W roku 2017 przypada zacna 40 rocznica mojego przyjścia na świat. Z tej okazji postanowiłam się zabawić tworząc listy 40 rzeczy, które...
mi się udały,
które mnie w życiu ominęły,
na które mam nadzieję,
które mnie denerwują,
które mnie bawią,
które.... ROK JEST DŁUGI zobaczymy, jakie pomysły przyniesie ;-)
listę 40 rzeczy*, które mi się w życiu udały, które dały mi szczęście, radość lub satysfakcję
*rzeczy: wydarzeń, zjawisk, spełnionych marzeń, osiągnięć, sukcesów i spotkanych ludzi
Charakter i osobowość
Był czas i to dość długi, kiedy byłam wielce niezadowolona z tego, jaka jestem. Chciałam być kimś innym. Źle się czułam w swojej skórze. Po latach zrozumiałam, że moje cechy wcale nie są takie złe tylko muszę przestać próbować być tym kim inni chcą żebym była, a być sobą. Zaczęłam sobie wielce cenić swą oryginalność i być dumną z tego jaka jestem. Niepasujące mi cechy udało mi się trochę zmodyfikować, ale o tym będzie dalej.
Najbardziej cenię sobie w sobie ogromne poczucie humoru, cierpliwość, inteligencję, empatię, dziecięce spojrzenie na świat i to że z jakiegoś powodu ludzie mi ufają i mnie lubią...
Rodzina
|
40 lat temu |
Bocian wyrzucił mnie w dobrym miejscu. Wychowałam się w fajnej rodzinie. Czasem miałam i mam nadal wiele zastrzeżeń co do cech i poczynań moich najbliższych, ale wątpię czy jest ktoś na świecie, kto takowych zastrzeżeń nie ma, bo jeszcze się taki nie narodził, żeby wszystkim dogodził. Rodzice czasem mnie wkurzali (tak jak ja zapewne wkurzam swoje Młode i wkurzałam swoich rodziców), rodzeństwo bywało upierdliwe, ale ogólnie byli do zniesienia :-) Rodzice dawali mi od małego wiele swobody, nauczyli mnie przy tym odpowiedzialności za siebie i innych. Z domu wyniosłam też zamiłowanie i szacunek do przyrody oraz innych ludzi i ich pracy. Nauczyłam się pracować. W domu było też zwykle wesoło, a prawie każdej pracy towarzyszyła zabawa i wygłupy.
Szpagat
Niby nic wielkiego taki szpagat, jednak rzadko chyba ktoś potrafi go zrobić ot tak. To było moje pierwsze poważne postanowienie, pierwszy konkretny cel, za którego realizację zabrałam się z pełną świadomością i osiągnęłam pełny sukces. Było to ponad 20 lat temu w szkole średniej. Nagle wymyśliłam, ŻE CHCĘ i zaczęłam ćwiczyć codziennie. Z każdym miesiącem widziałam postępy. Pełny szpagat zrobiłam po około 2 latach ćwiczeń. Niestety okazało się, że ćwiczenia uzależniają i codzienna gimnastyka już mi została jako skutek uboczny na długie lata.
Zdanie matury
Moja mama nie była zachwycona moją decyzją o pójściu do liceum, bo "zawodówka była by o wiele pożyteczniejsza". Nie miałam więc zbytniego wsparcia w kwestii mojej chęci zdobywania wiedzy. Do tego jako dziecko rolników miałam swoje obowiązki polowe. Nawet pomiędzy egzaminami maturalnymi z poszczególnych przedmiotów szłam w pole z motyką. Do tego w domu mieliśmy dzidziusia - mam 16 lat młodszego braciszka, którego istnienie nie ułatwiało mi nauki, bo takie maluchy lubią być w centrum uwagi, a braciszek był słodziakiem oczywiście, ale upierdliwym jak to młodsi bracia (czy siostry) tylko potrafią. Nie miałam też zbytniej motywacji do nauki, bo wiedziałam, że na studia i tak jestem za biedna. Jednak jakimś cudem maturę zdałam i cieszę się z tego.
Praca w bibliotece.
Już mając 4 lata, chciałam być bibliotekarką. Serio. Później pomagałam babci w bibliotece, czytałam mnóstwo książek i marzyłam, że kiedyś to ja będę rządzić tym królestwem książkowym. Babcia mi przychwalała podśmiechując się pod nosem z moich wielkich dziecinnych planów. Potem na jakiś czas zapomniałam o tym (babcia też) bo w liceum były inne ważne sprawy, ale ostatecznie zaraz po maturze zaczęłam pracować w bibliotece. Spełniło się więc moje pierwsze marzenie.
Trening wschodnich sztuk walki.
Pamiętacie "Wejście smoka" z Brucem Lee? Po obejrzeniu tego filmu po raz pierwszy, zaczęłam marzyć, by robić coś podobnego. Oglądałam wszystkie filmy związane ze sztukami walki. Gdy mówiłam o tym, że chciałabym trenować kung fu lub karate, to się wszyscy ze mnie śmiali, bo "ja się do tego nie nadaję przecież". Dopóki chodziłam do szkoły, nie było mnie na to stać, ale jak tylko zaczęłam pracować, zapisałam się do klubu. Mama uważała, że to niepotrzebne wyrzucanie pieniędzy... Cóż, to były moje pieniądze i nie żałuję, że je "wyrzuciłam", bo mogłam spełnić swoje drugie wielkie marzenie.
Zaistnienie w mediach publicznych
Coś o czym chyba każdy marzy po cichu i z czego większość ludzi się cieszy. Może nie jestem, ani też nigdy nie byłam, kimś specjalnie znanym, ale miałam swoje 5 minut, po których byłam rozpoznawana na ulicy w swojej okolicy. Dla takiej szarej myszki jak ja było to niewątpliwie przyjemne doświadczenie. Najpierw w gazetach lokalnych i telewizji pojawiło się kilka razy moje zdjęcie i nazwisko w związku z relacjami z turniejów sztuk walki, gdzie czasem byłam zawodnikiem czasem organizatorem. Był też artykuł mojego trenera w kolorowym (już chyba nie wydawanym) miesięczniku "Sztuki Walki Karate Kung Fu"z naszym (moim i koleżanki) z zdjęciem i to (moja osobista satysfakcja ;-)) zaledwie stronę przed dużym zdjęciem mojego idola Bruce'a Lee. Ważniejszy był jednak program w RTLu gdzie wystąpiłam z trenerem w pokazie z drewnianymi mieczami.
W późniejszym czasie jako członek Stowarzyszenia Rzecznik Praw Rodziców brałam udział w telewizyjnej debacie w lokalnej telewizji, po którym znajomi z osiedla stwierdzili, że mam niezłe gadane hehe :-)
Teraz mam własnego bloga, na którego od czasu do czasu nawet ktoś zagląda oraz stałą rubrykę w belgijskiej gazetce polonijnej
"Antwerpia po Polsku", zaś ostatnio udzieliłam wywiadu po niderlandzku do lokalnej wiejskie gazetki :-)
Żadna z tych rzeczy nie jest kto wie jakim sukcesem, nie jestem osobą sławną, ani popularną, nie zmienia to faktu, że z każdej się cieszę, bo każda znaczy dla mnie osobiście bardzo wiele.
Udowodnienie światu, że NIE jestem NIKIM tylko KIMŚ - osobista przemiana wewnętrzna
Z natury byłam dzieckiem nieśmiałym, zamkniętym w sobie, bojącym się odzywać niepytanym, stroniącym od ludzi. W szkole więc bardzo szybko dostałam odpowiedni przydział... na marginesie życia szkolnego, bo z takim cichym, nijakim i nieśmiałym dzieckiem nikt nie chce się bawić ani kolegować. Przez całe dzieciństwo, czyli do egzaminu dojrzałości (a nawet dłużej) nic się nie zmieniało - byłam niby w jakiejś klasie, ale jakby poza nią.
Moja przemiana wewnętrzna zaczęła się dzięki sztukom walki, gdzie moje wysiłki zostały docenione, gdzie mogłam coś osiągnąć, gdzie byłam motywowana do walki ze swoimi słabościami, gdzie mogłam robić to o czym marzyłam i osiągać małe sukcesy, które dla mnie jednak były wielkimi, bo ktoś to doceniał i chwalił, a nie tylko krytykował...
Pracę w bibliotece zaczęłam z wyraźnie wyczuwalną opinią społeczną, że "nie jestem właściwą osobą na to stanowisko". Jednak to było moje marzenie z dzieciństwa, przeto musiałam im wszystkim (w tym sobie) udowodnić, że się mylą. Na początku każdy dzień był dla mnie walką ze samą sobą, ze swoimi słabościami, z brakiem wiary w siebie i swoje możliwości. Co dnia musiałam sobie (i innym przy okazji) udowadniać, że coś potrafię. Stawiałam przed sobą zadania i je realizowałam. No, nie tak zupełnie sama. Mój brat dał się w ciągnąć w moje pomysły i pomagał mi w organizacji pierwszych (i późniejszych też) imprez w bibliotece i w szkole. Gdy kilka razy usłyszałam od swoich dawnych nauczycieli, że mam talent pedagogiczny, że świetnie sobie radzę z dziećmi, że mam fantastyczne pomysły, bardzo mnie to podbudowało i dodało skrzydeł oraz zmotywowało do dalszej pracy nad sobą i realizacji kolejnych pomysłów.
Z czasem zaczęli do mnie przychodzić uczniowie po pomysły i pomoc w przygotowaniu szkolnych imprez, nauczyciele i Ośrodek Kultury zapraszali do współpracy. W końcu dyrektorzy szkół z sąsiednich gmin zaczęli mnie z bratem zapraszać na szkolne bale jako wodzirejów. To było coś, co dawało mi wiele frajdy, ale jednocześnie pozwalało mi dalej się rozwijać i umacniać wiarę w siebie i swoje możliwości. Dziś ciągle walczę ze swoimi słabościami zabierając się za różne niełatwe zadania, których wykonanie bynajmniej nie jest niezbędne, ale niewątpliwie ciekawe i dające satysfakcje. Jestem z siebie dumna, bo mam świadomość, że mogłam do dziś siedzieć cicho pod miotłą i robić tylko to, co mi karzą i iść tylko tam, gdzie mi pozwolą, mówić tylko to, czego ludzie oczekują, ale rozruszałam swoje skrzydła, rozłożyłam je i wyfrunęłam z klatki.
Postaram się nie dać zamknąć w niej drugi raz.
Posiadanie córeczki, którą można tulić, stroić i obdarowywać prezentami.
Jako dziewczyna żyjąca z metką "niedorajda życiowa" przyszytą przez znajomych i rodzinę, bardzo wątpiłam w spełnienie tego marzenia wpłynąwszy w tzw dorosłość. Jednak się udało i to podwójnie! 14 lat temu przyszła na świat moja pierwsza księżniczka, 2 lata później druga.
Posiadanie syna.
Gdy już dziewczynki były na świecie, zaczęłam marzyć, by mieć też chłopca. Będąc samotną mamą raczej dość trudno o realizację takich rzeczy. Jednak marzyć wolno zawsze. Ja marzyłam. W końcu przyszedł taki dzień. Czuję się spełniona jako mama.
Książę z bajki.
Każda dziewczyna, kobieta ma jakiś ideał faceta, z którym chciała by być. Ja też miałam. Ten ideał czasem się zmieniał w szczegółach, ale pewne cechy mój ideał miał zawsze te same. Mój pierwszy facet nie miał chyba żadnej z nich. Zresztą w związku z metką (patrz wyżej) nie dawałam sobie żadnej szansy na znalezienie faceta, który by choć małą częścią ów ideał przypominał... Po wielu niemiłych przygodach typu rozwód i niewłaściwe lokowanie uczuć jednak doczekałam się mojego księcia. Nie miał co prawda pałacu ani białego konia, nie był nawet obrzydliwie bogaty jak na księcia przystało, ale poza tym miał wszystko, czego oczekiwałam po prawdziwym facecie - kochał samochody ale też muzykę i książki, był silny i męski, ale też romantyczny, nie palił i nie pił, i - uwaga - lubił sprzątać i ładnie się ubierać, do tego miał niesamowity głos. Książę ten teraz jest moim królem i im więcej go znam, tym bardziej doceniam jego istnienie. Nie tylko mnie polubił, ale przygarnął pod swój dach razem z moimi małymi dziewczynkami, które pokochał jak swoje. Dba o nas wszystkich, jak tylko może. Wiem, że za każde z dzieci oddałby życie. Mimo że co dnia ciężko pracuje, jeszcze pomaga mi ogarniać pranie, zakupy i sprzątanie. Udziela się też w kuchni jak może. Ostatnio nawet nauczył się smażyć naleśniki. Z moim księciem często dyskutuję o polityce, filmach i książkach, bo zainteresowania mamy takie same, a poglądy polityczno-religijne bardzo podobne. Ponadto mój książę lubi nie tylko ze mną zwiedzać stare zamki ale też chodzić na zakupy odzieżowe i kupować mi ładne rzeczy w tym bieliznę oraz kosmetyki
Zmiana miejsca zamieszkania.
Przez 35 lat mieszkałam w jednym i tym samym miejscu. Bardzo je lubiłam. Jest tam pięknie - lasy, góry, woda, czyli wszystko co lubię, ale gdzieś tam w głębi tkwiło marzenie o wyruszeniu w świat. Zazdrościłam książkowym i filmowym rówieśnikom, którzy przez całe życie się przeprowadzali z miejsca na miejsce poznając nowych ludzi i miejsca. Byłam jednak niemal pewna, że nigdy się nie wyprowadzę, bo byłam za biedna, a potem jak zaczęłam pracować w bibliotece, całkiem straciłam nadzieję, bo przecież nie zostawię pracy, o którą w tym kraju tak ciężko. Jednak się udało. W ciągu 5 lat przeprowadziłam się 3 razy i dało mi to wiele radości.
Zobaczenie morza.
Wiecie, że moja mama nigdy nie była nad morzem? Nie było kasy albo możliwości, bo z krowami raczej ciężko wybrać się na wycieczkę a same se jedzenia nie wezmą ani się nie wydoją... W górach się bywało, bo blisko nich mieszkaliśmy. Jednak Bałtyk był cały dzień drogi od nas i dla wielu pozostawał w sferze marzeń. Pierwszy raz zobaczyłam Bałtyk z okazji obozu sztuk walki. Potem chciałam pokazać morze moim dzieciom, "póki jest okazja, bo nie wiadomo, co przyniesie przyszłość". Nie było mnie stać, ale się uparłam jednego roku, gdy dziewczynki miały odpowiednio 6 i 4 lata. Wzięłam kredyt na rok, do tego wypłata i wakacyjne, no i wsiadłyśmy w pociąg i pojechałyśmy zobaczy wielką wodę. Było fajnie, choć podróż męcząca dla samotnej matki z dwójką dzieci. Teraz nad morze możemy jeździć, kiedy nam się zachce, bo mamy blisko, ale zawsze liczy się pierwsze wrażenie :-)
Poznanie swojej okolicy
Gdy wychwalam uroki Belgii, rodacy czasem rzucają mi w twarz przysłowie "cudze chwalicie, swego nie znacie" i biadolą, że Polska też jest ładna zaś ja jestem niemal pewna, że gdyby zapytać ich o skarby swojej gminy powiedzieli, by że u nich nic nie ma... A ja mam tę satysfakcję, że Polskę też zwiedziłam i poznałam, a swoją okolicę przeczesałam kamień po kamieniu, przeszłam dziesiątki kilometrów szlakiem, a rowerem zjeździłam wszerz i wzdłuż, wlazłam na każdą górkę, zbadałam dno rzeki, poznałam wszystkie legendy i odkryłam wszystkie zakamarki w swojej gminie i okolicach. Szwędałam się dniami i nocami w towarzystwie brata lub psa. To dawało mi wiele radości a dziś jestem szczęśliwa, że wyjeżdżając nie zostawiłam tam nic niezbadanego.
Wycieczka za granicę.
Jak byłam mała, jeszcze mieliśmy kasę i zaliczyłam z mamą trochę wycieczek do różnych miast w Polsce. Potem razem z bratem i siostrą zwiedzaliśmy z MOSIRem i naszym klubem karate inne miejsca. Jednak tylko w kraju. O zagranicy można było tylko pomarzyć i pooglądać w tv. Z pracy byłam na wycieczce na Słowacji, ale to było z Podkarpacia bliżej jak nad Bałtyk. Bardzo chciałam zobaczyć inne kraje. Udało się. Dziś mam możliwość zwiedzania bez większych problemów Belgii, Holandii, Niemiec, Francji, więc może i kiedyś spełnię swoje największe marzenia i dotrę do Japonii i/lub Australii.
Nauka języków.
W podstawówce nie mogłam się doczekać, kiedy zacznę się uczyć języka rosyjskiego (w moich czasach tylko taki był dozwolony) i naukę rozpoczęłam z wielką radością. Wieloletnia korespondencja z rówieśniczkami ze Związku Radzieckiego była nie lada frajdą dla mnie. Trochę później zaczęłam do spółki z bratem uczyć się samodzielnie angielskiego z książek i kastet (no, było takie coś), które kupili nam rodzice. Samemu jednak ciężko, gdy nie ma kto kierować i poprawiać. Rodzice znali tylko rosyjski. Nauczyliśmy się jednak podstaw, które z czasem nam się przydały podczas emigracji. Moim marzeniem jednak była nauka wielu języków, szczególnie japońskiego. Dziś japońskiego co prawda się nie uczę, ale nauczyłam się za to trochę niderlandzkiego, rozumiem angielski, a mam możliwość uczyć się wielu innych języków i zapewne z tej możliwości będę korzystać w przyszłości.
Poznanie ludzi z innych krajów.
Pochłaniając dziesiątki książek, myślałam sobie, że fajnie by było spotkać kiedyś prawdziwego Chińczyka, Francuza, Anglika, Japończyka, Araba etc etc i porozmawiać z tymi ludźmi. Jednak było to dla mnie tak samo realne, jak lot na Marsa. Oczywiście w Polsce widywałam czasem obcokrajowców np w turystycznych miejscowościach, ale widzieć a znać to dwie różne sprawy. Dziś spotykam w jednym miejscu ludzi z całego świata o wszystkich kolorach skóry. Jesteśmy kolegami, rozmawiamy ze sobą, siadamy obok siebie, rozmawiamy, pijemy wino, poznajemy wzajemnie swoje rodziny. To jest niesamowite doświadczenie - o czym mówiłam już z 500 razy w tym blogu.
Wychowanie dzieci na dobrych ludzi.
Gdy urodziła się moja Najstarsza pociecha, nie miałam pojęcia o zajmowaniu się dziećmi. Do tego na każdym kroku dawano mi do zrozumienia (patrz też pkt 3), że jestem beznadziejną matką, bo... kto to widział całować śpiące niemowlę, kto to widział by matka szła spać razem z dzieckiem o tak wczesnej porze, bo kto to widział by karmić cycem roczne dziecko, by wychodzić z dzieckiem w zimie, etc. Byłam zdezorientowana, bo opinie najbliższych, wiedza książkową i własna intuicja mówiły każde co innego. Ostatecznie wybrałam jednak to ostatnie jako główny motor wychowywania mojej Trójcy. Po 14 latach jestem zadowolona z efektów. Jestem z siebie dumna. Przede mną jeszcze długa droga, która nie wiadomo jak się skończy, ale będę się uparcie trzymać własnych zasad i pomysłów na życie i wychowanie.
Lepsze od mojego życie dla własnych dzieci.
Moje dzieciństwo nie należało do najgorszych - było fajne. Jednak - jak chyba większość rodziców - chciałam, by moje potomstwo miało jeszcze lepiej, niż ja sama. Na dzień dzisiejszy mają lepiej, niż ja i mąż w podobnym wieku. Jak będzie dalej, czas pokaże, ale póki co, mam się z czego cieszyć.
Integracja z tubylcami i odnalezienie się na obcej ziemi.
Przed wyjazdem czytałam trochę na temat życia na emigracji. Z wielu opowieści rodaków wyłaniał się dosyć przygnębiający obraz: nas Polaków traktuje się źle, gorzej niż tubylców, Belg (Anglik,, Niemiec, etc) nigdy nie zaakceptuje Polaka, nigdy go nie będzie szanował, Polak nie zintegruje się z autochtonami, nigdy nie będzie u siebie. Polak zawsze będzie tęsknił za ojczyzną. Itede itepe. Ja jednak jechałam za granicę po nowe życie i jeszcze zanim wsiadłam w Nisku do naszego starego Forda, postanowiłam, że ja zrobię wszystko, by się zintegrować. I ja Wam wsystkm pokażę, że Polak może się zintegrować JAK ZECHCE, a ja chcę! Od pierwszych dni szczerzę się do wszystkich od ucha do ucha, pozdrawiam i staram się nie poddawać, gdy ktoś nie odpowie tym samym. Odkąd znam kilka wyrazów po ichniemu, zagajam, a sama zagajona odpowiadam z chęcią. Powoli wkręcam się tutejszą społeczność. Kroczek po kroczku jestem coraz bliżej celu. A może już go nawet osiągnęłam... Tu mogę dodać jako osobne osiągnięcia, bo każde wydarzenie było ważne dla mojego dalszego życia i z każdego jestem zadowolona:
Pierwsze przyjęcie urodzinowe w Belgii.
Myślicie że to nic? 3 lata temu wydawało mi się to jedyną logiczną decyzją w danej okoliczności. Dziś nadal tak uważam, ale z perspektywy czasu widzę też, na co się porwałam. Po 2 miesiącach w obcym miejscu, nie potrafiąc wydukać jednego zdania w tutejszym języku, nie znając nikogo, bez pomocy jakiejkolwiek zaprosiłam do domu 20 belgijskich dzieci i korzystając ze swoich zdolności plastycznych urządziłam zabawę w poszukiwanie skarbu oraz wspólne gotowanie. Udało się! To był pierwszy ważny krok na drodze integracji. Pierwszy mój, nasz, sukcesik.
Zaprzyjaźnienie się z innymi rodzicami i sąsiadami.
"Zaprzyjaźnienie" to może zbyt wielkie słowo na tę okoliczność. Niemniej jednak dziś na liście znajomych mam rodziców belgijskich kolegów moich dzieci, z którymi rozmawiam od czasu do czasu, którzy zapraszają moje dzieci do siebie, którzy dzwonią i proponują podwózkę moich dzieci do szkoły w czasie deszczu, których mogę zapytać o lekarza specjalistę, o dobrą szkołę, o to gdzie kupują to czy tamto. Sąsiedzi zagajają o pogodzie, życzą wesołych świąt, przygarniają moje dzieci, pod swój dach, gdy te zapomną klucza do domu, dzielą się warzywami czy grilowaną rybą.
Praca
W znalezieniu pracy pomogli mi szefowie męża. Jednak samo znalezienie pracy to nic. Ważniejsze by się w niej utrzymać, czyli zostać dobrym pracownikiem. Nigdy nie byłam miłośniczką sprzątania. Nie lubiłam sprzątać i nie umiałam robić tego efektownie i dobrze, a moja praca na tym właśnie polega. Mówiłam że będzie cud, jak po miesiącu mnie nie wykopią. Po 2 latach mogę rzec, że nie tylko nauczyłam się sprzątać, bo nawet polubiłam sprzątanie, a do tego większość klientów jest zadowolonych z mojej pracy, o czym mi co jakiś czas nie omieszkają powiedzieć. To cieszy i daje motywację do dalszych działań i jeszcze większych starań.
Członkostwo w Radzie Rodziców we flamandzkiej szkole podstawowej.
Dla mnie ważne, że mi to zaproponowano, bo to świadczy o tym, że zauważono moje istnienie w tej społeczności. A że lubię się udzielać jest to tym bardziej fajne.
Biblioteka po raz drugi
Od jakiegoś czasu pracuję jako wolontariusz w bibliotece publicznej we Flandrii, dzięki czemu mogę się bliżej zapoznawać z funkcjonowaniem tutejszych bibliotek i poszerzać swoje słownictwo z tej dziedziny. Poza tym czerpię z tego dużą satysfakcję, bo robię, co lubię. Zapewne ułatwi mi to też znalezienie płatnej pracy w tym zawodzie w najbliższym czasie.
Blog
Gdy tylko dowiedziałam się o istnieniu blogów, chciałam kiedyś mieć swojego bloga i pisać... Wtedy blogosfera dopiero raczkowała i nie było tego tyle, co dziś. Nadmienię, że swoją przygodę z komputerami zaczynałam od Atari, grania w River Raid i programowania w BASICu. W tych czasach internet dopiero był w budowie, a ja tej budowie się przyglądałam i marzyłam żeby kiedyś mieć peceta, a potem Internet i żeby zostać prawdziwym pogromcą komputerów (to akurat się nie udało, bo "szkoła informatyczna nie była dla dziewczyn" pff). Kiedyś dawno temu założyłam bloga, by sprawdzić jak to działa, ale nie miałam za bardzo pomysłu na temat przewodni, a poza tym internet 512Mb (teoretycznie - człowiek się cieszył, jak w ogóle chwilę był) nie sprzyjał twórczości. Dopiero 3 lata temu udało mi się pomysł zrealizować, a efekty przekroczyły nawet moje mimo wszystko skromne oczekiwania. Wreszcie też mam:
Własny laptop.
Przez większą część życia komputer (nawet Atari) zawsze musiałam z kimś dzielić. Nawet jak sobie za swoją kasę kupiłam swój komputer "OSOBISTY" to i tak cała rodzina przecież z niego korzystała i nie można było dysponować czasem spędzanym przy nim. Potem z kolei dzieci chciały oglądać bajki i grać. Dożyłam jednak takich czasów, że mam cały wspaniały lapek tylko dla siebie, bo każdy w domu ma swojego kompa i nikt nikomu się nie wtrynia.
Spotkanie wielu wspaniałych ludzi.
Przez większą część życia byłam typem samotnika i nie miałam swojego grona przyjaciół. Jednak nigdy nie miałam problemów z nawiązywaniem nowych znajomości i wszędzie miałam znajomych. Wielu fantastycznych ludzi płci obojga poznałam korespondencyjnie. Jeszcze więcej poznałam podczas wycieczek, obozów i turniejów sportowych. Każda znajomość była cenna, każda zostawiła jakieś miłe wspomnienia, wiele z tych osób czegoś mnie nauczyło lub dało mi cenne życiowe wskazówki.
Eksperymenty na włosach
Przez sporą część życia nosiłam długie włosy. Był taki moment, że czasem sobie na nich siadałam, bo takie były długie. Jednak przetestowałam chyba każdą długość włosów, w tym kilka milimetrów. Sprawdziłam ponadto, jak wyglądam w każdym możliwym kolorze. Dzięki temu dziś nie muszę się zastanawiać, jakby mi było w danej fryzurze - ja to po prostu już wiem :-)
Szczupła, wysportowana figura
Przez 40 lat nigdy nie musiałam się odchudzać. W większej mierze zawdzięczam to szalonej przemianie materii, jednak aktywny tryb życia na pewno nie jest bez znaczenia. Zawsze byłam w ruchu - rower, bieganie, codzienna gimnastyka, sztuki walki, praca fizyczna, niekończące się piesze wędrówki po lesie i górkach. Dziś przejeżdżam rowerem dziennie 10-30 km i nawet tego nie czuję, czemu z kolei zawdzięczam swoje zgrabne nogi :-)
Zwierzaki
Jestem ogromnym miłośnikiem zwierząt i zawsze wokół mnie kręciły się jakieś stworzenia dając mi szczęście. Jako mała dziewczynka dostałam od rodziców parę papużek falistych. Hodowałam je przez 20 lat. Oczywiście wiele razy doczekałam się małych papużątek. Przez 13 lat miałam psią przyjaciółkę Gapę - najmądrzejszego na świecie owczarka niemieckiego. Poza tym przez dom przewineły się stada kotów, chomików, szczurów, rybek i królików. Jednego dnia spełniłam swoje małe marzenie, jakim jest owinięcie sobie boa na szyi, co było oczywiście nie do końca rozważne, ale kto powiedział, że kiedykolwiek byłam rozważna? ;-)
Przejechanie tysięcy kilometrów na rowerze
Odkąd dostałam swój pierwszy zielony rower, lubiłam jeździć. Wtedy jeździliśmy wkoło domu aż do znudzenia. Czasem nad rzekę i z powrotem, ale potem urosłam i zaczęliśmy z robić wyprawy gdzie oczy poniosą - nie ważne dzień czy noc. Na treningi karate też zasuwaliśmy na bike'ach po 12 km nawet jak lało, wiało, była mgła ograniczająca widoczność do metra albo śnieżyca, czy droga oblodzona. Po kolizji z autem trochę mnie przystopowało (do dziś mam trochę asfaltu na łokciu na pamiątkę), ale nie na długo. Teraz robię ponad 300km/miesięcznie. Czym było by życie bez roweru?
Nowoczesny ekspres do kawy.
To było stosunkowo krótkometrażowe życzenie, bo zaczęło się, gdy spróbowałam pierwszej kawy z ekspresu ciśnieniowego, a która mi wyjątkowo posmakowała. Postanowiłam, że kiedyś sobie kupię taki ekspres. No i mąż spełnił moje marzenie kupując mi to cudo na urodziny. Uwielbiam! (i męża, i kawę)
Kupowanie nowych ubrań i butów.
Zakupy ubraniowe lubi chyba większość kobiet. Ja przez większą część życia nie lubiłam, bo nie było mnie na nie stać. Gdy byłam mała, mama mi szyła czasem ubrania lub robiła z włóczki i te były czadowe, ale na włóczkę i materiał też trzeba mieć kasę. Niestety głównie nosiło się ubrania i buty po kimś - najpierw po ciociach i kuzynkach, potem kupowane na szmateksie. Jak już na prawdę coś było potrzebne a nie udało się znaleźć w używkach, szło się do prawdziwego sklepu. No ale o tzw markowych to można było sobie pomarzyć. I ja marzyłam, że kiedyś pójdę i sobie kupię choć jedną rzecz. Dlatego dziś mało się nie posikam z radości, że mogę sobie pójść choćby raz czy dwa razy na rok nawet do takiego do C&A, czy H&M i wyjść z pełną torbą ubrań. (tutaj to jedne z tańszych sklepów, ale nowe to nowe)
Sypialnia z prawdziwego zdarzenia.
To ma być marzenie? Ba! Śpiąc na starej wersalce w zagraconym pokoju marzyłam, żeby mieć prawdziwą sypialnię z ogromnym drewnianym łożem. Dziś mam sypialnię z dawnych snów.
Długa lista przeczytanych książek
Od dziecka kocham książki. Przeczytałam ich w życiu tysiące. Czytam wszystko, co mi w ręce wpadnie - horrory, fantastykę, romanse, kryminały, książki podróżnicze, a także popularno-naukowe (głównie psychologia, religia, przyroda). Przyniosło mi to wiele radości i pozwoliło wzbogacić swoją wiedzę o świecie i ludziach, a także sobie samej.
Jadanie w restauracjach
Też taka niby śmieszna sprawa... Kiedyś myślałam, że restauracje są tylko dla bogaczy, ale tak po cichu sobie marzyłam, że fajnie by było pójść sobie czasem do jakiejś fajnej knajpki na obiad czy na kawkę. Zdarzyło mi sie w PL pójść do pizzerii lub McDonalda z 5 razy, ale to już było szaleństwo. Dziś do Donalda jedziemy, jak się w sobotę lub niedzielę nie chce gotować, bo tam tanio (za 35€ nażre się i napije (w tym kawy) cała piątka). Raz w miesiącu (raz na 2mce) pozwalamy sobie jednak wydać stówę w normalnej restauracji. Na początku nie wiedzieliśmy, jak się zachowywać, jak zamawiać, jak znaleźć coś w menu - no serio - prosta niby sprawa, ale człowiek głupio się czuje, jak nie wie o co kaman. Dziś w resto czujemy się swobodnie, dzieci umieją się zachowywać i zamawiać, co chcą i cieszymy się za każdym razem tymi wspólnie spędzonymi minutami i delektujemy zamówionymi posiłkami, kawą i rodzinnymi rozmowami.
Nietuzinkowi ludzie.
Spotkałam w swoim życiu wielu niesamowitych ludzi - zwykłych niezwykłych. (poświęcam im osobną listę, którą opublikuje lub nie), dzięki którym nie tylko miło spędziłam czas, ale czegoś nowego się dowiedziałam, nauczyłam.
Miłość do świata i ludzi
Kocham życie (choć śmierć mnie również fascynuje), przez 40 lat podziwiam świat i nie mam dość. Każdy krzaczek, każda kropla deszczu, każdy promień słońca, każda żywa istota ciągle budzą mój zachwyt. Przyglądam się przyrodzie, obserwuję ludzi i nigdy mnie to nie nudzi. Osiągnięcia ludzkości i możliwości ludzkiego organizmu są niepojęte, sprawne działanie ekosystemów i nieskończoność wszechświata są niesamowite zaś odkrywanie coraz to nowych tajemnic, jakie ten świat przed nami kryje, daje mi ogrom szczęścia i radości.
Zachowanie optymizmu i pogody ducha pomimo wielu niefartownych wydarzeń i doświadczeń
Ostatni i najważniejszy punkt. Gdy słucham ludzi wiecznie niezadowolonych i narzekających na wszystko co się da, kłócących się i obrażających o byle gówno, uświadamiam sobie jakim jestem szczęściarzem, że mam w sobie tyle pogody ducha i optymizmu, których mi nie zabrakło nawet gdy wszystko szło źle i świat legł w gruzach. Pijak w domu, rozwód, stres, samotne wychowywanie dzieci, niecukierkowa sytuacja w domu, nie wiele lepsza w pracy, brak pieniędzy i własnego kąta, przeprowadzka, szpital, długi, komornicy i windykatorzy, małe dziecko, nieprzespane noce, strach, samotność, ciasnota, emigracja... a ludzie pytali, jak ty to do cholery robisz, że ciągle się śmiejesz pomimo tego wszystkiego? Jak jak? Normalnie pyskiem. Padłaś? To podnoś dupę z gleby, popraw biustonosz i walcz dalej - niech ludzie widzą jaka jesteś zajebista! Zawsze tak robię i zawsze działa.
Brak wam wiary w siebie, optymizmu? Zróbcie sobie taką listę własnych spełnionych marzeń i sukcesów, a zobaczycie, że tak na prawdę jesteście szczęśliwymi ludźmi.