Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kury. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kury. Pokaż wszystkie posty

17 listopada 2024

Z porakowym zmęczeniem nie wygrasz tradycyjnymi metodami.

 Miałam odpoczywać i się releksować, a tymczasem ten tydzień chorobowego spędzony w domu zdawał mi się gorszy niż jakbym chodziła do pracy. Czułam się okropnie. 



Zmęczenie trwa. TO PORAKOWE zmęczenie, przy którym nie wystarczy usiąść na dupie, napić się czegoś dobrego i posilić, by poczuć się lepiej. To zmęczenie powodowane jest w sporej części przez medykamenty, a w dużej mierze przez ciężko pracujący i wystawiany na szkodliwe bodźce i emocje mózg. Wysiłek fizyczny też ma tu zapewne swój udział, ale jednak w moim wypadku to mózg zużywa najwięcej energii no i to zmęczenie bierze się z nikąd, z niczego, ze środka. Ono tam jest cały czas i wyłazi kiedy chce... Bo może.

Przekonałam się o tym dobitnie właśnie w tym tygodniu, gdy siedziałam, czilowałam bombę, jadłam owoce i inne dobre rzeczy, piłam dużo wody i herbatek, spacerowałam spokojnie po świeżym powietrzu, rozmawiałam z rodzinka, a zmęczenie tylko się potęgowało. Zero w tym logiki czy jakiegoś związku przyczynowo skutkowego. To nie ma żadnego sensu. To trzeba brać na wiarę i czucie.

Mój mózg świrował, cudował i gnał, gnał, gnał myśli przed siebie bez ustanku całe dnie i co gorsza całe noce. Myślałam bez ustanku, czytałam, robiłam notatki, dyskutowałam z Małżonkiem, przekopywałam intermety w poszukiwaniu informacji na temat pracy po raku i życia po raku. Wiedziałam, że samo siedzenie w domu nic nie da, w niczym mi nie pomoże. Na pewno nie śmieszne 2 tygodnie spędzone w domu. Bo już znam ten system mojego porakowego ciała. Przerabiałam to już i wiem, jak to działa i że zwyczajne metody tu nic nie poradzą.

Potrzebuję coś zmienić. Albo w pracy albo w sobie, albo i tu i tu jednocześnie... Musiałam znaleźć jakieś pomysły, musiałam wymyślic nowatorskie rozwiązania do wypróbowania. Nie ważne, czy to zadziała, czy przyniesie jakieś wymierne korzyści. Ważne, by próbować coś zmienić, by spróbować czegoś nowego, ugryźć to z innej strony. Poddać się można zawsze, ale dopiero jak skończą się pomysły.

Czytałam więc namiętnie belgijskie internety. Jest np taka dobra strona "wszystko o raku" czyli "alles over kanker" https://www.allesoverkanker.be/, na którą co jakiś czas trafiam, by poczytać, ale  nie sposób przeczytać wszystko na raz, a tym bardziej choć z połowę zapamiętać, szczególnie, gdy pamięć zawodzi...

Na stronach szpitali jest również wiele ciekawych fachowych informacji. Tym razem odkryłam stronę szpitala uniwersyteckiego w Gandawie: https://www.uzgent.be/zorg-na-kanker, gdzie przeczytałam po raz kolejny coś, o czym ciągle muszę sobie na nowo przypominać...

Langdurige vermoeidheid is een van de belangrijkste neveneffecten van een kanker(behandeling). Ze beïnvloedt in sterke mate de levenskwaliteit van patiënten en hun naasten.
Kankergerelateerde vermoeidheid verbetert vaak het eerste jaar na de behandeling. Toch heeft ongeveer 25 tot 30 procent van de patiënten er langdurig last van. 

"Długotrwałe zmęczenie jest jednym z najważniejszych skutków ubocznych leczenia raka. Bardzo wpływa na życie pacjentów onkologicznych i ich rodzin. Zmęczenie związane z rakiem często ustępuje w pierwszym roku po leczeniu. Jednakże około 25-30% pacjentów cierpi długo z tego powodu."

Dalej stoi czarno na białym, że charakterystyczną cechą tego porakowego zmęczenia jest to, że jest ono nieoczekiwane i nieprzewidywalne, intensywne, trwałe i niemające wyraźnego związku z wysiłkiem oraz odpoczynkiem czy snem.

Piszą tam też, że mechanizm powstawania tego porakowego zmęczenia jest złożony i obejmuje szereg czynników biopsychospołecznych, czyli że składa się nań to jak i czym leczony był dany pacjent, jak organizm jego zareagował na te leczenia, w jakim środowisku pacjent się obraca i jakie są wobec niego oczekiwania, ile zrozumienia odnajduje w otoczeniu i jak sobie z tym wszystkim radzi oraz pierdyliard innych rzeczy. Na stronie podany jest nawet przykład, który znam z autopsji i który powoduje, że czasem  mam ochotę kimś potrząsnąć mocno i zaryczeć by spierdalał... . "To zmęczenie jest takie frustrujące. Mówię, że jestem zmęczony, a inni na to, że oni też czasem bywają zmęczeni [...] To jest jak cios młotkiem, że nagle nie możesz już nic więcej zrobić". Tak, znam to. Mam to. 

To jest to, o czym ja ciągle tu opowiadam (i czego pewnie większość nie rozumie, bo to trzeba poczuć), ale dla mnie jest ważne, gdy czytam czy słyszę o tym gdzieś, gdy jakiś fachowiec czy inny pacjent potwierdza to, co ja czuję, co oznacza dla mnie, że nie wydaje mi się,  nie jest to złudzeniem, nie zdziwiam i że nie jest to nic nadzwyczajnego, że wielu innych ludzi też tak ma, ale też że są ludzie, którzy faktycznie szybko i łatwo do zdrowia wracają, bo i to jest ważne. Łatwiej się żyje z danym problemem wiedząc, że inni też z podobnymi dolegliwościami i trudnościami się borykają, ale wiedza, że niektórzy tego problemu nie znają, jest również ważna, bo inaczej człowiek zobaczy takiego żeśkiego ozdrowieńca i pomyśli sobie, że też musi być jak on żeśki, silny, w pełni zdrowy... i będzie próbował do upadłego... 

Dla porównania pokazano tam też tabelę, którą też tym razem postanowiłam sobie skopiować, bo jest to dla mnie ważne:

ZWYCZAJNE ZMĘCZENIE                                                PORAKOWE ZMĘCZENIE

- przewidywalne, oczekiwane                                                -   nieprzewidywalne, nieoczekiwane

- normalny proces                                                                   - wyraźny symptom 

- krótkotrwałe                                                                         - długotrwałe

- wyraźna przyczyna, związane z wysiłkiem                           - brak wyraźnej przyczyny czy związku z                                                                                                             wysiłkiem

- sen i wypoczynek pomaga                                                    - sen i wypoczynek niewiele pomaga


O tych różnicach też już wielokrotnie tu pisałam, ale to były moje własne odczucia i przemyślenia, które teraz zobaczyłam czarno na białym spisane w rządku przez specjalistów onkologicznych z uniwersyteteu. Jakkolwiek głupio czy dziecinnie by to nie zabrzmiało, takie fachowe teksty potwierdzające to co samemu się czuje mają dla mnie ogromne znaczenie. Czynią jakby moje odczucia fizyczne czy emocje bardziej prawdziwymi, ważnymi. Mówią, że mam prawo tak się czuć, czyli nie muszę się tu jakoś czuć winną, dziwną, nienormalną ani też wyjątkową. Mówią, że to jest normalny objaw, czyli że nie trzeba się tu niczego więcej doszukiwać. Bo czasem człowiek się zastanawia, co jest kuźwa ze mną nie tak, że inni, nie rzadko dużo starsi skończyli leczenie i żyją dalej jak gdyby nigdy nic, a ja nie mogę się podnieść ani pozbierać. Bo my ludzie lubimy się porównywać i ścigać z innymi. Mamy to we krwi, w genach czy nam się to podoba, czy nie... Innej postawy musimy się dopiero nauczyć. Zwykle na własnych błędach i porażkach.

U niektórych to zmęczenie trwa miesiące, u innych długie lata. Niektórzy nie są w stanie wykonywać pracy, innym udaje się na jakąś część etatu pracować, ale np rezygnują z hobby, ograniczają życie towarzyskie i inne wyjścia... 

Niektórzy uważają (na tych stronach też o tym było), że człowiek powinnien poszukać podobnych sobie i z nimi kontakt utrzymywać, bo swój swojego zrozumie najlepiej i to jest na pewno świetna sprawa dla normalsów, czyli ludzi lubiących i ceniących sobie życie towarzyskie, lubiących spotykać się z innymi, czy choćby przez telefon czy internet z niemi gadać. Tyle, że ja do tej grupy nie należę. Dla mnie spotkania towarzystkie na dłuższą metę są nie do przyjęcia i nie do zaakceptowania. Lubię czasem z kimś się spotkać, czasem z kimś pogadać, ale podkreślam tu CZASEM.  Raz na kilka miesięcy lubię do kogoś pojechać albo do siebie kogoś zaprosić. Raz na kilka miesięcy z chęcią pogadam z kimś nawet i godzinę przez telefon. To musi jednak być właściwy moment, właściwy dzień, w którym mam chęć na socjalizowanie się. Nie wyobrażam sobie, że systematycznie gdzieś wychodzę, z kimś się spotykam albo że ktoś do mnie non stop, codziennie czy co tydzień nawet dzwoni. To było by okropne. No chyba by mnie szlag trafił. 

Już do różnych grup się przez internet zapisywałam w życiu: grupy hodowców papużek, królików,  fani puzzli czy Harrego Pottera, kreatywna praca z dziećmi,  rodzice dzieci z autyzmem, depresją, sprzątaczki, grupy blogerów, zwiedzanie Belgii, mikroskop amatorsko, fotografia amatorska i tak dalej i tak dalej. Każda z tych grup była ciekawa i zwykle ze trzy dni czytałam wypowiedzi, sama się intensywanie udzielałam, by czwartego czy siódemgo dnia zapomnieć o istnieniu grupy, potem po miesiącu czy roku sobie przypomnieć, znowu coś napisać, przeczytać a po jakimś czasie odejść, bo przecież to nudne i uciążliwe na dłuższą metę takie wymiany poglądów z innymi.

Należenia do jakiejkowliek grupy onkologicznej to już w ogóle sobie nie wyobrażam. Zapewne poznać można w ten sposób fascynujące osoby i wielu rzeczy się dowiedzieć, ale spotkania były by dla mnie bez wątpienia zbyt  męczące. No a poza tym mieszkam przecież na totalnym zadupiu. Żeby się z kimś spotkać trzeba by tę wieś móc łatwo opuszczać, a tymczasem od nas w dzień roboczy odjeżdża jeden autobus na godzinę na jednej trasie. W weekend co 2 godziny, a wieczorami nie jeździ nic. 

Myślałam nad tym trochę w tym tygodniu. Nie nad grupami onkologicznymi, ale już nad jogą dla pacjentów onkologicznych owszem. Jest taka za friko w szpitalu, w którym się leczyłam. Tyle, że to kilkanaście kilometrów od mojego domu. I tak ze wszystkim, co chciało by sie robić i co mogło by pomóc w odstresowaniu - wszędzie mam kuźwa daleko. A czasem nie dość, że daleko to jeszcze drogo. Kiedyś na basenie wzięłam ulotkę o Tai Chi i już nawet się napaliłam... bo to by fajne było. Tai Chi to taka sztuka dla zramolałych staruszek akuratna. Jak zobaczyłam ceny, to trzy dni szczenę z gleby zbierałam. Basen zresztą też jest daleko, bo z chęcią bym chodziła choć raz w tygodniu, ale tam się więcej jedzie niż pływa. 

Tak więc zorganizowana relaksująca aktywność fizyczna choć kusząca to nieosiągalna czyli nieprzydatna dla mojego przypadku.

Ważniejsze, że w końcu znalazłam przynajmniej to czego szukałam, a co mi się wydawało, że gdzieś kiedyś mi się o uszy obiło, ale nie byłam pewna, czy mi się nie śniło... Znalazłam informację, że przy takim chronicznym porakowym zmęczeniu i otępieniu utrudniającym mi wykonywanie pracy mogę się postarać w VDAB (biuro pracy) o uznanie tymczasowej niepełnosprawności (czy jak to nazwać) na (wstępnie) 2 lata oraz związanej z tym premii dla mojego pracodawcy, które to pieniądze mają np zrekompensować fakt, że wolniej czy mniej wydajniej pracuję albo np zapewnić mi opiekuna, czyli kolegę, który będzie mi pomagał, wspierał itp, czy tam jeszczde inne rzeczy, ale te inne mnie nie dotyczą.

Wydrukowałam sobie stosowne dokumenty do wypełnienia przez lekarzy oraz inne do wypełnienia przeze mnie samodzielnie lub z pomocą pracodawcy. Nie wiem tylko, ile trwają takie procedury ani czy w ogóle uda się takie coś otrzymać, ale bez wątpienia warto się o to postarać, by mieć więcej możliwości w pracy i czuć się zwyczajnie komfortowiej z tym faktem, że nie wykonuje się roboty tak dobrze, jakby się chciało i jak inni ją wykonują, że więcej się potrzebuje odpoczywać, czy np tylko popołudniowe dyżury dostawać... To mogło by też znacznie zmienić oczekiwania innych wobec mnie w pracy, a być może nawet więcej zrozumienia przydać.

Wkurzyłam się tylko znowu, że człowiek sam musi takich rzeczy sobie szukać, że nikt ci nie powie, nie doradzi. Kuźwa, przecież ten cały ciul zwany koordynatorem-powrotu-do-pracy, który oficjalnie mnie prowadził chyba do chuja pana powinien mi takie informacje przekazać, bo taka osoba jest właśnie od tego, jak dupa od srania. Tak samo jak ta baba z VDAB, która oficjalnie w szkole nam miała doradzać i odpowiadać na pytania. Szkoda, że to wszystko tylko teoretycznie, bo w praktyce to babsztyl nawet na mejle nie raczył nikomu odpowiadać. 

Wcześniej się u lekarki zrytowałam z tego samego powodu, bo ona stwierdziła, że ja powinnam tę pracę w ogóle na innych zasadach zacząć po wcześniejszej niezdolności do pracy. Skoro teraz pracuję na pół etatu, to powinnam ciagle dostawać częściowy zasiłek, jeśli wcześniej pracowałam więcej, ale teraz już na to za późno, bo to trzeba było jakieś specjalne formularze wypełnić i specjalną zgodę z funduszu zdrowia otrzymać... O czym, co zdaje się oczywiste, powinien mnie był ów wyżej wymieniony koordynator nie tylko poinformować, ale wręcz pomóc mi to załatwić. No ale ważne że on sam ma cieplutką posadkę polegającą na pierdzeniu w stołek całe dnie, po co miałby robić cokolwiek, wszak wypłata się należy czy się stoi, czy się leży... A gdybym miała wcześniej to uznanie z VDAB, to pracowadca przyjmujący mnie po niezdolności do pracy dostał by też jakiś hajs za to, że taką osobę raczył zatrudnić... Że też człowiek u lekarza rodzinnego albo zupełnie przypadkiem się takich rzeczy dowiaduje, a nie tam gdzie powinien.

No i tak, ja czy Małżonek oraz wielu innych ludzi uczciwie pracujących wyrzucamy sobie, że nie możemy pracować tak wydajnie jakbyśmy chciali, bo zdrowie nam niedomaga, staramy się nie chorować za dużo ani urlopów z byle powodu nie brać, a tymczasem ludzie pracujący w tych wszystkich instytuacjach mających nas maluczkich wspierać, pomagać nam, doradzać mają swoją robotę w dupie. Oni się tam nie szczypią, nie mają wyrzutów sumienia. Oni nawet nie wiedzą za bardzo, co należy do ich obowiązków ani na czym ich praca tak w ogóle polega... Takie mam przynajmniej często wrażenie. Ale kij im wszystkim w oko i chuj na grób. 

Spisałam gruntownie wszystkie rzeczy, które muszę zmienić i dopasować w swoim życiu codziennym, a także te które chciałabym zmienić w pracy, gdyby się tylko dało, a nawet te, które potrzebuję zmienić, poprawić i naprawić w sobie.

Te pierwsze wstępnie omówiłam z Małżonkiem, a w daleszej konsekwencji zamierzam omówić z resztą z Piątki, potem wprowadzić w życie na mocy ustawy Bo-Matka-Tak-Mówi.

Te drugie zamierzam omówić z szefową. Zaraz po niedzieli napiszę do niej na Whatsappie, by się umówić na spotkanie. Zrobiłabym to w tym tygodniu, ale ona była na urlopie... 

Co dosyć niefortunnie się złożyło, bo ona na urlopie, ja nagle 2 tygodnie na wolnym, a inna koleżanka dzień po mnie napisała, że ma zwolnienie do grudnia. 

Czytałam cały czas, co piszą dziewczyny na grupie i widziałam, że musiały się dwoić i troić, by sprostać opiece nad dziećmi. Udało im się zdobyc jakąś jedną, czy dwie wolontariuszki, koleżanki oczywiście zgłaszały się do dodatkowych dyżurów i ciągnęły nadgodziny, uprosiły jakies nauczycielki, by pomogły im w przeprowadzaniu dzieci pomiędzy świetlicą a szkołą, bo czasem wychodziło tak, że jedna osoba musiała przeprowadzić ponad 20 dzieci, co jest niebywale niebezpieczne, a czasem wręcz niemożliwe. Jednym słowem niezłego bigosu narobiłam tym swoim chorobowym. Nie powiem jednak, bym jakoś się bardzo tym przejmowała. Gdybym chodziła do pracy, świetlica lepiej i łatwiej by funkcjonowała, nawet biorąc pod uwagę fakt, że ja pracowałabym w zwolnionym tempie, bo tak właśnie działał mój zmęczony mózg... Jednakże dla mnie by to wcale dobre nie było. Zwolnienie lekarskie jest legalne i tak ktoś to wymyślił właśnie uznając za sensowne i potrzebne... czy się to komuś podoba, czy nie. 

Mnie to zwolnienie bez wątpienia było potrzebne nawet mimo tego, że na zmęczenie jak dotąd mi nie pomogło, a nawet chyba wprost przeciwnie. To wszystko jednak co zdążyłam przemyśleć i spisać było mi potrzebne, bo być może dzięki tym informacjom i pomysłom będę mogła nadal tę pracę wykonywać i wydostać się z tej czarnej dupy. Nie jest to może na 100% pewne, ale warte spróbowania.

Poza tym to złośliwie sobie nawet pomyślałam, że po takiej jeździe, jaką miały koleżanki przez moją nieobecność, to może one bardziej moją obecność teraz doceniać będą...? Mogą mnie też znienawidzić, ale staram się być dobrej myśli chłe chłe.

Kwestią naprawy siebie też już się zajęłam poprzez umówienie się na wizytę u naszej psycholożki. 

Dłużej teraz trzeba czekać, niż poprzednimi razy, bo ponad tydzień, a nie że zaraz na drugi dzień, jak poprzednio, ale za to teraz jest tanio, bo wizyty będą mnie kosztowały tylko 11€, gdyż tej pani udało się uzyskać stosowne certyfikaty, by zostać psychologiem, u którego wizyty (ograniczona liczba) opłacane są przez RIZIV. Standardowa cena wizyty to 70€, z czego nasz fundusz 20€ zwraca. Tyle płaciłam poprzednimi razy, ale teraz chyba bym się nie zdecydowała na wizyty po 7 dych, bo to jednak kupa hajsu, nawet jak się tylko co 2 tygodnie chodzi...

Czego oczekuję od psychologa? Między innymi pomocy w znalezieniu właściwej metody na relaks, walkę ze stresem, innego spojrzenia na moją sytuację i siebie, które to obrazy być może mi umykają; podpowiedzi jak zwolnić swoje życie i jak opanować gonitwę myśli i polepszyć swoją jakość snu. Tak, mam całą długą listę życzeń... ;-)

Kobieta jest w moim wieku i ma ponad 20 lat doświadczenia w zawodzie, a w tym coś koło 10 lat z pacjentami onkologicznymi. Zna się na rzeczy i czuję się u niej bardzo rozumiana, co samo to już warte jest wizyty... Nie wiem, czy we wszystkim mi pomoże, co sobie umyśliłam, ale na pewno jakieś porady i podpowiedzi otrzymam. Dalej już sobie sama pójdę. 

No a poza tym to sobie tak myślę, że w razie gdyby moje zdrowie jednak dalej odmawiało współpracy, a praca okazała się na dłuższą metę niemożliwa, to dobrze jest mieć tu i ówdzie jakieś medyczne dossier grubo zapisane, by w razie biedy starać się o uznanie choćby częściowego inwalidztwa i zasiłku. 

Mam nadzieję, że wcześniej czy później uda mi się w końcu dograć moje ciało do tej czy innej pracy i ze swoim zdrowiem ją pogodzić. Jednak dobrze jest mieć w obwodzie jakiś plan B a nawet C i D, bo nikt nie przewidzi, co los nam przyniesie w darze.

O, i takimi rzeczami zajmowałam się właśnie w tym tygodniu zarówno za dnia jak i w nocy. To drugie było zdecydowanie niezamierzone, nieplanowane i niepożądane, ale z mózgiem nie wygrasz. Jak se postanowi, że o 2 w nocy będzie o czymś myślał, to nic go nie powstrzyma. Mimo tego, że źle sypiałam, starałam się wstawać w miarę rano, czyli nie później niż o siódmej trzydzieści, by zachować swój stały system wstawania i chodzenia spać. W dzień zdarzało mi się poleżeć a nawet podrzemać, ale nie sypiam za dnia prawie nigdy, bo źle się po tym czuję.

Obejrzałam też kawałek Netflixa z Małżonkiem, który też ciągle chorował. Obejrzałam też z Młodym parę filmów. Dokończyliśmy wreszcie szósty sezon Good Doctor. Potem on zaproponował, bym obejrzała z nim stary film Fight Club, który to film on sam już ponoć dwukrotnie sam obejrzał i chciał mi go pokazać. Ja z kolei zaproponowałam mu obejrzenie Lotu, który też mu się spodobał. Na koniec zaczęliśmy oglądać Doktora House'a. Ja oglądałam ten serial, jak dziewczyny były małe, a mała wtedy Najstarsza podglądała czasem operacje, bo wielce ją fascynowały. Młodemu też się spodobał, choć ten uznał, że film jest straszny. Tyle że straszny tak, by tdodawać dreszczyku i tylko bardziej go zachęcać do oglądania.

Zabrałam się ponadto za książkę, która długo czekała na swoją chwilę na naszej półce, ale o tym pisałam już w poprzednim wpisie.

Na przyszły tydzień zaplanowaną mam wizytę u lekarza, bo znowu pora na zastrzyk Decapeptylu. Zapytam też lekarki o te dokumenty do wypełnienia, czy wie coś na temat procedury i czy może je wypełnić, czy lepiej dobijać się z tym do onkologa.

Mam nadzieję, że uda się też umówić z szefową i ustalić pewne rzeczy, na których ustaleniu mi zależy, bym w następnym tygodniu mogła już z czystym sumieniem i spokojem wrócić do pracy i móc ją jak najdłużej wykonywać bez kolejnego chorobowego.

Poza tym chcę sobie spokojnie choć ze trzy zajęcia tak od A do Z dla dzieci przygotować, tak by mieć gotowe, gdy nadejdzie mój dzień zajęć z dziećmi, a w kolejnych tygodniach przygotowywać będę sobie już na zaś z dużym wyprzedzeniem. To by mi dało trochę spokoju.

Mam przeczucie, że nadchodzący tydzień będzie spokonniejszy, ale tego nie przewidzę.

W minionym tygodniu zabazgrałam też już trochę kalendarz na następny rok. No niektóre wizyty u specjalistów już jakiś czas temu tam zapisałam, ale kurde jest już tego trochę: dentysta dla wszystkich po kolei, ortodonta Młodego, no ale to co miesiąc to nic szczególnego, tak samo jak mój zastrzyk, dalej jednak moja mammografia i badanie kości oraz wizyta w klinice piersi, a także kolejna dawka Zomety. W międzyczasie jeszcze okulista dla mnie i Najstarszej. Do innego niż dotąd nas zapisałam, bo ta baba jest jakaś dziwna... Kurde, ja nie widzę już czasem kresek jak rysuję obrazki dla dzieci. Czytam też czasem niemal na macanego. Najwyższa pora odwiedzić specjalistę. Jeszcze do ginekologa nas nie zapisałam (mnie i Najstarszą), a już dawno powinnam to była zrobić... Ale zwyczajnie zapomniałam o tym. Ja to wiadomo, normalnie zwykły przegląd techniczny, a Najstarsza ciągle nie ma okresu, choć ten pierwszy dostała w miarę normalnie jeszcze gdzieś w podstawówce, tyle że potem miewała je raz, dwa razy na rok, ale już nawet to się chyba nie zdarza... 

Poprzednim razem lekarka kazała jeszcze trochę poczekać, brać jakieś witaminy, które jej przepisała i spróbować przytyć, bo - jak powiedziała - żeby miesiączkować, to jednak trzeba mieć trochę ciała, a Najstarsza ważyła wtedy tyle co wróbel i była chuda jak szczapa, co jednak nie jest jakimś wyjątkiem, bo z obu stron swoich przodków chudych szczap nie brakuje. Ja sama do nich należałam w jej wieku, a po porodach to nawet nie mówię - wtedy to byłam chodzący szkielet. Teraz jednak ona już trochę ciała nabrała. Nie, że jest jakoś specjalnie gruba czy coś, ale normalną wagę ma jak na 22latkę, a ciotka jednakże jak nie przyjeżdżała, tak nie przyjeżdża... Przez moje przygody ten problem odszedł w zapomnienie, ale pora by ruszyć coś w tej kwestii. 

W zeszłym tygodniu coach Najstarszej z tej specjalnej jednostki biura pracy (po dłuższej wymianie mejli w tym temacie) powiadomił, że skontaktował się z naszym urzędem gminy w sprawie stażu dla niej w "zieleni", którym była zainteresowana, ale jeszcze nie dostał jednoznacznej odpowiedzi. Co z tego wyniknie, nie ma sensu gdybać, ale ciekawe by to było zapewne dla niej doświadczenie, a nie wykluczone, że nadaje się do takiej pracy... Ona przecie w polu wychowana i zawsze lubiła rośliny, błoto i świeże powietrze... Poza tym, powiedzmy sobie szczerze, robota w dziale zieleni, to mogła by być całkiem niezła fucha... Na moje oko (często obserwuję ludzi przy pracy) pracują tu mniej więcej tak samo jak w znanych mi gminach w PL, że w sensie w siedmiu jeden krzaczek spokojnie na luzie przycinają, bo jeden tnie, a sześciu mówi mu z której strony piłki ma stać...  ^_^ 

No i taka gmina zwykle ma lepsze warunki i możliwości do zatrudniania osób z niepełnosprawnością, niż jakieś prywatne firmy, gdzie liczy się tylko zysk, zysk i jeszcze raz zysk, a ludzie mają być silni i zdrowi, by zapindalać dzień noc najlepiej bez przerw i jedzenia, czy sikania. 

Najważniejsze, że coś tam jednak w tym systemie najwyraźniej się mieli. Może i bardzo powoli, ale się mieli. Kto wie, może jak uzbroimy się w cierpliwość to nawet kiedyś coś zatrybi i ruszy z miejsca.

Najstarsza póki co żyje sobie powoli. Chodzi sobie na długie spacery, czasem coś upichci, od czasu do czasu świniom posprząta albo i w innej części domu, naczynia pozmywa,  pranie z pralki do suszarki przełoży, a potem poskłada... Ona potrafi wiele i , co ważniejsze, z chęcią wszystko robi, tyle że trzeba jej o tym powiedzieć, a potem jeszcze przypomnieć, bo jej mózg ma problemy z koncentracją i organizacją życia codziennego, ale trzeba też przyznać, że to się ciągle poprawia, ciągle ewoluuje. Powoli do przodu.

Na koniec trochę obrazków z okolicy do pooglądnia.





purchawka



fioletowe grzybki













różowe grzybki










cały świat w kropli wody




leśne ściezki




idzie na dysc


w żółtych płomieniach liści

listopad w Belgii

las był piękny, a słonko świeciło

przelazłam przez całe kukurydzisko, by zrobić to zdjęcie

spektakularne niebo




placek na oleju

Benia i Gęsia

Rico 

Chica Kogucik piejący

Chica na grzędzie 

czarne kury

całe stadko

dziewczęta

Chica zaglądający przez okno do kuchni





6 września 2024

Chłopak z gitarą...

 I już tydzień września za nami. Młody rozpoczął już drugą klasę szkoły średniej. Niepojęte, jak to zleciało!

Patrzę na zdjęcia sprzed 10 lat i wspominam, jak Młody mający 2,5 roku nie mógł się doczekać pierwszego dnia w szkole, jak na wieczór zapoznawczy w przedszkolu musiał iść z plecaczkiem, bo przecież mówiliśmy mu, że z tym do szkoły będzie chodził i jaki był zły, że w niedzielę nie może iść do przedszkola. Nie mógł się doczekać, kiedy ten poniedziałek nadejdzie... A wtedy pomaszerowalii do szkoły we trójkę. Maszerowali albo jechali rowerami. Znaczy Duże jechały same, a Księciunio w foteliku na rowerze Matki...

Trójca 10 lat temu w pierwszy dzień szkoły.

11 sierpnia 2024

Wakacje nie zawsze są fajne

 Ostatnie dwa wpisy ograniczyłam do fotorelacji z wędrówek, ale w pamiętniku to nic w sumie nie zapisałam. Pora skrobnąć zatem ze dwa słowa, co byście z naszym życiem na bieżąco byli ;-)

Małżonek z Młodym spędzili  ponad dwa tygodnie  w Polsce, gdzie dobrze się bawili z rodziną i zwierzakami. Z ciekawszych rzeczy, jakie zadziały się w tym czasie z ich udziałem był bez wątpienia koncert Kornu w Katowickim Spodku. Poza tym sporo rowerowali po Lubelszczyźnie, gadali i odpoczywali w ogrodzie. Młody pierwszy raz miał okazję zobaczyć kopce leśnych mrówek i same wielkie mrówy oczywiście. 

Małżonek nakupił też i nakisił  ogórasów (u nas nie kupi za bardzo gruntowych), które przywiózł do domu. W połowie drogi w obie strony nocowali w tym samym hotelu w Słubicach, co zawsze. Po raz kolejny okazało się, że rezerwowanie pokoi w Polsce przez internet to jest tak pi razy drzwi, na oko, prawie, że to samo, co zarezerwowałeś, ale nie do końca bo "Panie, na booking.com to przecież mało kto patrzy..." jak tłumaczyli w hotelu. Już drugi raz Małżonek zarezerwował pokój z dwoma łóżkami, a dostał z jednym. No sorry, ale mnie by szlag na miejscu trafił... Kuźwa to nie jest jakiś duży hotel, żeby setki pokoi mieli i o pomyłkę było łatwo, zatem zwykłe olewańsko i niechlujstwo. Poza tym znowu strasznie narzekali na internet i zasięg. W sensie w hotelu i potem poza domem. My już bowiem przyzwyczajeni, że wszędzie musimy mieć internet w telefonie, a tam zonk, w lesie nima haha.

W czwartek już powrócili do domu i Małżonek zaczyna się szykować mentalnie do nowej pracy. Ciekawim jak to tam będzie i jak długo popracuje, zanim zacznie narzekanie... Po blisko 40 latach pracy w zawodzie ciężko jest bowiem człowiekowi dogodzić, bo człowiek wie, czego powinien oczekiwać, i czego żądać. Nie zadowoli się byle czym i domaga się pewnego szacunku i respektu... Nic to, niedługo się dowiemy, jak jest.

Katowice






Do Młodej przyjechali przyjaciele z PL i razem spędzili kilka dni na zwiedzaniu Belgii. Wszyscy razem z Młodą nocowali w apartamencie pod Antwerpią. Wtedy ja z Najstarszą miałyśmy totalny spokój w domu i wtedy to zaczęłyśmy razem maszerować po okolicy, co bardzo nam się spodobało. Przez kilka dni musiałyśmy jeszcze zaglądać rano i wieczorem do zwierzątek znajomych, ale w końcu oni też już powracali z wojaży po świecie i miałyśmy totalny luz.

pan zajonc

pan kot 🐈 


Młoda zgubiła portfel (albo ktoś go jej gwizdnął) w muzeum czekolady w Antwerpii, przez co potem pół dnia spędziła na policji, bo trafiło na niedzielę, a wtedy w Centralnej Antwerpii wszystkie komisariaty były zamknięte i musiała jechać na Berchem. Co oczywiście jej, jej znajomym jak i mnie dostarczyło sporo stresu i im popsuło zabawę, bo już plany całodniowe na zwiedzanie Antwerpii się anulowały.

Gdy zapytałam kumpli jak im sie Belgia podobała, odrzekli że okej, ale dla nich nie do przyjęcia był np fakt, że u nas sklepy się tak późno otwierają i wcześno zamykają. No tak, najwcześniej można liczyć na otwarty sklep o 8:30, a o 21 raczej otwartego próżno szukać. Mamy tu co prawda sklepy nocne, ale tam to piwo, fajki, chipsy, kondomy,  takie rzeczy... Do tego przekonali się wszyscy razem z Młodą, że bez auta tutaj nie można wyjść z domu do dalej. Mieszkali na zadupiu pod Antwerpią i po 21 raczej nie mieli tam się czym dostać, bo tramwaje nocami nie jeżdżą. Młoda mimo mieszkania tutaj ponad 10 lat też dała ciała planując tydzien i nie sprawdzając czy jest się czym dostać na lotnisko rano... Dopiero dwa dni przed planowanym ich powrotem sobie popatrzyli na rozkład jazdy, by z wielkim smutkiem i złością się przekonać, że rano nie mają czym się dostać na lotnisko, bo najwcześniejszy pociąg wyrusza dopiero po szóśtej, a o szóstej to oni mają już być na lotnisku... No więc pojechali na lotnisko już wieczorem i czekali tam calutką noc. Nie zazdroszczę! Raczej już do Belgii na wakacje nie przyjadą szybko po takich doświadczeniach... Tak czy owak ogólnie raczej razem miło czas spędzili, nagadali się, naśmiali, trochę miejsc zobaczyli, bo byli i w Mechelen,  i w Brukseli, i w Brugii, i w Gandawie, i w Leuven... no i chwilę nawet w tej nieszczęsnej Antwerpii, gdzie Młoda straciła dokumenty. Zobaczyli też na jakim zadupiu ich belgijska psiapsi mieszka hehe, a nawet przeszli z trampka trasę ze stacji kolejowej do naszego domu w obie strony, bagatela 5 km w jedną stronę. Podobały im się rowery do wypożyczania w każdym mieście... dopóki Młoda nie straciła obydwu (mojej i swojej kart). 


Jednego dnia wybrałam się do Mechelen na zakupy do sklepu sportowego. Zakupiłam sobie nowe buty trekingowe, kilka par skarpet do wędrowania, a do tego jeszcze kijki i mały wygodny plecaczek. Po udanych zakupach poszłam na kawę do jednej z knajpek na rynku, a siedząc nad kawą i spekulosowym serniczkiem stwierdziłam, że udam się w końcu do biblioteki Het Predikheren, którą już dawno zbierałam się obejrzeć i do której nawet miałam startować do pracy, ale ostatecznie poszłam na kurs...

serniczek spekulosowy 😋


Biblioteka mieści się w starym wyremontowanym klasztorze i ma bardzo specyficzny klimat. Piękna jest i wielce urokliwa. Spodobała mi się podłoga zrobiona z płyt nagrobnych. W bibliotece znajduje się też kawiarenka, o której nie wiedziałam, bo gdybym wiedziała, to odpuściłabym sobie kawusię na rynku...

Biblioteka Het Predikheren






wc w bibliotece

podłoga z płyt nagrobnych


kawiarenka biblioteczna





Po drodze tam i z powrotem zajrzałam też do trzech kościołów, ale zdjęcia kościołowe zamieszczę w osobnym wpisie, gdy pojadę do Mechelen ponownie, by odwiedzić i obfotografować jeszcze kilka innych kościołów... Nawet kilka fajnych dekoracji udało mi się zdybać... No i ogólnie kościoły są dla mnie ciekawe turystycznie. Szczególnie, gdy człek pomyśli, iż ludzie budowali latami w pocieczoła wydając fortuny coś tak niesamowitego na cześć czegoś, co nie istnieje... Czasem jednak gdy tak się przyglądam malunkom, figurkom, rzeźbom, to myślę sobie, że ludzka fantazja to bywa fascynująca, a nawet szokująca, zwłaszcza patrząc na to wszystko w konteście owej wiary... 



Wstąpiłam ponadto do kociej kawiarni, bo akurat ją mijałam i miałam farta, że akurat było wolne miejsce, co wcale nie zawsze się zdarza. Nie żebym była jakimś wielkim fanem kotów, ale lubię wszystko wiedzieć i wszystko widzieć, by móc potem innym opowiadać. W takiej kawiarni śmierdzi zawsze trochę kotami, co niekoniecznie mi się podoba i wszędzie kocie kłaki latają, więc żeby się takim miejscem zachwycać, raczej trzeba bardziej lubić koty haha. Zamówiłam tam piwerko mechelskie, a jeden koteł wskoczył na mój stół i wsadził swój pyszczek do kufla, co było śmieszne. Pani jednak zaraz przyszła i zabrała go, mówiąc, żeby zwalać koty ze stołu, bo one wcale na stoły włazić nie muszą haha.







Maszerując po swoim ulubionym mieście cykałam tu i ówdzie jakieś fotki, bo Mechelen wszak nigdy się nie nudzi. Kocham to miasto.

rynek główny wersja wakacyjna





















drewniany zabytkowy domek 

ładna pani konduktorka 😉

selfie turystka z nowym kijkami


W międzyczasie miewałam oczywiście i gorsze dni, a nawet całkiem złe, ale nie chce mi się o tym gadać, a wam zapewne o tym czytać.

Dziś  po raz pierwszy przycinałyśmy z Młodą włoski piórka naszym maluchom, bo dwójka już na oczy nie widziała. Zaczęli się potykać o wszystko, wpadać na innych i na obiekty, no i mieli poważne problemy ze znalezieniem jedzenia. Tak, silkom można, a nawet TRZEBA przycinać fryzurki. Gęsiowi musimy za jakiś czas lepiej przyciąć, bo jeszcze miał sporo kujek, czyli nierozwiniętych piórek, a te ponoć - jak wyczytała Młoda - są ukrwione i kurczak mogłby krwawić, a nawet się wykrwawić. 

Piękne mają te czupryny, ale nie jest to dla nich zdrowe. Niektórzy robią kurczakom kucyki froteczkami, ale my się obawiamy,  że to jest dla nich niekomfortowe, a nawet bolesne. Nie wiemy wszak, jak na prawdę czuje się takie pióra na głowie i jak to jest, gdy się je zwiąże.

maluszek Rico

pachnie cudnie kurczaczkiem 🐤 

Gęsia znowu ma oczy

czas na fryzjera maluszku 💇‍♂️ 


Zaczęłyśmy układac kolejne puzzle na 3000 sztuk. Młoda przewracała oczami, że najtrudniejsze i najbrzydsze puzzle z naszego zapasu akurat musiałam wypakować, jakbyśmy ładniejszych i łatwiejszych nie miały. Korzystając z okazji, że chłopów i Młodej nie było, czyli mało ludzi w domu, rozłożyłyśmy z Najstarszą układankę na podłodze w salonie. Wcześniej mierzyłyśmy i biurko, i stół do puzzli (piknikowy) które okazały się za małe na 3-tysięcznik. Potem jednak pomyślałam, że może płyta plastikowa, która wcześniej była pod wybiegiem dla Świń, by się nadała. Przytargałam to ze szopy i jest idealna. Teraz można sobie przenosić puzzle z podłogi na stół i ze stołu na podłogę wedle uznania i fantazji. Gdy układam na podłodze, po godzinie zaczyna mnie boleć kolano, a układanie na stojąco przy biurku powoduje ból szyi, pleców i barków... Przy obydwu opcjach w po pewnym czasie zaczynają sie problemy z widzeniem, ale dla mnie to jest jak cholerny nałóg - jak raz zacznę, nie mogę się powstrzymać. Gdyby nie te dolegliwości układałabym dzien-noc bez przerwy aż bym skończyła.  

Niektórzy twierdzą, że puzzle układa się w długie jesienno-zimowe wieczory, ale moim zdaniem to jest chyba tylko dobra pora dla ludzi młodych o dobrym wzroku, którzy układają puzzle z Myszką Miki na 100 sztuk. Dla mnie tylko słoneczna pogoda nadaje się do ślęczenia nad układanką, szczególnie taką, gdzie w półmroku wszystkie kawałki układanki wyglądają identycznie kolorystycznie, czyli nie idzie odróżnić czerwonego od zielonego a brązowego do szarego ani od żółtego.

czas start…

tydzień później… 

Młody będąc na wakacjach któregoś dnia zadzwonił do mnie, by powiedzieć, że jego dawna klasowa koleżanka próbowała odebrać sobie życie. Ma 13 lat, czyli jest w takim samym wieku, jak Młoda, gdy na podobny krok się zdecydowała. Dorastanie to cholernie trudny okres życia. Gdy do tego dojdą inne problemy, może być ono ponad siły, może stać się nie do udźwignięcia.

 To dobra kumpela Młodego, która - jak wiemy - nie ma raczej łatwego życia. Dobrze, że do niego napisała w tym jakże trudnym dla Niej momencie... On powiadomił innego kolegę, który mógł pójśc do jej taty... Ważne że napisała, że szukała pomocy i wsparcia. Teraz przed nią trudna walka, ciężki okres... Ufam, że podoła, że da rady, że wygra z demonami. Wybieramy się odwiedzić ją w szpitalu. Młody bardzo ją lubi i szanuje, choć od skończenia szkoły podstawowej nie mają już ze sobą takiego częstego kontaktu, jak szóstej klasie. To fajna, sympatyczna i mądra dziewczyna, ale życie chyba zbyt wiele i zbyt wcześnie zrzuciło na jej barki...



W minionym tygodniu wymieniano nam wszystkie liczniki na nowoczesne elektroniczne, które automatycznie będą przekazywać do dostawcy, ile zużyliśmy wody, prądu i gazu. Sprytne i ułatwiające życie, ale też trochę niepokojące… gdy pomyśli się w jakim to wszystko kierunku zmierza i jakie mogą być tego konsekwencje w niedalekiej już przyszłości… Coraz więcej domowego sprzętu łączy się na bierząco z siecią. Wielki brat już wie nie tylko, ile zużywamy gazu czy wody, ale nawet ile żremy, kiedy odkurzamy i jak często pierzemy swoje majtochy… No dobra, nasze aktualne pralki, lodówki i suszarki jeszcze nie mają wi-fi ani bluetootha, ale kolejne już ciężko pewnie będzie normalne kupić…

Z okazji przyjazdu pana mechanika musiałam przenieść Nasze Piękne Świnie w inne miejsce, bo normalnie obozują pod licznikiem gazu. Padło na kuchnię. Zmniejszyłam wybieg o parę kratek i ustawiłam pod oknem. Wszystko ładnie pięknie, tylko nagle Heniek je zauważył przez okno… Ja się nie zaczął drzeć. Gdakał i gdakał, bo co to takie za potwory tam w domu są. Jeszcze człowieka pożrą i co będzie, CO BĘDZIE?! Biada nam, BIADA! Maluchy też zdziwione szyje powyciągały i wyglądały przez chwilę jak włochate konewki. A świnie usłyszawszy ten wrzask, umknęły do domków. Na szczęście dosyć szybko wszystkim przeszło i życie dalej toczyło się swoim torem.

Stopa Boby 🦶