27 czerwca 2021

Nello i Patrasche - najpiękniejsza historia z Antwerpii.

 Dziś będzie piękna i smutna opowieść o chłopcu i psie. Znam tę historię od dawna, ale dopiero teraz kupiłam książeczkę dla dzieci i czytając ją pomyślałam, że napiszę o tym na blogu. Pojechałam też specjalnie do Antwerpii, by sfotografować rzeźbę Nello i Patrasche oraz katedrę i dom Rubensa, ale te dwa ostatnie przybytki okazały się być w remoncie i fotografowanie się nie powiodło zbytnio. 




Nello & Patrasche i wejście do Katedry 



Historia Nello i Patrasche została napisana w 1872 roku przez pisarkę brytyjsko-francuską Marie Louise de La Ramee i nosi ona tytuł „A dog of Flanders” (Pies z Flandrii”). Opowieść ta powstała pod wpływem jej wycieczki po Belgii w czasie, gdy panowała tu ogromna bieda. Książkę pewnie znajdziecie gdzieś w bibliotekach, a i kupić się da, jak się uprze. 

Historia stała się szybko popularna na całym świecie i wszędzie  ukazywały się książki o chłopcu i psie. Szczególnym zainteresowaniem - co ciekawe - cieszyła się ta historia w Japonii i Stanach Zjednoczonych. W Hollywood powstało 5 filmów na podstawie tej książki. W Japonii w latach 70-tych pojawił się też serial animowany w telewizji, który oglądało ponad 30 milionów rodzin. Jak powiadają, dzięki tej pięknej popularnej opowieści, Japończycy przyjeżdżają zwiedzać Antwerpię. 

Niektóre filmy można znaleźć w internecie, choćby na YT. Poniżej filmy po angielsku i jeden w wersji niderlandzkiej.





W latach 80-tych ukazał się też w oparciu o oryginalną historię komiks w popularnej tu serii Suske&Wiske - „Het dreigende dinges”.

W końcu w zeszłym roku wydano ilustrowaną książeczkę dla dzieci, którą postanowiłam kupić dla Młodego i dla siebie, bo opowieść jest po prostu piękna i wzruszająca. Kojarzy mi się z baśniami Andersena.




Ludzie w Hoboken (w pobliżu Antwerpii) utrzymują, że Nello i Patrasche istnieli na prawde i właśnie tam mieszkali i że na tamtejszym cmentarzu ponoć spoczywają. Przy jednym z domów stoi nawet figurka. 

Nello i Patrasche 

Historia dzieje się w Antwerpii i pobliskiej wiosce Hoboken. 

W wiosce nad rzeką mieszkał sobie z dziadkiem biedny chłopiec sierota o imieniu Nello. Chłopiec często bawił się z córką młynarza z sąsiedztwa. Jednak nie był mile widziany przez samego młynarza, bo młynarz był bogaty a chłopiec biedny.

Dziadek utrzymywał się z wożenia mleka od gospodarzy z wioski do miasta. Wnuczek zawsze towarzyszył i pomagał dziadkowi. Któregoś dnia wracając z miasta znaleźli na poboczu drogi sponiewieranego psinę. Zabrali go do domu i otoczyli opieką. Odtąd Patrasche, bo tak dał Nello psu na imię, stał się nierozłącznym towarzyszem i przyjacielem chłopca. Razem też bawili się z córką młynarza i z dzieciakami w mieście.

Nello miał ponadto niesamowity talent do rysowania. Gdy tylko mógł, to rysował. Ciągle też marzył, by zobaczyć prace słynnego Rubensa, który jak zapewne wiecie, mieszkał i tworzył w Antwerpii. Obrazy Rubensa wisiały w Katedrze, ale niestety można je było oglądać tylko za opłatą, a chłopiec nie miał pieniędzy. Przy każdej wizycie w mieście chodził jednak do katedry, by patrzeć choć z daleka…

Pewnego dnia ogłoszono konkurs malarski, w którym nagrodą było stypendium w szkole plastycznej.. Niestety chłopiec nie wygrał nagrody. Co gorsza w tym czasie dziadek poważnie się rozchorował i chłopiec musiał się nim opiekować. 

Któregoś wieczoru chłopiec zobaczył nagle, że płonie młyn. Pobiegł tam czym prędzej zaniepokojony losem swojej przyjaciółki.  Pomagał tam przy gaszeniu. Rodzinie młynarza na szczęscie nic się nie stało, ale niedobry młynarz rozpowiedział po wsi, że to chłopiec podpalił młyn.

Przez to oszczerstwo nikt nie chciał oddać chłopcu mleka, gdy ten chciał wykonywać samodzielnie pracę, którą dotąd wykonywali z dziadkiem. Nie długo potem dziadek zmarł. Chłopiec został sam z Patrasche. Mieli trochę dziadkowych oszczędności, ale te szybko się kończyły. 

Pewnego zimowego dnia Nello znalazł sakiewkę wypchaną pieniędzmi, ale domyślił się, że należy on do młynarza, a że był z natury uczciwy, postanowił czym prędzej odnieść zgubę młynarzowi i tak też zrobił. Młynarza nie było w domu, ale jego żona bardzo się ucieszyła. Chciała go poczęstwować zupą, ale chłopiec odparł, że nie ma czasu. Poprosił tylko, by zaopiekowała się jego przyjacielem. 

Poszedł do miasta, do Katedry, by podziwiać dzieła Rubensa. Pies nie mógł znieść rozłąki z chłopcem i czym prędzej wymknął się z domu młynarza, by odszukać przyjaciela. Znalazł go siedzącego przed obrazami mistrza i położył się obok. Po chwili obaj ułożyli się przytuleni do siebie na posadzce i tak zasnęli wiecznym snem. Gdy młynarz się zorientował, jaką krzywdę wyrządził biednemu chłopcu i postanowił go odnaleźć, było już za późno…

Gdy będziecie kiedyś w Antwerpii, zajrzyjcie do Katedry i przystańcie na chwilę w zadumie przy śpiących snem wiecznym Nello i Patrasche. Katedra znajduje się tuż przy Rynku Głównym w Antwerpii.

Oto kilka obrazków z okolicy:

rynek główny


studnia, z której kiedyś czerpali wodę mieszkańcy Antwerpii




katedra od innej strony


pomnik Rubensa, a w tle Katedra w remoncie





24 czerwca 2021

Jak się gada z dziećmi o seksie?

Jeśli poszukujesz profesjonalnej porady na temat wychowania dzieci, udaj się do lekarza, psychologa, pedagoga, czy innego specjalisty, osoby kompetentnej i wykształconej. U mnie znajdziesz tylko przemyślenia i obserwacje zwykłej  niewykształconej normalnej inaczej matki.

Gdy byłam w wieku moich córek, wielu dorosłych z mojego otoczenia słowa takie jak seks, penis, wagina, menstruacja, łechtaczka nawet nie były w stanie przejść przez usta. Wiele tematów było zwyczajnie zakazanych. O pewnych rzeczach nie wolno było nawet wspominać ani nawet myśleć, nie mówiąc już o tym żeby dyskutować o czymś tak niestosownym, obrzydliwym, bezbożnym, wypaczonym, chorym, zboczonym, jak S E K S. Wbito nam na łbów pewne chore zasady i musieliśmy się ich trzymać bez zadawania niestosownych pytań. 




Moi rodzice nigdy ze mną na te tematy nie rozmawiali. Gdybym nie miała dostępu do książek i koleżanek, nawet bym nie wiedziała, co to menstruacja. Pamiętam jak piętnastoletnie  dziewczyny zamykały się w szkolnej toalecie, by szeptem o „TYCH” sprawach ze sobą porozmawiać, jak jedna drugiej ukradkiem po cichu pytała czy już „TO” dostała. Nikt nie wymawiał głośno tych strasznych wyrazów. Rozmawiało się o menstruacji jakby była ona czymś złym, jakby dostanie okresu przez dziewczynę było jakimś złem, zaraźliwą chorobą, zboczeniem albo przestępstwem. Matki nie potrafiły o tych tak zwyczajnych, pospolitych, oczywistych i naturalnych sprawach normalnie ze swoimi córkami (o synach już nie mówię) rozmawiać. Bo to było tabu! Dlaczego? A kto to wie, skąd taka głupota się wzięła? Być może z kościoła, jak sporo innej patologii, ale mogę się mylić... Nie ważne! 

Ważne, że dziś ja jako matka nie mam żadnych tematów tabu w rozmowach z własnymi dziećmi, czy partnerem. Ważne, że moje dzieci nie wstydzą się pytać o wszystko, że o wszystkim mogą swobodnie z nami rozmawiać, że w szkole dziś nie trzeba się chować po śmierdzących kiblach, by pogadać z rówiesnikami o tak ważnych dla człowieka kwestiach jak płciowość, seksualność, miłość, antykoncepcja, menstruacja.

O menstruacji zaczęłyśmy rozmawiać dawno temu i całe szczęście, bo Młoda dostała pierwszy okres mając zaledwie 10 lat, a w wieku 11 zaczęła brać systematycznie pigułki hormonalne (antykoncepcyjne), by jakoś te dni przeżywać każdego miesiąca, gdyż zajebistość menstruacji odziedziczyła niestety po mnie. W moich nastoletnich czasach jednak można było zdechnąć z bólu, a słyszało się tylko "że ma boleć", że "każda kobieta to przechodzi" "że nic nie można z tym zrobić". Srała baba, srała, trawy się trzymała... Wtenczas nie chodziło się do ginekologa z nastolatką, bo wstyd by był! Zresztą i ginekolog by pewnie to samo powiedział w tamych czasach w tamtym kraju... Dobrze, że tu i teraz mamy możliwości, by żyć godnie jako kobiety nawet mając tylko kilkanaście lat.

 Podoba mi się, że w szkole młodej ludzie wiedzą o szkolnych parach zarówno heteroseksualnych jak i innych i że jest to czymś normalnym i oczywistym. Nikt nie robi awantury, gdy widzi 2 dziewczyny czy 2 chłopaków trzymających się na ulicy za rękę, czy ćwierkających do siebie na szkolnym podwórku. Jeszcze bardziej mi się podoba, że mogę o tym wszystkim z moimi dziećmi gadać, że mogę poznać ich opinie i poglądy na różne tematy. Jestem zadowolona i dumna z tego, że wiem iż moje dzieci wiedza, że ich wybory życiowe zostaną przez matkę i ojca zaakceptowane, że nie ma znaczenie czy wybiorą dzieci i rodzinę, czy życie singla, czy też związek bez dzieci. Płeć partnera też dla mnie nie ma znaczenia. One to wiedzą, bo od czasu do czasu o tym sobie gadamy. Seksualność, płciowość, orientacje seksualne, antykoncepcja to świetne tematy do babskich pogaduszek matki z córką, czy - w tym wypadku - córkami. Lubię poznawać opinie moich dzieci i dowiadywać się, co wiedzą, a wiedzą dużo.

Zazdroszczę im tego dostępu do wiedzy i tych możliwości oraz swobody w szukaniu odpowiedzi i dyskutowaniu z innymi, których ja w ich wieku nie miałam. Wiedzą tyle, że ja czterdziestoletnia baba dziś od nich się uczę i dowiaduję mnóstwa ciekawostek, poznaję opinie innych młodych ludzi z całego świata, bo Młoda chętnie swoją wiedzą się dzieli a ja chętnie słucham, sama mówiąc, co o tym czy tamtym myślę i opowiadając jak to było w naszych czasach. Jakiś czas temu wracając znad morza dyskutowalśmy sobie na ten przykład o poligamii i muszę rzec, iż Młoda opowiedziała nam wiele rzeczy na ten temat, o których nie mieliśmy pojęcia, bo - powiedzmy sobie szczerze - nigdy na ten temat nie rozmawialiśmy ani nie czytaliśmy. 

O seksie jako takim z nastocórkami nie gadam za dużo, bo co tu gadać ze ślepym o kolorach hehe. Przyjdzie i na to pora. Choć Młoda potrafi czasem rzucić od niechcenia coś w stylu „eee matka, co ja wiem o seksie analnym to byś się zdziwiła… ”.  Są jednak pewne granice tego, co ja chcę wiedzieć o własnych dzieciach hehe.
Gadamy jednak o sprawach ogólnych, czyli o babskich i chłopskich problemach, chorobach i o tym, co można z tym czy tamtym zrobić. Narzekamy na menstruację i nasz babski los. Gadamy o różnych metodach antykoncepcji. Gadamy o seksshopach, wibratorach, bieliźnie erotycznej. Młoda doskonale wie, że tata kupuje mamie czasem seksowne majtki i jak widzi, to zwykle żartobliwie komentuje. Gadamy o gejach, lesbijkach i reszcie lgbt+, bo temat jest nam bardziej niż bliski.  

Młody też bez żenady używa słowa penis, choć częściej mówi siusiak albo po tutejszemu pimel, bo jakoś fajniej brzmi dla nas. 

Młody (9) gdzieś z rok temu spytał, kto to jest gej i czy to jest brzydkie słowo, bo ktoś tak do niego powiedział w sieci i on nie wie, co o tym myśleć. Wytłumaczyłam mu kto to gej, uzupełniajac temat oczywiście o lesbijki, heteroseksualnych, biseksulanych, transgender. Wytłumaczyłam też w miarę jasno,  dlaczego w Polsce (to polskie dziecko tak go nazwało) ludzie uważają to słowo za obraźliwe i jakie są tego niemiłe konsekwencje dla wielu ludzi. On wie, co to hejt i doskonale rozumie, jak można ludzi skrzywdzić nawet ich nie dotykając. Szkoda tylko, że dziecko może to zrozumieć a dorośli, częstokroć wykształceni, mają z tym taki problem. Młody stwierdził, że ten gracz najwyraźniej nie ma pojęcia, co znaczy słowo gej, bo przecież co niby w tym złego, że ktoś jest gejem. Poza tym to bez sensu, bo on nie jest gejem, gdyż ma dziewczynę. Równie dobrze zatem ten gracz mógłby go nazwać kosmonautą albo krawcową. Dziś młody mówi wyraźnie, że jest heteroseksualny i coraz bardziej interesuje się tą tematyką i , myślę, że podobnie jak siostry będzie zawsze walczył o równość i tolerancję dla wszystkich.

Co nastolatka powinna wiedzieć o seksie?


Wszystko! Im więcej, tym lepiej. Takie jest moje zdanie. 

Powinna znać swoje ciało i wiedzieć, co do czego służy i umieć zrobić z tego właściwy użytek.
Powinna wiedzieć czym jest seks i jakie są rodzaje seksu i możliwości.
Powinna wiedzieć, że seks jest dobry i zdrowy, ale że może być też zły i bardzo zły. 
Powinna wiedzieć, co to masturbacja i że to bardzo zdrowy, bezpieczny i pozytywny rodzaj seksu.
Oraz że warto odkrywać swoje ciało pod tym względem.
Powinna wiedzieć, że seks służy zarówno do rozmnażania jak i do sprawiania sobie i innym wielkiej przyjemności.  
Powinna wiedzieć, że ludzie mają różne potrzeby i preferencje seksulane, czyli że każdy lubi co innego i że nie zawsze sie one u ludzi zgadzają, a co za tym idzie, że nie trzeba się zgadzać na to, na co się nie ma ochoty ani drugiego namawiać do czegoś sprzecznego z jego naturą. 
Powinna wiedzieć, że o ciało trzeba dbać (pielęgnacja, ruch, sen, pachnidła) i jakie to ma znaczenie dla seksu oraz ogólnego dobrego samopoczucia, zdrowia i własnej samooceny.
Powinna wiedzieć, że jej ciało należy do niej tylko i wyłącznie i to ona decyduje o tym, co z nim zrobi i jak je potraktuje i jak pozwoli traktować innym. 
Powinna wiedzieć, że ma prawo do odmowy na dowolnym etapie. 
Powinna wiedzieć,  co to gwałt i że w związkach też dochodzi do gwałtu i że to jest karalne.
Powinna wiedzieć o zagrożeniach, chorobach  i o wszelakich możliwych środkach antykoncepcji. 
Powinna umieć wybrać najlepszą metodę antykoncepcji dla siebie.
Powinna też wiedzieć, jak i gdzie znaleźć ginekologa i dlaczego dobrze tam czasem pójść. 
Powinna wiedzieć wszystko o aborcji i o możliwościach w tej kwestii.
Powinna wiedzieć i czuć, że wszystkie jej życiowe wybory zostaną zaakceptowane przez rodziców.
Powinna wiedzieć o sextingu (wysyłanie internetem, telefonem zdjęć lub innych treści erotycznych) i o możliwych konsekwencjach. 
Powinna wiedzieć, że na matkę (i ojca) zawsze może i zawsze będzie mogła liczyć i o wszystko pytać, z każdym problemem przyjść dopóki matka (i ojciec) żyć będzie.

Powinna też wiedzieć zapewne jeszcze sporo innych rzeczy, o których akurat w tym momencie zapomniałam albo które dla mnie akurat nie są istotne. 
Wychodzę z założenia, że im więcej człowiek wie, tym większą ma szansę na uniknięcie wielu pomyłek i błędów. Tym większą ma szansę na udane życie erotyczne, które jest jakże ważną częścią naszej egzystencji. Oczywiście każdy z nas jest inny, każda nastolatka, nastolatek i każda rodzina jest inna. W naszym domu najważniejsze są wiedza, wolność, wzajemne zaufanie i szacunek oraz czerpanie radości z życia. Wam wcale nie musi się to podobać, ale to już Wasze zmartwienie, nie moje ;-)

Trójca w dużej mierze tę powyższą wiedzę sama zdobywa, ale też od czasu do czasu poruszamy te tematy w rozmowach. U nas przyszło to raczej naturalnie, krok po kroku. Czasem widzę przed oczami taki obraz z filmów, gdzie rodzic woła dorosłe lub prawie dorosłe dziecko i mówi „synu/córko, musimy porozmawiać...”. Po czym w sztywnej, niemal grobowej atmosferze pełnej stresu i napięcia rodzic wydusza z siebie to straszne słowo seks, a wtedy się okazuje, że dziecko już dawno wszystko wie i to więcej niż starzy, co kończy się kupą śmiechu lub żenadą. Rodzice czasem czekają na jakąś specjalną okazję, odkładają temat w nieskończoność, a potem jest często za późno... A przecież można zwyczajnie mówić o seksie na codzień, jak mówi się o jedzeniu, myciu zębów, higienie, nauce.... Nie woła się raczej dzieci do stołu i nie zapala świec ani nie odkorkowuje szampana, by porozmawiać z dzieckiem na temat mycia zębów, czy krojenia pomidora. Zwykle - wydaje mi się - uczy się tych rzeczy dziecko krok po kroku. Dziś mogę rzec, że podobnie jest z seksem, genitaliami, seksualnością, płciami, lgbt, tolerancją itd. Co jakiś czas pojawia się okazja, by coś napomknąć, by szerzej odpowiedzieć na pytanie dziecka, by opowiedzieć historię, by pokazać jakiś obrazek, by skomentować wiadomości z telewizji. Najważniejsze jednak chyba, by samemu pozbyć się niezdrowych uprzedzeń, zabobonów, a nabyć swobody rozmawiania i myślenia na te tematy. 
Nam starym (mnie i małżonkowi) wszak chwilę (kilka lat) zajęło uporanie się z praniem mózgu, jakiemu od małego byliśmy intensywnie  poddawani w domu i na podwórku, szkole, kościele i mediach. Ważne, że się udało i że dziś jest nam łatwiej i przyjemniej żyć oraz wychowywać dzieci. A im będzie jeszcze łatwiej odnaleźć się i zrozumieć świat seksualności, swoje ciało, ducha i własne potrzeby oraz zrozumieć i zaakceptować innych. Bo dobrze jest być wolnym od chorych zabobonów, niepotrzebnych tajemnic i szkodliwych uprzedzeń.

Młody jest dopiero na etapie odkrywania tematu seks i seksualność. Nie dawno zaczął czytać popularną tutaj książkę „Seks en zo”, która jeszcze rok temu w ogóle go nie interesowała, choć leżała na jego półce. Od czasu do czasu zadaje jakieś pytania w tym temacie. Czasem zdradza też mimowolnie, że na szkolnym podwórku też już powoli ta tematyka zaczyna się pojawiać. Póki co chyba głównie jako śmieszki-heheszki, ale widać wyraźnie że okres dorastania zbliża się nieuchronnie. 


Dla mnie to fascynujące bardzo, jak moje własne dzieci odkrywają coraz lepiej świat i jak coraz większymi i pewniejszymi krokami zmierzają ku dorosłości. 








19 czerwca 2021

Upalne i zagmatwane dni czerwcowe

 Nie mogliśmy się doczekać ciepła. Już niemal nadzieję na lato zaczęliśmy tracić,  ale w końcu nadeszło lato, gorąco, słońce, upał. No i teraz znowu wielu ludzi biadoli, że za gorąco, ech. Ja lubię gorąc i dobrze się czuję w upalne dni. Gdy jest 30 stopni wreszcie mi jest ciepło. Lubię siedzieć i leżeć wtedy w słońcu i wygrzewać moje stare kości. Do pracy też lubię jeździć wtedy. Jedyny minus taki, że w upał o wiele szybciej się męczę i nogi mnie bolą czasem jebitnie i lekko są opuchnięte po całym dniu ganiania. Tu w Belgii jest ten problem, że jest wysoka wilgotność powietrza (zupełnie inny klimat niż w PL), często powyżej 80%, a wtedy bardzo ciężko się oddycha podczas wysiłku fizycznego. W ostatnie dni obowiązywał nawet kolor pomarańczowy właśnie z powodu pogody niebezpiecznej dla zdrowia. 

Poprzedniej nocy przeszły u nas ogromne ulewy. W gminie niektóre drogi asfaltowe położone na górkach pokryte były wczoraj grubą warstwą błota. Moi klienci pochwalili się, że jak 50 lat mieszkają a aktualnym domu, tak pierwszy raz zalało im łazienkę. Woda lała się z sufitu, przez lampę… Łąki i pastwiska w nizinkach  całe pod wodą, mimo że dotąd było tam sucho… Lało bowiem mocno od północy do rana. Nie było wiatru, trochę błyskało i mruczało, ale to był spokojny, ale gęsty i mocny deszczor. U nas w szopie też było pełno wody. Odkryłam to dopiero, gdy pobiegłam tam na boso po ziemniaki i poczułam stopami, że dywany pod workiem bokserskim są mokre, co jak dotąd nigdy wcześniej się nie zdarzyło. Wyniosłam je i rozwiesiłam.

Miniony tydzień znowu był szalony. 

Młoda w zeszły weekend uszkodziła sobie znowu kostkę. Pobiegła na pole za domem po zieleninę dla ptaków i potknęła się, a kostka tylko chrupnęła i Młoda wróciła do domu na jednej nodze. Kto miał kiedyś skręconą kostkę, ten zapewne wie, że to normalne - byle kamień na drodze i już przez kilka dni chodzenie z głowy. 

A tu wizyty u 2 specjalistów, do których trzeba 5km rowerem jechać. Fajnie. Zostawiłam Młodej rower elektryczny, bo zawsze to łatwiej kręcić, a sama pojechałam zwykłym do roboty. Pech taki, że w jeden dzień miałam po robocie załatwienia w miasteczku, a jazda zwykłym rowerem w upał z ciężkim plecakiem to niezbyt fajna sprawa. Upociłam się jak świnia i taka świnia musiała wbić do eleganckiego biura. Na szczęście parkując swój rower zobaczyłam, że panowie w garniakach będący pracownikami tego biura ubezpieczeń też na rowerach przyjechali, tyle że bez plecaków i pewnie mieli bliżej, i pewnie nie posprzątali wcześniej całego domu. 

Młoda też objechała dzielnie do ortodonty. Na drugi dzień objechała do psychiatry i potem jeszcze z Najstarszą do sklepu w przeciwnym kierunku, bo w reklamie wrzuconej do skrzynki zobaczyła, że ulubione lody będą w promocji, a dla lodów wszak każdy ból idzie znieść. Kostka już się jednak od niedzieli rozruszała. Z doświadczenia wiem, że najważniejsze to chodzić, chodzić i chodzić bez względu na to czy boli, a wtedy szybko przejdzie :-) 

Psychiatra, zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią, zaleciła branie mniejszej dawki antydepresantów, przestrzegając jednocześnie, że może być źle. 

Kazała mnie przekazać, że jakby było bardzo źle, to natychmiast mam się z nią skontaktować…

 No, upał sytuacji nie poprawia, bo Młoda - w przeciwieństwie do mnie - bardzo źle to znosi. Reakcja na odstawianie antydepresantów zależy ponoć - jak tłumaczyła doktorka - od stopnia wyleczenia depresji. Jeśli już wszystko jest okej, może nic się nie będzie działo. Ale tego nie przewidzi i może się dziać… Niestety tego nie można przecież zbadać. Nie zrobisz se prześwietlenia psychiki ani też badanie krwi poziomu depresji nie wykaże. Młoda się stresuje tym schodzeniem z antydepresantów, ale też się  cieszy. Mówi, że jak dobrze pójdzie, to na osiemnastkę będzie mogła się nawet koniaku napić. 

Póki co ja dostałam od sąsiadów całą skrzynkę różnych win domowej roboty (klub winiarski) na urodziny. Młoda też się ucieszyła, bo lubi czasem łyczka dobrego wina wypić, choć liczy się z tym, że antydepresanty wzmacniają działanie alkoholu i raczej się nie zaleca, ale kto nastolatce zabroni. Ja w każdym razie nie zamierzam. Od czasu do czasu rozmawiamy, przypominam o tabsach i zagrożeniach, ale wierzę też w jej inteligencję i wiedzę, bo żadne mnie jak dotąd jeszcze nie zawiodło. To mnie wciskano kit, że łyk wina czy piwa zrobi ze mnie alkoholika a nawet mnie zabije. Teraz na szczęście mieszkam w Belgii, gdzie alkohol dozwolony jest od 16 lat, gdzie każdy kupuje hektolitry alkoholu i każdy ma w domu duży wybór różnych alkoholi. Gdzie prawie każda babcia i prawie każdy dziadek wypija codziennie piwko lub kieliszek wina, a często i piwa, i wina, a Belgowie żyją długo (statystyki mówią same za siebie). Wszyscy czworo moi klienci, którzy są po osiemdziesiątce piją alkohol codziennie i cieszą się niesamowitym zdrowiem, jak na ten wiek. Tyle, że Belgowie PIJĄ alkohol, NIE CHLEJĄ bez opamiętania jak Polacy i to jest klucz - kultura picia i umiar. Alkoholików i pijaków też tu spotkasz, ale to margines i patologia, a mówię o przeciętnych zjadaczach chleba, nie o patologii. 

Tutaj nabrałam całkiem innego spojrzenia na świat, bo zobaczyłam na własne oczy, że można inaczej. Dotyczy to nie tylko podejścia do alkoholu, ale wielu innych spraw, jak choćby szkoła, religia, jazda rowerem, kwestia płci, aborcji, koloru skóry itd itp. Widząc coś na własne oczy, doświadczając na własnej skórze, mając porównanie, mogę wreszcie realnie ocenić, czy to jest dobre czy złe. Zobaczyć i poczuć własnymi zmysłami to nie to samo co słyszeć, jak ktoś opowiadał, że słyszał, jak ktoś czytał, że ktoś widział…



Młody ponownie odwiedził psycholożkę. Cieszy się tymi wizytami, bo bardzo chce ujarzmić swoje emocje i lepiej siebie samego poznać. Panowanie nad sobą to wszak jedna z ważniejszych życiowych umiejętności. Cieszy się też pewnie dlatego, że robi i doświadcza czegoś innego, nowego. Jeśli jest choć w połowie taki jak ja, to takie rzeczy będą go zawsze radować, bo normalni inaczej tacy są. Do tego Psycholożka znalazła kolejną wspólną cechę z Młodym - też ma alergię na rośliny. 

Ostatnie tygodnie, a już szczególnie ten miniony, były koszmarne dla Młodego. Tabletki pomagające w poprzednich latach, przestały działać. Wypróbował inne, ale po 3 tygodniach nic się nie polepszyło, więc raczej nie działają. Nochal zatkany albo cieknący - jedno lepsze od drugiego. Oczy czerwone i piekące. W tym tygodniu zaczął kasłać i był bardzo słaby, zmęczony. Ostatnie dwa dni kazałam mu zostać w domu. Taki mądraliński nic wszak nie traci. I tak robi przeważnie zadania z czwartej klasy zamiast tych co reszta  jego klasy, ale i tak świetnie sobie radzi. Ułamki dziesiętne ogarnął w mig, wszelakie działania na dużych liczbach ogarnął już dawno temu we własnym zakresie, więc żadna to nauka, a tylko ćwiczenie umiejętności. Dlatego opuszczenie dwóch dni uznałam za dozwolone. I mam gdzieś, że będą to godziny nieusprawiedliwione, bo nie byliśmy u lekarza (po co zawracać mu głowę takimi głupotami). Kilka lat temu się bałam, ale dziś wiem, że to kilka godzin to pikuś. Pojojczą i tyle. Przy większej ilości nieusprawiedliwionych zgłaszają do urzędu i trzeba oddać dodatek szkolny. Tyle że Młody w tym roku go nie otrzymał chujwiezjakiegopowodu (na pytanie mejlowe odpowiedzieli, że rok temu też nie miał…, a nie chciało mi się tego drążyć ) więc zasadniczo mogą mnie cmoknąć. 

Posiedział w domu i poodpoczywał. Wczoraj dostarczono jego nowy basen i zaraz musieliśmy nalewać wody. Zanim nalało się te 800 litrów z 7 razy się pytał, czy już może wejść. Wlazł do tej zimnej wody. Szczękał zębami, ale mówił, że jest fajnie. Wyłaził na materac i grzał się w słońcu, po czym znowu do wody i tak wkoło. Ze sto razy dziękował nam na zakup tego superowego basenu i nie mógł się nim nacieszyć. Tak to jest być wysoko wrażliwym - wszystko przeżywasz tysiąckrotnie intensywniej niż normalsi.  Czasem jest to dobre, a czasem nie dobre. Radości w każdym razie nigdy za wiele. 



Ja byłam odebrać swoją porcję szczepionki. Nie powiem, żebym była z tego dumna. Nigdy nie myślałam, że zaszczepię się „dobrowolnie” na grypę bez powodu i to całkiem nową, nieznaną, szczepionką. Gdyby to szczepienie faktycznie było dobrowolne, nigdy bym tego nie zrobiła, dopóki bym się nie przekonała na własne oczy, że po pierwsze to ma jakiś sens, czyli że np na cokolwiek działa. Póki co po półtora roku tzw pandemii ja osobiście ciągle nie znam nikogo, kto miał u siebie ten słynny covid19. A nie, wróć,  chłopak z klasy młodego miał pozytywny wynik testu, dzięki czemu mogli obaj z naszym i kilkoma innymi klasowymi kumplami grać online w Robloxa od świtu do późnych godzin wieczornych, czyli jakby słaby dowód na powagę sytuacji hehe. Kilku znajomych znajomych „przechorowało” podobnie, a kilku miało zwykłą grypę. Ja osobiście przez 44 lata na grypę chorowałam ze 4 razy, no może 5. Ani razu nie umarłam. Z czego wniosek, że nie jestem chorowita i mała szansa, że byle gówno mnie zabije. A choćby nawet, to jednego debila mniej. Po drugie, czy to jest bezpieczne, to szczepienie? Nie tylko tu i teraz, ale za 2, 5, 10, 20 lat czy nie spowoduje u wielu ludzi jakichś  powikłań, nie spowoduje komplikacji czy jakichś wad w kolejnych pokoleniach. To co naukowcy czy inni tam nawiedzeni wciskają komuś dla pieniędzy, władzy czy sławy zwykle słabo mnie przekonuje, dopóki sama nie zauważę, że to jest faktycznie dobre czy przydatne. 

No ale dobra teoretycznie szczepienie na srowid jest dobrowolne. TEORETYCZNIE! W praktyce jest to taka sama dobrowolność i wolność jak co do wyboru religii i partnera kiedyś (dziś to nie wiem) w Polsce. Możesz se być gejem, lesbijką, ateistą i kimkolwiek chcesz, tylko nie opuszczaj  swojej nory i trzymaj się od ‚normalnych’ ‚porządnych’ ludzi z daleka. Wybierz se kolor jaki chcesz, byle to był czarny. Możesz wybrać, ale jak wybierzesz inaczej niż zaleca główna linia, masz przejebane i twoja rodzina ma przejebane, a nawet twój pies i twoja fretka ma przejebane. 

Co prawda ja rzadko opuszczam swoją norę, ale muszę chodzić np do pracy, a pracuję u ludzi, którzy są podatni na grypę a jeszcze bardziej na to, co mówią w mediach, a od półtora roku mówią jedno i to samo. Propaganda i manipulacja jakiej dotąd świat nie znał. Przerażające, gdy człowiek pomyśli, że jutro to może być jeszcze większa do tego jeszcze bardziej niebezpieczna ‚dobra nowina’ a lud to łyknie i przyjmnie wytyczne bez minuty refleksji… Jak jutro każą jeść własne gówno, będą jeść… 

Rozważyłam zatem wszelakie za i przeciw, po czym stwierdziłam że wzięcie tej szczepionki w tych okolicznościach będzie dla mnie po prostu mniejszym złem. Ja mam wszak 44 lata, co mi to może zrobić? Zabić? Nęcąca wizja, ale raczej marne szanse. Tacy jak ja zwykle dłużej się muszą pomęczyć na tym gównianym świecie. Poza tym ja nie prowadzę zdrowego tryby życia, nie odżywiam się zdrowo, od małego każdego dnia przebywam wsród i używam mnóstwa szkodliwych substancji, zatem mój organizm jest przygotowany i zahartowany w boju. Jedno szkodliwe gówno w te czy wewte nie robi różnicy.  A może akuracik zabezpieczy mnie przed wszelakim złem całego świata albo odmłodzi, czy uodporni na głupotę innych, kto wie, co to tak na prawdę robi…

Zabezpieczy mnie na pewno przed nienawistnymi pełnymi strachu spojrzeniami innych ludzi. Media wszak skutecznie przekonały cały lud, że człowiek niezaszczepiony to wielkie zło, potencjalny morderca, gwałciciel i w ogóle poważne zagrożenie dla innych ‚normalnych’ i ‚porządnych’ obywateli. To jest na prawdę straszne, że rządy i media nawołują do nienawiści, do pogardy wobec drugiego człowieka i nikt z tym nic nie robi. 

Nooo zdarzają się czasem zbuntowani żołnierze chcący zdjąć parę głów, ale nie koniecznie takie ‚robi’ mam na myśli hehe. Choć ta akcja żołnierza i jego kilkutysięczne fanpage’y na fb każą myśleć, że nie wszystkim się aktualna sytuacja podoba… Przypadkowi ludzie zagajani przez dziennikarzy odpowiadali też niejednokrotnie, że nakarmili by i ukryli żołnierza… Tak że ten, daje to do myślenia jednak. Wszak gościu chciał zastrzelić znaną postać… 

Dodam tu gwoli wyjasnienia, gdyby jeszcze ktoś nie znał historii. Kilka tygodni temu pewien świetnie wyszkolony żołnierz mający nieograniczony dostęp do broni wszelakiej napisał w necie m.in. że załatwi głównego belgijskiego wirusologa i potem wszyscy policjanci i inni żołnierze (także z krajów sąsiednich) bawili się z nim w chowanego po 50ha parku, ale buntownik jest dobry w te klocki i reszcie zabawa się po kilkunastu dniach w końcu znudziła i wrócili do domu nie znalazłszy ukrytego żołnierza albo nie chcący go znaleźć  (mowa wszak jakby nie patrzeć o żołnierzach szukający żołnierza i to dobrego, super wyszkolonego żołnierza, kolegi…). Teraz tylko mnóstwo żartów i memów krąży po necie, wirusolog siedzi z rodziną w kwarantannie w ukryciu, a żołnierz zniknął bez śladu. 

Niezłe są też te oświadczenia, które musiałam wypełnić online. Tyle razy potwierdzić, że mam świadomość, iż szczepienie jest dobrowolne i że szczepię się na własną odpowiedzialność. Dosyć sprytna zagrywka ze strony koncernów farmaceutycznych lub/i rządu. Gdyby mi się coś stało po szczepionce, to przecież zrobiłam to na własną odpowiedzialność, nikt mi nie kazał, sama chciałam, było dobrowolne. 

Zmusić ludzi, by dobrowolnie się zaszczepili…  Nie każdy potrafi takie rzeczy, ale historia zna wiele przypadków, kiedy to udało się miliony przekonać, by dobrowolnie coś bardzo głupiego zrobiły… Oby tym razem też się nie okazało, że ktoś nas zrobił w bambuko…  Ale spoko, jeśli to rozpęta jakieś piekło, to przynajmniej nie będę w nim sama hehe. 

Wiecie, co mnie najbardziej wkurza? Że wszyscy się pytają bezczelnie, czy już dostałam list, czy już się zaszczepiłam. Myślałam, że to moja prywatna sprawa, że mogę o tym mówić, ale nie muszę. Nie chodzi tu bowiem o dobrych znajomych, którzy mogą pytać o najintymniejsze rzeczy tylko o przypadkowych ludzi. Co ciekawe nikt nie spytał, czy BĘDĘ się szczepić, tylko czy już mam to za sobą. Taka to jebana dobrowolność! Presja społeczna, jakiej świat nie znał. Te właśnie pytania przesądziły o mojej decyzji (o tak, czytający to wyznanie fani szczepienia i wyznawcy wielkiego srowida całują teraz ziemię, zacierają ręce z radości, niczym świadkowie Jehowy, gdy im powiesz dla świętego spokoju, że chętnie przeczytasz ich gazetkę), bo ja nie potrafię kłamać, a musiałabym każdemu klientowi powiedzieć, że się zaszczepiłam, bo uważam, że moje oświadczenie o nieszczepieniu było by gorsze niż bycie czarnym gejowskim ateistą wśród białych katolskich seksistowskich, rasistowskich hetero. Niezaszczepiony to wszak potencjalny morderca. 

Tyle że czarny nie może stać się nagle biały (nie każdy jest Michaelem Jacksonem), gej nie stanie się nagle hetero (choć można udawać), ateista się nie nawróci, a ja mogę wziąć szczepionkę dla świętego spokoju i żyć dalej swoim życiem, a głupiemu radość. 

Tyle, że łatwo powiedzieć, gorzej zrobić.

 Dostałam ten mejl z zaproszeniem. Potwierdziłam potwierdzenie  i dawaj rozkminiać, jak kurwa niby mam się dostać do tego punktu szczepień? Od nas nie da się tam dojechać ani autobusem, ani pociągiem. No chyba, żeby rano wyjechał, by na wieczór dotrzeć hehe. Stwierdziłam, że rowerem pojadę, bo to tylko z 15 km, tyle że po pierwsze nie znam tej dziury, by tam trafić bez nawigacji, a po drugie tam są szlakuckie górki. No a człowiek nie wie, jak tak na prawdę będzie się czuł po jakimś nowoczesnym kosmicznym zastrzyku…

Jednak, gdy sąsiadka wyciągnęła wino po robocie, mówię że tylko pół kieliszka, bo muszę odebrać moją szczepionkę i dobrze by było rowerem dojechać i nie być zatrzymanym przez jakiego psa za jazdę pod wpływem hehe. A ona na to, że ona mnie podwiezie, bo doktorka już jej pozwoliła jeździć autem, to ona teraz korzysta i jeździ, więc z przyjemnością mnie podrzuci. Jeszcze próbowałam ją (a bardziej siebie) przekonać, że spokojnie objadę rowerem, ale w końcu stanęło na tym, że jadę autem. No i dobrze, że mnie  zawiozła, bo pogoda była koszmarna: 34 stopnie i wilgotność taka, że normalnie wodę się czuło na pysku i w płucach. Samo siedzenie już było wyczerpujące, a co dopiero kręcenie 30 kilometrów po górkach nawet elektrykiem. 

Procedura szczepienia odbywa się sprawnie. Słowa złego nie powiem. Obsługuje ten cyrk dziesiątki ludzi. Ale to musi być nudne tak cały dzień codziennie robić zastrzyki albo mówić „proszę iść z tym numerkiem usiąść na krześle i patrzeć na tablicę, aż pojawi się twój numer”. Do każdego to samo przez cały dzień, dzień za dniem. Najlepsze to jednak sprajowanie i przecieranie krzeseł. To jak taka głupia gierka na telefon - patrzysz kto wstaje i lecisz posprajować, zanim ktoś inny tam usiądzie. A to chyba wolontariusze robią, czyli za friko. Niezły sposób na marnowanie czasu. 

Czekając obowiązkowe 15 minut po szczepieniu cały czas obserwowałam ludzi. To zawsze fascynujące zajęcie, a tam kupa ludziów. Jakaś para z dzieckiem we wózku - oboje chyba adhd, bo z 3 razy zamieniali się miejscami, gach przesuwał krzesło w te wewte, wstawali, siadali, patrzyli przez okno, zaglądali do wózka… Większość oglądała w spokoju namiętnie swoje telefony, obok widziałam instagram, dalej fb. Jedna baba czytała książkę z czytnika… Najlepsza jednak była dziunia (dorosła baba - przynajmniej fizycznie), która nagrywała swój proces oczekiwania i swoją dumę z odbycia szczepionki. No po prostu żenada do entej potęgi. Szkoda tylko, że taka dziunia siebie nie widzi tak na prawdę w tych swoich samojebkach. Jej fani pewnie podobny poziom reprezentują i sikają teraz po nogach z zachwytu.

Telefon przed siebie na całe wyciągnięcie dziuninej rąsi, druga rąsia dotyka plasterka, buzia robi dziubek, potem inna poza, inny dziubek, jeszcze inna poza, główka bardziej przechylona, a nie, za daleko, teraz lepiej… Człowiek patrzy i nie może uwierzyć, że to się dzieje na prawdę… Gdy myślisz, że widziałeś już wszystkie oblicza głupoty, idziesz na szczepienie i widzisz coś takiego… Kurwa. 

Piątek był już luzacki i fajny. W robocie nie mogłam zapomnieć o przebytym szczepieniu, bo co łapę chciałam do góry podnieść, to mnie bolała. Nawet nie wiedziałam, że tyle razy muszę każdego dnia rękę do góry podnosić. Szczepionka mi to uzmysłowiła. O mało nie upuściłam też stołu, gdy go z klientem jak zwykle na podest wystawialiśmy, by robot mógł poodkurzać salon, bo podnoszenie ciężkich rzeczy też nie działało, co mnie śmieszyło za każdą próbą (czy już mówiłam, że nie jestem normalna?) Po robocie wstąpiłam do sklepu. Potem nastawiłam cykorię, warzywa na sałatkę jarzynową i rozstawiłam z pomocą młodzieży nasz nowy basenik. Potem obserwując szaleństwa Młodego dokończyłam obiad, sałatkę i zrobiłam ciasto z truskawkami. 

Dziś był też ciekawy dzień, ale o tym następnym razem.












12 czerwca 2021

Zmęczenia czas i tysiąca zajęć.

Zabieram się do pisania postu, piszę kilka godzin i w końcu zostawiam niedokończony... Nie czuję się ostatnio bowiem zbyt komfortowo sama ze sobą ani tym bardziej z resztą świata.  Mam ciągle ogromny chaos myślowo-uczuciowy spowodowany wieloma nakładającymi się na siebie czynnikami i nie mogę tego doprowadzić do porządku ani ujarzmić w żaden sposób. Problemy dzieciowe, osobiste i ogólnospołeczne - dużo tego się uzbierało i nawarstwiło w ostatnich miesiącach. Nie ma za bardzo z kim o tym wszystkim pogadać, bo ciężko znaleźć kogoś, kto myśli podobnie i podobne zasady życiowe i priorytety uznaje, a do tego ma adekwatną wiedzę i doświadczenie. Z drugiej strony brakuje mi czasu i możliwości, by nawet sama ze sobą po prostu porozmawiać i porozmyślać w spokoju, by nikt ale to nikt nie przeszkadzał przez kilka godzin. Najwięcej czasu dla siebie mam w pracy, no ale w pracy mam też robotę do zrobienia i to dużo roboty w stosunkowo krótkim czasie, a jak myślę dużo, to wolniej mi idzie. Dlatego często zapodaję sobie bardzo głośno muzykę w słuchawkach, by zabić myśli i zająć się tylko robotą. Daję muzę na full lekceważąc ostrzeżenia o możliwości uszkodzenia słuchu, bo - moim zdaniem - lepiej ogłuchnąć niż zmagać się z myślami w trakcie pracy. Ale wtedy nieprzemyślane i nieprzeanalizowane  myśli trafiają na listę oczekujących, a lista ta wydłuża się z każdym dniem... I tak źle, i tak niedobrze.

 Czasem to zazdroszczę prostaczkom, którzy nie muszą myśleć żeby żyć. Żyją sobie bez pytania dlaczego, po co, bez analizowania każdej sytuacji. Wierzą bez zastrzeżeń we wszystko, co im powiedzą w telewizji czy z ambony i nie rozmyślają nad sensem... Takie głupie życie musi być proste, ale z drugiej strony chyba jednak mimo wszystko wolę swoje myślące i uczuciowe...

Tylko żeby mieć czas dla siebie czasem. A tu jeszcze znowu to cholerne zmęczenie. Jem dużo, piję dużo wody, śpię bardzo dużo, sporo przebywam na słońcu i świeżym powietrzu (już jestem opalona na brązowo), ruchu mi nie brakuje, zażywam systematycznie magnez i zażeram owoce. Nie mam tym razem żadnych innych objawów typu bóle pleców, stawów czy czegoś innego. Podejrzewam, że zwyczajnie nadmiar czucia i myślenia, czyli psychika no i zwyczajnie zapierdoling całoroczny. W końcu ciało też potrzebuje co jakiś solidniejszego czas wypoczynku.

Urlop będę brać na początku lipca. Nie wiem jeszcze, co będę wtedy robić albo czego nie robić. Nie mam żadnych planów. Hajs wakacyjny wydałam w jeden dzień w dwóch sklepach. Taki  był plan i już nie mogłam się doczekać, kiedy wpłynie wakacyjne, by pojechać z dziewczynami do naszego ulubionego miasta...

Młoda pod koniec maja miała pierwszy egzamin w Komisji Egzaminacyjnej w Brukseli. Pisała angielski. Jeszcze nie wie, czy zdała, a Komisja ma 30 dni na opublikowanie wyników. Liczy że uzbiera jej się to 50% potrzebne do zaliczenia, choć - jak mówi - zadania były dosyć zaskakujące. Wszystko robi się na komputerze i okazało się, że trzeba było mieć własne słuchawki, choć nigdzie w informacjach na stronie Komisji tego nie było. Pierwszym razem jednak bez problemu dostaje się słuchawki państwowe. Ci jednak, którzy już kolejny egzamin zdawali, dostali zdrowy ochrzan hehe. Czekałam na nią na ławce dwie godziny na przemian obserwując ludzi i czytając książkę. Miły relaks. Mogłabym tak cały dzień tam siedzieć grzejąc się do słonka, tylko hałas trochę męczący. 

Skoro już byłyśmy w tej Brukseli i miałyśmy czas, to poszłyśmy pozwiedzać arabskie sklepy i matka nakupiła pierdół do domu, bo tam można tanio kupić gadżety kuchenne, przyprawy w wielkich worach (kupiłyśmy duży wór cynamonu na cynamonrolsy)  i inne pierdoły.

Parę dni później pojechałyśmy z kolei do Mechelen wydać to wspomniane wakacyjne. Najpierw poszłyśmy do fotograficznego zapytać o używane obiektywy. Młoda wybrała sobie dwa: jeden teleobiektyw i jeden do fotografii makro, co kosztowało troszkę ponad  700€.  Dobrze, że mamy taki sklep w pobliżu, bo na nowe gadżety na razie nas nie stać, a na początek do nauki i zabawy używane sprzęty wystarczą. Obiektyw do makro trzeba oddać, bo coś nie hula, ale zapewne znajdzie się coś innego w podobnej cenie jak nie od razu, to później...

Potem poszłyśmy do H&M, by kupić Najstarszej jedne spodenki i mi trzy t-shirty, które oglądałam w necie, ale musiałam pomacać, by zobaczyć, czy moje ciało zgadza się z tym, co widzą oczy. Nie zgadzało się, ale znalazłam inne niekonfliktowe. Noooo ale to duży, dwupiętrowy hm a my nie byłyśmy na dzikich zakupach przez całą pandemię... Przy kasie z jakiegoś dziwnego powodu kazali mi zapłacić ponad dwie stówy mimo bonu urodzinowego i promocji dla stałych klientów hehe. Potem Najstarsza poszła na wafle i lody do ulubionego lokalu. Ja poszłam jak zwykle do Panosa po cieplą bułkę z serem. To było fajnie i zdrowo przefurane tysiąc euro. 

Ostatnio odwiedziłyśmy też z Młodą ginkę. Ja zrobiłam sobie przegląd techniczny i dowiedziałam się, że wszystko mam tam perfekcyjne jak na moje lata. Wyniki z cytologii będą znane za jakiś czas, ale jak niczego niepożądanego nie wykażą, to nie będą mi głowy zawracać. W Belgii cytologia jest gratis co 2 lata. Mam też skierowanie na mammografię, bo jeszcze nigdy nie miałam, a ginka stwierdziła, że jakąś cystę chyba mam w cycku i muszę obczaić, czy ten radiolog na wiosce, który fotografował mi rusztowanie, fotografuje też cycki od środka. Zawsze to lepiej iść do małego prywatnego gabinetu niż tłuc się po szpitalu. Ceny wszędzie podobne. 

Młoda dostała propozycję założenia spirali, ale na razie postanowiła nie korzystać. Nie skorzystała też z propozycji mocniejszych tabsów, bo odkąd nie musi chodzić do szkoły, to okres jej aż tak strasznie nie przeszkadza, a te hormony, które bierze od 11 urodzin są wporzo. Ja też tylko po raz wtóry (wcześniej pytałam naszej aptekarki) się upewniłam, czy stosowanie krążków hormonalnych na dłuższą metę po czterdziestce nie jest jakoś specjalnie szkodliwe i po raz wtóry się dowiedziałam, że nie jest szkodliwe. No i znowu dostałam recepty na 2 lata. Młoda podobnie. A w Polsce ginekolog namiętnie i systematycznie latami wciskał kit, że biorąc pigułki, czy inne hormony, trzeba se dawać zaglądać w cipkę co miesiąc, by doić grubą kasę z naiwnych choć nie zawsze zamożnych kobiet. Tymczasem Młoda bierze piguły jakieś 5 lat i jak dotąd nie była badana ginekologicznie ani razu. Ja przez 8 lat byłam u gina trzeci raz, a ciągle używam różnych hormonów. Recepty pisze nam rodzinny, gdy potrzeba. Młoda przy tym ma piguły za friko, jak każda dziewczyna do 21 roku życia. Możliwości tutejsze mi się podobają i to, że o wszystkim można normalnie z lekarzem czy aptekarzem porozmawiać, przedyskutować i normalnie zapytać i nikt się głupio spode łba na ciebie nie patrzy ani podśmiechujek nie robi. 

Młody tymczasem ma pierwszą wizytę u psycholożki za sobą. Był bardzo podekscytowany, bo nigdy wcześniej nie był u psychologa i był ciekaw, jak to wygląda. Pani psycholog od razu zaskarbiła sobie jego przyjaźń pochwalając, że nosi wytrwale i z pełnym przekonaniem różowe ubrania i dziewczęce buty, bo mu się podobają, mimo że niektórzy chłopcy się z tego wyśmiewają albo zadają głupie pytania. No i tym, że jej córka też kiedyś przeskoczyła jedną klasę, bo była za mądra. Swój człowiek po prostu. Do tego obiecała, że następnych wizytach pokaże, co ma w tych wszystkich pudłach i że będą majsterkować i rysować, bo młodsze dzieci mają zwykle inną terapię niż takie duże, jak jego siostry, które musiały po prostu gadać. A duża siostra z kolei się na ten fakt oburzyła i oskarżyła mnie, że za późno zaprowadziłam ją do psychologa, bo ona by też wolała terapię z rysowaniem, czy majsterkowaniem... 

W szkole Młody uparcie robi zadania dla czwartoklasistów i raduje się wielce swoim szybkim awansem w szkolnej karierze. No i nadal uparcie nosi dziewczyńskie buty i różowe koszulki. Czasem wynikają z tego irytujące sytuacje, bo ciągle sporo dzieci jest przekonywanych przez rodziców, że różowy nie jest dla chłopców. Młody na (nie)szczęście ma prywatnego ochroniarza i gdy jakiś szczyl się śmieje z jego ubrania, czy w ogóle ma jakieś sapy, to kumpel od razu gotowy spuścić każdemu manto haha. Młody już jednak pokazał mi kolesia z pierwszej klasy i już wiem, czyj to gówniarz. Teraz tylko się zastanawiam, czy lepiej zagaić wprost do taty - pana elegancika -, by porozmawiać jak rodzic z rodzicem na temat tolerancji i wychowania dzieci, czy lepiej zgłosić do wychowawczyni lub pani dyrektor. Młody donosi bowiem, że gnojek ma zasadniczo spory problem z wyglądem innych i wyzywa też np jego koleżankę od grubasów i myślę, że belfry mogły by ten problem w klasie ogólnie omówić. Ale patrzcie, gówno ledwie od ziemi odrosło, a już podskakuje, już się ma za niewiadomoco. Ktoś go tego już zdążył nauczyć przez te  6 lat i nie sądzę, by to byli nauczyciele czy koledzy. Takie rzeczy w tym wieku zwykle dzieci przynoszą z domu. Dlatego też skłaniam się bardziej ku powiadomieniu szkoły, niż rozmowie z panem elegancikiem (dla mnie też gówniarzem - po wyglądzie wnioskując). W końcu to ich teren. Ja tylko sprzątaczką jestem.

Najstarsza ostatnio uszyła wreszcie w szkole kurtkę letnią, która w zeszłym roku szkolnym miała być uszyta, ale był lockdown. Zacnie jej to wyszło i nosi ją teraz codziennie z dumą do szkoły. Inne prace krawieckie też systematycznie zakłada. Coraz lepiej też ogarnia sztukę makijażu, choć teraz to akurat tylko oczy ma sens malować, bo ciągle kagańce obowiązują. 

Młoda do szkoły nie chodzi, ale z wieściami szkolnymi jesteśmy jeszcze dość na bieżąco i ostatnio szkoła była znowu w mediach, bo belfry i dyrekcja postanowiły zaostrzyć od września regulamin pod względem ubioru, co młodzieży bardzo się nie spodobało i w ramach protestu zaczęli codziennie wszyscy przychodzić w bardzo kontrowersyjnych strojach. Na zdjęciu z popularnej gazety widać chłopaka w krótkiej koszulce, wysokim kapeluszu i króciutkich spodenkach oraz dziewczyny w spódniczkach ledwie zakrywających dupcię oraz minimalnych oczobolnych koszuleczkach. W szkole jest grubo ponad tysiąc młodzieży w wieku mniej więcej 12-20 lat. Jest tam sporo kierunków artystycznych, czyli duża gromada wariatów, ale też kierunki takie jak moda, fryzjerstwo, bioestetyka... Młodzież z fantazją z całej Flandrii. To musiało być niezłe hehe. Młoda dostaje relacje od psiapsi, której kuzynka tam chodzi i która brała aktywny udział w proteście. I dobrze, niech walczą o swoje racje. Dobrze, że im się chce, że mają jaja i potrafią się skrzyknąć i coś razem zrobić. Raz coś mądrzejszego, raz mniej mądrego, ale w końcu taka ma być młodzież. Jak nie oni, to kto? 

Przed nami jeszcze trochę różnych spotkań ze specjalistami i innych drobnych zaplanowanych zdarzeń, a potem wakaacje, znów będą wakaacje...

Może uda mi się jakoś odpocząć pijąc w cieniu piwo i licząc chmury. 

W poprzedni weekend odwiedziliśmy znowu ogród różany w Sint-Pieters-Leeuw i pierwszy raz w tym roku zasiedliśmy tam w knajpie. 

Ogród ten zwiedza się za darmo. Pachnie tam wyśmienicie.



























zamek Coloma