23 lutego 2019

Szkoła na pół gwizdka?

Nastolatek - dorośli często uważają, że toto nie ma żadnych zmartwień, problemów... 

SERIO!? Nie wiem jak wy, ale ja osobiście za żadne pieniądze świata bym nie chciała być z powrotem nastolatkiem nawet na jeden dzień. Nastolatkiem, uczniem który za wszelką cenę musi spełnić niekończące się a do tego częstokroć ze sobą sprzeczne oczekiwania rodziców, nauczycieli, ciotek, wujków, babć, dziadków i rówieśników.  Do tego te pryszcze, hormony, menstruacje bleee. Nie możesz na siebie zarobić, nie możesz o sobie decydować, musisz chodzić do szkoły i to konkretnej, bo jesteś za młody by mieć cokolwiek do powiedzenia w tej kwestii. A jeszcze rówieśnicy walą ci prosto w twarz, żeś brzydki, niemodny, za gruby albo za chudy, masz krzywe zęby... 

Bycie nastolatkiem - moim nader skromnym zdaniem - wcale nie jest fajne ani przyjemne.

Bycie nastolatkiem nadwrażliwym jest wręcz koszmarne. Młoda mówi czasem, że są takie momenty, że zwyczajnie ma ochotę wziąć nóż i zakończyć te męczarnie. Ma ochotę zniknąć, zapaść się pod ziemię, przestać istnieć i wiecie co - wcale mnie to nie dziwi. Rozmumiem ją dziś dosonale, ale im więcej dowiaduję się o tym, jak funkcjonuje jej organizm tym bardziej mnie to przeraża.

Bycie wysokowrażliwym ma wiele pozytywów. Wysokowrażliwe osoby są częstokroć nieprawdopodobnie kreatywne, ciekawskie, mają doskonałą intuicję, potrafią dostrzegać najdrobniejsze detale i o wiele szybciej niż przeciętny człowiek zrozumieć każdą sytuację i do niej się dopasować, są inteligentne, mają ogromne poczucie humoru i często niezmiernie ważna jest dla nich społeczna sprawiedliwość, prawo i wszelakie regulaminy, często są perfekcjonistami. Z większą niż zwykli ludzie intensywnością odbierają sztukę i muzykę. 
Hiper wrażliwy nastolatek często wie, co nauczyciel czy kolega powie, zanim ten otworzy dziób. Zadanie potrafi zrozumieć zanim choćby spojrzy na jego opis czy wysłucha wyjaśnień belfra.

Biorąc powyższe rzeczy pod uwagę, można by pomyśleć, że szkoła dla wysokowrażliwego ucznia to pestka, bo wszystko powinno mu iść jak z płatka.

Tyle tylko, że nadwrażliwy widzi więcej, słyszy więcej, czuje więcej. Każdą emocję, każdy smak, zapach, każde uczucie (także zimna, ciepła, bólu) czujesz intensywniej. A to już przestaje być zabawne w szkole... i poza nią też.

Szkoła średnia. Setki hałasujących ludzi, twarzy przemykających obok, a wrażliwy każdą zauważą z detalami. 
Miliony różnych dźwięków, które nadwrażliwy słyszy wszystkie wyraźnie. Normalny człowiek ma filtry, które pozwalają mu odróznić mniej ważne dźwięki i obrazy od bardziej ważnych. Jak z kimś rozmawia to słyszy wyrażnie tylko swoich rozmówców, a reszta jest tylko szumem. Tymczasem nadwrażliwy słyszy wyraźnie i rozmówców, i kolegów z klasy, którzy w kącie gadają o wczorajszym meczu, i te dziewczyny z szóstej które gadają w innej części podwórka o chłopakach, i nauczycieli którzy w pokoju nauczycielskim obgadują uczniom tyłki, i tego ptaka który śpiewa pod chmurami, i tę muzykę z  auta które pomykaja przed szkołą. Nadwrażliwy słyszy każde słowo wyraźnie i z dużej odległości, widzi każdy szczegół, każdy drobiazg. A to szybko powoduje u niego koszmarne zmęczenie z nadmiaru bodźców docierjących do mózgu.

Do tego zapachy. Chłopaki w tym wieku częstokroć nie wiedza do czego służy mydło i dezodorant, a w tym wieku poca się jak świnie i każdy czuje ich smród. Nadwrażliwy czuje ten smród jeszcze bardziej. Do tego pracownia chemiczna śmierdzi okropnie, zagrzybiona piwnica z pracowniami komputerowymi nie lepiej, a tu jeszcze klasa gotowania testuje nowe przepisy, zaś koleżanki i nauczyciel każdy inny perfum, inny proszek do prania... Katorga nawet dla przeciętnego nosa.

Naszą Młodą boli woda. Kiedyś, jak była mała zawsze myła się w zimnej wodzie (wtedy nie rozumielićmy dlaczego i myśleliśmy że to taka fanaberia malucha). Wtedy jednak jej nadwrażliwość była lekka. Teraz jest to katastrofa. Nie wiadomo tylko, czy to spowodowała depresja, czy też nasilająca się z każdym miesiącem nadwrażliwość wywołała depresję, bo obie opcje są możliwe. Psychologia mówi, że nadwrażliwość często mija lub przynajmniej zmiejsza się z wiekiem. Jednak są przypadki, że z wiekiem się nasila i to już nie jest zabawne. Na to nie ma lekarstwa, tylko trzeba się z tym nauczyć żyć. Ja sobie tego nie wyobrażam, bo świat się nie dostosuje, świat jest pełen bodźców i to z każdym rokiem jest ich więcej i więcej. 

Jak żyć?! Jak chodzić do szkoły? Jak znaleźć niezabijającą pracę? Jak nawiązać bliskie relacje z chłopakiem (czy dziewczyną - co tam kto uważa za lepsze)?

Dla mojej córki głupi prysznic czy kąpiel to męczarnia. Każda padająca na gołą skórę kropla wody powoduje ból. W ostatnich miesiącach ten problem niesamowicie się nasilił. Pół godzinę po wzięciu prysznica Młoda dochodzi do siebie.

Bolą ją też niektóre ubrania. W domu najchetniej chodzi w onessie, bo jest miękkie i luźne. Do szkoły najchetniej chodziła by w dresach, ale nie wolno. Na szczęście w legginsach można, nawet tych w szkielet. W tej szkole - w przeciwieńswtie do poprzedniej - nawet nikt nie zwraca na to uwagi i nikt sie głupio nie przypieprza. 

Boli ją też zimne powietrze. Często chodzi w spodenkach, bo jest jej wygodnie. Gdy jednak pójdzie do lasu w krótkich portkach, gdy jest chłodno (ale nie za zimno na krótkie portki, jest jej ciepło) skóra na nogach robi jej się jakby była poparzona pokrzywą, czyli czerwona w białe ciapki i - jak mówi Młoda - powoduje podobne uczucie. Ostatnio obserwujemy dużo różnych dziwnych objawów, których wcześniej nie miała w takim stopniu nasilenia, które były wręcz niezauważalne lub nie istniały wcale.

Szkoła też ją boli i to jak fiks. Dlatego nie chce chodzić do szkoły. Do środy jeszcze jakoś idzie, w czwartek jednak często ląduje u lekarza z bólem głowy, mięśni, brzucha, mdłościami i biegunką. Czasem wraca ze szkoły po kilku lekcjach z objawami jak wyżej. To powoduje kolejny stres, bo nieobecność to kolejne niezaliczone testy, kolejne niskie punkty lub ich brak. To powoduje bezsenność, koszmary i nawrót albo nasilenie stanów depresyjnych. I koło sie zamyka. Każde wystąpienie przed klasą, każdy test to znowu stres, ból wszystkiego, czego efektem znowu są niskie punkty mimo obrycia na 100. W klasie zawsze jest jakiś hałas - szeleszczą kartki, szurają krzesła, ktoś gada do drugiego, spadają długopisy z ławki, mazak piszczy na tablicy, szumi projektor... Dla Młodej to ogromny hałas -  mniej więcej jak dla zwykłego człowieka napierdalanie młotem pneumatycznym czy przynajmniej  jakąś kosiarką spalinową pod oknem. Zajebioza! 

Jak masz iść do szkoły, jak na samą myśl masz dreszcze, bo wiesz, że to będzie bolało? 

Tutaj w Belgii szkoła jest obowiązkowa do 18 roku życia i nie ma zmiłuj. Dyskutowaliśmy z nauczycielami i Młodą - o czym już kiedyś wspominałam - zmianę na łatwiejszy poziom, czyli technikum lub zawodówkę, ale to nic nie da, bo poziom trudności nie ma tu znaczenia. Problemem jest samo przebywanie w szkole wśród hałasu i innych bodźców wywołujących ból, przemęczenie i stany depresyjne. Jednak trzeba było poświęcić wiele czasu, podyskutować z dzieckiem, szkołą, znajomymi, przeczytać połowę internetu i kilka książek, przyjrzeć sie lepiej własnej córce i otoczeniu, pogadać z psychologiem... żeby zrozumieć złożoność problemu własnego dziecka. Okazuje się że depresja, o której pisałam ostatnio to tylko jeden z wielu jego aspektów.

Cóż, człowiek ciągle się uczy. Z każdym dniem więcej dowiaduje się o życiu, o chorobach, o szkole, możliwościach i przede wszystkim o własnym dziecku i sobie samym. Lepiej późno niż wcale.

W tym tygodniu mieliśmy w szkole naradę. Była dyrektorka, wychowawczynie, nauczycielka od francuskiego, babka z CLB, leerlingbegeleider (odpowiednik polskiego szkolnego pedagoga), ja, no i w końcu Młoda. Zaproponowano Młodej chodzenie do szkoły na pół dnia. Babka z CLB powiedziała, że ma bodajże 7 podopiecznych którzy chodzą do szkoły w takim częściowym systemie, a resztę robią sami w domu. Co więcej Młoda będzie chodzić tylko na te lekcje, które lubi i na które chce chodzić. Od razu podała panu wszystkie przedmioty, które chce, a które nie. Nie wiem, jak oni to zrobią, ale Młoda uważa (i być może słusznie), że dostosują podział godzin jej klasy do jej chcenia, tak żeby do południa były te lekcje na których ona ma być, a potem reszta. Hm... pożyjemy zobaczymy. Młoda wybrała niderlandzki, chemię, fizykę, plastykę, angielski, matematykę, a odrzuciła francuski, wf, geografię, ekonomię, historię i biologię... 

Za bardzo byłam zdziwiona tym pomysłem, żeby zapytać o szczegóły. Nie wiem zatem jeszcze , jak będzie rozwiązana kwestia egzaminów i ogólnego ewentualnego zaliczenia roku. Póki co do tego przedsięwzięcia potrzebne jest zalecenie psychiatry albo lekarza rodzinnego i pewnie to wejdzie w życie dopiero po feriach krokusowych. Do ferii jest jeszcze tydzień. Szkoła miała się skontaktować z naszym psychlogiem i spróbować samemu zdobyć papier od jakiegos lekarza z CLB albo nasza psycholożka będzie gadać z naszym rodzinnym lekarzem. 

Sama zainteresowana, czyli Młoda uważa że to świetny pomysł i że jej pomoże ogarnąć szkołę. Mówi, że pół dnia wytrzyma w szkole, a potem będzie mogła spokojnie uczyć się w domu. 

Wychowawczynie - za zgodą Młodej - mają też opowiedzieć o jej  nadwrażliwości (o deprescji absolutnie nie) całej klasie, żeby im było łatwiej zrozumieć i tolerować to że na niektórych lekcjach być może będzie siedzieć sama (tak jej lepiej o niebo przeżyć lekcje), że ewentualne przerwy będzie mogła spędzać w szkole (normalnie wszyscy siedzą na podwórku ...i się drą). Może też używać słuchawek (zwykłych lub takich specjalnych) do wyciszenia otoczenia.

Wszyscy myślimy, że koleżanki będą jej pomagać z materiałem przez net i telefon. Nauczyciele też będą ją wspierać. Ba, cały czas to robią od początku roku. Jak zresztą w większośći szkół - chętnie zostają z uczniem po lekcjach albo poświecają przerwy, by wytłumaczyć lub by uczeń mógł napisać zaległy test.

Zobaczymy. Zawsze to jakiś pomysł, jakieś sensowne rozwiązanie. Zawsze to jakaś nadzieja pozwalająca optymistycznie spojrzeć w przyszłość. Choć nie ukrywam, że tego optymizmu we mnie coraz mniej a coraz więcej zmęczenia życiem i niekończącymi się problemami. A teraz w pogrypowym wyczerpaniu to w ogóle nie mogę myśleć logicznie, ani w ogóle myśleć. Śpię po 10 godzin i nie pomaga...





17 lutego 2019

Kto w lutym organizuje urodziny dla dzieci w lesie? My!

Młody marzył o urodzinach dla całej klasy w domu. No niestety urodził się w lutym, więc jakoś było oczywiste, że dmuchany zamek w ogrodzie odpada, bo jak to w zimie na podwórku...? a w domu z 20 dziećmi przez 3 godziny się bawić to trochę męczące... Jednak kiedyś trafiłam w necie na jakieś forum rodzicielskie i tam laski opowiadały, że urodziny w zimie mają jedną wielką zaletę: szybko robi się ciemno, więc można zorganizować nocne poszukiwanie skarbu w parku czy ogrodzie. Latem by trzeba czekać na noc do 22, a wtedy nie robi się przyjęć dla dzieci przecież... My nie czekaliśmy do samego wieczora, bo jednak las to nie park i w lesie jak jest ciemno to dzieci by się bały no i mozna by je zgubić... Jednak pomysł wydał mi się przedni.

I tak narodziły się  "Pirackie urodziny w lesie". Wczoraj zaś pomysł został z sukcesem zrealizowany.
Łaziliście kiedyś w biały dzień w takich (patrz niżej) strojach po wsi? Miny ludzi bezcenne... szczególnie że nam towarzyszyło jeszcze 10 małych ludzików w podobnym odzieniu i makijażu xD


Przygotowania zaczęłam już w grudniu szukając pomysłów w necie. Potem już poszło z górki. Razem z Młodą napisałyśmy scenariusz imprezy. W wolnych chwilach tworzyliśmy dekoracje ze śmieci, czyli z kartonów, tekturowych rur i innych rzeczy, których ma się pod dostatkiem, a które lądują w śmietniku.

Przygotowania do tej imprezy same w sobie były dla mnie niezła frajdą. Młoda i sam solenizant też z radościa w nich uczestniczyli. 

Młody malował z przejęciem kolorowe papugi, które miały zgubić się w lesie...






Palma? Czemu nie. Tekturowa rura i pudełko po chipsach. Gotowe.

Skrzynia skarbów z pudełek po winogronie i jajcach jest bardzo łatwa do wykonania. Wystarczy trochę sprayu, kleju do wszystkiego  i kolorowych ozdóbek z actiona - wszystko koszt mniej jak 5 €.
 Piracki płaszcz można zrobić ze starego płaszcza, wystarczy trochę poobklejać wstążkami, doczepic pluszową papugę i już.



Młody powiedział, że "kanon" (działo!) też musi być, bo prawdziwy pirat musi mieć działo! To zrobiliśmy je z pudełka po soli do zmywarki i tekturowej rury. Klej na gorąco sklei wszystko do kupy jak się patrzy.


Młody otrzymał w prezencie od sąsiadki pięciolitrowy sok jabłkowy w kartonie z kranikiem, to zrobiiliśmy z niego beczkę rumu :-)


Potem wystarczyło stworzyć adekwatne, stylowe:-) zaproszenia... Tu machnęłam literówkę... (zeilen te hijsen a nie bijsen hahahaha) ale szczegół.


Ja byłam piratem Żółta Papuga, a Młoda duchem kapitana Tęczowego Smoka  Na początku opowiedziałam historię jak to kapitan Tęczowy Smok zakopał skarb w naszym lesie, który to skarb nigdy nie został odnaleziony. Potem pojawił się duch i zaczęła się zabawa... No, oczywiście niektórzy twierdzili, że to nie żaden duch, tylko siostra kapitana Izydora, ale duch nie przyznał się do koligacji rodzinnych z solenizantem :-)


Pogoda udała nam się wyśmienita, bo było z 15 w plusie i słońce dawało czadu od rana do wieczora. Pogodę guglowaliśmy wcześniej i prognozy były obiecujące własnie na tę sobotę... Niestety chorób nie da się wyguglować i pech chciał, że wstrzeliliśmy się w samo centrum epidemii grypy. Młody na szczęście zachorował tydzień wczesniej i już w czwartek wrócił do szkoły. Jednak przed samą imprezą otrzymaliśmy kilka smsów od rodziców z informacją, że dzieciaki właśnie dostały gorączki i nie mogą przyjść. Ja zaś byłam też zdechła i ledwie udało mi się przeżyć ten dzień. Grypa odebrała mi połowę sił i połowę dobrej zabawy, a zmęczenie po było koszmarne. Żeby było śmieszniej wieczorem zaatakowały mnie znowu dziwne skurcze mięśni. Pierwsze pojawiły się już w lesie podczas zabawy i zaatakowały mięśnie nad kolanami, przec co potem miałam problem z chodzeniem po schodach. Kolejne pojawiły się po wskoczeniu do wyrka. No jak żyję na tym świecie 41 lat, tak skurcze mięścni stóp (u góry) i goleni (czyli też na wierzchu nogi) miałam po raz pierwszy. Co za shit! Dziś chodzę jak pokraka, bo teraz mięśnie będą boleć przez 3 dni...

Zanim wyruszyliśmy na poszukiwania skarbu, poczęstowaliśmy dziatwę ciasteczkami i rozdaliśmy  malutkie latarki  na baterie kupione za parę centów. Potem przyszła pora na wbranie prawdziwego pirackiego imienia... Dzieciarnia musiała wylosować sobie imiona...

Pierwsze to m.in. wesoły, gruby, odważny, kulawy, kapitan, jednooki, czarnobrody, rudobrody, szalony, dzielny, mały, chudy, kulawy...
Drugie: Jack, Szczur, Skarpeta, Rekin, Kogut, Kula Armatnia, Kotwica, Skrzynia Skarbów, Ryba, Ośmiornica...

Pierwszym zadaniem Piratów był test na spostrzegawczość. Dostali fotki z różnymi obiektami, które musieli znaleźć w drodze do lasu. To pozwoliło ich trochę zwolnić. Jednak mimo wszystko o ile nam starym maszerując w normalnym tempie potrzeba 5 minut by dojść do lasu, tak Piratom zajęło to góra 3 minuty, mimo że musieli szukać tych szczegółów... Całą drogę biegli... Gwizdek bardzo się przydał, bo przynajmniej na pół sekundy udawało się je zastopować :P

W lesie musieli szukać papierowych papug (patrz obrazek wyżej), do których przyczepione były zadania: (podam, gdyby kto szukał inspiracji).

1. Skacz przez 1 minutę.
2. Wymień zwierzęta mieszkające w morzu.
3. Przeciąganie liny.
4. Papuga. (piraci powtarzają wyrazy za prowadzącym, ale nie wolno powtórzyć słowa "papuga").
5. Przechodzimy wszyscy po wyznaczonym pniu.
6. Wyścigi stateczków. To fajna zabawa. Potrzeba 5 łódeczek z papieru (ja akurat zrobiłam z torby na zakupy - takiej plastikowej plecionki), 5 rolek po srajtaśmie i 5 dwumetrowych sznurków. Te 3 rzeczy łączy się ze sobą. Zabawa polega na tym, by nawijać sznurek na rolkę i w ten sposób przyciągać łódkę. Ja dodałam na łódki po monecie, żeby było trudniej, bo bagażu nie mozna zgubić. Jak ktoś zgubił, musiał załadować na nowo). 
7. Obiegnij drzewo 5 razy. 
8. Mumia. To było zabawne. Potrzebna jest rolka papieru toaletowego i 3 uczestników. Ubaw jest dla wszystkich... No może dla większości, bo spora część u nas postanowiła podziczeć swobodnie po lesie, poleżeć w liściach albo potłuc się z kolegą kijami. ... Jeden jest mumią. Drugi ma za zadanie owinąć go srajtaśmą. Trzeci musi mumię uwolnić bez użycia rąk. Tu pomagało więcej osób z tym oswobadzaniem... No i oczywiście machnęliśmy pamiątkowe foto z mumią :-)
9. Taniec piratów. U nas była to popularna piosenka z pokazywaniem "pinguindans".
10. Zaśpiewaj piracką piosenkę. 

Mieliśmy jeszcze w planie kilka innych zabaw, ale część piratów potrzebowała pilnie skorzystać z toalety, zaś pozostałym harce po lecie zaostrzyły niepomiernie apetyt, zatem postanowilismy odpuścić kilka papug i szybko znaleźć skarb ukryty na wrzosowisku, po czym pędzić do domu na frytki. Skarbem było nie co innego jak czekoladowe monety w złotkach zakupione w okresie bożonarodzeniowym.

Po napełnieniu brzuchów dzieci mogły jeszcze godzinę pobawić się swobodnie w domu. Miały dostęp do YT, gdzie wcześniej utworzyliśmy razem z Młodym specjalną playlistę z ulubionymi piosenkami dzieci. Pomysłów do zabaw im nie brakowało. Wszystkie przygotowane przez nas zabawki-dekoracje  z papieru cieszyły wzięciem. Po imprezie były w kawałkach, ale to jest właśnie fajne w zabawkach ze śmieci, że nie żal gdy sie popsują, bo tak czy tak idą do kontenera. Skrzynia z pudła okazała się świetnym schowankiem na dziecko. Akurat każdy się tam mieścił i dało się zamknąć wieko. Ubaw po pachy. Złoto z kamieni pomalowanych złotym sprayem też było doskonałą zabawką. Były walki na miecze, wymiany czapek (prawie każdy przyszedł przebrany), tańce, trochę pograli w uno i planszówki. Gdy zejdzie się gromada, to nigdy nie jeast nudno... Tylko starym uszy odpadają i co jakiś czas trzeba napełniać kubki na napoje albo ścierać podłogę, gdy komuś sie coś wymsknie :-)

Nasz Kapitan jest bardzo zadowolony ze swoich urodzin i to jest najważniejsze. Rodzice dziś pisali wiadomosci z podziękowaniami, z czego wnioskuję że reszta też dobrze się bawiła. 

Ja sama też dobrze się bawiłam, jednak z grypą ta zabawa jest jakby pięć razy bardziej męcząca.


10 lutego 2019

Minął tydzień...

Pora na podsumowanie tygodnia...

W poniedziałek nie działo się nic nadzwyczajnego... A nie, wróć! Młody zabrał do szkoły zaproszenia na swoje urodziny. W klasie można rozdawać, tylko jak się zaprasza całą klasę. My zapraszamy całą klasę i jeszcze trzech kolegów z drugiej, znaczy z pierwszej, ale B, bo jeden jest bliżniakiem tego z pierwszej A, drugi świetnym kolegą od pierwszej klasy przedszkola, a jego rodzice są moimi klientami, a trzeci mówi po polsku... Pierwszy pomysł był, że te zaproszenia będą zwijane i związane wstążką, ale się ogarnęłam, gdy pomyślałam ile miejsca zajmie 20 zwiniętych kartek A4. No i w końcu poszły w zalakowanych świeczką kopertach i odciśnietym pirackim pieniążkiem z czachą. Po zapakowaniu tych zaproszeń do kopert dopiero zauważyłam na pozostałym zaproszeniu, że zrobiłam literówkę... Nic to, w tych dziwnych czcionkach a la stare i tak "b" wygląda jak "h". Może nikt się nie kapnie...

Byłam akurat przy tym, jak jedna mama czytała tekst zaproszenia... Napisałam tam, że będziemy szli "do ciemnego, strasznego lasu..." i dla mnie to tylko opowieść, ale ten młody przyszedł do mnie i mówi, że to chyba trochę straszne będzie, ale i tak przyjdzie... Inna mama znowu mi opowiadała, że jej młoda zachodziła w głowę jak to możliwe, że  Izydor jest prawdziwym piratem i czy dziewczyny piraci też są, bo nie wie, czy musi się za chłopaka przebrać, czy może być piratką ? Ahoy przygodo.

Młody tymczasem przeżywa i odlicza dni, a raczej noce. Nie wiem, czy wiecie, ale u nas mówi się "ile razy trzeba spać" do czegoś. Nawet w radio tak mówią. I faktycznie to dobra metoda, bo dzieciom łatwiej ogarnąć czas w ten sposób...

W środę byłam z Najstarszą po raz pierwszy na kursie francuskiego. Mamy nauczycielkę, która kiepsko mówi po niderlandzku, mimo że niby we Flandrii mieszka (hm? - ten kraj mnie ciągle zaskakuje, a ona mówi gorzej niż ja) no więc cały czas nawija po francusku. Do przerwy nie jarzyłam nic. Widocznie mój mózg dopiero dostrajał sie na nowo do programu "szkoła". Po przerwie nawet nawet. Było nas tam 9 sztuk, bo część było nieobecnych. Ku mojemu zasoczeniu oprócz nas jest jeszcze jedna mama z nastoletnią córką. Fajnie! Jest też dwóch młodych facetów, którzy mieli francuski w szkole, ale nic nie pamietają, a teraz do pracy im potrzebny, no to muszą się uczyć. No i UWAGA - nawet nauczycielka była w szoku - jest jedna kobietka z bodajże Tajlandii, która ma 74 (słownie: siedemdziesiąt cztery ) lata. Niesamowite! Obawiałam się, że będziemy jedynymi obcokrajowcami w grupie. Tymczasem poza tą babcią jest jeszcze Ukrainka, która pierwszą lekcją była przerażona, bo tak samo jak ja nic nie rozumiała, ale nauczycielka wszystkich uspokoiła (tym swoim kaleczonym niderlandzkim) , że na poczatku jest normalne, iż nic się nie kuma :-)

Córka po pierwszej lekcji była nawet zadowolona (nie mylić z entuzjazmem - francuski to francuski - blee), bo mimo że zna podstawy trochę to nikt jej nigdy nie powiedział jaka jest róznica pomiedzy tymi wszystkimi literami "e", że taką kreską wymawia się tak, z inną kreską inaczej, a bez kreski jeszcze inaczej... Jestem ciakawa, jak nam pójdzie i ile się do czerwca nauczymy. Na następną lekcję mamy wziąć laptopy. Na szczęście wystarczy jeden na ławkę, bo mojego to jakby trochę obciachowo brać między ludzi... Odpadł mi capslock, jeden shift, insert i backspace. Mnie to nie przeszkadza dopóki to wszystko działa, a działa. Jak przestanie to kupie se może to jabłko w końcu, żeby mi do telefonu pasowało... Na razie nie mam hajsu na takie fanaberie jak laptopy... to jadę na tym co mam. Każdy ma swojego kompa to się nie martwię, że mój kiedyś zdechnie całkiem.

W czwartek... ech...
Idąc na kurs wyciszyłam srajfona i zapomniałam, że jest wyciszony... Zapomniałam też powiedzieć Młodej, że w czwartek mają godzinę póżniej do szkoły. Głupki przysyłają te informacje mejlem tylko rodzicom. Niby wysłałam mejl Młodej i pomyślałam, że później jej powiem, ale ona nie przeczytała mejla a ja zapomniałam powiedzieć.... 
Poszła rano... Widac było, że już  jest źle, jak wychodziła, ale pomyślałam, że podczas jazdy rowerem na świeżym powietrzu i rozmów z kolegami sie naprawi. Gówno! Nagle w robocie (na szczęście rano) mi się przypomniało, że miałam Młodego zapisać na świetlicę, bo za tydzien wolne mają i wyjęłam telefon, by zadzwonić... 

22 nieodebrane połączenia i jakieś 15 esemesów od Młodej... Dziecko (nastolatek w szkole średniej na drugim poziomie czyli od 3 kl) musi mieć zgodę rodziców, by iść do domu. Jak rodzic nie odbiera, to może nawet zdechnąć albo się wściec a i tak go nikt ze szkoły nie wypóści. Najlepsze, że szkoła z tym rodzicem wcale nie rozmawia. To uczeń sam dzwoni (ze szkolengo telefonu lub swojego) do matki albo ojca i mówi nauczycielowi czy pani w sekretariacie, że ma zgodę. Młoda nie potrafi kłamać (tam kłamać - ona ma moją dożywotnią zgodę!) to zdycha, ale nie powie pani, że matka kazała spadać na chatę. Boszzzz z tymi dzieckami. Oddzwoniłam. Mówi że wszystko ją boli, łeb jej rozsadza i samo się płacze, po drodze 5 razy stawała by złapac oddech i aż się koleżanki pytały czy wszystko okej... Depresja i grypa tpo dopiero wybuchowe połączenie. Tego jeszcze nie przerabialiśmy... Była w szkole godzinę, ale na darmo bo przecież mieli na później i tylko stan jej sie pogorszył... Wróciła do domu i przespała praktycznie cały dzień. Na drugi dzień, który też w większośći przespała,  poszliśmy po zwolnienie do doktora. 

Sobota... Siostra nie była taka, przyniosła tego wirusa nie tylko dla siebie, dla braciszka - jak widać - też. A ten fizolof chce być chory, żeby nie iść we wtorek na basen, bo pani im każe skakać na głęboką wodę i on się zawsze topi. Tak mówi. Dziś chwilę gra w robloxa, za chwilę kładzie się na kanapie i śpi gadając przez sen albo śpiewając. Zawsze śpiewa i gada od rzeczy , jak mu gorączka rośnie do 38 czy wyżej. Obejrzeliśmy kilka odcinków Piet Piraata z płyt, co 10 minut każe się przytulać. Maślak taki, że masakra. Jak do jutra się nie polepszy to trzeba będzie nam zostać w domu i znowu odwiedzić pana doktora. Średnio mi sie to opyla, bo urlop socjalny (opieka nad chorym)  jest bezpłatny, ale z drugiej strony czasem se w domu posiedziec też można... Ale może do jutra będzie się lepiej czuł i polezie do szkoły... Zobaczymy.

I tak zleciał ten tydzień, że znowu nie było czasu się po dupie poskrobać. A weekend jeszcze szybciej. Wczoraj to choć w sklepie żeśmy byli, cały dom dokładnie posprzątałam, zrobiłam coś ze 4 prania, umyłam okna pomiędzy deszcz, zrobiłam i obmyśliłam  jeszcze parę dupereli do pirackich urodzin, a dziś nie robiłam nic (poza przytulaniem Młodego, oglądaniem bajek i gadaniem z pozostałymi członkami rodziny a i tak gdzieś wsysło ten senny ponury dzionek. Teraz chwilę siadłam do kompa a zmęczona jestem jakbym nie wiem co robiła. Nicnierobienie jest strasznie męczące, jak człowiek się nauczy pracować bez przerwy.



2 lutego 2019

Wszystko zło, które uczyniliśmy naszym dzieciom i inne żale do świata.

Za naszych czasów...

Urodziłam się na na wsi, gdzie za naszych czasów dzieci i młodzież musiały pomagać w gospodarstwie. Czasem była to na prawdę ciężka i niefajna robota, bo co fajnego może być w rozrzucaniu gnoju na ten przykład? Wiele naszych zadań, było spoko, czasem robiliśmy z bracholem to i owo na wyścigi bawiąc się przy tym doskonale. Czasem dostawaliśmy parę groszy od rodziców, za które mogliśmy sobie nakupić czekoladek albo przynajmniej żółtych gumek do mazania, czy cukru waniliowego, gdy akurat nic innego w sklepie nie było. Czasem jednak robota była ciężka - jak np podawanie kilku ton zboża na strych w wiaderkach, co trwało kilka godzin non stop i kończyło się nie raz o pierwszej czy drugiej nad ranem. Jednak i z tego robiliśmy zwykle zabawę pełną śmiechu, choć na drugi dzień ciężko było łyżkę do gęby podnieść bo łapy bolały. Często trzeba było wstawać raniutko i iść w pole, by zbierać cały dzień w skwarze lub deszczu truskawki na chyląco, aż plecy odpadały od dupy. Trzeba było ubierać się w upał w grube dresy i skakać po gryzącej słomie jęczmiennej albo sianie pomagając przy zwożeniu tego badziewia z pola, a potem wszystko swędziało jakby dzikie pchły oblazły. Zdarzało się jednak, że było na tyle ciepło i woda w rzece była czysta, że w nagrodę szliśmy potem popływać razem z rodzicami. A to było super. Jedno jest pewne - nigdy nie mieliśmy prawdziwych wakacji i zazdrościliśmy rówieśnikom, którzy gdzieś wyjeżdżali i tym miastowym, którzy całe wakacje mogli spać do późna i nic robić. 

Potem, gdy już byłam w liceum, zaczęły się z kolei problemy finansowe. Mama co miesiąc martwiła się skąd wytrzasnąć kasę na bilety dla nas, czym zapłacić za książki, za co nam kupi jakieś ubrania, byśmy z gołą dupą do szkoły nie musieli chodzić. Na szczęście wtedy się szmateksy pojawiły to choć  jakies łachmany można było dla nas kupić (bo na początku to były tam tylko łachmany, przynajmniej na wioskach). Do szkoły jechałam autobusem i poza domem byłam nie raz po 12 godzin, często bez jedzenia bo nie było z czym kanapki wziąć - zimowe masło się nie dawało rozsmarować, a chleb często był podpleśniały albo suchy, bo piekło się w piecu raz na tydzień, to się na szkolne kanapki nie nadawał. Nic innego w zimie nie było w tych czasach. Klusek na mleku do szkoły przecie nie wziął.. No, na Boże Narodzenie zabijało sie świniaka to i kiełbasa, i smalec były przez jakiś czas, ale potem znowu bida do wiosny, do pierwszego szczypiorku a potem rzodkiewki... Czasem rodzic wyszperał dla nas jakieś grosiki to ze dwa czy trzy razy w miesiącu mogłam se kupić bułkę albo paluszki, a czasem kawę zbożową w szkolnej stołówce (jeżu, jaka tam była zajebiście dobra kawa omniomniom!). Miałam wiecznie koszmarne bóle głowy - nikt nie wiedział dlaczego - dziś to wiem, bo jak nie zjem przez 4 godziny to już ból się pojawia...

Wtedy myślałam, że jak sama będę mieć dzieci kiedyś, to one nie będą musieć pracować, to one nie  będą sziedzieć w szkole na głodnego, to one nie będą musieć wstydzić się, że nie mają ładnych ubrań, nie będzie im przykro, że nie stać ich na nowe pachnące podręczniki i inne materiały szkolne, że będą mogły pójść na wymarzone studia, gdy tylko będą chciały...

HA HA HA, człowiek jak jest młody, to jest starsznie głupi i naiwny. Wydaje mu się, że może zmienic świat, że może decydować o swojej przyszłości i całe życie sobie zaplanować. A gówno! Jednorożce i wróżki nie istnieją niestety! Marzenia marzeniami, życzenia życzeniami a życie prawdziwe z powyższymi nie ma wiele wspólnego, bo wszystko od losu, czyli pierdyliarda różnych okoliczności zależy i żebyś się zesrał to wyżej dupy nie podskoczysz, co już wielokrotnie tutaj powtarzałam.

Rodzice moi też mieli marzenia, też chcieli lepszego życia dla dzieci, niż sami mieli. Jednak są rzeczy, na które człowiek nie ma wpływu lub ma wpływ znikomy... Zdrowie, śmierć, polityka rządu, kryzys gospodarczy, powodzie i takie tam... 

Dokonujemy ciągle jakichś wyborów, nie zawsze te wybory są proste, szczególnie gdy przychodzi wybierać z dwojga czy i pięciorga złych rozwiązań. Czasem w ogóle nie ma wyboru, bo jest się za biednym, za słabym, za bardzo bojącym... żeby w ogóle mieć wybór.

Czasem zwyczajnie dokonuje się złych wyborów, bo ma się za małą wiedzę, by dokonać właściwych albo daje się ponieść emocjom.

A czasem przychodzi taka chwila, gdy człowiek zaczyna się zastanawiać, rozliczać siebie z dokonanych wyborów, analizować. Ja mam tak co jakiś czas. Głównie w kontekście dzieci.

Moje dzieci, szczególnie te duże, nie miały łatwego życia ze mną. Uczyniłam im (mniej lub bardziej niechcący)  wiele złego i jest mi bardzo przykro z tego powodu. Chciałam przecież, by moje dzieci miały lepsze i łatwiejsze życie, niż ja sama, niż moi rodzice i dziadkowie, a wyszło jak zawsze - do dupy! Moje dzieci mają przesrane! 

Wszystko zło, jakiego doświadczyły moje dzieci.


Gdy Najstarsza się urodziła, było bardzo zimno - na zewnątrz minus 25 stopni. Siedzieliśmy wszyscy w kuchni, bo tam było najcieplej - prawie 18 stopni. W innych pomieszczeniach 5 do 10 stopni. Zimno jak fiks! Gdy dziecko trzeba było kąpać, paliło się pod kuchnią kaflową albo włączało gazowy piekranik przy otwartych drzwiczkach, by się nagrzało trochę bardziej. W domu nie było za często ciepłej wody w kranie, trzeba było na kuchence se nagrzać. Obsrane dupsko niestety nie raz myłam dziecku w lodowatej wodzie. Sama też często kąpałam się w lodowcu, bo mi się nie chciało grzać wody. Czasem łeb bolał przy polewaniu zimna wodą o temperaturze 2 st C, ale mówią, że jak się przyzwyczai to i wisieć dobrze... Ja widocznie stałam w kolejce po rozum, jak rozdawali bogactwo a potem się okazało, że rozumu też dla mnie zabrakło a mieli nadmiar wrażliwości i empatii to mi dali i z tym na tą planetę mnie wysłano.... Nic wybrałam sobie mojego miejsca i czasu urodzenia w każdym bądź razie ani charakteru... naiwnej i wrażliwej cipy.

Wybrałam za to niewłaściwego faceta na ojca moich dzieci. Nie żałuję tego wyboru, bo dzieci są wspaniałe, ale ten wybór przyspożył moim dzieciom wielu problemów. Dupkowi bardzo szybko znudziło się bycie ojcem i mężem więc wolał spędzać czas z wódzią, kolegami i laskami, które dzieci nie mają... Ja musiałam jakoś zarobić na siebie, dzieci i resztę niepracującej wtedy rodziny. Pracowałam ja i tata, a mama kombinowała by coś sprzedać z gospodarstwa i jakoś szło, ale dzieciom było niefajnie, bo nikt nie miał dla nich czasu. Może nie było im źle - miały dach nad głową, jakieś jedzenie, jakieś ubrania, jakieś zabawki, życzliwych ludzi, rodzinę wokół i masę swobody, mogły być dziećmi, bawić się, zadawać wszystkim masę pytań, to nie jest złe, ale brakowało im w pierwszych latach życia ważnych rzeczy - ojca i matki. Ojciec miał je w dupie, a matka spędzała całe dnie w robocie. Babcia też nie miała dla nich zbyt wiele czasu, bo ogarnąć parę hektarów, kilka krów, kur, świń czy co tam było we stajni plus pranie, sprzątanie, gotowanie dla całej rodziny i małe berbecie to nie lada wyczyn, nawet jak ta reszta rodziny też się udziela od czasu do czasu.

Lepiej jest być samotną matką, niż użerać się z mężem debilem, pijakiem  i nierobem w domu, ale jest ciężko i dla dzieci jest to trudne, szczególnie gdy wokół mają same pełne rodziny i każdy zadaje głupie pytania na temat ojca. Choć gówno to kogo obchodzić powinno.

W szkole nie było im najlepiej. Przynajmniej jeśli idzie o Najstarszą. Biedne dziecko przez pewnien czas sepleniło i się jąkało, więc szybko zrobili sobie z niej pośmiewisko... Wiecznie każdy porównywał ją z przebojową siostrą a ja matka jak ta cipa na to patrzyłam i nie zrobiłam nic. Jakoś wtedy żyłam w okropnej mgle (zwaną depresją) i nie widziałam wszystkiego, co widzieć powinnam, no i byłam CIPĄ, która nie walczy o swoje dzieci jak powinna, nie zjebie kogo trzeba i kiedy trzeba, bo się boi "co ludzie powiedzo" i że straci pracę (ostatnią rzecz jaka ją trzyma na powierzchni poza dziećmi). Poszłyśmy do logopedy i po jakims czasie problem wymowy zniknął (wątpię  czy logopeda miał z tym cokolwiek wspólnego). Ilość czasu i uwagi dla własnych córek jednak się nie zmieniła. Tego żałuję najbardziej i tego, że nie wyprowadziłam sie od razu w chuj daleko od domu i rodzinej wsi (nie powiem wam dlaczego).

Potem kolejna dycyzja pt. nowy partner. Bardzo dobry wybór, jeden z lepszych, jakich w życiu dokonałam. Dla mnie. Czy dla dzieci też? Na to pytanie odpowiedź nie jest na pewno jednoznaczna. Bo tak, dzieci mają teraz pełną rodzinę, relacje pomiędzy ojczymem a pasierbicami (boszzz te słowa są okropne i obrzydliwe) - wbrew temu, czym straszyli wszystkowiedzący - są świetne, a skoro biologiczny ojciec ma je w dupie to zapasowy tata jest chyba lepszy niż jego brak? Chyba? Bo czy ja jednak jestem w stanie to ocenić? Czy mam prawo oceniać i mówić, że to "dla ich dobra". Na pewno nie. Prawda jest taka, że to było dla mojego dobra, choć dla nich też chciałam jak najlepiej i dziś, po przeanalizowaniu całej sytuacji dogłębnie (o wszystkich szczegółach nigdy Wam tu nie opowiem) nadal uważam, że to było najlepsze rozwiązanie z dostępnych w tym czasie. A jednak...

Dzieci musiały zostawić wszystko, co znały i do czego były przywiązne, by udać się z matką w obce miejsce, by zamieszkać z obcym facetem, który to facet zabrał im część mamy. Dużą część jej uwagi. Nie mogły już widywać się z siostrzenicą, ciotką, nie mogły wygłupiać się z wujkami, tulić do babci i robić fantastycznych eksperymentów z dziakiem i wujkami. Musiały zostawić swoje łóżko, swoje zwierzaki, łąki i pola, kolegów szkolnych i znanych nauczycieli, sąsiadów i milion innych rzeczy. Musiały pójść do nowej ogromnej szkoły, nauczyć się żyć w mieście, a to życie znacznie różni się od wiejskiego, zamieszkały w ciasnym mieszkaniu w bloku na 4 piętrze bez windy. Musiały nawiązać nowe znajomości, co bynajmniej nie było łatwe w zamknietej dziecięcej społeczności małego miasteczka.  Ich mały świat stanął nagle na głowie. Musiały przyzwyczaić się do życia z nowym tatą i pogodzić z faktem, że mama już nie poświęca im każdej chwili wolnej, nie mogą spać z mamą w jednym łóżku, bo mama spędza sporo czasu z facetem i nie chce by one im przeszkadzały. Czy to było fajne z perspektywy dzieci? Trudno powiedzieć. Dostały własny pokój, miały własny komputer i telewizję z wieloma programami, ciepłą wodę, z której mogły korzystać ile chciały bez czekania pod łazienką i poganiania. No i matka nie musiała (albo raczej nie mogła) pracować, czyli miała mimo wszystko sporo, dużo dużo więcej niż wcześniej czasu dla dziewczynek. Uważam, że to była dobra decyzja, gdy biorę pod uwagę wszystkie (tylko mnie znane) okoliczności i alternatywy.

Potem urodził się Młody. Fajna sprawa taki mały braciszek, polubiły go od razu i miały z nim sporo zabawy, ale to też mniej hajsu, czasu, miejsca itp, a więcej kłopotów i obowiązków. Na dwoje babka wróżyła. Potem znowu zaczęły się kłopoty finansowe, okropny stres i napięta sytuacja w domu... Pora na kolejną decyzję.

EMIGRACJA.

Emigracja to kolejna bardzo dobra decyzja, której nie żałuję, ale czasem przychodzi ta chwila, gdy zastanawiamy się wszyscy 

CO BY BYŁO GDYBY....?

Gdybyśmy zostali, bo np udało by się któremuś z nas znaleźć pracę za którą szło by przeżyć... Czy dzieciom było by łatwiej dziś w szkole, w kontaktach z rówieśnikami? Czy lepiej by się czuły, gdyby miały bliżej do babci, ciotki, wujków, siostrzeńców i starych kolegów... Na dwoje babka wróżyła... ale wątpię. Kontakt z najbliższymi na pewno jest dobry dla każdego dziecka, potrzebny i ważny, ale niestety jak nie masz pieniędzy na nic to wszystko można sobie w dupę wsadzić... Wystarczy sobie przypomnieć, że w naszym mieście biednym rodzicom odbierało sie prawa rodzicielskie (mimo braku przemocy, alkoholizmu i innych patologii, mimo że rodzice pracowali i troszczyli sie o dzieci), a te dzieci dzielono pomiędzy rodziny zastępcze... Wystarczy sobie przypomnieć ile poniżenia i wyśmiewania spotyka dzieci z uboższych rodzin w szkole. Wystraczy sobie przypomnieć jak to jest, gdy rano wstajesz, otwierasz lodówkę a tam tylko światło, a dzieci chcą jeść... Wystraczy sobie przypomnieć te dni, gdy samemu się miało ból głowy bo nie było stać na pieprzoną suchą bułkę... gdy mama nie ma pieniędzy, by ci kupić najtańszy dezodorant, nowe  majtki, czy stanik, że o butach, kieckach, czy biżuterii nie wspomnę... Wystraczy sobie przypomnieć tę 35metrową klitkę i wyobrazić tam dziś naszą Piątkę brrrrr aż wstrzącha.... Nie, nie było by im lepiej w tych okolicznościach, w tym miejscu i w tym czasie, w których miały pecha się urodzić.

Jedno, czego żałujemy, to że nie wyjechaliśmy od razu, gdy tylko sie poznaliśmy. Uniknęlibyśmy wielu kłopotów, a dziewczynkom było by łatwiej...ale może były by inne kłopoty, a gdyby babcia miała wąsy to by była dziadkiem...

Dokonaliśmy właściwych wyborów, ale nie zmienia to faktu, że wszystkie wiązały się z pakowaniem naszych osobistych dzieci w wielkie kłopoty i bardzo trudne sytuacje. Nasze dzieci nie miały łatwego życia i nie mają nadal. Dziewczyny przeżyły jak dotąd więcej niż niejeden dorosły przez całe swoje życie i wiececie co? NIGDY, PRZENIGDY nie usyszałam od nich jednego najmniejszego słowa skargi. Teraz Młoda pisze z rówieśnikami z Polski i kilku z nich nie może doczekać się, kiedy skończą szkołę i staną się pełnoletnie, by wyjechać z Polski. Z czego wnioskuję, że duża szansa, że Młode też być może by właśnie miały podobne myśli, a my byśmy żałowali, żeśmy nie wyjechali...

Tak czy owak świadomość tego, co im uczyniliśmy boli...

Sześć lat temu przydarliśmy je do Brukseli. Nie znały jednego słowa w obcym języku, nie wiedziały nic o tym mieście i nie znały tam nikogo. Co dziennie rano wstawały dzielnie, ubierały się i szły NA NOGACH 4 KILOMETRY do szkoły (a potem wracały kolejne 4 km - ja z Młodym robiliśmy dziennie 16 km). W tej szkole same obce dzieci gadające po francusku. Naszych nikt nie rozumiał, a one nie rozumiały nikogo. Nie mogły się zapytać o nic, nawet o to gdzie jest kibel, gdzie klasa, poskarżyć się pani czy panu. Wyobrażacie to sobie? Ja nie potrafię, choć mam bujną wyobrażnię! W szkole były wyśmiewane przez arabskie bachory, którym cywilizowane europejskie normy zachowania są zupełnie obce (tak samo zresztą jak i im rodzicom). Były systematycznie  bite przez jakieś skurwysyńskie dziewuchy ze starszych klas i polewane wodą w toaletach. Nic nie mogły zrobić z tym. NIC KURWA!  I ja nie mogłam nic zrobić, bo też nie znałam języka żeby pójść i przynajmniej zjebać starych. Przyznaję, że miałam ochotę pójść i tym małym skurwielom nogi z dupy powyrywać i tak samo ich patologicznym rodzinom. Wiecie co to jest bezsilność? To właśnie takie momenty, że nic nie możesz zrobić, gdy twoje dziecko cierpi... Młoda miała bóle brzucha, zaczęła sikać krwią i poszlismy do polskiego lekarza konowała. Kazał jej podskoczyć i powiedział że to nic poważnego, zgarnął 35 € (u Belga płacę 25) i zawołał następnego pacjenta (dr Fijałkowski - polecam konowała jak życie wam niemiłe). Za drugim razem jeszcze ryja wydarł, bo Młody mu dotknął nowej żaluzji "niech pani zabierze to dziecko natychmiast, to nowe żaluzje!!!" Kuźwa jakbyśmy jacy trendowaci byli albo co. Psychol totalny!). Na szczęście udało nam się znaleźć mieszkanie w bardziej cywilizowanym miejscu i uciekliśmy z tego brukselskiego syfu. 

No ale tu we Flandrii znowu nowa szkoła, nowy język, nowe miejsce... Tyle że swojsko, bo wieś - konie, krowy, kury, blisko las, cisza spokój, mili i przyjaźni ludzie. Przyjęto nas ciepło, a dzieci dostały w szkole wiele wsparcia i przyjaźni. Jednak nadal nie rozumiały, co sie do nich mówi i nie mogły o nic zapytać przez długi czas, a na lekcji siedziały jak na tureckim kazaniu... Ledwo się ogarnęły a tu już trzeba było zmieniać szkołę, bo podstawówka się skończyła.

Mąż co chwilę wspomina z wielkim wzruszeniem, jak to zawiózł pierwszego dnia Najstarszą pod szkołę, na godzinę przed otwarciem, bo musiał zdążyć do pracy (nie mógł wziąć urlopu) i ona tam samiuteńka czekała w zimnie i deszczu, i siku jej się chciało, nie znała języka jeszcze za dobrze ani tym bardziej tej ogromnej szkoły, gdzie budynki mają numery od A do G i uczy się tam prawie 2 tys uczniów. Jak ona sobie tam poradziła, jak się odnalazła? Nie mam pojęcia, ale płakac mi się chce, gdy o tym myślę teraz.

Dopiero dziś zauważam to wszystko, co uczyniliśmy naszym dzieciom, bo wtedy żyliśmy sami w takim stresie, że nasz mózg nie widział wszystkiego i nie słyszał, bo jakby widział to chyba byśmy się wykończyli psychicznie... Dziś mi się chce płakać, gdy o tym wszystkim myślę i o tym, że wszyscy tylko nam zazdrościli i nadal zazdroszczą, że wyjechaliśmy i jeszcze są źli, że do dziś nie zabraliśmy całej rodziny i połowy wioski do Belgii i nie znaleźliźmy im wszystkim dobrze płatnej pracy (no nie takich marnych groszy jak my zarabiamy ani nie takiej gównianej pracy, no i żeby się języka nie trzeba było uczyć. ) WKUWR MNIE BIERZE na to wszystko i serce boli. Dzieci tyle musiały przejść, tylko dlatego, że chcieliśmy żyć normalnie, bez strachu o jutro, tylko dlatego, że nasza tzw ojczyzna z tzw rządem nie potrafiła nam zapewnić tego co niby gwarantuje ta cała śmieszna konstytucja, którą sobie de facto dupę można podetrzeć. Pracowaliśmy całe życie uczciwie, ale w koncu trzeba było spierdalać z tego gówna, by przeżyć! I jeszcze dziś się ode mnie oczekuje żebym szanowała swoją ojczyznę i kochała buachacha! Za co kurwa niby? Za te wszystkie cierpienia moje, moich rodziców i dzieci? Za ten zapierdol za damski chuj? Za te upokorzenia? Za tych złodziei z rządu? A może kurwa za rudego darmozjada, na którgo dziś tu zapierdalam...?




Szkoła średnia belgijska to ostra jazda bez trzymanki. Tu nie ma luzu jak w Polsce. Trzeba orać od rana do wieczora, w liceum często dziennie po 6 testów. W szkole uczą się sporo, ale mnóstwo jest też zadane do domu. Nie da się olać niczego nawet głupiej plastyki, religii czy języka który nie jest do niczego potrzebny. I ciągle się czepiają, że za mało, za słabo. Nawet jak wychodzisz z siebie i już wyczerpałeś swoje możliwości to i tak musisz lepiej, dalej, wyżej, więcej, staranniej... Zesraj się a nie daj się! Wyścig szczurów, którego nie wygrasz na pewno, ale musisz się ścigać, nawet jak nie chcesz.  Co to w ogóle znaczy, że nie chcesz? Każdy chce. Musisz chcieć. Brakuje czasu na wszystko - na jedzenie, na spotkania z kolegami, na hobby, na spanie, a jeszcze się dziwią, że nie chodzisz na taniec, pływanie, piłkę, łyżwy, flet, gitarę, karate i nie należysz do skautów. No ja to nie? Nie normalny jesteś czy co? Każdy musi do czegoś należeć i w czymś brać udział....

Dlaczego ciagle chodzisz w legginsach? Nie masz w domu jeansów albo spódnicy? Dlaczego tak dziwnie stawiasz stopy? Jak to nie słuchasz Bibera? Każdy słucha? Czemu masz krótkie włosy? WSZYSTKIE dziewczyny noszą teraz długie? Twoi koledzy klasowi, nauczyciele i sąsiedzi zawsze wiedzą lepiej jak i kiedy powinienieś coś robić i kim być... I tu miejsce nie ma znaczenia - Polska, Belgia, Ameryka - wszędzie taki sam syf, gdy jesteś wśród ludzi, a szczególnie gdy jesteś nastolatkiem chcącym iść własną drogą i nauczonym samodzielnie myśleć. Nie możesz być kim chcesz ani robić tego, na co masz ochotę, bo nie możesz się wyróżniać... Nie przygotowałam wąłsnych dzieci do życia we współczesnym świecie, nauczyłam je wrażliwości...

Czy warto uczyć było dzieci wrażliwości?

Wmawiano nam że warto uczyć dzieci wrażliwości, a mnie samej wydawało się, że to dobre jest. Dziś mam ku temu spore wątpliwości. Właśnie obserwuję to nowe pokolenie pełne wrażliwych nastolatków.... We wrześniu pisałam Wam o samobójstwie kolegi Młodej. Czternastolatek, zdolny uczeń, fajny, wesoły i towarzyski kolega, uzdolniony muzycznie, grający na gitarze, wrażliwy... Już go nie ma. W tym tygodniu dostałam mejl od dyrektora szkoły Najstarszej, że drugoklasista (czyli kolejny czternastolatek) ze szkoły handlowej targnął sie na życie i jest w stanie ciężkim w szpitalu. Na drugi dzień kolejny list... Już go nie ma.

Rozmawiałam w tym tygodniu ze znajomą Belgijką, która ma dwoje nastolatków na stanie. Dziewczyna i chłopak. Rodzina pełna, zamożna, dzieci zdolne, wesołe, ładne i WRAŻLIWE...  Ona mówi to samo - dzieci są coraz wrażliwsze, bo tego chcemy my rodzice, bo dobrze jest być wrażliwym, bo tego się od nas oczekuje. Dzieci nie wolno bić, nie wolno na nie krzyczeć, nie wolno ich do niczego zmuszać. Wydaje się każdemu że to takie zajebiste. A GÓWNO!  One się nie mogą uodpornić na zło, przyzwyczaić do zła i niesprawiedliwości, a świat przecież nie jest dobry ani sprawiedliwy - nie był i nigdy nie będzie.  Uczy się dzieci zwracania uwagi na potrzeby innych, nie przeszkadzania innym i one w końcu zaczynają stawiać potrzeby innych na pierwszym miejscu. Uczy sie dzieci, że dobro zwycięża, że jak jesteś dla kogoś miłym, to on będzie dla ciebie miły. Ja sama żyłam w tym głupim przekonaniu przez większość swojego życia, zanim zrozumiałm że to największa BZDURA jaką udało sie moim rodzicom, dziadkom i nauczycielom mi do łba wcisnąć. SERIO LUDZIE, ja w to wierzyłam! Byłam dla wszystkich miła i ludzie mi się za to odwdzięczyli tym, że ze mnie drwili i szydzili, że wykorzystywali na każdym kroku. Teraz już uczę swoje dzieci, że najpierw niech myślą o sobie i swoich najbliższych oraz kumplach czy sąsiadach, a reszta niech się o siebie troszczy. Co nas obchodza jakieś dzieci z Afryki, Chin czy Korei. Jak byśmy mało swoich problemów mieli do rozwiązania.  Oni maja swoje życie, niech się o nie martwią sami. Zresztą jak mam już komuś pomagać to wolę zwierzętom... One nigdy nie są takie podłe jak człowiek.

A tymczasem w szkole i codziennym życiu oczekuje sie od dzieci czegoś innego. Mają walczyć, orać, nie poddawać się, ścigać, błyszczeć, być w centrum uwagi... A potem trzeba pójść do pracy, a tam to już w ogóle nie ma miejsca na bycie miłym i wrażliwym. Trzeba zapierdalać i walczyć wiecznie o swoje, inaczej cię zgnoją, wykorzystają i zniszczą. Więc coś tu nie gra. Robimy krzywdę naszym dzieciom ucząc je wrażliwości a nie dbając o to by świat się zmienił na taki, który pasuje do wrażliwych.

Do psychlogów dziecięcych coraz trudniej się dostać. Pełno tam wrażliwych młodych ludzi, którzy nie pasują do współczesnego parszywego świata wielkiej rywalizacji o w sumie chujwieco.

Małe wrażliwe anioły
łamią swoje piękne skrzydła
uciekając przed padającymi zewsząd kamieniami
złości,
zawiści,
pogardy,
zazdrości,
szyderstwa...
Małe wrażliwe anioły
coraz częściej spadają
na samo dno
zgotowanego przez ludzi z sercami z kamienia
piekła.
Coraz mniejsze anioły
coraz częściej spadają
na zawsze...


A ludzie mówią, że tym dzisiejszym gówniarzom coraz bardziej odpierdala, że w dupach się im z dobrobytu przewraca, a ostatnio na jakimś forum czytelniczym przeczytałam że "głupia rozwydrzona laska robi szoł ze swojej depresji zabijając się" (opinia na temat tematu pewnej książki i filmu). KURWA. Tak jakby powiedzieć, że człowiek który stracił nogę robi szoł ze swojego kalectwa lansując się na wózku po mieścia zamiast schować się w piwnicy (co zresztą jeszcze parę lat temu miało przecież miejsce).

Wkurwia mnie głupota i niewiedza ludzi na temat podstawowych chorób. Każdy ma niby komputer z dostępem do internetu, ale mało kto ma pojęcie że w tym czymś można znaleźć sporo informacji na każdy prawie temat, że można poczytać, dowiedzieć się i zamknąć ten głupi ryj zanim sie pierdolnie coś, co drugiego zrani albo wkurwi. Nie, bo przecież dopierdalanie innym jest zajebiste, jakże poprawia samoocenę. Lepiej powiedzieć, że człowiek z depresją, celakią, ADHD, nadwrażliwością  czy innymi dziwnymi chorobami robi szoł i popisuje się, bo wtedy czuje się człowiek lepszy od tego drugiego. Jakby poczytał i się dowiedział to może poczuł by współczucie, a może niedajbuk byłby zobowiązany jakoś pomóc, wesprzeć czy inne ludzkie cechy okazać. Plucie i pogarda jest łatwiejsze niż zrozumienie.

Dlaczego to ja muszę być wrażliwa?!
Dlaczego to mój mąż i moje dzieci muszą być wrażliwe?
Nie mogliśmy urodzić się z sercem z kamienia, bez uczuć, wrażliwości, emaptii i zostać wychowanymi na bezdusznych popaprańców?
Było by nam łatwiej. Dużo łatwiej...

Tylko że wtedy świat byłby taki pusty, bezbarwny, niczegowaty, bo nie zachwycalibyśmy się każdym głupim zachodem słońca, każdym kamyczkiem, starym domem czy kościołem, nie cieszyłby nas każdy kolejny wschód i zachód słońca, a czułe słowa partnera czy dziecka nie sprawiały takiej radości.

Przeczytaliście? Brawo! A wiecie o czym jest ten wpis? To przepis na depresję u dziecka, gdyby kto potrzebował, bo niektórzy byli ciekawi skąd się wzięła...

W skrócie dla opornych: wychowaj se wrażliwe dziecko, a potem zafunduj mu pierdyliard szokujących zmian, ciężkich przeżyć,  setki wygórowanych wymagań i oczekiwań. Dobrze jak przy tym dziecko zacznie miesiączkować w 10 roku zycia a okres będzie trwał 2 tygodnie, a jeszcze lepiej jak w szkole będzie się mu dokuczać i wyśmiewać albo najlepiej kopać po brzuchu. I pamiętaj, w domu zapomnij o dziecku, zajmij się pracą i wszystkimi innym ważniejszymi od dziecka obowiązkami oraz przyjemnościami.


A jak się już coś zjebało, to nie ma się co nad tym użalać i chować głoby w piach, tylko trzeba się przyznac do winy, przeprosić i naprawiać szkody na tyle, na ile się da.

Life is brutal and full of zasadzkas, sometimes kopas w dupas very mocno, ale my mamy twarde dupy, choć miętkie serducha i damy życiu rady, będziemy walczyć tyle, ile trzeba będzie...

Choć czasem mam dość, brakuje już sił, a problemy się nie kończą. Właśnie dostaliśmy 1700€ podatku do zapłacenia za ubiegły rok, a już cały stos faktur niezapłaconych leży, bo tygodniowe wypłaty bardzo utrudniają życie, a tu jakiś pojeb wymyslił, że teraz obowiązkowo każdy przez interim musi co najmniej pół roku naginać, także przy zmianie pracy, a w niektórych interimach nawet do roku. Wszystko zdrożało przez te 6 lat niesamowicie (a wypłaty bez większych zmian), już większość Belgów narzeka, którzy mają domy pospłacane i oszczędności na kontach, a co dopiero my, którzy zaczęliśmy od zera raptem 6 lat temu. 

Dlaczego człowiek nie może normalnie żyć? Zapierdalamy od pierwszych klas podstawówki, legalnie od szkoły średniej, uczciwie próbujemy zarobić na siebie, nie kradniemy, nie oszukujemy, nie wyłudzamy kasy od państwa. Ciągle kurwa pod górę! Ciągle problemy. Nasze dzieci nie mogły mieć normalnego beztroskiego dzieciństwa, musiały wcześnie dorosnąć, by pomóc mamie przy braciszku, przy zakupach, w końcu by poradzić sobie w obcym kraju, wśród obcych ludzi, z dala od rodziny. I co? I dalej pod górę i ciągle bez końca nowe i nowe problemy. Jak nie urok, to sraczka. Wkurwia mnie już to wszystko, co pewnie widać po moim słownictwie, ale mam już w dupie moje słownictwo, innych ludzi i cały ten jebany świat. A tu jeszcze widzisz jednego czy drugieco, co całe życie się opierdalał, ani palcem nie kiwnął by coś zrobić i taki ktoś dostaje wszystko za darmochę i kurwa jeszcze potrafi narzekać że za mało, że ktoś oczekuje od niego jakiegoś wysiłku...  To, że to napiszę nie zmieni nic na świecie, nie odwróci biegu rzeki, ale mnie na duszy będzie lżej... 

a potem okres się skończy i świat zacznie znowu wyglądać normalnie i bardziej ludzko... mam nadzieję.

Z innej beczki


A dziś byliśmy w kinie całą rodziną i było fajnie. Choć na te chwilę można zapomnieć o prawdziwym życiu, o problemach i obejrzeć dobrą bajkę. Bajki są najlepsze. Obejrzeliśmy trzecią, długo wyczekiwaną  część filmu "Jak wytresować smoka". Tak samo superowy, jak poprzednie części. To pierwsza bajka, na której Młody nie cudował z poddupnikiem. Cały czas coś się działo, film trzyma w napięciu (jak na bajkę),  i jest też parę wzruszających momentów, no i parę śmiesznych. Graficznie też zacnie zrobiony. Polecam.

A teraz idę cos poczytać i spać.