27 stycznia 2019

Mejl to mejl a tu w urzędzie to co innego, czyli wizyta w ambasadzie

Uwielbiam polskie urzędy. Te zawsze dostarczą człowiekowi rozywki po pachy... tyle że  czasem nie wiadomo czy się śmiać, czy płakać, czy zwyczajnie pójść i jednemu z drugim zasadzić porządnego kopa w dupę.

Tak. Gdy sześć lat temu postanowiliśmy opóścić ten padół łez krainę mlekiem i miodem płynącą, poszłam byłam do najbliżeszgo urzędu gminy się zapytać, jaka jest różnica pomiędzy paszportem a dowodem osobistym jeśli idzie o wyjazd do Belgii na dłuższy, bliżej nieokreślony czas. Bo wiecie, ja prosty człowiek ze wsi jestem, baba niedouczona, to się chciałam u kompetentnych ludzi doinformować, żeby błędu nie popełnić. Wydawało mi się wtenczas, że taki urząd to właśnie jest miejsce właściwe ku temu... No i tam kompetnetna pani (bo w polskich urzędach tylko takie pracują przecież, nie żadne tam znajome króliczka, czy coś no nie?) powiedziała, że nie ma żadnej różnicy jeśli chodzi o użytkowanie, wartość formalną tychże w UE. Różnica dotyczy tylko miejsca wyrobienia... Po paszporty musiałabym jechać 2 razy z trójką małych wtedy dzieci do Rzeszowiku busami te 60 km i tam dalej na piechty popylać do urzędu, a dowody mogłam wyrobić w gminie. No to oczywiście że dowody żeśmy wyrobili SKORO NICZYM SIĘ NIE RÓŻNIĄ pod względem formalnym i użytkowym...
KURWA! Potem po kilku tygodniach poszłam się wymeldować, bo wyjeżdżaliśmy na stałe z kraju. Bylondyna kazała nam  wypełnić jakieś dokumenty na korytarzu na kolanie. Bo przecie pokoje to oni w tej gminie od srania tam pewnie mają (w naszej belgijskiej gminie rzecz nie do pomyślenia), a potem z wielka radością nas poinformowała, że nasze dowody stracą ważność za 3 miesiące. Doprawdy w chuj śmieszne! No ale kij im w oko. Bez polskich dowodów się da żyć, tylko po co  kogoś w chuja robić, jak się pyta wcześniej jak człowiek? Nie wiem, czy te urzędasy mają z tego ubaw, że drugiemu dojebały, czy to zwyczajne same barany tam są zatrudnione, które nie mają bladego pojęcia o swojej robocie czy w o ogóle o czymkolwiek...

No ale dobra, dowody były ważne przez 3 miesiące, zatem zdążyliśmy się zameldować i wszystko inne pozałatwiać. Potem dostaliśmy belgijskie dowody, a dokładnie karty pobytu ważne 5 lat i one nam wystarczają zupełnie do życia codziennego w tym kraju. Na nie załatwia się wszystko w każdym urzędzie. Więcej, one mają czip, czyli służą jako podpis elektroniczny, co umożliwia nam załatwianie większośćci formalności bez wychodzenia z domu. Każdy ma PIN do dowodu, a czytniki można kupić w każdym większym sklepie (także zwykłym markecie) za kilkanaście €. Ja akurat mam wbudowane to ustrojstwo w mojego lapka.

Niestety brak ważnych polskich dokumentów (dopóki nie ma się tutejszego obywatelstwa) uniemożliwia praktycznie wyjazd z Belgii. Nie można latać,  nie można pomykać zagramanicznymi pociągami czy autobusami. Autem też teoretycznie nie można jeździć. Teoretycznie, czyli legalnie. Praktycznie to kto mi zabroni? Problem by był jednak, gdyby coś się w drodze zdarzyło - głupia stłuczka, wypadek, wizyta w zagramanicznym (innym niż belgijski) szpitalu czy coś. No, nieposiadanie ważnych dokumentów mogło by być dużym problemem. No ale jak to mówią NO RISK NO FUN. Od czasu do czasu jeździliśmy tu i ówdzie i żyjemy.

Jednak doszliśmy do wniosku, że pora się ogarnąć i przestać liczyć na łut szczęścia, znaleźć trochę czasu i pieniędzy, by w końcu powyrabiać wszystkim te polskie dokumenty...
No i dobra. W związku że uważamy się nadal za niedoinformowanych i nierozgarnietych (a nasze działania w tej kwestii tylko to potwierdzają) postanowiliśmy się ZNOWU dowiedzieć u KOMPETENTNEGO ŹRÓDŁA, jak stoją sprawy z wyrobieniem polskich dokumentów, gdy się mieszka za granicą.

Tym razem za kompetentne źródło uznaliśmy polską ambasadę. No i może trafnie, tyle że do nich się nie pisze mejli, żeby się czegoś dowiedzieć, bo... "mejl to mejl a tu w urzędzie to co innego" - że zacytuję na to miejsce skądinąd bardzo miłą (choć lekko sztywnawą) urzędniczkę.

Mieszkając w BE sześć już prawie lat, się człowiek zdążył przyzwyczaić, że w tym kraju prawie wszystko da się załatwić przez internet, a mejl jest traktowany na równi z listem poleconym jeśli idzie o ważność urzędową. No ale Belgia to Belgia, a Polska to co innego.

Wiecie, niby się logiczne wydaje, że w ambasadzie można wyrobić polskie dokumenty nie mając takowych ważnych przy sobie, bo niby jak inaczej człowiek mogłby nabyć takie dokumenty, skoro TEORETYCZNIE nie może poruszać się po zagranicach bez dokumentów, czyli teoretycznie nie może se pyknąć do Polszy i tam załatwić...

No ale chcieliśmy się upewnić co do tego, doinformować i takie tam. BŁĄD! Zawsze namawiam wszytkich (i sama to robię) do informowania się u źródła. Od teraz będę dodawać "nie dotyczy polskich urzędów". W przypadku polskich urzędów lepiej jednak brać rzeczy na logikę, bez zadawania głupich pytań, bo dostanie się kupę głupich odpowiedzi, w których każda będzie inna od poprzedniej :-)

Od jednego urzędnika się dowiedzieliśmy, że w ambasadzie można wyrobić dowód osobisty (urzędnik nawet cenę podał!), ale to nie prawda! Można dokończyć wyrabianie podpisu elektronicznego, dzięki któremu można złożyć w ambasadzie wniosek o wyrobienie dowodu osobistego, ale odebrać i tak trzeba jechać do PL osobiście... To nie wiem po co w ogóle się z tym srać...

Od innego się dowiedzieliśmy, że trzeba mieć ważne, znaczy świeże akty urodzenia. Ganiałam osobistą Matkę i Siostrę po urzędach w PL NA DARMO!!! Jedyny dokument, którego tak na prawdę potrzebowałam z PL to decyzja sądu o pozbawieniu praw rodzicielskich co do moich dzieci. Bez tego nie mogę bowiem podejmować samodzielnie żadnych ważnych decycji wobec dziecka.

Jeden NA PRAWDĘ kompetenty (jednak tacy istnieją) urzędnik w końcu napisał w mejlu konkretnie, że PASZPORTY WYRABIA SIĘ NA PODSTAWIE HISTORII DOKUMENTÓW. Jeśli mamy PESELe i jakieś nasze dokumenty (TAKŻE NIEWAŻNE!) to to nam wystraczy do wyrobienia paszportu.

Jeżyczku, i nie można tak od razu?  No dobra, Wy się może teraz śmiejecie, że ktoś o takie głupoty w ogóle może sie pytać,  ale ja nigdy nie miałam paszportu, nigdy wcześniej nie byłam za granicą - Belgia to mój pierwszy wyjazd i ja ciągle się wszystkiego uczę. Także tak prostych rzeczy jak wyrabianie paszportu.

Bo to prosta rzecz. Potrzebny był tylko stary, nie ważny od dawna dowód osobisty, aktualne zdjątko, wniosek, który wypełnia się tam na miejscu i 110€ GOTÓWKĄ bo nie mają tam w tej ambasadzie "tego do tego". Najważniejsze jednak jest umówienie spotkania na konkretny dzień i godzinę i to - O DZIWO! - robi się tylko i wyłącznie przez internet. ŁAŁ...

No i potem urzędnik pełen entuzjazmu i dumy tłumaczy, że w INTERNECIE na tej stronie (tu urzędnik zakreśla z na żółto adres strony internetowej wydrukowany na kartce) trzeba kliknąć i wejść i się zalogować korzystajac z tego i tego i że wtedy tam można sprawdzić, czy dokumenty są już gotowe. No łał.... ale faktycznie znając polskie realia i mając w pamięci jakie tu polskie orły czasem spotykam, to ja się nie dziwię, że to trza aż tak dokładnie tłumaczyć jak się sprawdza w necie to czy tamto...

Jakie znowu polskie realia? Że niby Polska ma internety od dawna i co ja w ogóle tu insynuuję...? Niestety - z tego co mi wiadomo - Polska ma owszem internety (i to całkiem zacne) sprzęty i całą kupę mądrych, ogarniętych w internetach ludzi (nie wiem czy nie bardziej niż np tu), ale tam nic nie działa jak należy, bo każdy chuj na swój strój i drugiemu na złość.

Moja Osobista Matka, która jest od dawna w internetach bardzo ogarnięta, nie raz narzeka, że guzik z tego, że ma kompa z dostępem do sieci, jak ze wszystkim i tak trza iść do urzędu osobiście, bo nikt nikomu nie wierzy,  dowody nie mają czipa (dopiero tera mają być nowsze nowe z czipem), ...bo mejl to mejl a tu w urzędzie to co innego ;-)

Dobra, pośmiałam się z urzędów i swojej głupoty, to teraz ciekawostka z innej beczki...

Wczoraj znowu zauważyłam, jak świat się zmienił od czasów, gdy to ja chodziłam jeszcze na poziomki z drabiną...

Byłam wczoraj sprzedawać hot-dogi, cukierki i chipsy oraz piec wafle, znaczy gofry na patyku podczas imprezy karnawałowej w naszej szkole podstawowej. Dokładnie to w dawnej sali parafialnej, w której odbywają się przenajróżniejsze wiejskie imprezy (urodziny, komunie, sylwestry, spotkania emerytów itp). Po południu była zabawa dla uczniów, potem do białego rana potupaja dla starych. Ja pomagałam tylko przy tej dla dzieci (i dziś przy sprzataniu sali), bo ja chodzę spać o 20, góra 21 to gdzie się na nocki nadaję haha.

I na tej zabawie dla małolatów (klasy 1-6) zaobserwowałam dziwne zjawisko. Otóż - proszę państwa - wśród dzisiejszej młodzieży to chłopaki szaleją na parkiecie a laski podpierają ściany. No serio, ździweczko mnie szarpnęło podczas konkursu, jaki prowadzili inni członkowie Rady Rodziców. Dziewczyny kontra chłopaki. W kilku zadaniach trzeba było zatańczyć do zadanej muzyki, w innych zaśpiewać (karaoke) - pomocą miała być animacja na dużym ekranie (to się pewnie jakoś fachowo nazywa, ale musiałabym Młodych pytać bo nie w temacie jestem), no i tekst przy karaoke to wiadomo. Chłopaki miały muzę z Fortnite. SZOK W TRAMPKACH! Nie wiem, czy któryś ze sporej grupy chłopaków nie umiał zatańczyć do tych kawałków. Wszyscy to znali - to jest pewne, bo wszyscy grają w Fortnite - ale grać i oglądać a umieć samemu to jakby dwie różne rzeczy. Tak mi się przynajmniej do wczoraj wydawało... Czadzior. Przyjemnie się patrzy na taką tańczącą (i to jak!) młodzież.

Dziewczyny miały coś dziewczyńskiego (na tym się akurat nie znam, bo moje mają specyficzne gust nie mające nic wspólnego z trendami - choć one trendy znają, a  ja nie). CIENIZNA! Z 1/3 od razu zwiała pod ścianę do kąta, ale prowadząca przygoniła je z powrotem. Z 5 się w miarę gibało, ale reszta jak by kołki połknęła Śpiew to samo - chłopaki się darli na całe gardło i znali teksty, a dziewczyn nawet nie było słychać, przed mikrofonem zwiewały (chłopacy znali ich teksty, więc to nie to że miały coś trudniejszego).

Dziwna sprawa. Ciekawam, czy w innych miejscach też podobne zjawisko da się zaobserwować, czy to po prostu taka specyfika danej wioski flamandzkiej.

Po konkursie to samo - chłopaki dawali czadu, a laski posiadały na dupach i zaczęły gadać.

12 stycznia 2019

Dziś o moim zkupywstaniu... nadrabiam zaległości.

I znowu mamy  styczeń 


Znowu jesteśmy starsi o rok. Świetnie. Starsi znaczy mądrzejsi (chłe chłe)

Najwyższa zatem pora zebrać się  do kupy... albo raczej z kupy wyleźć i zacząć żyć jak człowiek, bo nie ma czasu na siedzenie i użalanie się nad sobą. I tak kurde zmarnowałam parę ładnych tygodni na myślenie o tym, jaka to ja jestem nieszczęśliwa, pechowa, stara, brzydka, głupia, nieogarnięta, .... Tu se możecie sami resztę dowolnych negatywnych epitetów wypisać ze słownika - wszystkie na pewno będę pasować do mentalnej czarnej dupy, w której się byłam znowu zgubiłam.

Się w końcu ogarnęłam, podniosłam swoją koronę, poprawiłam stringi...

A tera biere dzide i ide.


Obudziłam się. Zkupywstałam. Stanęłam na nogi. Żyję. Znowu jestem sobą.

Zdążyłam już napchać pełno rzeczy do kalendarza (a tera lece do sklepu po zapas energydrinków i kawy, poszłabym też po 3 wiaderka czasu, ale nikt mi nie chce zdradzić, gdzie trza iść).

Pracuję aktualnie na cały etat. To już wiadomo od poprzedniego roku. A ludzie non stop sie pytają, czy nie mam wolnych godzin... Nie mam, ale wiem, że ciężko u nas o sprzątaczki, ludzie tygodniami czekają na sprzątaczkę z biura. No ale cóż, nabudowali od groma nowych apartamentów to i tałatajstwa ze stolicy nalazło... i teraz wszystkiego trzeba więcej... Co mnie to jednak interesi...

W nastepny piątek mam zebranie Rady Rodziców, a potem lecimy wszyscy do jakieś knajpy na dobre żarełko i pijątko co najmniej do północy, bo tak się tu rozpoczyna Nowy Rok w Radzie Rodziców. 

Potem pod koniec stycznia organizujemy coroczną zabawę karnawałową do białego rana. Zgłosiłam się oczywiście do pomocy przy przygotowaniu sali, zabawie dla dzieci i do sprzątania w niedzielę. Pomoc w nocy odpada, bo ja musieć dużo spać.

Poza tym UWAGA zapisałam się z Najstarszą na kurs języka francuskiego... 


Znajoma zapytała mnie, czy mam na to czas? HA HA HA!!! A to trza mieć czas?! NIE, ja absolutnie, zdecydownie nie mam czasu, ani tym bardziej sił... Ale jak nie ja to kto? Co, samo się nauczy? SAMO?! Nichuchu! Za mnie nikt nieczego nie zrobi! Ja nie mam zwyczaju nikogo o nic prosić i na nikogo liczyć. Życie mnie nauczyło, że nie warto, że jeśli czegoś potrzebuję, czegoś chcę, to trza zebrać dupę w troki i po to iść.... Można też oczywiście siedzieć i nic nie robić, bo tak jest przecież najłatwiej,  i ciągle mieć pretensje do wszystkich o wszystko i zazdrościć że inni maja lepiej, a jeszcze jak ktoś coś da, to narzekać że mało, że nie takie, że za późno... Wymówka do nicnierobienia zawsze się znajdzie. Ja tam jednak wolę szukać wymówek dlaczego to czy tamto trzeba zrobić właśnie teraz i dlaczego ja to mam zrobić. No więc dlaczego?

Dlatego, że Najstarsza w przyszłym roku musi odrobić staże w sklepie odzieżowym i musi znać podstawy francuskiego! Niestety (albo stety), jak przybyliśmy do Flandrii ona była w szóstej klasie, czyli rok francuskiego do tyłu, ale wtedy ważniejszy był niderlandzki i na francuskim chodziły obie właśnie uczyć sie niderlandzkiego. I spoko. Nauczyły się. Ale kosztem drugiego języka, który teraz obydwu jest potrzebny i obie mają problem....

Ja sama marzę o tym, by nauczyć się podstaw francuskiego, bo mnie - w przeciwienstwie do dzieci i małżonka - ten język nawet się podoba. Poza tym być może kiedyś trzeba będzie zmienić pracę na lżejszą, choćby w tej śmiesznej bibliotece i ten drugi język to mus. Nooo, a we dwie to zawsze raźniej iść na kurs, fajniej, weselej, jedno drugie może motywować, można w domu se ćwiczyć razem... Dlatego odżałowałam te dwie stówy i nas zapisałam... Zrezygnować zawsze można, a jak nie spróbujesz, to się nie dowiesz, czy dasz rady. Już jest dwa powody i tyle wystarczy.

Najstarszą - za zaleceniem psycholożki - zapisałam też na badania diagnostyczne do szpitala uniwersyteckiego, bowiem  uważają, że tu w grę MOŻE (choć niekoniecznie) wchodzić coś więcej niźli zwyczajna ogromna nieśmiałość i lepiej to sprawdzić... Mówią, że może jakaś trauma, może nawet  jakiś tam asperger, a może co innego. No to niech to w końcu sprawdzą, bo może faktycznie ja czegoś nie widzę. Wszak nie mam za bardzo obiektów do porównania, które miały by podobny bagaż doświadczeń i podobną nienormalna matkę. Tyle tylko, że po tych wszystkich testach i badaniach może dostać diagnozę albo nie. Tak czy owak my będziemy na pewno o kilkaset euro ubożsi... Pociecha taka, że część pewnie ubezpieczyciel odda. 

Myślałam nad tym kilka nocy i kilkadziesiąt dni, bo człowiek nie wie, jakie mogą być tego wszystkiego konsekwencje, bo człowiek zwyczajnie się boi tej całej diagnozy, bo co jak się okaże że ma jakąś dziwną chorobę... Bo My ludzie to czasem dziwni jesteśmy... Czasem chciało by się rozbić termometr, żeby nie pokazywał gorączki dziecka albo wagę by nie pokazywała jacy jesteśmy chudzi... Jakby to kurde mogło zmienić faktyczne fakty. Tu tak samo. A co jak ma coś? Ja pitolę - jak będziemy wiedzieć, to wtedy możemy coś zrobić, coś zadziałać, a dziecko dostanie wsparcie i pomoc adekwatną do sytuacji, być  może nawet mając taki czy inny atest czy zaświadczenie będzie mieć zwyczajnie łątwiej w szkole a nawet kiedyś w pracy. Choć oczywiscie może też dostać plakietkę "ma to coś"co może utrudnić życie, no ale.. CHOLERA, przecież zawsze lewpiej wiedzieć o co chodzi, w czym jest problem. Żeby wroga pokonać, trzeba wiedzieć z kim sie ma do czynienienia... Psycholożka poinformowała nas, że na te diagnozy czasem jest nawet 8 miechów czekania na pierwszą rozmowę informacyjną, a potem kolejna lista do właściwych badań... Kurde, prawie jak w Polsce... No ale tyrknęłam i się okazuje, że już termin na koniec marca jest... no łaaaał. Pożyjemy, pojedziemy i się zobaczy czy czegoś noweo się dowiemy, czy tylko zmarnujemy czas i forsę. Jedno jest pewne, szkoła i CLB dadzą se na razie dupie siana i będzie chwile spokoju, bo wiecie każdy kij ma dwa końce. Te wszystkie tutejsze instytucje są  bardzo pomocne, każdego ucznia traktują induwidualnie,  dopasowują zajęcia do potrzeb ucznia, troszczą się, załatwiają róznych pomocników, nikogo nie zostawią samego z problemami - jak to często ma miejsce w Polszy - i to się im chwali. Jednak czasem bywa to uciążliwe. Nie ma opcji że będziesz sobie żył swoim życiem i wychowywał dzieci po swojemu. Nie ma opcji że dziecko oleje szkołę i nie będzie się uczyć, czy tym bardziej nie chodzić do szkoły. Nie da się tak jak w PL po prostu przyłazić do szkoły i mieć wyjebane na nauczyciela, na innych uczniów czy system. W tutejszej szkole nie możesz być nieśmiały, nie możesz być cichy, nie możesz nie mieć przyjaciół, nie możesz ani nie jeść, ani jeść czegoś innego niż przewiduje regulamin. Jak nie pasujesz do szablonu to masz problemy... I to mi czasem działa na nerwy i to bardzo. No ale cóż, życie.


W międzyczasie próbuję na nowo zapanować nad swoim rozpiżdżonym światem.


 Wiecie co robi depresja dziecka z rodziną? Nie? To dobrze. Obyście nigdy nie musieli się tego dowiedzieć namacalnie. Mogę Wam jednak powiedzieć. Robi rozpiździeć. Ot co! 

Dowiadujemy się, odkrywamy że dziecko ma depresję (czy inne tam skurwysyństwo - bo podejrzewam, że tak jest z innymi poważnymi chorobami) i to nas najpierw zwala z nóg (delikatnie rzecz ujmując). Panika. Strach. To nie może być prawda. To na pewno co innego. Co robić? Jak damy radę? Dlaczego kurwa my? Co z moją pracą? Od czego zacząć? Skąd wziąć kasę? I cała reszta z pierdyliarda beznadziejnych pytań bez odpowiedzi. Chce się zniknąć, nieistnieć, zmienić bieg czasu i nie urodzić nigdy dzieci albo pojechac o parę lat do przodu by nie musieć być tu i teraz, by nie musieć się bać i żyć w niepewności.

Potem etap dwa - cały czas poświęcamy choremu. Świat zaczyna się kręcić w inną stronę.... Ale widać postępy, poprawę... Cieszymy michę. Jesteśmy dumni z siebie...

I wtedy JEB!

NA ŁEB!

Etap 3. Przypominamy sobie, że na świecie są inne rzeczy poza depresją i inni ludzie poza chorym.
A wtedy się okazuje, że już coś przegapiliśmy, już się coś pojebało i że trzeba to JAKOŚ naprawić i postawić na właściwe tory.

Etap numer 4 nazywa się NIE WIEM CO ROBIĆ no to TKWIĘ W MIEJSCU i użalam się nad sobą. 

Ja właśnie dotarłam do etapu nr 5. WYJŚCIE Z KUPY i zebranie sie do kupy.

Sprzątam swój świat i układam go na nowo. Wróciłam do żywych mądrzejsza o nowe doświadczenia z głową pełną świeżych mniej lub bardziej porąbanych pomysłów. Widzę to, czego nie widziałam wcześniej. Jestem sobą. Odnalazłąm swój optymizm, radość życia i znowu otworzyłam swoją kopalnię porąbanych świetnych pomysłów.

Najstarsza w ostatnich miesiącach, kiedy to walczyliśmy z depresją,  znowu utknęła w swojej skorupie i nie mogłam z nią nawiązać normalnego kontaktu. Poszła sobie do wirtualu i miała matkę z całą resztą beznadziejnego świata w dupie. Zaczęła siedzieć po nocach, nie odrabiała zadań, nie jadła nawet za dużo.... I tak to właśnie jest, gdy nie masz nikogo do pomocy (my mamy tylko siebie i niewiele czasu) Chwilę nie masz oczu dookoła głowy i nie jesteś wszędzie, by wszystkiego dopilnować  i już bida. Gdy się ogarniesz, jesteś kilka miechów w plecy i nikt za ciebie nie naprawi tego co się spierdoliło. 

No ale już jestem z powrotem. Zapisałam se w tym czterdziestodwuletnim pustym łbie, że obie nastocórki potrzebują tyle samo czasu matki. Po robocie poświęcam parę minut każdemu dziecku. I już zaczęło działać. Znowu rozmawiamy jak matka z córką o szkole, o zwierzakach, grach i dupie maryni. Naprawiłam.

Młoda zaś nadal walczy i postanowiła na razie zostać w liceum, bo lubi tę klasę i nie chce iść do technikum. Zdecydowała się przyjąć też pomoc osób trzecich, czyli psycholog, wsparcie szkoły i ewentualne korki z francuskiego. Mam nadzieję, że ruszymy do przodu szybciej.

Ona poszła by chętnie do technikum, żeby mieć łatwiej, ale boi się tego, kogo zastanie w tamtej klasie. Boi się powtórki z poprzedniej szkoły czyli diw. Kto to są diwy? Młoda mówi, że są tego dwa rodzaje. Pierwszy rodzaj to diwy bogaczki. Rozpoznaje się je po ubraniach od Gucciego i Prady. Te mają całą armię swoich przydupasów, bo zasada jest jedna albo jesteś z nimi albo przeciwko nim.  A jak jesteś przeciwko, czyli nie nosisz sie modnie, masz krzywe zęby, krótkie włosy, nie przytakujesz na każdą głupią odzywkę to przydupasy zadbają, byś nie miał życia, byś stał sie nikik i nikt się z tobą nie kolegował.. Masz zamiar się poskarżyć, czy odpyskować, to ci przypomną kim jest tatuś lub mamusia diwy i co mogą ci zrobić...
Te inne diwy są po prostu wyjątkowo ładne i one wiedzą, że inni to wiedzą. Te nie trzymają się z nikim, także z tymi bogatymi diwami, bo taka ładna diwa z żadnym plebsem się nie zadaje. Za hajs można kupić większość rzeczy, ale urody nie.  Przy nich każdy czuje się jak śmieć.

Moje Młode żyją własnym życiem, chodzą własnymi ścieżkami i mają własne zasady i nie będą tańczyć, jak im grają jakieś bogate zarozumiałe laski. Mają więc przesrane w klasie z diwami. Teraz Młoda ma w klasie samych normalnych ludzi. Nnnno, to może za dużo powiedziane, bo chłopaków w tym wieku raczej normalnymi ludźmi nie można nazwać. Dziewczyny już dorosły, a tych nadal najbardziej bawi pierdzenie i bekanie na lekcji, czy temu podobne rzeczy.

A życie toczy toczy swój garb uroczy


M-jak-Mąż po rozpatrzeniu kilkudziesięciu ofert pracy,  zaliczeniu kilku rozmów i przetestowaniu paru firm w końcu osiadł w jednej firmie i już nawet zdążył se parę centów podwyżki nagrabić. Po 6 latach się należy jak psu buda.

Ja przez całe święta pracowałam, żeby nie powiedzieć zapieprzałam, bo kilku moich klientów miało wakacje a mi dawali zawsze jakieś zastępstwo. Ja się pytam, kto sprząta u tych biednych ludzi? I dlaczego się tak opierdala. Serio, jak zobaczyłam ten syf to mi kopara opadła. Ja rozumiem że duży dom, to i nikt normalny całego na raz nie ogarnie. Ale, baby, do jasnej cholery jak raz umyjecie 2 okna, drugi raz kaloryfer, trzeci raz krzesło to serio korona wam z głowy nie spadnie, a efekty będą widoczne.

Byłam u starszych ludzi. Babunia z balkonikiem i jej syn po wypadku - oboje niepełnosprawni. Zrobiłam, co mi kazali w godzinę bez pośpiechu. Potem widzę że jakaś mucha obsrała kaloryfer no to machnę ścierką, a tu kuźwa niespodzianka - ten kaloryfer ne jest beżowy ze starości - jak mi się zdawało - ten kaloryfer z 50 lat nie widział ścierki. Kuźwa jak już zrobiłam czystego mazaja to musiałam go umyć do konca, ech. Podłoga przy ścianie też okazała się zwyczajnie brudna a nie po prostu stara. A potem jeszcze lepiej - widzę odsuwane drzwi pomiędzy kuchnią i salonem, to myślę - wysunę i przetrę szybę. Było nie ruszać! Syf kiła i mogiła - nawaliło się na podłogę zdechłych pająków, lepkich pajeczyn, kurzu, fuj fuj fuj...

Drugi dom w trochę lepszym stanie, bo nowy, ale pod prysznicem taki syf, że szkoda słów. To nie był brud z ostatniego tygodnia czy nawet dwóch! Słyszałam od wielu ludzi, że niektóre sprzątaczki nigdy nie myją kabin prysznicowych i widziałam tego efekty na kilku poprzednich zastępstwach. Boszzz, hrabianki wystroją się do sprzątania jak na wesele i biedulki nie dadzą rady sprzątać bo by się pobrudziły, fryzura by się rozpadła, makijaż zmył i tipsy połamały. Od hrabianek słyszałam kilka razy, że klient se sam może posprzątać. Jasne, bo ludzie po to płacą  komuś by samemu sprzątać.

Ci moi jednorazowi klienci mieli też białe plastikowe krzesła w jadalni. Też myślałąm że one takie czarne ze starości... A wystarczyło popsiukać sprajem do kuchni i przetrzeć ścierką. 5 (słownie: pięć!) minut roboty i białe jest białe. We łbie mi się nie mieści, że ktoś może zostawić u ludzi taki chlew, wziąć pieniadze za to że "posprzątał" i spać spokojnie. Nienawidzę roboty robionej na odpierdol!!!!

Jako się rzekło, nie da się posprzątać dużego domu za jednym razem dokładnie, ale trzeba sobie robotę umieć zorganizować i powoli doprowadzi sie dom swojego klienta do ładu.  To trwa zwykle kilka tygodni albo nawet miesięcy (jak się sprząta co 2 tygodnie) . Potem już tylko trzeba pilnować schematu i nawet sie śpieszyć często nie trzeba, a bywa że i poopierniczać się od czasu do czasu można. I wcale nie trzeba pracowac ponad normę ani biegać w przyśpieszonym tempie, wystarczy mieć łeb na karku i w miarę być sprawnym fizycznie. Ważne też by być po prostu człowiekiem i traktować innych tak jak się chce być samemu traktowanym i zwyczajnie być uczciwym.

A poza szkołą i robotą  wszyscy bawimy się w piratów. 


Wymyśliłam bowiem, że w tym roku zorganizujemy dla Młodego pirackie prodziny dla całej klasy. No to teraz obmyślamy z Młodymi scenariusz, kompletujemy stroje, wytyczyliśmy trasę w lesie, tworzymy dekoracje i akcesoria. Bo wiecie, jak się bawić to się bawić. Zamierzamy zaciagnąć tałatajstwo do lasu, gdy będzie już zmierzchało i pozwolić im się zmęczyć, obrudzić i pobać...  a potem znajdziemy zakopany skarb, wrócimy do domu, nasmażymy pirackich frytek i wypijemy pirackego soku...

Spokojnie, to Belgia, nie Polska - mamusie nie trzymają dzieci w akwariach, nie boją się błota ani kilkukilometrowtych wędrówek po lesie nawet gdy pada. W PL za takie pomysły spłonęłabym zapewne na stosie, tu fantazja nie zna granic, a dzieci mogą być dziećmi, mogą się brudzić, mogą biegać, wspinać się na kamienie i drzewa, paprać w błocie, a na urodziny można przyjść w starych dresach i kaloszach. Mam jednak nadzieję, że nie będzie lało, bo nasza trasa nie wiedzie po wytyczonych dróżkach, tylko "na skróty", żeby nam gadżetów nikt nie zajumał i skarbu nie wykopał. I tak, takie zabawy w parkach i na ulicach  są tu jak najbardziej na porządku dziennym i to na każdą okazję dla ludzi w każdym wieku. Ludzie non stop rysują na drodze jakieś strzałki, wieszają na krzakach wstążeczki i baloniki wytyczające trasę  oraz gadżety, łażą przebrani. Ludzie lubią się bawić w ten sposób. A my korzystamy z faktu, że mieszkamy 500m od parko-lasu.

Znowu znajomi pewnie będą się dziwić "że też ci się chce". A mnie się właśnie chce. Dla mnie przygotowanie i prowadzenie takiej zabawy to ogromna frajda. Ja się sama przy tym doskonale bawię. Bawią się też pozostali członkowie naszej rodzinki. Młoda ma masę fajnych pomysłów, które podpatrzyła w necie czy zna ze szkoły i razem pisałyśmy scenariusz, zaśmiewajac się przy tym do rozpuku, bo co raz coś głupiego przyjdzie przecież do głowy. Ja mam być przygłupawym piratem o o imieniu Żółta Papuga (bo mam tylko żółty płaszcz, który nadaje się na przeróbki). Młoda ma być duchem pirata, który zakopał skarb w naszym lesie. Mamy świetne stroje i farby do makijażu, także takie świecące w ciemności. Solenizant będzie oczywiście kapitanem. Strój wypożyczyłam od sąsiadki. Najstrasza jeszcze nie wie, czy chce się przebierać, ale na pewno pomoże przy dekoracjach i strojach oraz przy poczęstunku.

Młody z wielkim przejęciem malował farbami i mazakami tekturowe papugi, których dzieci bedą szukać w lesie i które będą skompletowane z róznymi zadaniami dla pirackiej zgrai. Pozował też z radością do kapitańskiego zdjęcia, które zamieścimy na pirackim zaproszeniu. Z dekoracji zrobiliśmy na razie piracką skrzynię z tekturowego pudła, wielką kotwicę z tektury oraz łańcuch z gazet, a tata-lakiernik posprajował je na srebrno. Jutro zrobimy też trochę złota z kamieni przy pomocy złotego spraju. Z pudełka po winogronie bedzie świetna skrzynia na skarb a z rolek po ręcznikach doskonałe lunety. W święta zakupiłam też zapas czekoladowych pieniążków, to mamy już i skarb z głowy. Własnie zamówiłam też 20 latareczek po nie całe euro za sztuke, które to gadżety przydadzą się nam w ciemnym lesie i które goście zabiorą sobie potem na pamiątkę (tu taki zwyczaj).

Nie wiem, czy wszystko się uda i czy wszystko pójdzie po naszej myśli, ale ważne że póki co my sami dobrze się bawimy przy przygotowaniach. To świetny sposób na odstresowanie.


Na koniec polecę Wam jeszcze internetowe sklepy, z których korzystałam tym razem,bo wiem, że niektórzy szukają i nie mogą znaleźć... A moze się komuś przyda. Pamiętajcie też, że w Holandii wszystko jest tańsze niż w Belgii a przesyłka często gratis zaś dostawa nie rzadko zaraz na drugi dzień.

Gdyby ktoś w BE, NL szukał strojów i gadżetów na urodziny, przedstawienie czy karnawał to polecam te strony, w których to i owo zamawiałam. Bardzo duży wybór w rozsądnych cenach. Wszystko posortowane tematycznie:

https://www.lobbes.nl
https://www.vegaoo.nl


I jeszcze sklep krawiecki z dużym wyborem różnych różności.

https://www.stoffen.net/


3 stycznia 2019

Książki, które pokochał nasz sześciolatek. A wy co nam polecicie?

Dziś będzie o czytaniu.

W tym wpisie opowiem Wam o naszych wieczornych lekturach na dobranoc. 

Kolorowa Półeczka Młodego

Gwoli ścisłości. To NIE JEST wpis sponsorowany ani nic w tym rodzaju. Książki Młodego zostały zasponsorowane przeze mnie i innych bliskich.

Dziś chcę się podzielić propozycjami lektur dla chłopca z nadzieją, że może ktoś mi podpowie jeszcze jakieś fajne tytuły warte przeczytania. Cóż,  łudzę się, że inni rodzice też czytają swoim dzieciom... nawet takim starym jak nasz Młody.

Nasz Młody nie długo skończy 7 lat. W tym roku opanował już sztukę samodzielnego czytania i to w dwóch językach. Powiem, że całkiem sprawnie mu to poszło. Jeśli chodzi o język szkolny, czyli niderlandzki to jest jednym z najlepszych czytacieli w klasie. Lepiej od niego czyta tylko jedna dziewczynka. Oboje jednak dostają od pani książki do czytania zamiast standardowego podręcznika. 
Po polsku czyta mniej więcej na tym samym poziomie. Bez problemacji opanował te wszystie cz, sz, ś, ź, ę, ą mimo, że w szkole nie ma z tym do czynienia w ogóle a matula nie uczyniła nic, by nauczyć go czytać. No, może poza cowieczornym czytaniem...

Zdarza mu się wymawiać niektóre głoski nieadekwatnie do danego języka, czyli np "wakacje" przeczytać jako "łakacje" a w niderlandzkim "u" po naszemu. Jednakowoż czyta z chęcią i chce czytać, ba, wręcz domaga się by słuchać jak czyta. Świetnie. Lubi jednak też, gdy to rodzice mu czytają. Bardzo lubi, więc rodzice czytają dzielnie. Tak, czytanie prawiesiedmiolatkowi to nie byle jakie zadanie. Takiego to już byle głupawym wierszyczkiem o kaczusiach nie zbędzie. Tu już trzeba bardziej konkretnej pozycji. Do tego Młody jest inny niż siostry. To co im się podobało, jemu nie odpowiada i odwrotnie.

Co przerobiliśmy w ciągu ostatnich miesięcy?

Pan Pierdziołka. Mamy kilka części i wszystkie czytane milion razy i obśmiane na wszystkie strony. Te książeczki to nic innego jak zbiór różnych starych i nowych mniej lub bardziej bezsensownych wyliczanek, wierszyczków i piosenek. Niektóre bawiły jeszcze zapewne moich dziadków. Jak to mówią - stare ale jare.

Rymowanki Polskie, czyli wlazł kotek na płotek. Ta książka kupiona bodajże 3 lata temu w Polsce, ale ciąge jest w czytaniu m (w zapętleniu, tak samo jak Pierdziołka)  i już nosi pewne oznaki zużycia. Wiele, jeśli nie większość wierszyków i piosenek leci z pamięci, a Młody śpiewa non stop o misiu, co zrobił w teczkę sisiu.

Pierwsze przygody Mikołajka. (Sempe - Goscinny) Kolejna staroć choć w nowym wydaniu. Czytanie o przygodach tych wszystkich  zuchwalców było dość męczące, bo Młody zadawał ciągle mnóstwo pytań i non stop komentował ich zachowania, które w świecie Młodego, czyli w dzisiejszej szkole są nie do przyjęcia. "JAK TO NIE MOŻNA BIĆ KOGOŚ W OKULARACH?! NIKOGO NIE WOLNO BIĆ!" "Dlaczego w tej klasie nie ma dziewczyn? Co to za dziwna szkoła?"

Kacperiada oraz Kuba i Buba, czyli awantura do kwadratu. (Kasdepke G.) Przyznam, że mnie osobiście te książki nie leżały. W poprzednim życiu, gdy byłam bibliotekarzem, ani razu nie poleciłam j ich  żadnemu rodzicowi, bo w głowie mi się nie mieściło, by takie pierdoły saskie mogły sie podobać jakiemuś dziecku. Dziewczynom się nie podobały. Kurde, nawet nie wiem, dlaczego je kupiłam Młodemu. No ale kupiłam tę o Kacprze, który miał mamę Magdę (szał dla Młodego, bo ktoś jeszcze ma mamę Magdę) i on był zachwycony. Potem dokupiłam Kubę i Bubę. On kocha te książki.

Detektyw Pozytywka. (znowu Kasdepke). Też dla mnie dziwna, a dla Młodego spoko. Cóż, człek się całe życie uczy, a dzieci wiecznie zaskakują.

Detektyw Pingwin i sprawa zaginionegio skarbu (Alex T. Smith). To była wyjatkowo dobra lektura zarówno dla nas starych jak i dla Młodego. Jak tata czytał kilka rozdziałów w jeden czy dwa wieczory, to potem pytałam Młodego, co się wydarzyło, bo to był całkiem zacny kryminał. Co z tego, że to pingwin prowadził śledztwo? Dla mnie TA KSIĄŻKA JEST NASZĄ KSIĄŻKĄ ROKU i czekamy  na drugą część, która miała ukazac się w jesieni, ale coś najwyraźniej poszło nie tak... bo chyba do dziś jej nie ma (w necie nie znalazłam)

Szkoła trzęsiportków (P. Butchart). Tego jest cały cykl. Ludzie chwalili to kupiłam jedną na próbę, ale próby nie przeszła. Młody stwierdził, że nudne. Dostaje więc od nas tytuł najgorszej książki przeczytanej (zaczętej czytać i nigdy nie skończonej) w 2018 roku. Spodoba się na pewno tym, co lubią Koszmarnego Karolka i Wredną Wandzię - tak samo głupie i pewnie do tego trza dorosnąć.

Rozbójnik Hotzenplotz (O. Preussler). Znowu stare ale jare. Ja sama uwielbiałam książki Preusslera. Malutką czarownicę chyba z dziesięć razy przeczytałam. Rozbójnika czytałam po raz pierwszy teraz, ale bardzo mi się podobała ta historyjka. Młodemu jeszcze bardziej. Tu też było kilka momentów trzymających w napięciu, ale też kilka zabawnych jak i w pozostałych książkach tego autora. 

Poczytaj mi mamo! Seria książek z bajkami z naszych czasów (oryginalne ilustracje). O ile pierwsze części są świetne, tak ostatnie już takie sobie. Młody nie lubi wierszyków - nie licząc głupich jak w Pierdziołce. (Dziewczyny uwielbiały). Jednak mamy już prawie całą kolekcję i na półce całkiem ładnie się prezentują :-)

Zając (D.Gellner). Dziewczyny lubiły rymowane bajeczki Gellner. Zając jest jednak najlepszy! Sama się uśmiałam. To książeczka dla w miarę ogarniętych dzieci mających niebagatelne poczucie humoru.

Koziołek Matołek. Książka mojego dzieciństwa, ale u Młodego się nie przyjęła zdecydowanie. Może kiedyś spróbujemy ponownie.

Pan Mamutko i zwierzęta (Baręsewicz). Podobało się. Tu również zabawne historyjki o miłym gostku, który dogadywał się ze zwierzakami.

Czytam sam. Seria książek do samodzielnego czytania. Cieszę się, że coś takiego pojawiło się też w Polsce. Tutaj w Belgii jest mnóstwo takich książek, które są podzielone na poziomy czytelnicze. Zauważyłam je zaraz na początku, gdy stawiałam pierwsze kroki w nauce nowego języka. Te z pierszych poziomów nie zawierają wszystkich liter, głosek, zdania są proste a historia łatwa do zrozumienia. Z polskich kupiłam na razie kilka tytułów i Młody czytał je pełen dumy, że daje radę sam przeczytać całą książkę. Polecam wszystkim początkującym czytacielom.


Piękne opowieści dla 6-latka.  Tę książkę Młody otrzymał od Chrzestnej. Bardzo ładne wydanie i zacnie się na półce prezentuje. Jest to zbiór znanych starych baśni i bajek dla dzieci i to w normalnych pełnych wersjach... Bo wiecie jak to dziś często bywa z książkami dla dzieci - jakaś nierozgarnięta Grażyna uznaje nagle, że  Andersen był głupi, Perrault i Grimowie jeszcze bardziej i Grażyna postanawia napisać swoją własną zmutowaną i wypaczoną wersję popularnych baśni, po przeczytaniu  których - jakby człowiek nie znał oryginału - za kija by się nie domyślil o co kaman, bo nic się kupy nie trzyma, a co najwyżej jest kupy warte. Do tego Grażynie zwykle się wydaje, że umie rysować i sama se robi ilustracje do swoich wypocin. Potem można spokojnie koło cukru taką książkę postawic i teściowa nie bedzie słodzić na pewno... Nie wiem tylko jaki debil może coś takiego wypuścić na rynek..? No ale szczegół. Do TEJ książki się jednak nie przyczepię. Piękne opowieści są na prawde piękne - tekst i ilustracje całkiem wporzo. U nas tylko ze znanymi baśniami jest problem taki, że tutaj w BE postaci noszą częstokroć inne imiona, co może być lekko irytujące...

Opowiadania z piaskownicy (R. Piątkowska). Bez szału, ale też nie najgorsza książka. Coś trochę jak Kacperiada. Takie opowiadania z życia dzieci. Nam tylko realia szkolne się nie zgadzały czasem,  no ale to nie po raz pierwszy i nie ostatni.

Puc Bursztyn i goście (Grabowski). Kolejna ulubiona lektura matki, która podeszła też synkowi. Dodam, że to mamy też do wyświetlania na ścianie, a że matka zabrała z Polszy zabytkowy projektor to i ze ściany też poczytaliśmy :-)


Doktor Dolittle i jego zwierzęta (H. Lofting). Znowu klasyka. Prezent podchoinkowy zamówiony jak zwykle w Polskiej Księgarni Internetowej. Dopiero w czytaniu, ale już widać, że dobrze będzie zamówić kolejne książki o Doktorze Dolittle.

Przeczytaliśmy też sporo bajek po niderlandzku. Koło łóżka zawsze coś leży, bo w bibliotece mają całkiem spory wybór a i zdarza się nam od czasu do czasu coś kupić na własność albo zwyczajnie od kogoś dostać w prezencie. Po niderlandzku nie czytam Młodemu grubych książek, bo zwyczajnie mnie to męczy, gdyż mam świadomość, że wiele wyrazów wymawiam nieprawidłowo, a jeszcze więcej nie rozumiemy i trzeba mieć przy sobie zawsze telefon z tłumaczem, bo Młody nie może żyć w nieświadomości, on musi wiedzieć, co znaczy każde słowo i to tu i teraz, a nie że jutro.
Coraz więcej książek czytamy do spółki - trochę synek, trochę mamusia albo tatuś. To jest fajne a Młody dzięki temu szybko robi postępy w czytaniu.


No to jak, ktoś z Was poleci nam coś fajnego dla siedmiolatka? (byle nic różowego i księżniczkowego, bo to nie przejdzie!)