Młody dobrodusznie podzielił się z rodziną wirusem i wczoraj wszyscy czuliśmy się fatalnie.
Ja miałam wolne od doktora na opiekę nad dzieckiem tzw familiaal verlof więc tyle dobrze, bo mimo iż nie miałam typowych objawów żołądkowych, to czułam się jakby mi poszczególne części ciała miały odpaść lada moment a. Podobnie miała Najstarsza, zaś Młoda i M mieli to samo co Młody, czyli wersja hard. Dziewczyny jak rano zaległy na kanapie w salonie przed telewizorem, tak leżały do południa jak z diabła skóry. Chwilę spały, chwilę podglądały na bajki - jak Młody jest w pobliżu nie wolno zmieniać kanału na inne niż nick jr lub disney junior. M niestety poszedł do pracy i po powrocie oświadczył, że był to najdłuższy dzień w pracy w ostatnich latach, choć miał niby tyle samo godzin co zwykle.
Ja rano myślałam, że jestem po prostu niewyspana, gdyż spałam krócej niż zwykle. Więc po śniadaniu i wypiciu mocnej kawy postanowiłam umyć okna na piętrze, żeby się rozruszać i obudzić. Nie pomogło jednak, więc doszłam do wniosku, że powód złego samopoczucia musi być inny. Potem już było tylko gorzej, no to wzięłam przykład z młodzieży i położyłam się.
Przy Młodym jednak się człowiek nie należy... nalać soczku, mleka, wody, zrobić kanapkę, płatki, włączyć bajkę na "jub-jub" (You Tube), podetrzeć zadek, zagrać w memory, w Grzybobranie (ulubiona planszówka), przeczytać książkę, przytulić, i tak w koło Macieju - co się położysz, to wstajesz. Trzeba było też ugotować jakąś pomidorówkę, bo nic innego niż zupa i tak by nikt raczej nie wcisnął w siebie w takich okolicznościach.
Ale z tą zupą to dałam wczoraj czadu...
Byłam od rana w domu, więc ugotowałam wcześnie, żeby zupa postała i nabrała smaku. Gdy tata wrócił z pracy, zawołałam gromadę, Młody rozłożył ładnie łyżki, ja wzięłam miski i zabieram się do nalewania, a wtedy mnie olśniło, że zapomniałam o ugotowaniu makaronu. Gesslerowej by się chyba kudły wyprostowały, gdyby o tym usłyszała (spoko, możecie jej powiedzieć). Tak więc umierająca z głodu rodzina siedziała przy pustym stole i czekała, aż się makaron ugotuje.
Choć chyba wiem, skąd mi się to jawne zaniedbanie wzięło. Mam podejrzenie, że czytanie jednak wcale nie jest takim dobrem, za jakie się je powszechnie uważa. Powoduje np bezsenność (czytam czasem do 3 w nocy i nie chce mi się spać), stres i szybkie wpadanie w złość (gdy czytam, a ktoś mi przeszkadza albo muszę wysiadać z pociągu), czy w końcu sklerozę lub amnezję (patrz wyżej). Jakiś czas miałam spokój z tymi problemami, bo utknęłam na jednej lekturze na długi czas. Z racji przebywania w kraju wielokulturowy i ostatnich wydarzeń na świecie zaczęłam się bliżej przyglądać islamowi, by się spróbować dowiedzieć czy jest jakiś specjalny powód, dla którego nagle ludziom na całym świecie zaczęło odwalać na punkcie religii i przekonań. Trafiłam na książkę Rezy Aslana pt "Nie ma Boga prócz Allaha". Autor bardzo fachowo i dokładnie opisuje w niej świat islamu, od samych początków do teraźniejszości. Jednak dla początkującego w tym temacie książka jest dosyć trudna, nie ogarniam bowiem podstawowej terminologii i czasem muszę chwilę myśleć, zanim zrozumiem wszystko tak jak należy. Dlatego opornie mi szło czytanie. Chyba ze 2 miesiące czytałam po kilkanaście stron i w końcu doszłam do wniosku, że jestem zmęczona tą tematyką i pora zrobić sobie przerwę i poczytać coś przyjemnego niewymagającego myślenia. Gdybym wczoraj jednak postanowiła kontynuować tamtą lekturę, makaron byłby ugotowany. Kontynuację Millenium jednak czytało się równie dobrze, jak samą trylogię, no i wczoraj pochłonęłam przed wieczorem całą, tylko z uszczerbkiem dla obiadu. Wniosek: czytanie szkodzi!
Wieczorem miałam międzynarodowe spotkanie, czyli z koleżankami z kursu niderlandzkiego, ale niestety musiałam je powiadomić, że muszą się obejść bez mojej jakże ważnej persony. Pisały na fejsie, że było miło. Ale może jeszcze będzie okazja się spotkać za jakiś czas. Mam przynajmniej taką nadzieję, bo nasza fajna grupa rozeszła się w różne strony i na kursie raczej się już nie spotkamy.
Byłam za to na pierwszym zebraniu rady rodziców i już wiem, że to dobry pomysł był. Bez wątpienia dowiem się dzięki temu wielu ciekawych rzeczy zarówno o szkole jak i samej wsi. Tutejsze zebrania komitetu rodzicielskiego wyglądają zupełnie inaczej niż w Polsce, gdzie należałam do komitetów w obydwu szkołach, do których chodziły moje dziewczyny. Nie ukrywam, że te tutejsze już o wiele bardziej mi się podobają. Oczywiście mówię o szkole w naszej wsi; nie mam pojęcia czy w całej Flandrii jest podobnie, ale całkiem możliwe. Po raz kolejny przekonuję się, że Belgowie bardzo lubią się bawić, śmiać i imprezować, przy czym mają niebagatelne poczucie humoru. Z tego co mówią w sieci szanowni rodacy, można zupełnie odmienne wnioski wysnuć, ale ja chyba wiem, co widzę, a zapewniam was, że patrzę bardzo uważnie, bo ciekawska jestem.
Zebrania rady rodziców kojarzą mi się z Polski ze spoglądaniem co 5 minut na zegarek i próbami stania się niewidzialnym. Jak nie, jak tak. Pamiętam, że nikt (poza mną i paroma innymi dziwnymi ludźmi) nie chciał być w komitecie, bo nie daj Bóg karzą mu coś zrobić albo za coś odpowiadać i korona mu ze łba spadnie. Tymczasem trzeba było musowo po 3 rodziców z każdej klasy wytypować. Dlatego na pierwszą wywiadówkę przychodziło 10 rodziców na 35 dzieci w klasie, bo dorośli są niesamowicie odpowiedzialni hehe ....a i tak trzeba było kogoś wybrać. Belgijscy rodzice chyba mają podobnie i też raczej nie pchają się drzwiami i oknami. Tylko, że tutaj nie ma zasady, że z każdej klasy musi ktoś być, zgłasza się ten, kto na prawdę chce coś robić. W wielu przypadkach na pewno po bezpośredniej propozycji od kogoś, kto już należy. Na zebraniach w Polsce (tych na których byłam) była bardzo sztywna atmosfera, każdy patrzył, by dyrektor i przewodniczący powiedzieli co mają do powiedzenia i żeby jak najprędzej się stamtąd wydostać. Gdy pytano kto zajął by się tym, czy tamtym, każdy miał jakieś usprawiedliwienie, żeby tego nie robić.
Tu mamy całkiem inną atmosferę, zdecydowanie bardziej swojską i luzacką, mimo że omawiane są poważne sprawy i poważne - moim zdaniem - sumy. Znaczy poważne sprawy i finanse omawiane są w pierwszej części zebrania, co nie zmienia faktu, że cały czas jest sporo chichów i dowcipkowania - no serio, nie ma rzeczy, z której się nie można pośmiać. Po prostu moje klimaty :-) Jak już wszystkie ważne sprawy zostaną omówione, zaczynają się ploty, które czasem ponoć kończą się nad ranem.
Tym razem impreza skończyła się o północy i odbyła się przy bąbelkach. A mówią, że to Polacy dużo alkoholu piją hehe. Ja myślę jednak, że Belgowie piją często, ale z umiarem, a Polacy i często, i bez umiaru - to jest różnica, zwana kulturą picia, ale to inny temat.
Takie spotkania dla mnie są po pierwsze okazją do ćwiczenia języka (gdy kilka ludzi nawija jednocześnie mój mózg musi się nieźle nagimnastykować, żeby chociaż część z tego zrozumieć), a po drugie świetnym sposobem na dokładniejsze poznanie szkoły jak i wsi, czyli coraz lepszą integrację ze środowiskiem, w którym zamierzam żyć przez najbliższe lata. Na tym zebraniu dowiedziałam się wielu nowych rzeczy o naszej szkole, o których raczej z listów do rodziców ani z obserwacji bym się nie dowiedziała. Od środka zazwyczaj rzeczy wyglądają trochę inaczej, niż z zewnątrz. Wiem już, które imprezy organizują i w jakich uczestniczą rodzice, i jak się to tutaj robi. Zamierzam w nich brać aktywnie udział, bo lubię robić takie rzeczy. Czekam też na kolejne zebranie, które już w październiku.
A wy myśleliście, żeby zapisać się do Komitetu Rodzicielskiego w szkole waszego dziecka? Może czasem warto dać coś od siebie, zrobić dla swojego dziecka i dla innych? Patrzenie z boku, snucie domysłów, czy tym bardziej narzekanie i krytykowanie działania innych to wszak żadna sztuka, a do tego bez wątpienia skuteczny sposób na zniechęcenie innych do robienia czegokolwiek.