filozofię i zajmijmy się fizjologią.

 Opowiem o dniu operacji. Bo lubię opowiadać.

W piątek Małżonek podrzucił mnie na siódmą pod szpital i pomknął dalej do roboty, bo tak się składa, że szpital ma po drodze.

Zarejestrowałam się i poszłam na oddział babięcy, gdzie już na dzień dobry było trochę chichów śmichów, bo się okazało, że sala do której mnie pielęgniarka zaprowadziła, jest zajęta. Okazało się, że komuś się szóstka z dziewiątką pomerdała i że moja sala ma nr 226 a nie 229. W sali dwuosobowej była jedna pacjentka, jak przyszłam, ale już się zbierała do domu. Chwała jej za to. 

Popatrzyłam po tej sali i przypomniałam sobie moje pobyty w polskim szpitalu na babięcym oddziale kilkanaście lat temu. Te łóżka ze skrzypiącymi, rozciągniętymi sprężynami i wydupconymi materacami. 7-8 bab na jednej sali. Łóżko koło łóżka, zero intymności, komfortu. Zimno jak pierun. Jeden kibel i jeden prysznic na 20 bab… Ło matulu, to ci były czasy.

 A teraz tu na sali dwa wypasione elektrycznie regulowane wyrka, oddzielone zasłoną, przy każdym zmyślna szafeczka z rozkładanym stołem do żarcia, nad każdym łóżkiem na wysięgniku telewizor dotykowy z mnóstwem kanałów, skórzany fotel, stolik i krzesła, szafy na ubrania, lodówka, mikrofalówka, prysznic i wucet plus pokoik do przebierania i kąpania bobasów (oddział babięcy). No i mydło, papier toaletowy i ręczniki papierowe, a nie że człowiek własną srajtaśmę musiał przynosić. 
Na kablu dinks z przyciskiem do przywoływania pielęgniarek i  pstryczkami od różnych świateł. 
W nocy cichuteńko i ciemno. No, jak współlokator nie hałasuje i nie świeci ;-) Jak już być w szpitalu, to lepiej w takim przytulnym i komfortowym niźli w takim polskim sprzed kilkunastu lat (teraz to nie wiem).





Pielęgniarka zleciła przywdzianie szpitalnej koszuli. No, moda szpitalna się z czasem najwyraźniej nie zmienia za bardzo. Tyle, że tu można mieć majty pod koszulą a nawet skarpety i dresy, jak koło dupy ci nic nie robią akurat ;-) Zatem nie trza, jak drzewiej w Polszy, gołą dupą po korytarzach świecić. To nawet śmieszne nie było, szczególnie jak człowiek młody jeszcze był. 

Chwilę później, gdy już w tej seksownej kiecy byłam, przyszła przewoźniczka pacjentów i zawiozła mnie z łóżkiem na usg, gdzie mieli mi ten harpunik w cycka wetknąć, ale jakiś mały ulizany doktorek przyleciał, popatrzył na cycki (same zbereźniuchy), popatrzył na usg i stwierdził, że nie trzeba nic cudować, tylko nabazgrał mi coś mazakiem na cycku i poleciał. 

Znowu zjawiła się przewoźniczka i zawiozła mnie na dół do poczekalni przedoperacyjnej. Cicho tam było i pusto. Żywej duszy. Jakiś gość nagle skądś się zjawił i zdziwiony moją obecnością tak samo jak ja jego nagłym zjawieniem podśmiał się, że co tak mnie tu ktoś po cichu porzucił w kącie, po czym zniknął. 

W końcu zaczęła się i moja ekipa schodzić. Każdy się witał i przedstawiał. Człowiek czuje się niczym jakiś celebryta na tym szpitalnym łóżku. Wszyscy cię znają i witają, jak króla. 

Jak się już poprzywitywał każdy z każdym i wenflon mi przyczepili, to zaciągnęli mój łóżkowóz na salę operacyjną i zaraz zaczęli się krzątać wokół sprawiając wrażenie, że wiedzą, co kto ma robić, a nawet jak i po co. Budujące. 5 minut później odpłynęłam do krainy nieistnienia. 

Obudziłam się będąc znowu w poczekalni. Znów, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zjawiła się przewoźniczka i zaciągnęła mój  łóżkowóz na moją salę, gdzie mogłam próbować sprawiać wrażenie, że już jestem całkiem przytomna. Nawet zdążyłam sobie przypomnieć, że Młoda kazała update’ować do niej mój operacyjny status, a zaraz potem, że mój telefon jest w plecaku, a to jest taaaak daaleekooooo…. i że mam cholernie ciężkie powieki i jeszcze cięższe kończyny, po czym poszłam znowu w kimę. Obudził mnie ten mój porąbany ginekolog wpadając jak dziki do sali z pielęgniarkami i z tym swoim „Hej hej, Magdalena!”. 

Za każdym razem do każdego drze się z uśmiechem „hej-hej” na powitanie, jakbyśmy w wesołym miasteczku byli, a nie w szpitalu. Przefajny superpozytywny gość, a do tego - jak wieść niesie - dobry specjalista od spraw rakowych. Tym razem już serio się obudziłam. Doktor powiedział, że wycięli 3,5cm guza z zapasem zdrowej tkanki i jeden gruczoł pod pachą i wysłali próbki do laboratorium. Operacja przebiegła bez komplikacji i że nazajutrz, czyli w sobotę będę mogła iść do domu, ale że przed południem do mnie jeszcze wpadnie. 

Oddzwoniłam i odpisałam wszystkim, którzy do mnie zadzwonili i napisali, jak spałam. 

I nagle znowu okazało się, że niektórzy ludzie to są nieobliczalni i nieprzewidywalni, żeby nie powiedzieć rąbnięci. Jeden z moich klientów zapytywał smsem jak się czuję i prosił o oddzwonienie, co też z automatu uczyniłam, bo co też miałam lepszego do robienia… i zostałam zszokowana. 

Okazało się, że ci - skądinąd mili i sympatyczni - ludzie musieli pilnie natychmiast tu i teraz w tym momencie w PIĄTEK KURWA WIECZOREM GDY WŁAŚNIE TYLE CO ZE STOŁU OPERACYJNEGO ZESZŁAM I JESZCZE NIE ZUPEŁNIE PRZYTOMNA BYŁAM (na ich kurwa szczęście!) wiedzieć, czy oni dostaną kogoś na moje zastępstwo, bo dla nich to ważne. Nie muszą mieć tego zastępstwa, mogą nie mieć, ale muszą wiedzieć, czy ktoś będzie przychodził sprzątać, czy nie, bo dla nich to ważne, bo oni muszą sobie to jakoś wszystko zaplanować. No więc, żebym koniecznie się szybko zorientowała i jak najszybciej ich o tym poinformowała, bo to ważne, chyba rozumiem. Powiedziałam oke i że rozumiem, bo w sumie rozumiem, że to dla nich ważne. Potem się rozłączyłam. A potem, jak mi się mózg już odlagował trochę, dotarł do mnie sens tej rozmowy. 

NO CHYBA WAS POPIEŚCIŁO! 

Po pierwsze takie pytania to nie do mnie, tylko do biura. Po drugie nawet jeśli już do mnie, bo mnie dobrze znasz, to chyba do chuja są bardziej adekwatne momenty niźli piątek wieczorem, gdy właśnie jestem na stole operacyjnym z powodu potencjalnie dosyć śmiertelnej choroby. 

Te ludzie to so! 

Czasem nie wiadomo śmiać się czy płakać. Wkurzyłam się, ale w sumie dziś to mnie wali. Wnet mnie raczej nie zobaczą, a ja ich, bo na dzień dzisiejszy mam chorobowe do końca roku, a to raczej nie koniec, bo potem jeszcze terapia i w ogóle kij wie, co. 

Wreszcie doczekałam na jakieś jedzenie. No ludzie, baba jeszcze się pyta, czy będę jeść kolację?  Co to w ogóle za pytanie?! Przecież ja nie jadłam nic od czwartku wieczór, a ta się pyta, czy będę jeść!!! I jeszcze mówi, że NIE MUSZĘ ZJEŚĆ WSZYSTKIEGO, po czym zostawia mi trzy kromeczki chleba, łezkę margaryny i zdziebko jajecznej pasty. Serio? Ja się mam tym najeść? JA?! Wiem, że ja nie wyglądam jakbym cokolwiek jadła, ale trzy kromki dla mnie po całym dniu nie jedzenia to jakieś nieporozumienie. I jeszcze filiżanka herbaty, jak ja normalnie pół litry na raz wypijam. Dobrze, że woda jest bez ograniczeń. Jedzenie ogólnie dobre, ale porcje jak dla chorych niestety. Dobre jest to, że tu w szpitalu serwują kawę. Rano to jednak nieoceniony napój. No ale dobrze, że przed południem już wesoły doktorek kazał mi spadać do domu.

Małżonek miał w sobotę badanie MRI szyi w tym samym szpitalu więc nie musiał nawet specjalnie po mnie jechać. Za parę dni tym samym urządzeniem zbadają mu głowę i mamy nadzieję, że znajdą przyczynę niekończących się bólów głowy, na które nic nie pomaga… Spodziewamy się oczywiście wszystkiego, bo zawsze się trzeba wszystkiego spodziewać, ale czekamy spokojnie na rezultaty i/lub kolejne badania. 

Dziś byłam w biurze. Zaniosłam wszystkie zwolnienia. Babka ma podzwonić po klientach, by zapytać, czy chcą zastępstwo, choć i tak nie wiadomo, czy dostaną, nawet jak by chcieli, bo sprzątaczek brakuje. Niektórzy nie chcą, „bo nie bedzie im kto obcy się po domu się plątał”, że zacytuję ulubioną klientkę. No ale to w tym momencie nie moje zmartwienie. Jak będę zdrowa to i nowych klientów mogę sobie poszukać, ale najpierw trza się wyleczyć do końca, a to potrwa jeszcze. 

Dziś byłam na kontrolę rany i już mi opatrunki pozdejmowali, bo ładnie się zagoiło. Narzekałam ze śmiechem, że wkurza mnie ten specjalistyczny biustonosz, bom nieprzyzwyczajona do żadnego chomonta, czym rozbawiłam pielęgniarkę, bo ona - mówi - nie znała dotąd ani jednej baby, która nie nosiłaby biustonosza (biedaczki) i aż taki miała by z tym problem. Dla mnie to jak dotąd najgorsza rzecz z tego wszystkiego. Powiedziała, że niestety muszę się przyzwyczaić, bo z miesiąc będę to musieć nosić co najmniej. Najgorzej! Jeżu! 

W czwartek mam kolejną wizytę u szalonego doktorka i wtedy mają już mieć ponoć moje wyniki, czyli że pewnie dowiem się, jakie atrakcje czekają mnie w dalszej kolejności. Trochę jestem ciekawa a trochę nie.












9 grudnia 2021

Dzień przed operacją piersi

Właśnie dostałam cztery radioaktywne zastrzyki w sutek. 

Spokojnie! 

Uwierzcie, że to gorzej brzmi niż wygląda. Robią to cieniutkimi igiełkami jak u dentysty. Mały Pikuś. 

Gorzej, że teraz muszę czekać aż ta substancja pójdzie do gruczołów pod pachą, a to chwilę potrwa. Skan mam za 2 i pół godziny, co zamierzam wykorzystać na wklepywanie tutaj tych wszystkich słów z iPada, który przezornie dziś ze sobą zabrałam. W szpitalu jest darmowe wifi. Gdyby było ciepło, podjechałabym do miasta i poszła do sklepu, ale chromolę wychodzenie z ciepła w taki ziąb. Przyjechałam do szpitala skuterem ubrana jak na Grenlandię, bo wczoraj byłam tu robić covid test i mi dupencja lekko zmarzła. Było nie było w tę i nazad to razem ponad 20km a zima to słaba pora na motórzenie, ale lepsze motórzenie niż pedałowanie w taką gównianą pogodę… 

…No proszę, Polactwo właśnie przeszło przede mną z wielkim hukiem… 

- Nie pyskuj! - krzyczy mamusia -  Weź go! Ja pierdzielę! WEŹ GO!!, - mamusia woła takim tonem, jakby „on” był czymś okropnym czy brudnym. ( może to nie jej dziecko? tylko jakiś podrzutek czy coś…?)

- Zamknij się! - dokłada tatuś - Czy Ty nie możesz zachowywać się normalnie?! - krzyczy po cichu (Uważasz, że nie da się krzyczeć po cichu? To chyba jeszcze mało w życiu słyszałeś. Da się.)

Jakie to kurwa polskie i jakie „normalne”, by drzeć mordę  i szarpać ze złością zdenerwowanego i przestraszonego kilkulatka. To był mały pierdzioszek w wieku przedszkolnym :-( 

Kochający rodzice powinni raczej dziecko uspokoić, pocieszyć po badaniu czy co mu tam kto złego robił (wcześniej słyszałam płacz a nie widziałam innych dzieci) a nie z ryjem do dziecka, z pretensjami, że dziecko ośmieliło się bać, że okazało ludzkie uczucia, że wierzyło, iż u rodziców znajdzie pocieszenie, zrozumienie, wsparcie… Ech.

Ale niewykluczone, że ja też byłam taką zimną suką jako młoda matka, bo nienawiść, pogarda czy bezlitosny chłód wobec własnych dzieci jest wpisana chyba w polską tradycję i kulturę. Nasi rodzice uczyli nas, by dzieciom nie okazywać ciepłych uczuć, by systematycznie na nie ryczeć, wyzywać i spuszczać wpierdol, bo duża szansa że wtedy wyrosną na prawdziwych skurwysynów twardzieli.

Trzeba wielu  lat i dużo zdrowego pomyślunku, dystansu i samozaparcia, by się od tej polskości uwolnić i zacząć być człowiekiem. Jednym się uda, innym nie. Mnie się udało i dlatego mnie teraz bardzo wkurza takie polskie zachowanie. 

Nie! Flamandowie nie krzyczą na swoje dzieci; rzadko w każdym razie. We wszystkich innych razach  dosyć cierpliwie, wyrozumiale i czule podchodzą do swoich dzieci. Moja subiektywna opinia po ośmiu latach obserwacji relacji rodziców i  rówieśników Naszej Trójcy, którzy bywali u nas w domu systematycznie. 

Póki co mam jednak ciekawsze rzeczy do roboty jak rozkminianie aspektów polskiego macierzyństwa.

Siedzę tu już godzinę, co zauważył facet przewożący na wózkach chirych i się śmiał, że on chodzi wtei we wte, a ja ciągle tu jestem, ale mu odrzekłam, że jeszcze drugie tyle przede mną, na co przekazał mi ze śmiechem wyrazy współczucia. 

Pora jednak, by tradycji stało się zadość i bym spisała podsumowanie tygodnia.

A w tym tygodniu sporo się działo. No… w sumie u nas zawsze dużo się dzieje, więc nie jest to jakaś nowość. Tylko okazja jest nowa, bo raka jeszcze  nie mieliśmy.

W poniedziałek i wtorek było w miarę normalnie. Po prostu byłam w pracy.  Zaliczyłam też przedoperacyjną wizytę u rodzinnego, który zrobił mi EKG, pobrał krew do badania, zapytał o różne rzeczy i wypełnił dokumenty do operacji. Na koniec powiedział, że wyniki krwi sama sobie wydrukuję, bo jak będą gotowe, to laboratorium wyśle mi link na e-email a wtedy wystarczy wklepać tam mój numer (tutejszy PESEL) by sobie wyniki pobrać i druknąć. Tak też się stało. Coraz więcej rzeczy robimy online, odkąd ta pandemia się zaczęła… Co daje też trochę do myślenia, bo i w tej kwestii na dwoje babka wróżyła… Są dobre strony, ale trochę to niepokoi mimo wszystko…

Młody został w tym tygodniu w domu, co spotkało się z wielkim zrozumieniem zarówno dyrektorki szkoły jak i lekarza rodzinnego. Doktor wypisał wolne Młodemu na cały tydzień (po prostu kwarantanna) Dyrka zatroszczyła się o to, by Młody mógł uczestniczyć w lekcjach a nawet pisać wszystkie sprawdziany przez internet. Pani wysyła mu sprawdziany mejlem, on sobie je drukuje i wypełnia, po czym fotografuje telefonem i odsyła. Dyrektorka od razu zapytała do jakiego doktora chodzę, po czym oświadczyła, że jestem w dobrych rękach, gdyż to dobry specjalista. Inni znajomi, to potwierdzili. Doktor i reszta personelu z kliniki piersi ma świetną opinię. 

W środę też byłam w robocie, ale to był specjalny dzień, bo Młoda miała urodziny. Wstałam zatem o piątej, by rozwiesić z pomocą małżonka specjalne słodkie dekoracje, które przygotowałam na te ostatnie dziecinne urodziny. Za rok bowiem już będzie dorosła. Rano zrobiłam też tort z koparą. Po robocie byłam zrobić test na covid, co - jak wiadomo - w dzisiejszych czasach jest obowiązkowe przed każdym zabiegiem. Wieczorem przyszła sąsiadka i zamówiliśmy sushi, które małżonek odebrał wracając z pracy. Jeśli idzie o planowanie wszystkiego w czasie i przestrzeni to nie długo osiągnę mistrzostwo, bo z każdym rokiem lepiej mi idzie. Wieczór był fajny! Pośmialiśmy się, najedliśmy się. Młoda zdmuchnęła świeczki, rozwaliła pinatę i odpakowała wszystkie prezenty, a było ich dużo, bo wredna matka nakupiła sporo rupieci w sklepie z rzeczami z drugiej ręki i każdą osobno zapakowała. Coś nowego też się znalazło.


Dziś siedzę sobie w szpitalu i czekając klikam te wszystkie bzdury. Przeniosłam się do poczekalni radiologicznej, bo znowu szedł ten wesoły facet z kolejnym pacjentem i znowu se heheszki robił pokazując na zegarek. Jeszcze pacjentowi powiedział, że półtorej godziny tam siedzę. Świat jest pełen wariatów haha. Tu jedna babcia siedzi i robi na drutach ;-) 

Jutro o siódmej mam się zameldować w szpitalu na jeden nocleg z poprzedzającymi go atrakcjami z użyciem skalpela. W sobotę wracam do domu, a w poniedziałek mam przyjść na kontrolę rany pooperacyjnej. A póżniej za parę dni na pogaduszki o tym wszystkim z doktorem i pielęgniarkami prowadzącymi.

Brzmi dobrze. Miejmy nadzieję, że w rzeczywistości podobnie prosto i dobrze będzie wyglądało. Wszyscy ludzie, których znam i których nie znam, wysyłają mi mnóstwo pozytywnej energii. Sąsiedzi bliżsi, dalsi a nawet całkiem dalecy oferują na moje usługi swój czas, samochód i wszystko, czego bym ewentualnie mogła potrzebować. Kilka babek chce podzielić się ze mną swoimi doświadczeniami w związku z tą chorobą i na pewno z tego skorzystam po operacji, bo teraz wolę niczego nie rozkmniniać zanadto. Wolę się porelaksować w spokoju. Kilku Polaków zaoferowało modlitwę, a kilku Belgów zapalenie świeczki w mojej intencji. Nie jestem wierząca, zatem nie wierzę w sprawczą moc tego typu czynów, co nie zmienia faktu, że tego typu gesty są bardzo miłe, bo to oznacza, że ktoś o mnie myśli, coś dla kogoś znaczę, że ludzie mnie zwyczajnie lubią itd. Tylko tyle i aż tyle.

Nie długo moja kolej, kończę zatem klikanie. 









3 grudnia 2021

Rak piersi… nowa przygoda rozpoczęta

 Spora część minionego tygodnia kręciła się wokół zdrowia. 


W poniedziałek poszłam do lekarza rodzinnego w sprawie wspomnianych w poprzednich 2 wpisach wyników badań cycków, które stwierdziły u mnie raka piersi…

Jak wielokrotnie już na tym blogu wspominałam, mnie już raczej nie wiele rzeczy jest w stanie zszokować, czy choćby zdziwić. Zatem i ta diagnoza jakoś specjalnie wielkich emocji we mnie nie wywołuje. A z reakcji niektórych znajomych domyślam się, że powinno to na mnie zrobić piorunujące wrażenie, przerazić, zmartwić i w ogóle powinnam leżeć i kwiczeć czekając na koniec świata. Tyle tylko, że ja nie jestem normalna i u mnie nic prawie nie działa, jak u normalsów. Toteż póki co nie sram żarem, nie wpadam panikę ani się niczym nie martwię. Poczekam, popatrzę, zrozumiem więcej… Co ma być, to i tak będzie, a wyżej dupy nie podskoczę. 

Cieszę się tylko, że skoro już mam tego raka, to dobrze że w Belgii a nie w takiej np Polsce.

Rodzinny powiedział, że po otrzymaniu wyników od razu skontaktował się ze specjalistą i omówił z grubsza mój przypadek. Po czym orzekł, że rak piersi tak wcześnie wykryty zwykle daje duże szanse na wyleczenie. Powiedział, że zadzwoni do szpitala i umówi mnie na badania, bo jak on zadzwoni to będzie szybko. Choć, jak chcę, to mogę sobie sama dzwonić, ale wówczas czas oczekiwania będzie o wiele dłuższy. 

We wtorek rano, gdy akurat byłam w drodze do pracy, zadzwonił doktor, by poinformować mnie, iż pierwszą wizytę w szpitalu mam w środę rano i że mam sobie wziąć książkę, bo pewnie spędzę tam kilka godzin.

We wtorek po południu pojechałam z kolei do UZ Brussel (Szpital Uniwersytecki w Brukseli) z Młodym na wizytę u pulmonologa w sprawie jego alergii. Młody jak to Młody jak zwykle wykazał się swoją epickością i rozbawił zarówno mnie jak i personel szpitalny. Pani doktor dała mu bowiem skierowanie na badania krwi i poszliśmy. Młody nigdy nie miał badań krwi i był trochę zestresowany. Nie panikował jednak. Pielęgniarki nas zawołały i kazały Młodemu położyć się na łóżku. Po czym wyjaśniły mu, co będą robić i zaczęły go zagadywać. Zobaczywszy, że ma koszulkę i maskę z Minecrafta, poszły w temat gier. Młody leży, odpowiada, aż w końcu przerywając zdecydowanie wypowiedź pielęgniarki pyta z wyraźną niecierpliwością „Długo to jeszcze będzie trwało?! Bo mnie to boli!”. Pielęgniarka mówi, że już prawie, po czym poluzowawszy mu ucisk na ramieniu pyta, czy teraz lepiej. - No! - wykrzykuje Młody - Dużo lepiej! Uf! 

W tym momencie już nie dały rady powstrzymać uśmiechu, bo to zabrzmiało jakby jakiś celebryta zwracał się do jakiejś tam sekretarki. Nie było to jednak bezczelne czy chamskie, ale bardzo stanowcze. Uwielbiam go, tego mojego Legendarnego Dziewięciolatka. Stwierdził, że badanie krwi nie jest zbyt fajne, ale też nie jakieś straszne. Do domu wracaliśmy autobusem w godzinach szczytu. Tłum nastolatków wracających ze szkół mało Młodego nie spłaszczył. Na szczęście po kilku przystankach trochę się poluźniło i udało nam się usiąść. Czekając na autobus nauczyłam Młodego nowej zabawy. Czytanie rejestracji przejeżdżających samochodów i szybkie układanie zdań ze słowami zaczynającymi się na litery znajdujące się na tablicach rejestracyjnych. Młody uznał to za najlepszą zabawę słowną, o jakiej dotąd słyszał. Śmialiśmy się przy tym jak wariaci, bo przecież było mnóstwo „pierdzenia” „smarków” a i „dupa” się czasem trafiała w naszych bezsensownych zdaniach. 

W środę rano najpierw spotkałam się z pielęgniarką, która opowiadała mi szczegółowo cały proces od wykrycia raka, poprzez kolejne badania, aż po operację i dalszą terapię ilustrując swoją wypowiedź schematami i rysunkami na papierze. Słowem, tłumaczyła jak dziecku, co bardzo mi się podobało, bo łatwiej sobie te wszystkie jakże istotne informacje we łbie uporządkować i zapamiętać. Poinformowała mnie, że tego dnia sprawdzą, czy nie ma przerzutów w inne miejsca, do czego potrzeba kilku badań: rentgen płuc, USG wątroby, skan kości po podaniu radioaktywnej substancji i MRI cycków.

 Potem powiedziała, że idziemy poznać doktora, który będzie się mną zajmował. I poszliśmy gabinet dalej. Doktorem jest bardzo sympatyczny gość. Zadał kilka pytań, powiedział parę słów, po czym otrzymałam rozpiskę badań na ten dzień i wyruszyłam na wycieczkę po szpitalu. Na kartce miałam napisane godziny badań i numer działu. Trochę łażenia było.

Dobrze, że już mam nieźle obcykane, jak się szuka poszczególnych tras po niekończących się labiryntach belgijskich szpitali. Nawet udało mi się trochę pozmieniać harmonogram, bo okazało się, że czasem wystarczy pójść do okienka i spytać, by załatwić dane badanie godzinę wcześniej.  Z innym sami zaproponowali godzinę wcześniej, bo lekarz później nie mógł, a jakiś pacjent może być o innym czasie zbadany. Pielęgniarkę zdziwko szarpnęło, że tak szybko wróciłam do „kliniki piersi”. Uśmiała się, że szybka jestem i zabrała się za sprawdzanie wyników badań. 

Badania nic podejrzanego nie wykazały.  Na dzień dzisiejszy nie widać żadnych przerzutów, co jest świetną informacją. Po czym poinformowała mnie, że w piątek, czyli dziś mam się tam stawić na rozmowę, w celu omówienia szczegółów operacji, która odbędzie się za tydzień. Wyniki badań z laboratorium stwierdzają, że mój guz jest wrażliwy na hormony, co jest kolejną świetną informacją, bo oznacza że będzie możliwa terapia hormonalna, co z kolei oznacza, że być może chemioterapia nie będzie potrzebna. Jednak to czas pokaże. Póki co czekam na operację.

W poniedziałek polecę do rodzinnego, żeby wypełnił mi szpitalne ankiety, w środę mam pojechać zrobić test na covid, w czwartek mam jeszcze jakieś jedne badania i w końcu w piątek z rańca mam się zameldować w szpitalu na operację. Powiedzieli „jeden raz spać”, czyli w sobotę koło południa powinnam już być w drodze do domu po operacji.

Teraz tylko jeden stresujący element. W klasie Młodego dwóch delikwentów ma koronę. Jak Młody przyniósł tego wirusa do domu, to może to skomplikować całą sytuację… Mówię mu jednak, by nie brał niczego ze szkoły, a jak wziął, to niech im odniesie z powrotem, bo ja nie mam teraz czasu na jakiś kurwa głupi covid.

W poniedziałek się zapytam jeszcze rodzinnego, co myśli na ten temat.

A jeszcze ten cały popierdolony paszport covidowy podniósł mi tak ciśnienie, że jakbym spotkała tego pojebańca, który to wymyślił, to ręka noga mózg na ścianie. KURWA!

Jak już to pierdolce wymyślili, to czemu do chuja jebanego normalnie tego każdemu nie wysłali po tym pierdolonym szczepieniu?! 

Mnie chyba zwyczajnie jakimś cudownym fartem udało się zainstalować itsme i pobrać certyfikat na telefon. 

Jakiś czas temu chciałam to samo zrobić dla Najstarszej, ale chuja z tego wyszło. 

Wczoraj Młoda stwierdziła, że chce dziś ze mną pojechać do szpitala. Spoko. Tylko ten covidsafe pobierzemy i już. Pyk. Otwieram stronę rządową od zdrowia. Pyk. Loguję się przez moje itsme. I zonk. Okazuje się, że w systemie widnieje tylko i wyłącznie Młody jako moje dziecko. No Najstarsza okej, jest pełnoletnia, to wiadomo, może już nie być jako dziecko. Ale Młoda? W systemie rządowym w profilu naszej rodziny Młody jest moim synem i synem Małżonka, a Dziewczyny widnieją jako pasierbice Małżonka, ale nie jako moje dzieci. Jaja jak berety! Młode rżą, że okazuje się, że żyły w błędzie, bo wychodzi na to, że tak na prawdę nie mają rodziców. Pójdę do gminy to wyjaśnić, bo niby Duże są stare, ale nie wiadomo jakie mogą być konsekwencje tego błędu. Co za burdel! 

No ale dobra. Ja nie mogę pobrać certyfikatu Młodej, bo w systemie nie jest moją córką. Mąż nie może pobrać, bo faktycznie nie jest jego córką. Młoda nie jest pełnoketnia więc nie może mieć itsme a do apki covidsafe potrzebuje się zalogować przez itsme rodzica, którego nie ma, bo wg systemu jest sierotą haha. Bądź tu mądry. W końcu wyczytałam, że niepełnoletni może pobrać sobie certyfikat w pdf logując się ze swojego dowodu za pomocą czytnika. Panie, udało się! Od razu dla Najstarszej żeśmy pyknęli i obydwa popieprzone certyfikaty wydrukowali.

Tja. A w szpitalu się okazało, że te papierowe są praktycznie niezczytywalne przez apkę do sprawdzania covidsafe. Na litość grzyba! 

Na szczęście w recepcji był jeden młody szkut, który odkrył, że jak pod samą żarówkę się wsadzi ten kod to wtedy tablet czy telefon go widzi. I tym oto sposobnym chytrem udało się Młodej wbić ze mną do szpitala dziś. Uwierzcie mi jednak, że ten rak mnie o wiele mniej nerwów kosztuje niż tego typu pierdolenie. 

Młoda ma w przyszłym tygodniu urodziny. Mam zamiar zdążyć zrobić na ten dzień sałatkę jarzynową (choć rozważam też zamówienie sushi a sałatkę jutro, bo mam smaka po prostu), czaderski tort i wyjebaną w kosmos dekorację domu. Prawie wszystko mam gotowe w głowie. Wystarczy to sprytnie wepchnąć pomiędzy pracę i latanie po doktorach i powinno się udać. 

Jutro jeszcze mam jechać kupić specjalny biustonosz pooperacyjny, bo pielęgniarka dała mi namiary na sklep i już się umówiłam. No i jeszcze z Najstarszą do dietetyka muszę skoczyć na pierwszą wizytę i przy okazji odwołać wizytę Młodego, bo za tydzień raczej nie dam rady być w dwóch miejscach jednocześnie.