27 listopada 2022

Jesienne depresyjne dni, kosztowne zdrowie i szkolne awontury

 Zdrowie

Nastała prawdziwa jesieniucha -zimno, buro i ponuro. W takie dni człowiek nie ma chęci do działania, do tego nie rzadko ponure myśli oplątują niczym lepka ciężka pajęczyna i duszą, i ciągną na dno…

W takie dni o wiele trudniej znosi się zwykłe dolegliwości i bezsenność. A właśnie do mnie dotarło, że te moje bóle wszystkich możliwych stawów to wielce prawdopodobnie bynajmniej nie wynik przemęczania ich robotą po długich wakacjach, ale skutki uboczne hormonoterapii, a co za tym idzie, raczej nie ma co liczyć na rychłą poprawę… Nie zdziwi mnie nawet pogorszenie stanu.

Jedna z klientek powiedziała, że jej siostrze, która na podobnym etapie leczenia jest, pomaga preparat z Omega3. Wypróbuję, a nuż coś poprawi. No ale najsampierw muszę do apteki dotrzeć, a jakoś zawsze mi nie po drodze, choć niby na tej samej ulicy stoi, co nasza chałupa… ale chadzam innymi ścieżkami po wsi

jakaś wielka trawa

Nie po drodze mi w ogóle ostatnio do wszelakich instytucji medycznych, bo coraz bardziej mnie nie stać na ich odwiedzanie. W mordę jeża, ortodontka powiedziała jakiś czas temu, że po zdjęciu aparatu Młoda będzie musieć jeszcze nosić jakiś drut 🧐 i jakiś aparat zdejmowany i że to będzie trochę kosztowało… Kazałam Młodej poprosić o sprecyzowanie tego „trochę” no  i w tym tygodniu Młoda przyniosła na karteluszce listę kosztów następnej wizyty na bagatela około 500€, słownie pincet ojro. Bezzwrotnie oczywiście. No chyba ją popieściło, skąd ja niby mam wytrzasnąć pół tysiaka zaraz na początku roku?! Trzy lata temu była mowa o 2,5 tysiąca euro za leczenie ortodontyczne, a tymczasem już 3 tysiące dobiło.  Pomyśleć, że za rok Młody zaczyna tę przygodę i ma tak samo jak siostrzyczka krzywe zęby 🙈

Jacierpiędolę, ja muszę w grudniu pół miesiąca urlopu wziąć, co oznacza, że w styczniu otrzymam pół wypłaty. Chorowałam, więc „trzynastki” będę mieć też, co kot napłakał. A tu Małżonek wjechał właśnie na 40% podatek, przez co w zeszłym miesiącu dostał już wypłatę cokolwiek żenującą, a do końca roku lepiej nie będzie. A tymczasem ceny wszystkiego rosną, rosną i rosną. A faktury płyną, płyną, płyną… 

Zaraz po wypłacie muszę pójść z Młodym do optyka jakieś w miarę tanie bryle wybrać, żeby mógł w końcu lepiej widzieć. 

Sama mam tę piekielną Zometę w grudniu dostać w żyłę, co będzie ponad 150€ kosztowało, ale to faktura, którą szpitale mają zwyczaj miesiąc do trzech po wizycie dopiero wysyłać, więc to zmartwienie na potem.

W minionym tygodniu zadzwoniłam do pielęgniarki z kliniki piersi, by spytać, czy tzw Decapeptyl (na utrzymanie stanu menopauzy) mam ciągle brać co miesiąc. Sprawdziła w kompie i powiedziała, że tak, dopóki biorę piguły Femary (terapia hormonalna), mam dostawać te zastrzyki, czyli przez 5 lat. No okej, terapia hormonalna u nas  przynajmniej jest za friko. Oznajmiła, że doktor, który mnie operował, wypisze mi nową receptę. Miała mu to powiedzieć.  Po kilku dniach sprawdziłam w aplikacji medycznej no i nic nie ma. Albo nie powiedziała, albo ten zapomniał wklepać w system. Muszę po niedzieli ponownie tam dzwonić, bo zastrzyk muszę wziąć w tym tygodniu. A ja nie znoszę dzwonić gdziekolwiek. Stresuje. nie telefonowanie okropnie. Rodzinny też mi niby to może przepisać, ale takie rzeczy wolę, by doktor prowadzący przepisywał. I tak dobijaj się, człowieku, i proś o wszystko.

A tu jeszcze Młoda ma jutro do psychiatry i kolejna stówa. Tyle, że koszty psychiatry niemal w pełni refundowalne więc tylko na chwilę trzeba się stówy pozbyć.

A po Nowym Roku chciałam w końcu Młodego przebadać w kierunku autyzmu, co też blisko 500€ będzie nas kosztowało. 

Trza być kurde bogatym, by dbać o zdrowie fizyczne i psychiczne. A my raczej do tej grupy się nie zaliczamy… Coraz trudniej to wszystko ogarnąć, a tu, panie, grudzień i dwie ważne uroczystości urodzinowe oraz czas prezentów mikołajkowo-choinkowych. Człowiek chce choć raz na kilka miesięcy coś fajnego i miłego zrobić dla bliskich i siebie samego, choć raz-dwa razy do roku jakoś inaczej, wyjątkowo spędzić czas. Coraz trudniej nawet o te drobiazgi.

Przez tego mojego pieprzonego raka mijający rok był wyjątkowo gówniany, a gdy dodać do tego chore okoliczności pandemii i jakichś parszywych wojen to prawda jest taka, że na co dzień zwyczajnie nie chce się człowiekowi żyć. Strach jest myśleć o przyszłości, coraz trudniej się cieszyć teraźniejszością, gdyż spoza stosu nieopłaconych faktur coraz ciężej zobaczyć resztę świata nawet tego najbliższego. 

Mam nadzieję, że mimo wszystko, uda nam się, jak zawsze dotąd jakoś wszystko tak zorganizować, by urodziny dziewczyn i koniec roku były dla nas momentami wyjątkowymi. Jeszcze ciągle mam trochę energii i odrobinę magicznej mocy, by bez wychodzenia z domu i wydawania fortuny sprawić, by dany dzień był inny niż wszystkie. Nie ukrywam jednak, że coraz trudniej mi to przychodzi… Bo wszystko mi coraz trudniej przychodzi i coraz częściej mam wszystkiego dość, i nie chce mi się ciągle napierdalać z tymi wiatrakami ani toczyć kamienia pod górę… Boję się, że w końcu przyjdzie taki dzień, w którym nie będzie mi się wcale chciało chcieć…

Na razie jednak staram się żyć i kombinować tak, by jutro miało jeszcze jakiś sens. Staram się unikać myślenia o dalszej niż jutro przyszłości. Rzadko czytam wiadomości ze świata. Żyję z dnia na dzień, z godziny na godzinę. Nie rozglądam się za bardzo, nie zadaję zbyt wielu pytań, nie chcę wiedzieć, jak żyją inni i czego im brakuje, bo to ich problem, a ja mam swoich dość… 

Ludzie z problemami

Sąsiadka coraz bardziej mnie irytuje, gdy przychodzi się żalić na swój ciężki los. Tak, faktycznie ma ciężko - młoda samotna kobieta, którą dopadły tak poważne problemy zdrowotne, że od ponad trzech lat nie jest w stanie pójść do pracy, a zasiłku nie starcza jej nawet na podstawowe wydatki. Szanse na poprawę zdrowia niewielkie. Już komornik do niej wydzwania i straszy więzieniem, bo ma mnóstwo rzeczy niezapłaconych od wielu miesięcy. Boi się, że nie długo odetną jej prąd albo wyrzucą z mieszkania… W Belgii ma tylko matkę, wujka i ciotkę. Całe życie pracowała ciężko. Ostatnie lata na noce w ochronie.  Pomoc społeczna z jakiegoś powodu całe gówno jej pomaga (mam porównanie z innymi gminami, gdzie inni znajomi dostali pomoc). Co tydzień chodzi po dary żywnościowe, ale to co czasem dostaje to dla mnie jest szok: przeterminowane produkty ze sklepu i to takie, że nie wiadomo czy się czy się śmiać, czy płakać. No sorry, ale co głodnemu po 3 butelkach sakramencko ostrego sosu albo jakichś wielkich kolorowych liściach z buraków ćwikłowych (szukałyśmy w internecie, bo przyszła się spytać, co to, a ja też nie wiedziałam)? Wysłali ją na kurs o rozsądnym gospodarowaniu pieniędzmi. Poszła i wpadła w ogromne nerwy, bo tam ludzie opowiadali o tym jakie wakacje wykupili, jakie rzeczy do domu kupują, co to nie gotują, a laska nie ma często na zwykły chleb… Podejrzewam, że ona im w gminie wszystkiego o sobie nie powiedziała, bo wiem że już samo pójscie po pomoc było dla niej ogromnym powodem do wstydu. A gdy przyznała się rodzicielce, ta ponoć kilka dni płakała, bo to dumna kobieta po przejściach, która też całe życie harowała by jakoś z córką przeżyć w obcym kraju…

Sąsiadka przychodzi, jak tylko zobaczy, że jestem w domu,  i opowiada o tym wszystkim, o myślach samobójczych (od lat jest na antydepresantach), złości się, że ktoś na fb zamieścił fotkę sztuki drogiego mięsiwa, bo uważa, że ten ktoś powinien się wstydzić, gdyż kogoś nie stać na mięso… A ja mam odmienne zdanie na ten temat, bo ja uważam, że żaden człowiek w żaden sposób nie jest odpowiedzialny za problemy innych ludzi ani wcale nie musi się problemami innych ludzi interesować (choć może) ani zastanawiać na każdym kroku, co inni sobie pomyślą o jego talerzu,  jego butach, cyckach, czy zachowaniu. Bez przesadyzmu! Czytałam już nie raz na insta, że np szczupłe laski są zasypywane żalami, iż zamieszają swoje zwykłe zdjęcia bez brania pod uwagę, co ludzie z nadwagą sobie pomyślą i jak się poczują ze świadomością istnienia na świecie ludzi szczupłych. 

Ludzie, może zatem zakażmy w ogóle tworzenia w mediach profili kucharskich, bo ktoś na świecie jest głodny, zakażmy profili fryzjerskich, bo są ludzie łysi, zakażmy reklam bielizny, bo niektórzy nie mają cycków, nie pokazujmy zdjęć domów, bo na świecie tylu bezdomnych, nie róbmy zdjęć wody, bo tylu ludzi umiera z pragnienia… Mogę wymieniać bez końca… Nie tędy droga!

Szczęściem i powodzeniem ludzi kieruje w dużej mierze ślepy los. Jakiś tam wpływ (są tacy, co twierdzą, że duży) na życie własne mamy sami dokonując różnych wyborów i podejmując decyzje, ale to od losu zależy, gdzie i kiedy przyszliśmy na świat (jak ktoś się urodził w biednej patologicznej rodzinie w dziurze zabitej dechami na końcu świata nigdy nie dorówna urodzonemu w bogatej wpływowej, kochającej rodzinie w samym centrum świata. I - moim zdaniem - ten drugi nie ma żadnego obowiązku, by tym pierwszym się przejmować czy w ogóle interesować, choć bez wątpienia miło by było, gdyby tak zrobił.) 

Ja nie oczekuję, by ktoś się ze mną czymkolwiek dzielił, by mi w jakikolwiek sposób pomagał, ale oczywiście jestem wdzięczna i szczęśliwa, gdy tak się dzieje, a dzieje się dosyć często, bo na tym świecie jest sporo dobrych ludzi.

Sama też służę innym pomocą i wsparciem, gdy tylko mogę, gdy mam czas i możliwości. Ale nienawidzę, gdy ktoś w jakikolwiek sposób próbuje mnie zmuszać lub natrętnie namawiać do udzielania drugiemu owej pomocy, wsparcia czy współczucia. Nie lubię też, gdy ktoś nadużywa mojej dobroci. Zwykle dosyć szybko to się obróci przeciwko niemu. Bo wszystko ma swoje granice. Moja cierpliwość też.

Lubię sobie poplotkować z moją sąsiadką. Fajnie jest sobie razem ponarzekać na pogodę, powspominać czasy dzieciństwa i powymieniać się doświadczeniami. Jestem też bardzo dobrym słuchaczem. Wiem, że umiem słuchać i że dzięki wysokiej wrażliwości, bogatemu doświadczeniu oraz dosyć dużej wiedzy psychologicznej potrafię zrozumieć większość ludzi i wczuć się jednym tchem w ich sytuację. Powiem więcej, lubię słuchać ludzi, na prawdę ciekawią mnie ich historie i przemyślenia. Jestem przy tym bardzo cierpliwa i wyrozumiała. Ale to jest też ogromnie wyczerpujące i dołujące. Słuchając zwierzeń ludzi przeżywam osobiście ich problemy i emocje niemal jak własne. I jak własne próbuję je rozwiązać. Często nie śpię potem po nocach i mam trudności ze skupieniem się na codziennej pracy i obowiązkach, bo myślę i kombinuję, jak mogę temu komuś pomóc…

A tymczasem moje życie samo się nie przeżywa i moje problemy same nie rozwiązują. Żyję więc za dwóch albo i więcej ludzi, bo ja przyciągam ludzi z problemami jak gówno muchy.

Kiedyś znowu dostałam wiadomość na instagramie od pewnej dosyć znanej blogerki. Znanej ogólnie, ale nie koniecznie przeze mnie. Obserwuję jej profil gdzieś tam jednym okiem czasem, bo też jest Polką z zagramanicy, ale nie można rzec, bym była wielka fanką. Co nie zmienia faktu, żem na pogaduchy zawsze otwarta jest. Kobieta zagaiła, bo to samo co mnie jej się przytrafiło i chciała popytać o wrażenia z tych różnych terapii… Wiadomes! 

No i fajno, wymieniłyśmy się numerami, zdzwoniłyśmy się, pogadałyśmy jak rak z rakiem. Tyle że w pewnej chwili  zrobiło się dla mnie trochę… dziwnie, gdy moja nowa znajoma nagle zaczęła opowiadać o różnych dodatkowych alternatywnych terapiach z różnych krajów za tysiące euro, które sobie była zafundowała i przekonywać, że dla własnego zdrowia każdą kwotę warto wydać i że jakbym była zainteresowana, to mogę walić do niej jak w dym… Postanowiłam ograniczyć się do podstawowych terapii i nie myśleć o tym, co by było gdyby… 

Przede mną leży faktura ze szpitala na 50€ i z drugiego szpitala na 20€. Mam akurat dokładnie tyle na swoim koncie i za chwilę zrobię przelewy. Konto uzupełni się około 5 grudnia o wypłatę sprzątaczki pracującej na część etatu. Do tego czasu będę żyć z oszczędności. Przechowuję je w zielonym portfeliku z ananasikiem. Rano liczyłam, skwapliwie wydzielając Małżonkowi dychę na chleb i przestrzegając go, by nie przepierdolił reszty na głupoty. Zostało mi 20 euro i 60 centów. Dobrze, że mój rower napędzany jest na dwie kanapki i kubek herbaty… 😜 

A jeszcze lepiej, że ciągle umiem się cieszyć z małych rzeczy i mam dystans do świata oraz wielkie poczucie humoru 😎


Dary jesieni

Dostałam od klientów trochę żurawiny z ich ogrodu. Zrobiłam dwa słoiki dżemu i zajadamy dla zdrowotności.

Inny klient powiedział, gdzie ma nieużywany orzech, pod którym mogę iść zbierać dowoli. Poszłam i całą skrzynkę orzechów nazbierałam, ku radości swojej i dzieci. Łupiemy i zażeramy codziennie. Trzeba korzystać, jak jest okazja ☺️.



Szkoła.

W zeszłym tygodniu była w podstawówce pierwsza stacjonarna wywiadówka od czasów koronnych. Dziwnie tak nagle ot tak po prostu z nauczycielem w cztery oczy na żywo gadać.

oczobolnie żółty szkolny korytarz


Wychowawca nie powiedział niczego, czego bym nie wiedziała na temat naszego synia. Dużo gadaliśmy o wyborze szkoły średniej. Pytał, czy wiemy już, gdzie Młodego chcemy zapisać, a ja spytałam, czy będą w tym roku odwiedzać okoliczne szkoły średnie, jak to drzewiej bywało. Odrzekł, iż nie może tego obiecać, ale jest pomysł, że podzielą klasę na trzy grupy zgodnie z zainteresowaniami i predyspozycjami, by w jednocześnie  zaliczyć trzy okoliczne szkoły: ogrodniczą, techniczną oraz ogólniak. Młody by wtedy do tej technicznej mógł pójść, bo to jedna z dwóch szkół, które rozważamy. Druga jest w innej gminie, więc tam i tak nie pójdą z klasą.

Nie dawno przysłali ulotkę o dwudniowym workshopie zaplanowanym na ferie przez tę techniczną szkołę, gdzie w planie stało np drukowanie w 3D, programowanie robotów itp. Od razu wysłałam zgłoszenie Młodego, ale już nie było miejsc. Wpisali go na listę rezerwową, informując, że jak wystarczająco chętnych się uzbiera, to drugą grupę zorganizują… W tym tygodniu przyszło potwierdzenie, że będzie workshop. Zapłaciłam od razu te siedem dych, by się nie rozmyślili, bo Młody jest wielce podekscytowany, a jest to dla nas wszystkich ważne nie tylko z powodu fajnej zabawy dla syna, ale też wyboru szkoły, bo na tych zajęciach Młody będzie miał szansę zobaczyć samą szkołę od środka oraz organoleptycznie przekonać się, czy to jest dla niego adekwatny kierunek, tzn czy takie rzeczy jak technika mu się podobają. Moja nowa klientka - była nauczycielka - mówi, że ta szkoła jest świetnie wyposażona jeśli idzie o nowe technologie i wszelakie inne materiały do nauki i razem z małżonkiem  znawcą techniki i komputerów polecają ją z całego serca jeśli dzieciak lubi technikę i chce się uczyć w tym kierunku, a komputery, roboty i nowe technologie to przyszłość.

W tym tygodniu szósta i piąta klasa odwiedziły też Technopolis w Mechelen. Młody opowiadał o wycieczce z ogromnym entuzjazmem. Strasznie mu się podobało. Mieli fajne zadania, gdzie zdobył całkiem przyzwoite punkty. Punkty będą oczywiście na raporcie. Przypomnę niewtajemniczonym w szkolnictwo flamandzkie, że u nas szkolne wycieczki i obozy są obowiązkowe (nieobecność musi być usprawiedliwiona zwolnieniem lekarskim) i są związane z programem szkolnym, ewentualnie z tematem roku szkolnego (w tym roku u nas jest temat impreza). Wszelakie koszty wycieczek i obozów dołączane są po prostu do szkolnych faktur. Część jednak jest dofinansowana z różnych źródeł, jak nie z gminy, czy ogólnie z państwa, to z funduszu zdrowia, to Komitetu Rodzicielskiego w rezultacie często płaci się tylko jakieś groszowe sprawy. Tylko obozy no i wycieczki zagraniczne mogą czasem mocno uderzyć po kieszeni.

A gdy ładna pogoda, czasem lekcje mają na podwórku, a wychowawca opowiada o tym na fejsbukowej grupie klasowej. Dobrze czasem podglądnąć trochę dziecko w szkole czy na wycieczce nie tylko z okazji wywiadówki.




Kury

W zeszłym roku wstawialiśmy na zimę kurnik do werandy, ale w tym roku wpadliśmy na pomysł, by zanieść kury do szopy i tak też uczyniliśmy. Przenieśliśmy kurnik wieczorem z kurami w środku z nadzieją, że łatwiej zrozumieją nową sytuację. No ale pierwsze dni było trochę śmiechu i zachodu. Głównym problemotwórcą okazał się jak zwykle nasz Henio Złotopióry. Kogut o małym rozumku.
Rano otworzyliśmy kurnik, ale o 10tej kury ciągle były w kurniku. Po zbadaniu sprawy się okazało, że Heniek zastawił drogę i zabrania dziewczynom opuszczać bezpieczne schronienie. W szopie jest ciemno i strasznie, a do tego mieszkają tam pudełkowce. Heniek widział nie raz i nie piętnaście, jak człowieki tam te wszystkie okropne pudełka zanoszą. Dlatego nie pozwolił kurom wyjść. Czlowiek wysadził wszystkie kury. Wtedy Heniek chcąc nie chcąc musiał za nimi podążyć.
W dzień kury, które już w szopie nie raz grzebały, zwyczajnie chodziły kolejno do kurnika by znieść jajo. Wieczorem zaczęły też powoli zbliżać się z grzebaniem w stronę drzwi szopy, ale wtedy kogut wydawał to swoje ostrzegawcze zamruczenie i one się zatrzymywały zdziwione. Nie pozwalał im wejść! Wzięłam garść suszonych robaczków i kucnęłam w drzwiach. Bożena natychmiast podbiegła, ale ten strachajło znów wyburczał zakaz. Kurde, złapałam w końcu cholernika, co nie nie było łatwe, bo on nie lubi być łapany, a wtedy Młoda pozbierała kury i umieściła w kurniku. Na koniec wsadziłam tam i koguta.

Kolejnego dnia znowu blokował kurom wyjście, ale jak Bożena ominęła przeszkodę i wyszła, to i on wyskoczył. Wieczorem troszkę gromadkę pokierowaliśmy w stronę drzwi. Weszli do szopy, ale zaciekawili się rowerami i zaczęli im się przyglądać. Potem się okazało, że zielony dywan ogrodowy wyłożony dla miększego lądowania to lawa i głupki bały się na to wejść, ale jak odważniejszej Sunny nie spaliło, to i reszta też przeszła po tym. Heniek głowił się przez dobrych kilka minut nad starą drabinką opartą o ścianę zamiast o kurnik i zastanawiał się, czy to nowe coś może do tego samego służyć i czy to też nie lawa… 

Teraz już jest okej. Tylko, że wczoraj ja sobie poleżałam w łóżku do ósmej, dzieci do południa, a Małżonek nie wiedział, że Heńka trzeba zawołać po imieniu, a nie tylko po prostu drzwiczki otworzyć, no i wyszli wszyscy, dopiero jak wychyliłam w piżamie łeb z domu i powiedziałam im, żeby wyszli, bo dzień… A ludzie myślą, że z kurami to taka prosta sprawa, a tu jak do człowieka trza porozmawiać, opowiedzieć o życiu…



Film o złym Mikołaju


Młody jest nadal na etapie horrorów i szukałam Gremlinów. Znalazłam ten film w bibliotece Apple’a do wypożyczenia, ale algorytmy zasugerowały mi podobne filmy i moją uwagę przykuł holenderski  film o Mikołaju. Legenda Mikołaja jako thriller? Zostawiliśmy Gremliny i wypożyczyłam „Sint”. Dobre!
Gdy 5 grudnia wypada pełnia, zjawia się duch Mikołaja z ekipą. Przypływają na upiornej szalupie i gonią po Amsterdamie łapiąc do worków dzieci i mordując dorosłych. 

Jakość efektów i realizacja nie jest jakaś powalająca, ale ta alternatywna historia Mikołaja nam się bardzo spodobała. Dla normalnych grzecznych dzieci zdecydowanie NIE POLECAM! Wrażliwym na krwiste urzynanie głów i rąk też nie. Film jest po niderlandzku. 













22 listopada 2022

Tornado odeszła za tęczowy most… :(

 To jest smutny rok… Już trzeci nasz mały przyjaciel podreptał tęczowym mostem 🐾🌈🐾.

Tornado Szczurado Świniado…

…była superszybką, ale bardzo nieufną świnką. Adoptowaliśmy ją razem z Love na początku pandemii. Wybraliśmy obie spośród dziesiątek świnek w pewnym gospodarstwie w sąsiedztwie, gdzie przez nieuwagę jeden pan świnek trafił pomiędzy dziewczyny, co miało fatalne konsekwencje… Mieli bardzo dużo świń. Skierowani przez schronisko pojechaliśmy tam wybrać dwie dziewczynki do towarzystwa dla naszej Sary po odejściu Niko.

Młoda zauważyła pomiędzy tymi wszystkimi naszą Tornado. Wtedy jeszcze bezimienną biedną świnkę, której najwyraźniej inne świnki dokuczały i którą gryzły, bo miała pogryzione uszy i próbowała się ukrywać. Właścicielce długo zajęło, zanim ją złapała, bo to była na prawdę super szybka i zwinna świnka.  Gdy w domu przydzwoniła w wielkim pędzie w ścianę wybiegu, wybór imienia był oczywisty. Pędziła przecież ciągle niczym tornado. 🌪 

Tornado była do tego cała czarna z rudym paskiem i kilkoma rudymi łatkami. Miała trochę szczurowaty pyszczek ze sterczącymi wąsami, dlatego czasem nazywaliśmy ją też Szczurado. Gdy była zdenerwowana na inne świnki lub człowieka, demonstrowała wszystkim swoje zęby unosząc do góry głowę.

Nigdy się tak na prawdę porządnie nie oswoiła. Gdy byliśmy bardzo cierpliwi i czekaliśmy wystarczająco długo z wyciągniętą ręką ze smakołykiem, podchodziła ostrożnie, porywała kąsek i zwiewała czym prędzej do domku. Gdy była przestraszona, to ją zamrażało i ani drgnęła. Wtedy można ją było głaskać i dotykać, dopóki jej nie odmroziło, bo wtedy znikała w sekundę w kryjówce, tak że człowiek nawet nie widział jak biegnie. 

Nadzie od początku chyba coś w małym świnkowym ciałku nie funkcjonowało za dobrze, bo nigdy nie przytyła porządnie, jak jej choćby siostra Love, że o wielkiej Maggi czy Sarze nie wspomnę.

Ostatnimi czasy zaczęła jednak coraz bardziej chudnąć, mimo że jadła wszystko jak pozostałe świnki, a jedzenia w naszym wybiegu nigdy nie brakuje. Bardzo dużo też piła. Więcej niż inne świnki. Zupełnie tak samo jak Lusia Królik w ostatnich tygodniach przed śmiercią… Dlatego nie poszliśmy do weta. Po tym jak uśpiliśmy Lusię Królika i Buśka Świnka z powodu raka nie mieliśmy zwyczajnie odwagi spytać weta, dlaczego Nado chudnie. Poza tym nie wyglądała na chorą, ale też najczęściej siedziała w domku. Zawsze. Od początku pobytu u nas. Przez co też trudno było zauważyć ewentualny gorszy moment.

Zauważyłam go co prawda w niedzielę, bo zachowanie było jakieś inne… Nawet nie potrafię powiedzieć, dlaczego, ale dziwna mi się Tornado wydawała. Choć niby jadła i piła jak zwykle…

W poniedziałek, gdy byłam w pracy, zadzwoniła Młoda i oznajmiła, że Nasza Nado umiera… 😢🥺

Tornado

Tornado 🌈🐾

Tornado i Love w naszym pierwszym drewnianym wybiegu



Pochowaliśmy ją w naszym ogrodzie w towarzystwie Niko, Sary, Buśka i Lusi Królika.


Zostało nam dwie świnkowe dziewczynki: Love i Maggie. Dwa tłuścioszki, dwie największe kolorowe łobuziary. Być może za jakiś czas znowu kogoś przygarniemy z azylu, kto wie…

Tęsknimy za wszystkimi naszymi pieszczoszkami, które nas opuściły. Ciężko jest zapomnieć…

Sara🌈😢

Busiek - Lulu🌈😢

Sara🌈 i Niko🌈😢😢

Lusia - Królik 🌈😢



13 listopada 2022

Nasz doktor odchodzi na emeryturę

 Kilka miesięcy temu otrzymaliśmy e-mail od naszego lekarza rodzinnego, w którym informował, że w tym roku odchodzi na emeryturę po ponad 40 latach pracy i że na wiosce zjawi się lekarz, który go zastąpi i któremu on przekaże dokumentację swoich pacjentów.

Kilka tygodni temu natomiast przysłał mejlem zaproszenie na imprezę pożegnalną. 

Tak, nasz doktor zaprosił wszystkich swoich pacjentów na imprezę!

Którą zaplanował wraz z żoną w Sali Parafialnej (to tylko stara nazwa niemająca dziś z parafią wiele wspólnego).

W liście zaznaczył, że nie życzy sobie prezentów, ale jak ktoś chce, to może dobrowolnie dokonać wpłaty na jakąś (była podana nazwa i inne dane) fundację rakową. 

Trzeba było zgłosić natomiast przez internet chęć udziału, wybrać godzinę i podać ilość osób, by właściciel gofrowozów wiedział, ile ciasta ma przygotować - tak napisał doktor.

Doktor zapraszał bowiem na gofry i każdemu uczestnikowi przysługiwał jeden wafel. Wafle pieczone były oczywiście na miejscu w dwóch wozach popularnego okolicznego waflarza ustawionych pod budynkiem. Nadmienię tu, że we Flandrii dosyć popularne jest wynajęcie wozu z goframi, frytkami czy hamburgerami (etc) na taką czy inną okazję - urodziny, jubileusze, komunie, wesela, czy co tam sobie kto świętuje.

Do gofra przysługiwała też do wyboru kawa, herbata lub mleko czekoladowe czy owocowe  plus jedna szklanka wina musującego, coli, piwa czy wody na dokładkę.

Jak wyglądała taka impreza u doktora?

Przybyliśmy o wybranej wcześniej godzinie i weszliśmy do sali, gdzie tuż przy drzwiach stał pan doktor ze swoją małżonką. Każdy przybyły podchodził, by uścisnąć im ręce, podziękować, pożyczyć wszystkiego dobrego i zwyczajnie zamienić kilka słów. 

Nieopodal nich stała jakaś pani, która każdemu rozdawała po dwa bony - niebieski na gofra i kawę czy mleko oraz zielony na napój orzeźwiający (alkoholowy lub nie). Odebraliśmy nasze bony i poszliśmy szukać wolnego stolika po drodze zagajając do napotkanych znajomych. Potem poszliśmy na zewnątrz po gofry. Ja i małżonek wybraliśmy po waflu brukselskim, a Młody wafla na patyku. 

świeżutkie gorące goferki z cukrem pudrem


Po powrocie do sali odebraliśmy przydział kawy i mleka, no i zabraliśmy się za pałaszowanie wafli. Potem małżonek przyniosł dla mnie wino musujące a dla siebie wodę. Posiedzieliśmy godzinę i poszliśmy do domu robiąc miejsce dla kolejnych gości pana doktora. 

Uroczystość trwała całe popołudnie, a przez salę przewinęło się setki ludzi. Każdy pacjent osobiście podziękował swojemu lekarzowi za wieloletnią służbę. 

Uważam, że to fantastyczny pomysł i przemiły gest ze strony naszego pana doktora. 

Dodam, że tutaj we Flandrii właśnie w taki prosty, banalny ale niebanalny sposób obchodzi się różne uroczystości i to jest świetne, bo liczy się człowiek, liczy się rozmowa, spotkanie, możliwość uściśnięcia ręki a nie ilość żarcia, czy bogactwo dekoracji lub wystroju wnętrza. 

Kilka lat temu byłam na pożegnaniu dyrektorki szkoły odchodzącej na emeryturę i tamta uroczystość miała podobny klimat. Na stołach były tylko jakieś chipsy, kawałki żółtego sera czy oliwki oraz wino musujące i impreza odbywała się na stojąco, ale cudowne było w niej to, że każdy mógł do każdego swobodnie podejść i sobie pogadać, że pani dyrektor też do każdego podeszła, podała rękę, poklepała po ramieniu, uścisnęła i zamieniła z każdym dwa słowa. Tylko tyle i aż tyle…



Wśród klientów mam jedną blisko 90-letnią panią, która mi zdradziła, że pamięta naszego doktora, jak w pieluchach jeszcze ganiał. Opowiadała, że jej mama czasem pomagała jego mamie, bowiem pan doktor miał sześcioro starszego rodzeństwa i stąd dobrze zna jego rodzinę. Wspominała, jak cieszyli się, gdy został lekarzem, dodając że był jedynym medykiem wśród nich. Leczyła się u niego od początku przez 42 lata. Zapewne też była na pożegnaniu, ale o innej godzinie. 

Kilku innych klientów też się wybierało. W ogóle dużo się o tym ostatnio mówiło na wsi, co jest oczywiste po tylu latach. Nasza wieś liczy sobie ponad 2.800 mieszkańców i jest tu dwóch lekarzy rodzinnych, z czego łatwo wywnioskować, że u naszego leczyło się kilkaset ludzi. Ludzi, których doktor zna lepiej niż ktokolwiek inny. Ludzi, którzy mu ufali i powierzali swe tajemnice oraz oddawali swoje zdrowie w jego ręce. 

Doktor witał każdego z uśmiechem i dla każdego miał tyle czasu i cierpliwości, ile ten ktoś potrzebował. Choć był taki okres, podczas tej cholernej pandemii, gdy czasem tracił cierpliwość i okazywał złość… Wtedy zdaje się podjął decyzję o przejściu na emeryturę i, jak napisał w mejlu, poświęceniu trochę więcej czasu sobie samemu, żonie i reszcie rodziny. Kilka osób wspominało wtedy, że doktor ich trochę zdziwił podczas wizyty, gdy nagle zaczął narzekać głośno, iż ludzie mu głupotami głowę zawracają albo, że był opryskliwy i zły, co dotąd było niespotykane. I myśmy wtedy ze dwa razy tego jego dziwnego zachowania doświadczyli. Potem jednak na powrót stał się starym sympatycznym, wesołym i cierpliwym panem doktorem.

Ostatnio, jak u niego byłam na zastrzyk, cztery telefony odebrał za każdym razem przerywając przygotowywanie zastrzyku i maszerując do komputera, by a to sprawdzić komuś wyniki badań, a to umówić wizytę, a to odpowiedzieć na dziesiątki pytań o zdrowie. Po tym czwartym telefonie maszerując przez pokój powiedział ze śmiechem: „no, możesz podejść tu, może się uda, że już nikt nie zadzwoni…”.

Zdarzało mi się spotykać go na wizycie domowej u mojego klienta, bo tu lekarz często jeździ do domu, gdy pacjent sam nie może przyjść. Do swojego lekarza też zawsze dobrze jest zadzwonić przed wyjazdem na pogotowie (w sytuacjach, gdy nie jest to kwestia życia i śmierci oczywiście, czyli gdy karetka niepotrzebna), bo lekarz da skierowanie i załatwi sprawniejsze przyjęcie. Gdy tylko recepta lub zwolnienie było potrzebne, wystarczyło zadzwonić i poprosić, a potem pójść odebrać dokument o określonej godzinie. Ostatnio recepty są elektroniczne, więc nawet iść nie trzeba, bo kupuje się je podając w aptece dowód osobisty lub kartę ubezpieczenia (dzieci). 

Co ciekawe i zaskakujące było na początku dla nas to to, że lekarz rodzinny (i każdy inny) pracuje sam i wszystko sam robi. W Polsce przyzwyczajeni bowiem byliśmy do przychodni i pomocy pielęgniarek, które rejestrowały wizyty, wypisywały zwolnienia, robiły zastrzyki i td. Nasz lekarz sam swoją administracją się zajmuje - rejestracje, recepty, dokumentacja, zwolnienia, sam pobiera i wysyła krew czy mocz do badania, robi szczepienia i inne zastrzyki, waży, mierzy, umawia pacjentom ważne wizyty w szpitalach, no i bada oczywiście… 

Drugie zdziwienie było takie, że często lekarz dawał skierowanie do jakiegoś specjalisty, ale nie potrafił doradzić, gdzie takiego znaleźć można. No okej, teraz już wiem, że sama se wybieram gdzie i do jakiego specjalisty czy szpitala chcę iść i samemu muszę sobie go poszukać, ale parę lat temu to było dziwne, że nie jest się przypisanym do jakiegoś jednego szpitala, jakiejś jednej przychodni czy firmy.

A w związku z imprezą była jeszcze jedna wesoła rzecz i szkoda, że nie zrobiłam zdjęcia. Uśmialiśmy się bowiem z wielkiej tablicy informującej, że w sali parafialnej odbywa się impreza pożegnalna doktora.

U samej góry tablicy był wielki przekreślony napis: CENTRUM SZCZEPIEŃ,  a poniżej był obrazek kieliszka z czerwonym winem i strzykawki oraz strzałka w stronę drzwi, a pod nią informacja, że tu odbywa się przyjęcie doktora Guido. 

Doktor będzie przyjmował jeszcze do świąt. Po Nowym Roku trzeba będzie zacząć chodzić do nowego doktora. Mam nadzieję, że będzie równie w porządku, bo tu jest ogromny problem z lekarzami. Lekarzy brakuje i większość okolicznych lekarzy rodzinnych nie przyjmuje nowych pacjentów. Jak ktoś ma miejsce, to zwykle lepiej do niego nie iść…

Oby zastępca się nam zatem sprawdził, bo czasy takie, że muszę regularnie u lekarza bywać.






11 listopada 2022

Ha, wiem co się stało z moim wypowiedzeniem!

 Czy pracodawca może zgubić twoje wypowiedzenie? Tak!!!

Pojechałam w końcu w środę do biura, by wyjaśnić wszelakie wątpliwości, których się nazbierało przez te kilka tygodni mojej pracy… Wysłałam np  kilka mejli z prośbą o urlop i nie dostałam na nie odpowiedzi. Zatem nie wiadomo, wpisano, czy nie. W innym mejlu prosiłam o skorygowanie jednego dnia, bo zarejestrowałam niewłaściwego klienta (mam dwie klientki, których nazwiska różnią się tylko jedną literą, a do tego mają podobne imiona, a bywam roztargniona). Zero reakcji… No ale to, co tam zastałam, przerosło wszelakie oczekiwania. To biuro ostatnimi czasy jest jednym wielkim nieporozumieniem! Jeżu kolczasty! 🦔

Ledwo otworzyłam drzwi, usłyszałam - Dag, Magdalena! (cześć, Magdalena) - a zaraz potem, że mają problem. Od razu pomyślałam, aha, jednak dostali to wypowiedzenie i teraz będą jojczyć, że niby dlaczego odchodzę itd itp. No ale jak usłyszałam co to za problem, prawie padłam trupem.


ZGUBILI MOJE WYPOWIEDZENIE!!! 😳🤯

No tak po prostu! Zgu-bi-li dokument w biurze, gdzie stoi raptem dwa biurka i dwie szafy! Mistrzostwo świata! 🏆

Laska pokazując na biurko obok siebie mówi, że o tu położyła no i się zawieruszyło. Nie wie, co się stało. Szukała i nie znalazła. Może sprzątaczka przełożyła… 🤷🏼‍♀️ Najlepiej zawsze na kogoś zwalić…

I tak, że nie Smurfy…

Otrzymali moje wypowiedzenie, nie muszę się martwić, wszystko jest w porządku, tylko ten tego ten, ona nie zdążyła zanotować od kiedy do kiedy ten okres wypowiedzenia, a dokument zginął i czy może przypadkiem pamiętam daty…? Litości! 🙄

Podałam jej daty i powiedziałam, że wyślę jej kopie dokumentu mejlem. Uf, odetchnęła z ulgą. No nie ukrywam, nie ukrywam, że ja też… bo z tego wynika, że mogę już spać do stycznia spokojnie. Chyba…

 No ale to był dopiero początek mojej wizyty. Potem to już całkiem zwątpiłam.

W moim planie pracy na listopad pojawił się nie wiadomo skąd klient, u którego nie pracuję już ze 3 lata albo i dalej. Nowych klientów nie było wcale. Ba, w biurze nie mieli ich wszystkich danych. Urlopy oczywiście, że nie zanotowane, za to techniczne bezrobocie wpisane w jakieś randomowe dni, gdy dotąd ja ani jednego dnia bezrobocia nie miałam… 👺Powiedziała, że musi zgłosić do głównego biura, żeby skorygowali z instytucją płacącą bezrobocie. Jaja jak berety!

Siedziałam tam ze 40 minut, a baba próbowała doprowadzić wszystko do ładu. Drukarka nie działała, zatem poprosiłam o wysłanie mi planów na mejl. Rzekomo wysłała. W domu zobaczyłam, że nie otrzymałam nic… Upomniała. się o to wysyłając kopię tego nieszczęsnego wypowiedzenia. Dostałam plany i gorące podziękowania za kopię. Wiadomes, jakbym była bardzo wredna, to bym zgłosiła do głównego biura i by się jej dostało… Ale widzę, że baba się na prawdę stara i zna się na robocie, tylko prawdopodobnie ma do zrobienia robotę za 5 ludzi, bo konsultantów też brakuje. Poza tym miałam okazję podejrzeć działanie tego ich systemu no i ręce opadają… Nie wiem, dzieci z podstawówki chyba pisały im ten program, bo jest gorzej niż beznadziejny, wszystko baba musi ręcznie wklepywać, dane każdego klienta na każdy dzień trzeba wystukać, bo  nic nie uzupełnia się autonatycznie. Przy tym muli i laguje.

Borze zielony, jak dobrze że moje dni w tym cyrku są już policzone! Pomyśleć tylko, że Trixxo ma jakieś 160 biur, które obsługują ponoć około 80 tysięcy klientów… Ja każda pomoc biurowa i każdy klient ma taki burdel w dossier to tylko pogratulować organizacji i zarządzania. Nie polecam!

Młody będzie miał okulary.

Młody co jakiś czas skarżył się, że nie widzi z daleka, co pan pisze na tablicy. W końcu w poniedziałek zadzwoniłam do okulisty. Jakie było moje zdziwienie, gdy pani spytała, czy środa w południe mi pasuje. Oczekiwałam wszak kilku tygodni czekania na wizytę. 

W środę zostawiłam Młodego w domu, żeby sobie ułatwić zadanie, ale ciii, nie mówcie nikomu, bo w Belgii nie wolno tak robić. Dzieci muszą chodzić do szkoły! 

Młody jednak jest mądry i jak jeden dzień opuści, to nie wielka strata. Ostatnio jego była nauczycielka, u której pracuję, zapytała, jak tam Młodego raport. Ja mówię, że świetny, że ciągle głównie 70-80%, a ta na to, kręcąc głową z niedowierzaniem, że to jest niesamowite, bo on przecież nic nie robi. W sensie, że w ogóle nie musi się przykładać do nauki. Odwala na szybko, co jest zadane, a wyniki jakoś same się osiągają. Przeskoczenie klasy mu dało tyle, że ze starszymi dziećmi się przynajmniej nie nudzi ani przy nauce, ani przy zabawie, ale trudniej mu jakoś specjalnie się przez to nie zrobiło. 

Wyszło, że Młody ma lekką wadę wzroku - jest krótkowidzem plus lekki astygmatyzm. Okulistka przepisała okulary do noszenia przy aktywności wzrokowej zarówno z bliskiej jak dalekiej. Zatem ma zakładać bryle do czytania, oglądania filmów jak patrzenia na tablicę z ostatniej ławki. Do ganiania i zabaw nie potrzebuje nosić okularów. Za rok kazała się stawić na kontrolę w związku z astygmatyzmem.

Wariat się cieszy, że będzie miał okulary, bo to jest według niego cool. 


W czwartek Młody nadal nie poszedł do szkoły, bo się okazało, że coś go wzięło. Już po wizycie u okulisty zaczął narzekać na ból głowy, brzucha i uczucie zimna. Na drugi dzień było tak samo, więc pozwoliłam mu zostać w domu… A piątek wolny. Obijać też się trzeba umieć 😉

Młoda pojechała zagranicę świętować osiemnaste urodziny.

W poniedziałek odwieźliśmy Młodą na lotnisko. Postanowiła bowiem z okazji zbliżającej się osiemnastki pierwszy raz polecieć samolotem udając się w samotną podróż do Krakowa, gdzie miało też zjawić się  kilku kumpli z różnych części Polski, którzy poznali się przez internet i którzy zaplanowali sobie w Krakowie cały szereg atrakcji do zaliczenia. 


Młodzież wszystko sobie sama zaplanowała od A do Z i wszystko sama zrealizowała (choć z wiedzą i aprobatą rodziców) . Tak, Młoda sama kupiła sobie bilety na samolot, przeczytała regulaminy i zasady korzystania z tego środka transportu, po czym do nich dostosowała swoje działania. Kumple z Polski zajęli się rezerwacją apartamentu, a w końcu wspólnie zrobili listę rzeczy do zrobienia. Teraz to realizują punkt po punkcie. Dostałam nawet kilka zdjęć na Whatsappa:





Wieliczka




Byli już w kilku krakowskich muzeach, u smoka, na skałkach, w Wieliczce. Systematycznie odwiedzają galerie, kawiarnie i inne takie. Szczegółów nie znam i nawet wolę nie znać, ale to i owo jest mi dane poznać. Wiem też, że Młoda czasem musi odpuścić i wrócić samotnie do apartamentu, by odpocząć i się wyciszyć. Życie z autyzmem wymaga bowiem całego szeregu dostosowań i wyrzeczeń. Wtedy pisze albo dzwoni, by zapytać o swoich pierzastych podopiecznych oraz z nimi porozmawiać przez whatsapp. 

Opowiedziałam jej m.in., że Summer odczepiła kolejny liść od żyrandola, a Snowy znowu przyciął trochę zielistkę… Przypomnę tu, że nimfy Młodej funkcjonują w trybie bezklatkowym, co oznacza, że mogą korzystać dobrowolnie z całego 35-metrowego pokoju swojej Pani. Także podczas jej nieobecności. Tak, srają, gdzie popadnie, ale pod żyrandolem i innych bardziej okupowanych miejscach leżą gazety…








Jestem dumna z mojej samodzielnej i odpowiedzialnej córki. Tak, już to mówiłam z tysiąc razy, ale powtórzę jeszcze nie raz i sto, bo takie są fakty.

 Cieszę się, że taki fajny pomysł przyszedł Młodzieży do głowy. Wielu osiemnastka kojarzy się zapewne z imprezą mocno alkoholową, ale jak się ma fantazję, można ciekawszy sposób na świętowanie znaleźć. Podejrzewam, że i tu nie jedno piwerko zagościło czy inne takie, bo wiem, że reszta braci już jest formalnie dorosła, choć wszyscy są z jednego roku. I świetnie, niech się bawią. Niech korzystają z życia, póki jest okazja, bo nigdy nie wiadomo, co przyszłość przyniesie…

Ja sama nie świętowałam swojej osiemnastki, bo nie miałam z kim. Na prezent dostałam od babci złoty pierścionek, co miało dla mnie ogromne znaczenie, mimo że nie byłam fanką biżuterii. To był mój jedyny prezent urodzinowy. I ciągle jest mi przykro, że musiałam go sprzedać za kilka złotych, gdy zostałam z trójką dzieci bez pieniędzy, bo polska popierdolona, skurwiała i patologiczna „pomoc społeczna” (a tfu!) pozbawiła moje dzieci zarówno dodatku rodzinnego jak i alimentów… Nigdy tym skurwielom tego nie wybaczę a pracownikom tej chorej instytucji życzę z całego czarnego serca, by choć raz w życiu znaleźli się w podobnej sytuacji… 

Pamiętając o swoich młodych latach i ciężkich pierwszych latach macierzyństwa, tym bardziej raduję się, gdy moja Młodzież dziś doświadcza czegoś fajnego. Czuję się szczęśliwa mogąc obdarowywać moją Trójcę drobnymi i większymi podarkami, mogąc zabrać ich do restauracji z okazji urodzin i nie tylko, mogąc urządzić im pokoje, kupić meble, ładne ubrania, nowoczesny sprzęt…

A teraz idę zagrać parę razy w Uno z moimi chłopakami, a potem mamy oglądać Jojo’s Bizarre Adventure we troje…



6 listopada 2022

Jak bolesny jest powrót do pracy po długim chorobowym

 Z każdym tygodniem praca jest bardziej odczuwalna fizycznie. Po trzecim tygodniu czuję każdą część ciała. Najbardziej bolą oczywiście stopy i kostki, ramiona, nadgarstki i dłonie ogólnie oraz dół pleców oraz biodra, czyli pewnie znowu mi się miednica zapaliła, bo już znam ten ból. Tak, to jest prawdziwy ból dupy! Z tym najgorzej, że w nocy też jest aktywny. A raczej zwłaszcza w nocy. Jak by się nie ułożył, tak biodra bolą albo plecy. Jak nie poprawi się, pójdę do jakiego fizjoterapeuty na parę sesji, by mi naprawił trochę plecy… Pod koniec tygodnia, żeby było śmieszniej, zaczęło mnie boleć miejsce po cycku, co mi mówi, że przedobrzyłam z używaniem prawej ręki. Spytałam rodzinnego przy okazji zastrzyku w piątek i potwierdził, zalecając częstsze posługiwanie się lewą ręką. Łatwiej powiedzieć, niż wykonać. Prawa ręka sama się zawsze pcha pierwsza do roboty…

Dobrze, że w tym tygodniu było święto we wtorek, a potem i środę miałam wolną, to tylko 3 dni pracowałam. Z tym, że pełne dni, więc i tak 6 domów posprzątałam, plus swój z 15 razy haha. Nie, żart, żart. W swoim sprzątam na odpierdziel. Bo słabo tu płacą ;-) Poza tym, każdy ma swój kwadrat pod kontrolą, a jednocześnie nikt niczego nie kontroluje, bo chaos to nasze hasło.

W środę byłam podpisać umowę z nowym biurem i podoba mi się, to co już się dowiedziałam. Nie będę jednak chwalić dnia przed zachodem słońca… Zacznę w styczniu dla nich pracować, to się okaże, czy piękne słowa autoreklamy mają jakieś pokrycie w rzeczywistości. 

Niepodoba mi się natomiast sytuacja z moim wypowiedzeniem. Powiem więcej, jestem tym wielce zdenerwowana i nie wiem, co mam myśleć. Wśród klientów mam osobę zajmującą się pośrednictwem pracy i ona uspokaja, że nie ma się co przejmować, choć uważa sytuację za dziwną…

No bo sytuacja wygląda tak, że w zeszłym tygodniu wysłałam wypowiedzenie pocztą listem poleconym, czyli jak nakazuje regulamin i nic. Oczekiwałam telefonu lub mejla z biura potwierdzającego otrzymanie wypowiedzenia, ale dotąd nic takiego nie miało miejsca. Wypowiedzenie spełnia teoretycznie wszystkie normy, bo okres wypowiedzenia wyliczono mi w związkach i pismo też im do sprawdzenia wysyłałam. Podpisać ręcznie też się podpisałam. Czyli teoretycznie wszystko w porządku. A jednak niepokoi mnie to, bo co jak coś jest nie tak…? Niby nie ma, logicznie rzecz ujmując,  takiej zasranej możliwości, ale mnie to uwiera w mózg cały czas.

Tak czy owak omijajcie biura Trixxo szerokim łukiem i trzymajcie się od nich jak najdalej z dala. Banda oszołomów. O ile kilka lat temu było jeszcze całkiem wporzo, tak teraz okazuje się, że koleżanka, która mnie do tego biura sama wciągnęła, miała rację, że wszystko się zmieni na gorsze i w czas przeszła do innego biura, zanim burdel się zrobił. Niech im pypcie wszystkim na języku wyrosną i krowy przestaną się doić, o!

Póki co i tak muszę dla nich pracować do końca roku i jeden dzień dłużej. Myślę sobie, że może być tak, że jak główne biuro zleciło skontaktowanie się ze mną mojemu lokalnemu oddziałowi, to przecież ci nie zadzwonią do mnie i się nie spytają, dlaczego złożyłam wypowiedzenie. Podejrzewam, że domyślają się też, iż od stycznia nie tylko będą mieć jedną dobrą sprzątaczkę mniej, ale też kilku klientów… Niemniej jednak nadal oczekuję tego telefonu. Pytać, lepiej by nie pytali… Bo nie wiem, czy będę akurat w dyplomatycznym nastroju, czy nie…

A z tym rakiem piersi to jakaś epidemia chyba… Babka, u której podpisywałam nową umowę, wypytywała mnie o szczegóły biopsji, bo u jej mamy właśnie wykryto „kolesia”… Chwilę później pod naszą apteką na wsi spotkałam zaprzyjaźnioną Rodaczką, starszą panią, która podzieliła się niefajną nowiną, że nasza wspólna znajoma, a dokładnie jej przyjaciółka, właśnie wybiera się z tym samym problemem do szpitala. No i co to niby ma być?! Co kogo spotkam, to mówi o raku? Nawet jacyś niemal obcy ludzie do mnie piszą lub dzwonią, żeby opowiedzieć, że też ich to spotkało… Okej, zdaję sobie sprawę, że mnie każdy mówi, bo ja też to mam… czyli zrozumiem, podpowiem, no ale mimo wszystko wygląda dla mnie niczym jakaś epidemia…

Nie zaprzątam jednak sobie za bardzo tym głowy. Mam ciekawsze dla niej zajęcia do przemyślania, decydowania, a najchętniej to w ogóle lubię dać głowie odpocząć i pozajmować się głupotami.

W wolnym czasie ciągle oglądamy z Małżonkiem namiętnie serial House of Cards na Netflixie. Tak nam się podoba, że i po 5 odcinków dajemy ciągiem. Oglądamy i żremy chipsy na przemian z ciastem i owocami. Może przytyjemy trochę, żeby nam było cieplej, jak zima nadejdzie, bo na ogrzewaniu teraz trzeba będzie oszczędzać przy takich cenach prądu i gazu. Kurde, do niedawna płaciliśmy miesięcznie po 250€, a teraz oczekują, że wyskoczymy co miesiąc grzecznie z 800€ za sam prąd i gaz. A gdzie tu, panie, czynsz, internety, telefony, paliwo, o jedzeniu nawet nie wspominając? 

Podoba mi się jednak filozofia Belgów w tej kwestii. Niektórzy się chwalą, że ani razu jeszcze ogrzewania  w tym roku nie włączyli, bo oszczędzają. Siedzą po ciemku i pod kocami, modem od internetu czy inne elektryczne  urządzenia włączają tylko, gdy potrzebują np wysłać mejl czy ogólnie coś tam zrobić. Niektórzy zrezygnowali z odkurzania i proszą, bym izbę zamiatała miotłą… Ogólnie zachowania oszczędzania zakrawające na lekką paranoję. Gdy wchodzę do ich mieszkania, smród stęchlizny prawie zwala mnie z nóg, grzyb na ścianach i meblach taki, że co dzień grzybową można gotować… Wilgotność powietrza w ostatnich dniach często wynosiła grubo ponad 90% (bo taki tu jest klimat). Ale na ferie wszyscy pojechali za granicę. Na cały tydzień. Po raz któryś w tym roku. Bo ich stać. Niektórzy być może potem ustawią się w kolejce do banku żywności, ale wyjazd na ferie w tym kraju to jakaś totalna szajba. Oszczędzanie do granicy obłędu druga. 

No ale cóż, każdy ma swoje priorytety i każdemu wolno żyć i wydawać pieniądze po swojemu. Nasze podejście do życia pewnie dla wielu, jeśli nie większości ludzi też jest dziwne i niezrozumiałe…

Młody korzystał też z ferii. Głównie oczywiście grał w sieci z klasowymi kolegami i koleżankami. Niezłą ma bowiem ekipę. Co jedno to lepsze. 

Jednego kolegę odwiedził zaraz w pierwszą niedzielę. Tłukli się po dzielni na hulajnogach i placu zabaw. Wrócił cały w siniakach, ale zadowolony że hej. W ostatnią sobotę z kolei został zaproszony wraz i drugim kumplem i kumpelą przez rodziców innej kumpeli. Mama koleżanki podwiozła całą gromadę pod kino w Brukseli, kupiła bilety i popcorn, po czym sama poszła z młodszymi swoimi dziećmi z wizytą do jakichś ciotek. Młodzież obejrzała film „Czarny Adam” i fajnie spędzili razem czas.

Powiem wam, że dziwne się nam z pierwa wydawało, iż nasz synek zostanie w wielkim kinie bez opieki dorosłych, ale potem nam się przypomniało, że nasz maluszek ma już cholibka 10 lat i już maluszkiem nie jest, bo jest już uczniem 6 klasy, a to jest ostatni rok podstawówki i najwyższa pora, by stawał się coraz bardziej samodzielny i odpowiedzialny za siebie.

Wszak za rok będzie już w szkole średniej. Będzie już musiał sam się do niej dostać i sam z niej wrócić. Nie ważne rowerem, pociągiem, czy autobusem, bo w każdym wypadku potrzeba być uważnym i odpowiedzialnym, by się nie zgubić ani nie zgubić torby z laptopem czy innym wartościowym sprzętem, nie dać się przejechać, co tu jest na prawdę sporym wyzwaniem przy takim natężeniu ruchu i pojebaniu kierowców. Będzie musiał umieć kupić bilet na pociąg czy autobus, czytać rozkład jazdy, ogarniać mapy i nawigacje  w telefonie, gdyby wynikły komplikacje z dojazdami, co w Belgii jest na porządku dziennym ze względu na wszechobecne roboty na drodze, torach, w budownictwie etc. 

W tym momencie nam się przypomniało, że jeszcze nie wybraliśmy szkoły średniej, a zapisy przecież zaraz po Nowym Roku ruszą, a z miejscami się nigdzie nie przewala i trzeba już teraz wybrać szkoły, w których spróbujemy szczęścia. 

Póki co stanęło na liceum ogólnokształcącym ASO i kierunku nauki przyrodnicze w dalszej perspektywie. Szkoły mamy dwie na oku. Do jednej chwilę Młoda chodziła, drugiej nie znamy, ale to w niczym nie przeszkadza. Zobaczymy, gdzie reszta ekipy będzie się wybierać, bo fajnie by było, gdyby większa grupa poszła do jednej szkoły, nawet jeśli by wybrali różne kierunki, to jest z kim jeździć rano na rowerach.

Młoda znowu robiła pet sitting u znajomych. Tym razem było niezbyt miło, bo jedna kura była chora. I raczej nie wyglądała, jakby miała wyzdrowieć… Kot za to jak zwykle był miły i zabawny. Młoda zawsze kupuje mu kocie łakocie i daje mu wieczorem, gdy wpuszcza go do domu po całodziennych wojażach. 

Teraz sama szykuje się do wyjazdu na wakacje. Jest adrenalina. I dla niej i dla nas, bo pierwszy raz sama wyjeżdża na dłużej i na dalszą trasę. Co nie zmienia faktu, że cieszymy się wszyscy. Dla mnie oznacza to przede wszystkim, że ona dobrze się czuje, że jest znowu po prostu zwyczajną zdrową młodą wesołą dziewczyną. Młoda zamierza spędzić kilka dni z kumplami, by wspólnie świętować wejście w dorosłość. Jednym słowem, strach się bać! ;-)

Nie, bać się nie boję, bo ufam roztropności i odpowiedzialności Mojej Córki i jej ekipy, ale bycie młodym ma też swoje prawa, co dla matek i ojców bywa czasem trochę niepokojące. Poprawkę trzeba też brać na złośliwość losu i istnienie na świecie skurwieli różnej maści, co wzmaga mój niepokój. Nie na tyle jednak, by przygasiło to mą radość i dumę z bycia matką takich świetnych dzieciaków, jak Nasza Trójca.