26 grudnia 2019

Posumowanie roku życia internetowego

Artykuł z cyklu pitolenie o szopenie. Nie dowiesz się z niego niczego wartościowego, ale możesz poczytać, jak już żywcem nie masz co robić. 

Korzystam z internetu odkąd stało się to możliwe dla ludzi z polskiego zadupia, czyli stosunkowo długo.
Wiele zatem rzeczy, którymi spora grupa ludzi dopiero niedawno zaczęła się podniecać i odkrywać,  dla mnie już stało się dawno nudne. Wiele rzeczy zaczyna mnie tez śmieszyć a jeszcze  więcej irytować, bo niestety internet stał się teraz dostępny dla wszystkich i konsekwencje już są tragiczne, a nie spodziewam się by jeszcze kiedykolwiek  było normalnie, bo - jak to się mówi  - co jest do wszystkiego to jest do niczego :-/

Jedyne co mogę zrobić z tym, to sobie tutaj pobiadolić. No i właśnie to robię. Nikt z was nie musi się z moimi poglądami zgadzać. 

Wiecie co mnie najbardziej rozbawilo i wkurzyło w internatach w tym roku. Kilka nowych trendów.

1. Pierwszą nagrodę w tej kategorii bez wątpienia otrzymuje KOCHANA.


Nie ważne młoda czy stara, ładna czy brzydka, mądra czy głupia, wszystkie baby zaczęły się do mnie   (i innych bab)zwracać per kochana. Słuchajcie, to że jestem biseksualna nie znaczy, że od razu wszystkie możecie się ze mną publicznie spoufalać. Zasadniczo ogólnie podobają mi się bowiem kobiety ładne, inteligentne, w moim wieku, wrażliwe i z dużym poczuciem humoru, więc ani jedna dziesiąta się nie kwalifikuje. Tak że ten.  Poza tym czarnoskóre mają pierwszeństwo  nad innymi. To samo się tyczy innych płci. A tak w ogóle to aktualnie od 10 lat mam status zajęta i tylko mój partner ma prawo nazywać mnie kochaną. Reszta może mi mówić zwyczajnie po imieniu albo „ty”. Bo za tytułami i przydomkami typu „pani”, „szmato” „pizdo” też nie przepadam. Dodam tu dla jasności, że jeśli któryś z Waszych partnerów, braci, ojców zacznie nagle do mojego partnera zwracać się per kochany, to nie ręczę za siebie.

2. Na drugim miejscu przegrywając tylko o włos z kochaną plasują się ex aequo POZDRAWIAM i ŻEGNAM używane jako argument w dyskusji internetowej. 


Jeszcze to „żegnam” to można by zrozumieć jako synonim „wymiękam”, „wygrałeś” „poddaję się”, choć wychodzenie w trakcie rozmowy raczej do kulturalnych chyba nie należy. W moim postrzeganiu świata owo „żegnam” w interetowej dyskusji to wręcz wyjście z trzaśnięciem drzwiami, foch z przytupem - jak mówią teraz. No ale żeby brak argumentów oznajmiać pozdrowieniem... To mi się zupełnie pod kopułką nie mieści. Już o wiele bardziej rozumiem zwykle pospolite, polskie czy zagramaniczne „epitety” użyte w stosunku do swoich rozmówców. Przynajmniej ma sens.

3. Trzecie miejsce to dodawanie do swoich materiałów publikowanych w internecie bezsensownych tagów, opisów czy tytułów „DLA ZASIĘGÓW”.


 Niestety musicie sobie uświadomić, że gówno pozostanie na zawsze gównem bez względu na to jak go nazwiecie i z czym zaserwujecie. Jak publikujecie w necie gówno to zatytułujcie swój post, film, zdjęcie „moje gówno”, a nie inaczej, bo potem normalny człowiek potrzebuje znaleźć pilnie jakiejś informacji, filmu, czy zdjęcia, a ciągle trafia tylko na gówno, bo jeden z drugim postanowił na ten przykład na instagramie 1653367644 zdjęć swojego ryja z kibla oznaczać najdziwniejszym hasztagami DLA ZASIĘGU albo na swoim blogu, kanale i każdym innym możliwym miejscu w sieci tworzyć tytuły i opisy nie mające niczego wspólnego z tematem danej publikacji. To tak jakby ktoś na wszystkich sklepach odzieżowych, obuwniczych, ogrodniczych, wodnokanalizacyjnych, AGD pisał na szybie wystawowej czy stronie internetowej „tu kupisz wódkę za pół ceny” DLA ZASIĘGÓW. No i ludzie by przyszli. Na pytanie jakby zareagowali, że w tym sklepie wódki nie dostaną w ogóle, to sobie już sami odpowiedzcie i następnym razem zastanówcie się 13 razy, zanim dacie tytuł czy hasztag DLA ZASIĘGU, bo pewnie nie jestem jedyną osobą w sieci, którą to wkrewia.

4. PRZEPIS OD.... (tu wstaw dowolnego celebrytę). 


Patrzę na internet, przecieram oczy ze zdziwienia i nie pojmuję jak to sięstało....
 Odnoszę wrażenie, że ludzkość cofnęła się w rozwoju o jakieś kilkanaście tysięcy lat i dziś nikt niczego sam już nie potrafi zrobić ani wymyśleć. Do wszystkiego trza mieć nauczyciela,trenera,guru coacha.
Nie dawno np zobaczyłam w jednym z portali społecznościowych fotkę szklanki z jakąć  paplitą (nota bene nie pierwszy i nie osiemnasty raz), które było podpisane z użyciem popularnych ostatnio wyrazów brzmiących z zagraniczna tak żeby nazwa brzmiała egzotyczno-ekscytująco-chujwieocochodzi i to otagowane było przepisodchodakowskiej czy tam... przepisodlewandowskiej, a może przepisodmagdygessler... W sumie nie ważne od kogo, ważne że ten przepis „opracowała”, „stworzyła”, „wymyśliła”, „wynalazła” celebrytka czy celebryta i teraz już każda polishwomen i polishgirl wie, że można jabłko, gruszkę, malinę, truskawkę,  a nawet - proszę państwa - banana, kiwi, czy awokado wrzucić do blendera i że ta maszyna zrobi z tego paplitę, którą da się wlać do szklanki a nawet wypić. Wow. 

Gdyby nie celebryci, to kobiety by nie wpadły na to za chujawafla. Kobiety by nie wiedziały, że owoc można miksować i że owoc jest zdrowy. 

Nie wiedziały by, że chcąc mieć zgrabną dupę i zdrowe ciało trzeba jeść owoce, warzywa i dużo się ruszać a nie płaszczyć  całe dnie dupy przed telewizorami ciągle coś wpierdalając. 

No serio, po tych wszystkich pełnych ekscytacji, euforii i włażenia do dupy celebrytom wpisach, które ciskają mi się w oczy w necie nawet na kompletnie nie związanych z pseudogwiazdkami portalach, chyba tak właśnie należy myśleć. Jedna odkryła, że chłopy lecą na cycki, druga odkryła, że o dziecko trzeba dbać, trzeci odkrył, że facet może się też ubrać jak człowiek, czwarta odkryła, że ruch to zdrowie, a piąta do czego służy blender. Ja pierdolę! 

Dobra, ludzie, ja rozumiem że wielu ludzi potrzebuje kopa w dupę, potrzebuje motywacji do działania i wsparcia mentalnego i w tej kwestii robotę takich lasek - jak wspomniana już Chodakowska - trzeba pochwalić, ale do cholery nie róbcie z nich cudotwórczyń i ekspertów od wszystkiego. Jabłko z truskawką to ja potrafiłam zmiksować 35 lat temu i tego mnie tata z mamą nauczyli, zwykli prości ludzie ze wsi... O tym, że ruch to zdrowie i że owoce są ważne w diecie to nas uczyli w przedszkolu. Mój siedmiolatek też to wie.   I tak jest z wieloma prostymi rzeczami, działaniami, czynnościami codziennymi, które dziś wciska się jakimś nadętym bufonom jako ich wynalazek i odkrycie... Nagle się okazuje, że każda znana osoba z telewizji jest ekspertem od wszystkiego i każdy musi tego eksperta naśladować i trąbić o tym w necie, i że nagle ci wszyscy celebryci stają się nauczycielami i że bez nich ludzkość by zginęła. Mało tego, dziś każdy chce ich naśladować i też być expertem i coachem od czegoś nawet jak się na tym nie zna. Widzę w necie, że w mojej dawnej gminie już połowa ludzi to coachy od czegoś... Strach się bać.

5. I jeszcze te cholerne inteligentne wyszukiwarki, które wyszukują tylko to, za co ktoś zapłacił albo co odgórnie im ktoś wyszukiwać nakazał... 


W necie nie znajdziesz już tego, czego szukasz, tylko to, co TO chce żebyś znalazł. Ten trend mi się coraz bardziej niepodoba i coraz bardziej mnie niepokoi.... bo ja nie lubię, jak ktoś za mnie decyduje, a już szczególnie jak tym kimś jest TO, czyli bliżej niekreślone pomieszanie sztucznej inteligencji, jej rodziców i zarządców oraz milionów mniej lub bardziej przypadkowych osób i algorytmów, którzy na ten burdel zwany internetem się składają. 

No bo niby dlaczego 10 czy 15 lat temu jak zapytałam Google o przepis na pipry z mamrami to Google pokazywał mi różne strony z przepisami na pipry z mamrami, a dziś pierwsze 10 stron to :
przepisy na pipry z mamrami Magdy gessler, 
esej o piprach z mamrami ze strony która jest dostępna powykupieniu prenumeraty, 
Jak zrobić pipry z mamrami. You tube (czyli przepis dla analfabetów, którzy lubią słuchać przez 3 godziny o tym jak robi się mąkę, co to jest garnek i jakie są garnki na rynku i za który ktoś zapłacił)
pipry z mamrami zakazane przez PiS, (film nie dostępny dla twojego kraju) 
najlepsze pipry z mamrami (strona pełna reklam pralek, tabletek na wzdęcia, biur podróży, różańców itp i linków do stron blokowanych przez mojego antywirusa)
pipry z mamrami najlepsze cytaty z Twittera 
Czy pipry z mamrami są tuczące? Wywiad z...
Pipry z mamrami. Zdjęcia od... 

I dopiero gdzieś daleko daleko daleko jeden normalny przepis na pipry z mamrami. Przypadek....? Zapewne. 


Najgorsze jednak w tym wszystkim jest to, że dziś już nie da się żyć bez internetu. Przynajmniej tu, gdzie ja mieszkam, bo już  niemal każda dziedzina życia jest do niego uwiązana na stałe. Zdrowie, szkoła, praca, administracja, zakupy - bez elektroniki i połączenia z siecią dziś już nie istnieją. 


22 grudnia 2019

Przedświąteczne refleksje o wszystkim

I cholera, znowu grudzień?!


Teraz mieliśmy wszyscy dużo różnych zajęć. Czasami trzeba się dwoić i troić, by wszystkiemu jakoś podołać i powiązać koniec z końcem albo też rozwiązać i rozsupłać, co jest do rozwiązania i rozsupłania.

Najważniejsze, że uporaliśmy się z większością  badań i spotkań z medykami. Wyniki i ewentualne kontynuacje dopiero po Nowym Roku i teraz o tym nie ma po co myśleć. 

Potem były egzaminy i wywiadówki. Te drugie to jak dla mnie taki pic na wodę fotomontaż. No bo jaki to ma właściwie sens taka wywiadówka? Umawiasz się na to spotkanie, jedziesz do tej szkoły, spotykasz się z tym wychowawcą czy mentorem tylko po to, by powiedział ci to samo, co już przeczytałeś w raporcie, który dziecko ci dawało do podpisania.  No bo co ci może belfer naopowiadać w ciągu 10 minut, które masz wyznaczone na spotkanie, zwłaszcza że w tej samej sali siedzi jescze kilku albo i kilkunastu czy nawet -dziesięciu rodziców gadających z innymi nauczycielami... hałas, zgiełk, harmider, rwetest...

Gdy dziecko ma problemy takie czy inne, to i tak musisz się umówic na specjalne spotkanie w specjalnym terminie. Jednak w regulaminie stoi, że rodzice mają chodzić na wywiadówki, no to staram się chodzić... Teraz miałam dwie jednego dnia w dwóch różnych szkołach oddalonych od siebie dość znacznie. Do pierwszej mam jakieś 30km a druga jest w połowie drogi. Ale przecież ja jestem super sprzątaczką i wszystkiemu dam rady! Pociągiem se obskoczę i tu, i tam, a jeszcze robotę odrobię wcześniej, tak sobie pomyślałam. Potem jednak wzięłam pół dnia urlopu na wszelki wypadek, bo się mi było przypomniało, że może i jestem super sprzątaczką, ale w końcu mam przecież te 42 lata i to już nie to co kiedyś bywało...

I fajnie. Wsiadłam na rower przyjechałam na stację, przywiązałam swojego rumaka do słupa, kupiłam bilet i czekam, czekam, czekam, czekam... bo za wczasu przyjechałam trochę, żeby się nie spóźnić... czekam, czekam, czekam. W końcu słyszę z głośników:

PO-CIĄG O-SO-BO-WY "B-TREIN"
Z TAM-TĄD DO TAM-TĄD
O GO-DZI-NIE TEJ-I-TEJ...

DZI-SIAJ NIE JE-DZIE-Z-PO-WO-DU-STRAJ-KU


KURWA MAĆ!!!!

Sprawdzam apkę (rychło w czas) i widzę, że następny jadący pociąg mam za 2 godziny, a to jest o godzinę za późno, zaś powrotny miałabym gdzieś tak około 22.30.

Coolersko!

Sprawdzam autobusy z sąsiedniej wioski (bo z tej nie jeżdżą), dokąd mogłabym dotrzeć rowerem w pół godziny, bo to tylko 7km. Autobusy to wolne ślimaki, które jadą godzinę i też będę godzinę za późno. Dupa.

Wróciłam zatem do domu i na następna wywiadówkę pojechaliśmy autem. Gdy ja gadałam z nauczycielami Najstarszej, M-Jak-Mąż gadał z wychowawczynią Młodej, która była doń zadzwoniła i opowiedziała, że Młoda napisała świetnie egzaminy z wyjątkiem religii i że w związku z powyższym spokojnie może kontynuować naukę w systemie: praktyka w szkole, teoria w domu.

 A ta religia ech, och, ach. Się okazało, że na to jednak nie było wodolejstwo tylko sprawdzana była "normalna wiedza" katolicka typu jakieś siedem sakramentów, czy tam grzechów, jakaś przypowieść czy inne tam typowo katolickie pierdoły, których Młoda nichuchu nie ogarnia. Nie mam się jednak zamiaru takim gównem jak religia przejmować. Choć wiadomo, że jak człowiek wybierze szkołę katolicką, to trzeba się liczyć, że będzie choć trochę katolicka, nawet jak wśród uczniów są ludzie z każdego możliwego wyznania, a większość prawdopodobnie - jak i Młoda - jest ateistami.
Gdy czekałam na Młodą pod szkołą, to widziałam jak dziewczyny wychodziły ze szkoły i zaraz za bramą zakładały hidżab zgodnie z nakazem swojej religii, by nie pokazywać się na mieście z odsłoniętą głową. Tak że taka to szkoła katolicka.

Zrobiliśmy zresztą już dawno research i stąd wiemy, że społeczne opinie na temat egzaminu z religii zasadniczo są dość zbliżone do naszych i można je określić jednym zwrotem "czysta głupota i bezsens". No, może w takim nawiedzonym katolicko kraju jak Polska, to ktoś jeszcze widziałby w tym sens, tak samo jak w krajach muzułmańskich byłby czymś normalnym egzamin z islamu,  ale w normalnym nowoczesnym świecie to chyba już niewielu takich którzy nie pukają się w głowę usłyszawszy hasło "egzamin z  religii".


Najlepsze jednak wywiadówki to są u Młodego, bo nauczyciel zwykle nie ma o czym specjalnie opowiadać i nawet te 10 minut to za dużo. Większość zadań i testów 10/10, tam czasem jakiś jeden błąd czy dwa, których nawet nie ma sensu komentować. Zachowanie wzorowe, jak to zwykle u bardzo wrażliwych i inteligentnych dzieci. Nudy po prostu taka wywiadówka. 

No dobra, bo niektórzy pewnie nie zrozumieją żartu... Ja się bardzo ale to bardzo, a nawet bardzo, bardzo, bardzo cieszę, że moje dzieci są inteligentne i że Młody należy do najlepszych uczniów w klasie i że mimo iż jest obcokrajowcem, to i tak czyta najlepiej z klasy (jest w pierwszej trójce w każdym razie) i pisze bez błędów.

Z Młodej też jestem dumna. Ilu bowiem ludzi w takiej sytuacji wytrwało by dzielnie posterunku? Pewnie nie wielu. Młoda się nie poddaje. Pada na ryj, cierpi, ale po chwili się podnosi i walczy dalej z jeszcze większą siłą i zaciętością. I wygrywa!

Psychiatra na wieść o tym, że Młoda nie chodząc do szkoły i walcząc ciągle z depresją oraz nadwrażliwością i innymi dolegliwościami napisała dobrze egzaminy, otwała koparę ze zdziwienia i sama przyznała, że to ją zwaliło z krzesła. No po prostu była kobita w szoku hehe. I dobrze. Niech się świat dowie, że takich dwóch jak nas pięciu to nie ma ani jednego. Młoda poza inteligencją wyróznia się też - jak powszechnie wiadomo - nieziemską wrażliwością i empatią. Ludzie i inne istoty zawsze mogą liczyć na jej pomoc, wsparcie i troskę. Takich ludzi bardzo potrzeba w dzisiejszym świecie, by ludzie mogli pozostać ludźmi a nie zostać robotami mentalnymi zyjącymi tylko dla władzy, sławy i pieniędzy.

Najstarsza ciągle nie ogarnia do końca rzeczywistości albo raczej ogarnią ją w niepojęty dla innych sposób. Teraz na każdym kroku już daje się zauważyć, że jej postrzeganie świata jest ponadprzeciętne i całkowicie inne niż większości ludzi. Tak, dziś wiem już, co to może być to spektrum autyzmu. Trudna ale fascynująca sprawa, gdy już się zaakceptuje fakty i zrozumie, że nie wszyscy są z tej samej gliny ulepieni... Najstarsza może i wymaga ciągłego nadzoru, ale te jej talenty są niesamowite. Z niej też jestem dumna, bo jest osobowością fascynującą i utalentowaną.

Jestem dumna z tego, że Młodego zachowanie w szkole może być wzorem dla innych. Młody bawi się z wszystkimi, każdemu śpieszy z pomocą, staje w obronie pokrzywdzonych, opiekuje się maluchami i pomaga rówieśnikom w zadaniach. Jest też uprzejmy wobec nauczycieli i innych dorosłych, a do tego wiecznie uśmiechnięty i zawsze ma coś zabawnego do powiedzenia.  Nawet mówił ostatnio, że otworzy na YT kanał  o nazwie "najlepsze teksty Izydora pe-el".

Jeszcze bardziej się cieszę, że jest bezproblemowym dzieckiem  z racji innych problemów i zadań z którymi musimy się wszyscy zmagać. Gdyby bowiem jeszcze on wymagał pomocy w lekcjach albo miał inne problemy, to chyba nie dali byśmy sobie z tym wszystkim rady. Dobrze zatem, że jest dobrze.

Obawiam się, że jego problemowy czas jeszcze nadejdzie. Wszak jest - tak samo jak siostrzyczki - ludkiem bardzo wrażliwym, a to oznacza zwykle sporo kłopotów w życiu. Niestety ten współczesny świat nie jest dobrym miejscem dla ludzi wrażliwych. Wyścig szczurów, pogoń za sukcesem i sławą to nie są rzeczy dla wrażliwców, a tego się dziś od wszystkich bez wyjątku oczekuje i wymaga. Dziś nie możesz być po prostu sobą, bo dziś od musisz być KIMŚ. I to się mnie  bardzo, ale to bardzo nie podoba w dzisiejszym świecie, jednak wiem, że z tym nic sie nie da zrobić już... Trzeba jakoś się dostosowywać i próbować odnaleźć swoje miejsce w tym całym szambie... 

Mam nadzieję, że im - moim dzieciom - uda się to mimo wszystko. Że uda im się przertwać i pozostać sobą, że uda im się wszystkim znaleźć to swoje miejsce w świecie, gdzie będą mogły korzystać ze swojej wyjątkowości i cieszyć się życiem. Tego im życzę i w tym będę ich wspierać do końca swoich dni. One nigdy ode mnie nie usłyszą, że muszą być takie jak inni albo takie jak ja, bo ja sama dość się tego nasłuchałam i dość z tego powodu nacierpiałam przez całe życie, bo ludzie (także, a może zwłaszcza najbliżsi) nie potrafili mnie zaakceptować taką jaką jestem. Samej zajęło mi też sporo czasu by to zrozumieć i by zmienić swoje nastawienie do świata a także do wychowywania dzieci.

Egzaminy ogólnie przebiegały bardzo spokojnie. Skończył się bowiem - tak jak wspomniałam - ten cyrk z wszystkimi gównianymi badaniami, nie było też ostatnio żadnyc spotkań z jakimiś czubami z poradni i w ogóle nikt się ostatnio do niczego nie przypitalał specjalnie, a co za tym idzie Młoda odzyskała należny jej spokój i mogła się przygotowywać do kolejnych testów. 

Oczywiście nie był to czas sielanki, nie myślcie sobie. Wszak egzaminy to egzaminy i takie rzeczy jak nerwy, bóle głowy, bóle brzucha i temu podobne są przecie do egzaminów przyklejone na stałe. 

Przed egzaminami - jak co roku o tej porze - Młoda obchodziła swoje urodziny. Tradycyjnie już poszliśmy całą rodziną do ulubionej restauracji, gdzie jak zwykle obsługiwał nas kelner jakby żywcem wyjęty z horroru i dlatego fajny. Przygotowaliśmy też wariackie dekoracje w domu i zamówilismy tort w cukierni z adekwatnym do tematu nadrukiem. No i oczywiście nie mogło też zabraknąć prezentów. Pochwalę się tu, że udało mi się w tym roku znaleźć coś wyjątkowego, czego na pewno nie spodziewała się dostać, a co jej się spodobało. Uff!


Zresztą nie tylko jej, dlatego od razu zamówiłam drugie urządzonko na kolejne urodziny, ale tss cichosza... nie mówcie nikomu (ona tu akurat chyba nie zagląda, bo ta pierwsza raczej owszem).

https://www.buxibo.com
Napiszę o tym, bo być może posłuży to komuś za inspirację na prezent dla nastolatki (czy dorosłego). Nie jest to bynajmniej post żaden sponsorowany - tak gwoli ścisłości. Zwyczajnie chcę sie podzielić wrażeniami, jak zwykle.

Kupiłam dyfuzor zapachów i nawilżacz powietrza w jednym, a do tego oczywiście komplet olejków zapachowych. Ja sama podpatrzyłam ten wynalazek u klientów. Często bowiem widuję dziewczyny, które uczą się do egzaminów w pokojach wypełnionych fantastycznymi zapachami z dyfuzora. Pomyślałam, że naszym dziewczynom też mogło by się to spodobać i postanowiłam zaryzykować... Trafiony-zatopiony!

Wyguglowałam trochę i wybrałam urządzenie, które miało dobre opinie, przystępną cenę i było po prostu ładne (w mojej kategorii ładności). Pisali też, że nie szkodzi zwierzętom i małym dzieciom... Obawiałam sie tylko, że mojej córce z wysokowrażliwym nosem może to szkodzić, ale się okazuje, że właśnie jest bardzo dobre dla niej. Jak jej się wleje trochę więcej niż dwie krople olejku to troli w całym domu, ale poza tym jest okej. Co do tego, który zapach jest lepszy przed snem,  który bardziej sprzyja nauce, a który odstresowywaniu i który z którym mozna mieszać to ona sobie już sama odkryje w drodze eksperymentów i wspomagając się googlem. Póki co testuje je po kolei. I to jest superowe, gdy w całym pokoju albo i w całym domu pachnie na przykład trawą cytrynową, różą czy eukaliptusem. Meeega! Jakby jej się nie podobało, to sama bym sobie tego używała w sypialni i nie wiem, czy sobie też na urodziny nie kupię w maju hehe.

Młoda otrzymała od nas jeszcze trochę innych drobiazgów i myślę, że z każdego się ucieszyła, bo prezent to prezent. Nooo z dysku zewnętrznego to trochę sobie podśmiechujki robiła, bo "ładny mi to prezent urodzinowy, skoro mi to do szkoły potrzebne i i tak musielibyście mi kupić wcześniej czy później ha ha ha". Bo już taki bon do popularnego sklepu odzieżowego okazał się bardzo pożądanym upominkiem i teraz tylko czeka na noworoczne soldeny, by kupić sobie dwie torby nowych ciuchów zamiast jednej. Niestety jej ulubiony sklep Coolcat zbankrutował rok temu, ale i w C&A czy H&M Młode znajdują dla siebie zawsze sporo dobra, a - jak wiadomo - są to raczej tanie sklepy i sporo można tam kupić, a wyprzedaże już od 3 stycznia. 

W tym roku Młoda została też wyjątkowo miło zaskoczona przez rodzinę z Polski, od której (razem z siostrą) otrzymała  pocztą upominek. Ten gest był dla niej bardzo znaczący i bez wątpienia wpłynął pozytywnie na  samopoczucie w tym trudnym okresie egzaminowym. Bowiem dla wrażliwych osób własnie takie drobiazgi jak  obiad w restauracji, jak  upominek, tort, czy choćby zabawna kartka na urodziny mają ogromne znaczenie. Takie drobiazgi, drobne gesty pomagają naładować baterie pozytywną energią, pomagają wygrać ze smutkiem i przygnębieniem, pomagają przeganiać ponure i destrukcyjne myśli.

Z tego też powodu tym razem postanowiłam towarzyszyć Dziecku w niektóre dni w drodze na egzaminy. Jechałam z nią do szkoły by po prostu być blisko. Wymagało to trochę kombinowania i współpracy Młodego, bo musiałam go wtenczas zawozić na świetlicę już na siódmą, ale nie powiem, by on się jakoś tym przejął. Ot normalnie sam z siebie wstawał nagle o szóstej zamiast o siódmej. Mógł za to o czasie wychodzić i nie musiał kiblować w szkole do szóstej jak zwykle, a to jest fajne.

A ja zaś w oczekiwaniu na Młodą zwiedzałam sobie miasteczko, łaziłam po sklepach i trzymałam kciuki. Gdy zbliżał się koniec egzaminu, maszerowałam pod bramę szkoły, by uściskać Młodą i pogadać, a potem pójść na gorącą serową kanapkę do Panosa albo połazić razem po sklepach a dopiero potem do Panosa i do domu.  Myślę że takie drobne wsparcie i drobny gest może choć odrobinę  pomóc w przetrwaniu egzaminów. No i było mentalnie całkiem dobrze.


Teraz mamy już zasłużone ferie.

Choinki mamy przystrojone. Jedną żywą dostaliśmy w prezencie od sąsiadów. "To prezent na Nowy Rok" powiedzieli, po czym wyładowali drzewko w donicy z taczek pod naszymi drzwiami i poszli do domu. Już nie będę chyba u nich niczego zamawiać, bo oni potem nie chcą od nas pieniędzy... Z jednej strony to miłe, ale z drugiej trochę głupawo tak wszystko za friko dostawać, nawet jak się wie, że oni sami mają dużo rzeczy "po znajomości"...

Młody czekał na to drzewko i co dnia pytał, kiedy w końcu będziemy ubierać tego kerstbooma. Gdy sąsiad przywiózł, to w te pędy trzeba było gonić na strych po "bąble" (czytaj: bombki) i światełka. Ozdobił ją praktycznie sam. Pomogłam tylko ze światłami i łańcuchami. 

Jest ładnie.

Druga choinka jest w Królestwie Strychu czyli w pokoju Najstarszej Córki  i Królowej Pani. Królowa Pani pomagała nam w ubieraniu choinki i w porządkach, bo króliki to bardzo ciekawskie stworzenia i uwielbiają, jak się coś dzieje.
Młoda w tym roku nie ubierała drzewka u siebie, bo stwierdziła, że to może nie być dobre dla ptaków.

Królowa Pani Strychu



Ja już skompletowałam swoje prezenty dla wszystkich (bo zaczęłam zamawiać już w październiku) i już włożyłam pod choinkę, a raczej obok, a Młody je obejrzał i pomacał po czym stwierdził:
- Jestem bardzo podes... podecydo... podekcydo... no wiessz... ten... tymi prezentami...
- Podekscytowany?
- Tak, podes... podec... no trudne to słowo! PO EK CY TO WA NY!

Nasz piękny kerstboom i ekscytujące podarunki

A wy  jesteście poekcytowani świętami, czy raczej macie to równo w paski..? 



Ja 
tymczasem 
ze swojej strony
życzę Wam Wszystkim
mniej lub bardziej przypadowym 
Czytelnikom tego bloga
udanych ferii i przyjemnego świętowania
 oraz
 trafionych prezentów
a przede wszystkim 
dużo, dużo, dużo zdrowia i pieniędzy
bo jak mamy zdrowie i wystarczająco hajsu
to wszystko inne zawsze jakoś się ułoży.











15 grudnia 2019

Do jakiej pracy może pojść legalnie 15-latek a jaki alkohol kupić 16-latek?


Młoda skończyła nie dawno 15 lat. Nie mogła już się doczekać tych piętnastych urodzin. Piętnastka oznacza pierwszy krok do dorosłości, bo...


Po 15-tych urodzinach można legalnie pójść do pracy!

Piętnastolatek w Belgii może już legalnie podjąć pracę dla uczących się, czyli tzw student job. 

Student job różni się zdecydowanie do zwyczajnej pracy. Studen job nie można też mylić ze stażem czy praktyką, bo to dwie różne rzeczy. Warunkiem starania się o pracę dla studentów jest skończenie 15 lat i pierwszego stopnia szoły średniej, czyli 2 klasy.

Praca ta nie może być wykonywana w czasie nauki, czyli uczeń może pracować tylko w weekendy i w wakacje. Student może pracować do 50 dni w roku, a dokładnie do 475 godzin. Tylko wtedy jest zwolniony z podatku. Jeśli by się przekroczyło, wówczas trzeba zapłacić normalny podatek jak dorosły albo ten podatek zapłacą rodzice, no i straci się prawo do dotaku rodzinnego (kinderbijslag).

Można pracować po 8 godzin dziennie do 38 godzin tygodniowo, czyli tak samo jak dorośli. Dla niektórych zawodów (horeca np) są inne regulaminy. Małolaty nie mogą pracować w zawodach, które są szkodliwe lub niebezpieczne. Ogólnie jest całkiem sporo ofert bez doświadczenia i skonczenia jakichś specjalnych szkół czy kursów - głównie w restauracjach, sprzątanie biur, domów opieki, świetlice, kolonie, pakowanie czegoś.... Z tym, że chętnych do pracy jest wielu, bowiem chyba większość nastolatków (przynajmniej tych ze szkół naszych dzieci) chce zarobić sobie trochę hajsu w czasie ferii czy wakacji. Za pracą na wakacje letnie dobrze jest się zacząć rozglądać już w styczniu, choć konkretne oferty w biurach pracy pewnie trochę później się pojawią.

Pierwsze 3 dni są w pracy studenta zawsze okresem próbnym, czyli można w każdym dniu odejść bez żadnych problemów bez wypowiedzenia. Potem do 1 miesiąca pracy obowiązuje jednodniowy termin wypowiedzenia ze strony pracownika i 3 dniowy ze strony pracodawcy (powyżej miesiąca dopowiednio 3 dni pracownik i 7 dni pracodawca).


Po 16-tych urodzinach można już kupić legalnie alkohol i fajki.


W kwestii używek belgijskie prawo znacznie różni się od polskiego. 

Wedle tutejszego prawa 16-latek może kupić fajki i lekkie alkohole. Mocne alkohole jednak dopiero po osiemnastce.

Co rozumiemy przez lekkie alkohole? Ano piwo, wino, szampan, grzaniec itp, które nie zawierają więcej niż 22% alkoholu i nie zawierają alkoholu powstałego podczas destylacji. Z czego wynika, że np drinki zawierające wódkę, gin, whisky itp są zabronione nawet jakby zawierały niewielką ilość alkoholu.

Zatem mocne alkohole to wódka, whiskey, gin, rum i te wolno legalnie kupować dopiero od 18 urodzin za okazaniem dokumentu potwierdzającego tożsamość koniecznie ze zdjęciem.

ANTYKOCEPCJA dla nastolatków


Kiedyś wspominałam już np o antykoncepcji, ale przypomnę raz jeszcze o drobnej różnicy w tej dziedzinie. W Polsce do 18 urodzin trzeba mieć zgodę mamusi na zakup pigułek i wizytę u gina (chyba że coś się zmieniło w ostatnim czasie...?). W Belgii już 10-latka może pójść sama (o ile ma hajs na wizytę) do lekarza rodzinnego czy ginegologa i poprosić o piguki antykoncepcyjne, o której to wizycie lekarzowi nawet rodzicom wspomnieć nie wolno, bo obowiązuje go tajemnica lekarska. Co więcej te pigułki są dla małolatów całkowicie za darmo do 21 roku życia i w aptece nikt się nie dziwi, gdy taka na przykład 13-latka kupuje tabsy.



30 listopada 2019

2 tygodnie pełne wrażeń, czyli tzw szara codzienność xD

Są takie momenty, że chciałabym wysiąść z tego życia i posiedzieć sobie dla odmiany w spokoju przez kilka tygodni i niczym się nie martwić, nie przejmować, nie denerwować. Ot po prostu siedzieć i lampić się przez okno na płynące chmury nie licząc godzin i lat... 
A tymczasem jest tak jak jest. Czasem trudno, czasem śmiesznie, czasem strasznie albo irytująco. Czasem  nerwy odmawiają posłuszeństwa. Czasem mamy zwyczajnie dość! 

Poniedziałek w poprzednim tygodniu. Wychodzę rano do roboty po drodze odprowadzając Najmłodsze pod szkołę. Pracuję sobie luzacko 4 godziny. Kończę przed czasem i pełna zadowolenia z dodatkowych zaoszczędzonych właśnie 10 minut życia mam  wyruszać do kolejnego klienta, gdy otrzymuję telefon od Dziecka...

- Wjechałam w coś rowerem. Wszystko mnie boli, z nosa i ust leci mi krew. Jeszcze nigdy tak nie miałam. Rowerem nie da się już jechać. Nie wiem, co robić...

A ja mam tylko rower, w którym właśnie się  bateria rozładowała... Też nie wiem, co robić... choć niby jestem dorosła, więc powinnam wiedzieć ZAWSZE, co robić...
Popitalam tym rowerem bez baterii te 6 km jak przeciąg, by zobaczyć na własne patrzały, co też tam się faktycznie wydarzyło.

Zobaczam i widzę mega śliwę na czole, nos spuchnięty i niebieski, trochę innych siniaków i obolałych miejsc i rower faktycznie już nigdzie więcej nie pojedzie, bo kierownica się nie kręci... Jak to się mogło stać? Jak jak? Normalnie!

Rower. Deszcz. Kaptur na głowie. Złość. Słup. ŁUP!

A ja za kilka minut zaczynam pracę 5 km od tego miejsca i nie mam czasu. Tzeba szybko myśleć.

Dzwonię do klienta i mówię, że przyjdę później, jak znajdę kogoś kto mi dziecko zawiezie do domu. Klient się oferuje, że zawiezie dziecko razem z rowerem do domu. Dobrze, że są też tacy dobrzy ludzie na świecie.

Przyjeżdża. Zabiera. A ja popitalam swoim rupieciem bez baterii i zabieram się od razu za sprzątanie, bo jakoś ochota na jedzenie mi przeszła nagle bezpowrotnie.

Dziecko pisze sms, że obdzwoniło doktora i że ten je przyjmie za godzinę. Po godzinie dzwoni, że lekarz stwierdził, iż nos prawdopodobnie złamany, ale nie trzeba nastawiać, a tylko parę dni poczekać aż się zrośnie. Powiedział, że parę dni pewnie będzie wszystko bolało, przepisał przeciwbólowe i na drugi dzien kazał jechać ostrożniej i patrzeć, gdzie się jedzie. 

Tata się wieczorem dziwi, że doktor nie dał zwolnienia do końca tygodnia.
- Tato! Przecież na nosie nie jeżdżę, to mogę jechać do szkoły, c'nie...?

Jechać, tylko czym? Rower przeco nie działa.

Tata przeszukuje internet i zamawia jakiegoś szarego niebieskiego  (co ja wiem o kolorach) b'twina, bo co to trzeba lepszego na dojazdy do stacji, na której nota bene rowery często znikają, tak samo jak i na innych stacjach i wszystkich innych miejscach w Belgii (kradzieże rowerów to sport narodowy). Co prawda te 200€ było na co innego, ale co zrobisz? Nic nie zrobisz! Bez roweru nie da się żyć, bo do stacji 5 km. Przez parę dni Dziecko korzysta z roweru taty, ale to stres, bo to rower trochę lepszy niż b'twin i wolelibyśmy, by jednak nie zniknął ot tak. No i to męski rower z ramą, czyli niebezpieczny dla szalonych i szybkich nastolatek.

Na drugi dzień Młoda opowiedziała klasowym kolegom, co odjaniepawliła, a koleżanka na to
 - Spoko, znam ten ból. Kiedyś jadąc na deskorolce zagapiłam się na stopy i też przypieprzyłam w słupa. 

Zatem wychodzi na to, że wszystko mieści się w standardach życia nastolatków :-)

Ale nie znacie jeszcze najlepszego. Ja przepracowałam po południu pięknie te 4 godziny. Zarejestrowałam te robotę jak zwykle z aplikacji i wróciłam do domu. A we wtorek pod szkołą zagaja do mnie inny klient z pretensjami, że dlaczego to niby nie posprzątałam u niego i kim ja w ogóle myślę, że jestem... 

Co...?! No jak miałam posprzątać, skoro w ten poniedziałek przecież kolej drugiego klienta!

Sprawdzam agendę elektroniczną, by mu pokazać.... 

no i faktycznie 
....pracowałam nie tam gdzie trzeba ha ha ha!!! 

Teraz to trzeba odkręcić jakoś, by wilk był syty i owca cała! 
Plan jest prosty. Przepracowane godziny będą na zaś, czyli na potrzebny wolny dzień, a nieprzepracowane odrobię w środę po południu. A biuro się poprosi, by poprawiło rzekomo błędnie zarejestrowane godziny (oni nie muszą znać szczegółów). 

Pytanie tylko jedno, czemu tamten klient nic nie powiedział, że ja we zły poniedziałek przyszłam sprzątać, hę...? 

Ano nie powiedział, bo - jak się okazuje - sam był święcie przekonany, że to własnie TEN poniedziałek. A wszystkiemu winny poniedziałek 11 listopada, kiedy to było wolne i wszystko się ludziom pokałapućkało we łbach. 

Jaja jak berety!

Dobra. Najważniejsze, że udało się z tego wybrnąć, bo klienci bez wydziwiania zaakceptowali mój chytry plan.

Niestety w międzyczasie było to nieszczęsne spotkanie w CLB, gdzie się przekonaliśmy, że znowu nam się jakiś wredny babiszon trafił, który nichuchu nie rozumie, ale uważa, że wszystko wie lepiej.
Wredna, niemiła suka potrafiła Dziecku w oczy powiedzieć, że jak nie będzie chodzić do szkoły, to skierują sprawę do sądu. No przepizda normalnie.

No tak, wszyscy wiemy, że w Belgii taka jest procedura przy wagarowaniu. Pytanie tylko, czy  nioeobecność z powodu choroby to ciagle wagarowanie?! No i KTO NORMALNY mówi takie rzeczy do człowieka chorującego na depresję, a już szczególnie do dziecka...?!!! Normalny - moim nader skromnym zdaniem - raczej nikt. 

Szlag by ich najjaśniejszy trafił! Nie ważne, że dziecko idąc do szkoły cierpi niesamowicie. Nie ważne, że może z tego powodu targnąć się na własne życie, bo mówiło o tym otwarcie nie raz i nie dwa. Ważne, że trzeba chodzić do szkoły. Kurwajapierdolę!

Zdrowie i życie dziecka jest NIE WAŻNE! Szkoła jest najważniejsza!

Tę teorię potwiedza niestety sporo naszych belgijskich znajomych. Szkoła ponad wszystko. Tak porobiło się w ciągu ostatnich lat i chyba już nie da się tego odwrócić, a coraz więcej dzieci cierpi z tego powodu.

Młoda opowiedziała o tym swojej psycholożce i mówi, że babka się wkurzyła i obiecała, że natychmiast skontaktuje się z poradnią. Może ona im wreszcie uświadomi, jaki jest problem i wtedy zrozumieją barany w czym rzecz, bo mnie i Młodej to tacy słuchac nie będą, bo co takie przygłupawe Polaczki mogą wiedzieć. Ta baba to ten typ człowieka, który jeszcze cię nie poznał a już ocenił i sklasyfikował. Mało mózgu, mało wrażliwości, ale ego do nieba. Taki już cię nie posłucha, bo uważa się za kogoś lepszego i ważniejszego. Taki zrobi wszystko, by pokazać swoją władzę i swoją wyższość. Spotkałam już takich na swojej życiowej drodze sporo, więc wiem o czym mówię. Jedyna nadzieja wtedy w innych ludziach. Jednak muszą to być ludzie, którzy pełnią jakieś znaczące role w społeczeństwie, są kimś ważnym, jakimś autorytetem, bo zwykłego plebsu takie mendy nigdy nie słuchają. I muszą być to ludzie, którzy sami coś wiedzą, bo ona się kontaktowała z lekarzem rodzinnym, który wie że Dziecko ma częste problemy żołądkowe i wie, że leczy się na depresję, ale nie zna szczegółów. Kontaktowała się też z psychiatrą, który widział dziecko 2 razy i nawet mu leki przepisał, ale nie zajmuje się psychoterpią, a co za tym idzie - nie zna szczegółów zbyt wiele.
Na szczęście nauczycieli i wychowawców oraz całą klasę ma Młoda fajnych i większość zdaje się rozumieć wszystko i akceptować takim jakie jest. Klasowi koledzy jej pomagają, gdy trzeba i - co najważniejsze - nie zadają głupich pytań. 

Młoda póki co PRÓBUJE chodzić do szkoły wtedy, co ma chodzić, czyli na praktyczne lekcje fotografii, czyli 2 razy po 2 godziny i jeden dzień cały. Uczy się też dużo w domu z pozostałych przedmiotów, bo już za tydzień zaczynają się egzaminy i chce je dobrze napisać. Ja zaś wzięłam trochę urlopu, by móc z nią na te egzaminy jeździć i czekać na nią pod szkołą. Egzaminy ma przez 6 dni - 3 dni po jednym przedmiocie i 2 dni po 2 przedmioty. Najbardziej ciekawi nas egzamin z religii,  bo egzamin z religii ma pierwszy raz, choć to już trzecia szkoła katolicka, do jakiej chodzi. Poza tym standardowo będzie matma, geografia, historia, niderlandzki i coś z teorii fotografii. Najważniejsze, że w tym roku nie ma egzaminu z francuskiego. YES! Trzymajcie kciuki za powodzenie na egzaminach grudniowych i by depresja nie dała rady tym razem jej pokonać.

Potem od stycznia ma chodzić do szkoły 2 dni po pół dnia, środa wolna, czwartek cały i próbować też w piątek. O piątek będziemy jeszcze dyskutować, bo to może być o ten jeden dzień za dużo... Ale to po Nowym Roku. Teraz egzaminy i zasłużone dwutygodniowe ferie świąteczne dla wszystkich. Żeby trochę odpocząć i zluzować majty.

Pomiędzy tymi zdarzeniami były jeszcze jakieś spotkania z różnymi mądrolami, ale już nic szczególnego w sumie się nie wydarzyło do minionej środy, kiedy to nasz piec odmówił posłuszeństwa i do tego momentu nie mamy ogrzewania ani ciepłej wody, a tu temperatura na zewnątrz akurat na lekkim minusie. 

Jak nie urok, to sraczka!

Dobrze, że dziś słonecznie, to się w domu nawet nagrzało. Spec był wczoraj coś koło 22giej i stwierdził, że być może wie, co się potentegowało, ale musi zadzwonić do jakiegoś kogoś, kto tę część powinien mieć w domu niepotrzebną, bo zamówić się tego gówienka osobno nie da, a już na pewno nie na wczoraj. Ma przyjść dziś znowu wieczorem, bo zawalony robotą i wcześniej się nie da... Dobrze, że to znajomy właścicieli domu, bo tak normalnie to pewnie by z tydzień trzeba było czekać, kto wie. Oczywiście nie można być pewnym, czy on to dziś naprawi, bo nie wiadomo, czy się da. Z tym nowoczesnym sprzętem, gdzie nadźgane elektroniki, zwykle trudno tak na pierwszy rzut oka ocenić, co się stało. Nawet jak maszyna sugeruje taki a taki problemem wyświetlając kod błędu, to nikt nie wie, ile poza tym błędem jest jeszcze innych. Teoria mechanika mówi, że jak jedno jest zepuste, to pewnie i 7 innych przy tym.


Póki co mamy weekend.  Ekspres do kawy i kuchenka na razie działa. Woda w kranie jest. Komputery też działają i Netflix. Mamy też koce i dwa grzejniki elektryczne, a sąsiadka mówiła, że możemy przyjść po taki duży, którym garaż ogrzewają, jak tam imprezę robią... No i mieszkamy w Belgii a tu temperatura raczej poniżej minus 5 nie spada. Nie w takich warunkach się żyło i dało się przeżyć to i tera damy rady :-)

Mikołąj jak już co zapakuje...
A dziś Mikołaj przyniósł dzieckom symboliczne prezenty, bo mówił, że skoro rodzice pod choinkę kupują to on się jakoś wysilał nie będzie...

Młody dostał wymarzoną cyjankową koszulkę z Robloxa i Enderdragona. Ucieszony do kwadratu.

Młoda dostała maskotkę tukana, którego się podgrzewa w mikrofalówce i który przez 2 godziny ma potem grzać i pachnieć lawendą. Przetestowany. Ledwo co się mieści w mikrofali, ale potem pachnie niesamowicie i grzeje! Myślę, że będzie też ogrzewał jej duszę, bo jest po prostu śliczny, a ona kocha ptaki. W razie gorączki tukana można ponoć wkładać do lodówki i on ma potem chłodzić.

Najstarsza dostała wiszący fotel do zawieszenia na swoim magicznym strychu. Będzie się mogła czilować w tym hamaku całą zimę i lato.


Drobne przyjemności i spełnianie marzeń dzieci to bardzo ważna i potrzebna rzecz, szczególnie w takich trudnych pełnych problemów czasach. Przed nami jeszcze urodziny dziewczyn i choinka, pod którą na pewno coś miłego włożymy, żeby osłodzić im życie choć na chwilę. A ja lubię kupować im prezenty.  Lubię zgadywać, co mogły by chcieć.Uwielbiam patrzeć jak się cieszą, gdy trafimy z upominkiem...






11 listopada 2019

O tym jak to zajebiście było żyć w latach 70-tych, 80-tych i ile tego syfu w nas zostało...

W internetach ciągle i systematycznie widuję wzmianki o tym, jakim to jestem szczęściarzem, że urodziłam się w latach 70tych... Krew mnie zalewa za każdym razem, gdy to widzę.

No bo zaiste te lata siedemdziesiąte, osiemdziesiate, dziewięćdziesiąte są wyjątkowo wyjątkowe i najlepsze z najlepszych.

Srali muchy będzie wiosna, będzie lepiej trawa rosła.

Pewnie, że gdym jeszcze na poziomki z drabiną chodziła, a na indyka wołała żandarm, to przydarzyło mi się dużo fajnych rzeczy, ale to kuźwa nie dlatego, że czasy były lepsze tylko dlatego, że miałam mało lat, gówno wiedziałam o życiu i wszystko wydawało mi się proste i czadowe.

Czasy zaś bynajmniej dla mnie fajne nie były (choć mają też pozytywne aspekty i  fajne rzeczy miały miejsce) i nie chciałabym, by moje dzieci musiały w podobnych czasach żyć. 

Sporo ludzi w tych przygłupawych postach, wpisach, memach wychwala m.in. możliwość bawienia się całych grup dzieci na blokowisku czy ganiania po całej wsi. Mówią, że wtedy dzieci (czyli my) mogły się bawić swobodnie, wręcz ryzykownie, bez nadzoru, że mogły się brudzić itd.
Nooo.... bo dzisiejsze dzieci to nie mogą tego robić.... HELOŁ!
Ale niby dlaczego nie mogą?!
Kto im zabrania?
 Kim są rodzice tych dzisiejszych "biednych" dzieci?
Czy to aby przypadkiem nie to cudowne pokolenie lat 70-tych, 80-tych, 90-tych, hę? 

Dlaczego zatem wasze dzieci mają takie nieszczęśliwe dzieciństwo?
Dlaczego niby nie pozwolicie się im bawić na tym blokowisku czy wiosce bez nazdoru?
Dlaczego nie pozwolicie im ganiać samopas i ryzykować życia i zdrowia?
Dlaczego nie pozwolicie kolegom waszych dzieci bawić się u was w domu, w garażu, w stodole?
Dlaczego nie pozwolicie waszym dzieciom się brudzić, taplać w błocie, bić z kolegami, ciskać kamieniami itd?
Dlaczego najchętniej dajecie im do zabawy komputer i tablet?

To wy - cudowne pokolenie lat 70,80,90 wychowaliście albo wychowujecie dzisiejszą młodzież i dzisiejsze dzieci i biadolicie nad tym, że mają kitowe życie. Troche jakby z dupy c'nie? 

Sorry, ale ja nie mam problemu z dzisiejszymi czasami i zabawami dzisiejszych dzieci czy młodzieży. Moje dzieci bawią się w błocie, wspinają na drzewa, łapią pająki, gdy tylko chcą. Ba, w moim kraju jest to jak najbardziej normalne i oczywiste. Tutaj dzieci tak robią i to nawet a może zwłaszcza w szkole i nikt nie ma z tym problemu. I podejrzewam, że nie jestem jedynym rodzicem, który nie ma nic przeciwko temu ani moje dzieci nie są jedynymi, które mają luz.

To nie przeszkadza jednak moim dzieciom ani ich rówieśnikom korzystać z dzisiejszych wynalazków i dóbr, które przyniósł nam (i przynosi ciągle) rozwój cywilizacji. Powiem Wam, że jakoś głupawe mnie samej się wydaje, bym dziś miała siedzieć wieczorami przy lampie naftowej i haftować albo skubać gęsi, gdy mogę dzięki wynalazkom techniki poznawać świat, uczyć się, nawiązywać nowe znajomości z ludźmi z całego świata,  pisać bloga, oglądać Netflixa, grać w sieci itd. Co w tym niby złego? 

Bo ludzie sie dziś nie odwiedzają... ?

A po cholerę, jak mogą do siebie wysłać sms-a, pogadać przez telefon, skype czy whatsappa? Kto chce kogoś odwiedzić, to odwiedza. U nas ludzie nawet dzwonią i się pytają drugiego, czy i kiedy mogą wpaść na kawę albo się umawiają w knajpie, a nie wwalają się na krzywy ryj bez pytania i nie zawracają gitary, gdy człek zajęty swoimi sprawami.

No wiadomo, jak kto bezrobotny, to pewnie mu się nudzi całe dnie w chacie, ale na to jest rozwiązanie - znaleźc sobie pracę albo przynajmniej jakieś konstruktywne hobby i zacząć żyć tu i teraz pełnią życia, a nie tylko patrzeć na zdjęcia z podstawówki umieszczane przez klasowe koleżanki na fejzbuku, narzekać na czasy i użalać się nad sobą.

Po co tkwić w średniowieczu, czy choćby w latach siedemdziesiątych naszego stulecia, jak życie się zmienia, ewoluuje, nauka i technika się rozwija i to w ogromnym tempie...? Dlaczego dziatwa miała by jak te przygłupy ganiać za kotami po wsi i nie mieć z tego żadnego pożytku, skoro może się rozwijać, uczyć, poznawać świat, bawić i sięgać po nieosiągalne dzięki coraz lepszym i doskonalszym wynalazkom aktualnych czasów. To jest fantastyczne, niesamowite, doskonałe, przednie, fantastyczne i cudowne, że dziś mamy to, czego nie mieliśmy wczoraj.

Nie znaczy to też jednak, że dziecka nie mogą wychodzić na podwórko od czasu do czasu. Ale najpierw niech sami rodzice dadzą im może dobry przykład, co?

Poza tym te "cudowne" lata mojego dzieciństwa i wczesnej młodości pozostawiły we mnie ślady nie do zatarcia i nie do zapomnienia.

Nie dawno rozmawialiśmy o tym z małżonkiem, ile gówna z "tych cudownych czasów" siedzi w nas do dziś i jaki okropny wpływ ma na nasze dzisiejsze życie i na to kim jesteśmy i co robimy naszym dzieciom.

Doprawdy ktoś normalny może uważać za wspaniałe czasy naszego dzieciństwa? Czasy w których...

...bicie i katowanie dzieci było czymś normalnym, oczywistym i w pełni akceptowalnym przez wszystkich

...poniżanie i wyśmiewaie dzieci przez sąsiadów, nauczycieli, kolegów i rodziców było czymś normalnym i akceptowalnym.

...traktowanie dzieci i młodzieży jak debili, jak gorszy gatunek, jak nierozumne istoty było normą.

...ciężka praca fizyczna i narażanie zdrowia i życia dzieci przy tej pracy było normą.

...nie wolno było mówić o "TYCH SPRAWACH" i nazywać "TYCH RZECZY", "RZECZY ZAKRYTYCH" po imieniu, czyli tematy płci, dojrzewania, seksu, antykoncepcji, miłości były tematami tabu.

...nie liczyło się zdobywanie wiedzy, kształcenie, najważniejsze to było mieć robote, wyjść za mąż i narodzić dzieci, bez zwracania uwagi na to, czy będzie człowieka stać na zapewnienie im godnego życia, bo "przy pięciu to i szóste się wychowa..."

...gdy ludzie gniotli się po 10 sztuk w jednym domu, gdy dziadkowie mieszkali z dziećmi i  z wnukami, gdy starzy bzykali się przy dzieciach po ciemku i pod kołderką

...gdy facet w sukience dyktował ludziom, jak mają żyć, z kim spać i co jeść a do tego był nietykalny i święty

...gdy ten sam facet w sukience mógł bezkarnie wkładać dziewczynkom ręce pod bluzki i spódniczki na tzw lekcjach religii i ludzie, w tym rodzice się tylko z tego śmiali, bo przecież księdzu wszystko wolno a dziewczynkom (czy tam chłopcom) przecież się nic nie dzieje...

...gdy chłopcy w wieku nastoletnim obmacywali swoje rówieśniczki a dorośli mówili, że "przecież muszą się wyszumieć" i "to normalne"

...gdy znęcanie się nad zwierzętami, trzymanie ich w koszmarnych warunkach, bicie, kopanie, głodzenie było w pełni tolerowane, a wszyscy którzy próbowali zwierząt bronić, byli uznawani za idiotów

...gdy nauczyciele mogli bić, wyśmiewać i poniżać uczniów przy każdej okazji

...gdy chodzenie do ginekologa, dentysty, czy innych tam specjalistów było zbędna fanaberią

...gdy nie było prądu, gazu, wszelakich urządzeń, maszyn i wszystko albo większość rzeczy trzeba było robić własnymi łapami

...gdy niemowlaki karmiło się na godziny, a przytulanie, chwalenie i wspieranie dzieci często było uważane za naganne

...gdy baby były od gotowania, zajmowania się dziećmi i sprzątania, a facet był wyśmiewany gdy chciał się tym zajmować

...gdy w sklepach nic nie szło kupić, jedzenie było na kartki, buty na talony,  a po chleb i srajtaśmę stało się godzinami w kolejkach



Tak, zajebiste było to, że my na wsi nigdy nie mieliśmy wakacji, bo trzeba było zapierdalać w polu.

Superowe było to, że kąpaliśmy się często w zimnej wodzie, że nie rzadko siedzieliśmy w zimnie i przy świeczkach, że mieliśmy jedno ubranie  kościołowe i jedno połatane, zniszczone na codzień i do szkoły. 

Ekstra było to, że włosy myło się raz na tydzień albo i na dwa tygodnie, bo trzeba było oszczędzać wodę, mydło i szampon. Jeszcze lepsze było to, że mama kupowała mi (jak i inne mamy swoim córkom) jeden dezodorant na rok, bo tylko na tyle było ją stać. 

Fajne było to, że nikt prawie nie miał samochodu, mało kto miał rower i wszędzie trzeba było zasuwać na nogach, a do najbliższego przystanku pociągu czy autobusu było blisko 3 km, a te jeździły jak im się podobało, a zasadniczo rzadko i do tego były brudne i cuchnące (wolno było palić w autobusie i pociągu, a także w szpitalach i przychodnaich - już samym wspomnieniem rzygam). 

Świetne, że na wiosce był jeden telefon i jak komuś zdarzył się wypadek, to trzeba było zasuwać na nogach i prosić by ten zadzwonił po pogotowie... które czasem nawet przyjeżdżało o ile warunki były sprzyjające.

Nigdy nie zapomnę też tego siedzenia w szkole o głodzie po 10 godzin, bo w domu często nie było niczego, co można by do szkoły zabrać poza podpleśniałym chlebem i twardym masłem. Kurde jak ktoś w klasie był czasem przy forsie i kupił paluszki, zwykłą bułkę czy chrupki to cała klasa się od razu rzucała.

Mogłabym wymieniać jeszcze długo, bo w tych czasach było mnóstwo rzeczy, które mi się nie podobają. Każda z tych wymienionych rzeczy miała wpływ na to, kim dziś jestem i niestety nie zawsze był to wpływ pozytywny. O ile praca od małego i ogólne stosunkowo trudne warunki życia pozwalają mi docenić to dobro, które mam dziś, tak wpływ ówczesnych metod wychowawczych, podejścia do dzieci i ogólnych norm społecznych odbił się na mojej psychice bardzo niekorzystnie. 

Wiele rzeczy uświadomiłam sobie dopiero nie dawno podczas lektury książek, czasopism (i internetu) z zakresu psychologii, rozważań własnych, dyskusji z małżonkiem, dziećmi i innymi członkami rodziny oraz spotkań z psychiatrami czy psychologami. Dla osób wysokowrażliwych do jakich należę ja i moja rodzinka wpływ tego, czego doświadczaliśmy w dzieciństwie i wczesnej młodości jest niesamowity. Niesamowicie negatywny!

To jak nas wychowywano i jak nas traktowano i co nam - chcąc lub nie chcąc - wpojono, NIESTETY często odbija się teraz w tym, jak traktujemy nasze własne dzieci. Powiem więcej - ja z małżonkiem, gdy jakiś czas temu nagle uświadomilismy sobie pewne rzeczy, bynajmniej nie byliśmy zachwyceni, tym co robiliśmy zupełnie nieświadomie naszemu potomstwu i sobie nawzajem, a co zdecydowanie ma swoje źródło w tych "cudownych czasach" naszego dzieciństwa.

Rozmawialiśmy o tym z naszymi dziećmi i pewne rzeczy próbujemy naprawić w sobie i naszym zachowaniu oraz w naszych wzajemnych relacjach. To wcale nie proste jest wydobyć się z błędnych przekonań, w których tkwiło się latami, częstokroć zupełnie nieświadomie.

Tymczasem już samo katolickie życie na klęczkach i wieczne bicie się w piersi  "mea culpa mea culpa"  to niezła patolka. I nie mówię tu bynajmniej o śmiesznych gestach kościołowych tylko całym życiu nawet zupełnie niepobożnego i nawet niewierzącego tzw katolika. Bo przecież jesteśmy niczym,  jesteśmy nędznymi robakami, nie możemy się chwalić, nie możemy być dumnymi z niczego, gdy nas kopią, leją po pysku, gardzą nami, mamy to przyjmować z pokorą, bo tylko wtedy będziemy uznani za dobrych. Gdy oddamy kopa to będzie się nami gardzić... Baba ma znosić ból miesiączkowy i porodowy cierpliwie bez cudowania, ma usługiwać chłopu, bo taka jej rola wyznaczona od bozi... Słyszałam takie teksty nie raz od innych bab. Każdy niekatolik to zło. Nie ważne, jakim kto jest człowiekiem, ważne że nie chodzi do kościoła albo ma innego bozię, a już jest zły. Nie ważne czy wierzysz czy nie wierzysz - masz postępować po bożemu na każdym kroku koniec kropka. Każda dziedzina zycia podporządkowana temu co księżulo kiedykolwiek powiedzieli. Na wydobycie się z tej patologii potrzeba lat.

Nie wiem jak wy, ale ja gotując w piątek kurę czy schabowy  za każdym razem uświadamiam sobie, że jest PIĄTEK. Niby nic, niby śmieszna sprawa, bo przecież od wielu, wielu lat nie ma dla mnie znaczenia czy jest niedziela, piątek, czy nawet WIELKI piątek - jeśli mam ochotę na mięso - jem mięso, jeśli mam ochotę na lody, jem lody, ale gdzieś w podświadomości pozostaje ta myśl, że kiedyś bym za to dostała w pyszczycho.

Uświadomiłam sobie wiele takich z pozoru nic nie ważnych głupich przyzwyczajeń z dawnych czasów. Z tym, że niestety nie wszystkie są takie śmieszne, jak kwestia piątkowego menu... Nie mówcie mi zatem, że nasze dziecińswto było zajebiste i że w cudownych czasach żyliśmy, bo to guzik prawda.

Ja cieszę się, że moje dzieci mają lepiej. Cieszę się, że mają pełną lodówkę, że mogą próbować najdziwniejszych owoców, słodyczy, potraw, że mogą korzystać z dzisiejszych wynalazków, postępów i odkryć w medycynie, technice itd, Świetnie, że dziś w sklepach jest mnóstrwo ubrań, zabawek, kosmetyków, które możemy sobie i dzieciom kupować bez ograniczeń. Superowo, że życie ułatwiają i uprzyjemniają nam najnowsze wynalazki.

Nie pojmuję zupełnie jak ludzie mogą nie doceniać tego, co mają dzięki postępowi, odkryciom, wynalazkom.

Czasem mnie to nawet śmieszy albo wręcz irytuje, gdy taka dziunia jedna z drugą krzyczy na cały świat, że tęskni za latami siedemdziesiątymi ale jednocześnie mało się nie zesra, gdy jej się nagle smartfon, zmywarka do naczyń czy pralka  zepsuje, gdy fejzbuk ma piętnastominutową awarię albo na 10 minut wyłączą prąd. No bo wiadomo w żelowych paznokietach ciężko może być myć gary albo prać własne majtusie, no i ile czasu to zajmuje. Jak to myć gary, czy robić pranie w baliji, gdy w telewizyi serial leci albo inny tam tok szoł. Jak to żyć bez telefonu?! Przecież do psiapsóły to ze 2 kilometry jest, a to za daleko by iść na nogach...

A ja się doskonale czuję we współczesności.

Uwielbiam wynalazki i cieszę się, że moje życie jest dzięki temu łatwiejsze, niż było 40 lat temu. Podoba mi się to, że każde moje dziecko ma własny komputer i własny telefon czy tablet z dostępem do internetu.

Fajnie, że mogę robić zakupy bez wychodzenia z domu i że mogę sobie kupować rzeczy w dowolnym kraju, nawet w Chinach.

Super, że gotowanie, pranie czy sprzątanie jest dziś łatwiejsze niż było w czasach moich rodziców czy dziadków, bo dzięki temu mam więcej czasu dla siebie.

Cieszę się bardzo, że wiele się zmieniło w medycynie, że z każdym rokiem więcej chorób da się szybko wykryć i coraz więcej jest uleczalnych, że wizyta u dentysty jest dziś praktycznie bezbolesna, że poród jest bezpieczny itd.

Fantastycznie, że dziś jest o wiele lepsze niż 40 czy tym bardziej 80 lat temu podejście do dzieci, wychowania, zdrowia fizycznego i psychicznego, seksualności, religii, przyrody, że dzieci i zwierzęta mają swoje prawa, które się egzekwuje, że mamy nieograniczony dostęp do wiedzy, z której możemy korzystać, by wiedzieć więcej i żyć lepiej i bardziej świadomie podejmowac decyzje...

Oczywiście i w tych czasach znajdzie się różne wady i niedoskonałości. Tylko po co? Po co szukać dziury w całym i tęsknić do czegoś co minęło i nie wróci? Nie lepiej cieszyć się z pełną  świadomością tym co się ma tu i teraz, zanim to przeminie? A przeminie i nie wróci, a wy się obudzicie wtedy i znowu będziecie biadolić, że nie korzystaliście wtedy jak można było, a teraz już za późno...




31 października 2019

O akcji ratunkowej dla jeżyka, strasznym clownie i reszcie nudnego tygodnia

Piszę tego bloga 6 lat i jak dotąd nie brakło mi tematów. Wprost przeciwnie - zwykle  brakuje mi czasu albo sił, by spisać to wszystko, co bym chciała. Nie zazdroszczę tym, co mają tak nudne życie, że muszą żyć życiem innych ludzi i to częstokroć życiem nieprawdziwym, bo tylko z filmu czy literatury. Moje życie jest fascynujące, ciekawe, pasjonujące i niesamowite, czasem aż do przesady, czasem aż się ma dość przygód, wyzwań i kopniaków od upierdliwego losu. Przeważnie jednak jest po prostu ciekawie.

nowe hobby naszego siedmiolatka

Szkoła. Wywiadówka. 

Ostanie dni były całkiem dobre. Nie obyło się bez stresu, bo - nie ukrywam - że cykałam się przed wywiadówką u Młodej. No bo wiecie - chodzimy, piszemy, dzwonimy do szkoły, poradni i ogólnie zawracamy dupę połowie świata, by zwrócić uwagę na jej problemy, by poprosić o pomoc, zrozumienie i wsparcie, ale też zawsze coś obiecujemy od siebie dać. Obiecujemy, a potem nie jesteśmy w stanie tych obietnic dotrzymać, bo się okazuje, że przeliczyliśmy się z własnymi siłami, że porwaliśmy się z motyką na słońce.... I tak - jak wspominałam - ugadaliśmy że Młoda będzie chodzić na zajęcia praktyczne, a teorię będzie próbować ogarniać w domu. Załatwiliśmy te wszystkie atesty, zezwolenia, ułatwienia i tak dalej. Niestety okazuje się, że dla Młodej wyjście do szkoły nawet na ulubione zajęcia jest częstokroć ponad siły. Nie zawsze, ale często. Dlatego właśnie bardzo się denerwowałam, bo co sobie cholera o nas pomyślą, co powiedzą w takiej sytuacji. No łazimy, biadolimy, obiecujemy, szkoła robi wszystko by pomóc, dostosowuje się a z naszej strony kicha.  Dlatego miałam cykora przed spotkaniem z wychowaczynią. Okazuje się że zupełnie niepotrzebnie.

Wychowawczyni powiedziała, że najważniejsze jest, by Młoda poczuła się lepiej. Powiedziała, że jak źle się czuje, ma zostać w domu, choć w szkole jest zawsze mile widziana. Powiedziała, że po tych kilku testach i zadaniach z różnych przedmiotów, na których była, już widać, że Młoda jest zdolna i że spokojnie da sobie radę z nauką. Zapytała, czy nauczyciele mają jej wysyłać zadania, by mogła zdobywać dodatkowe punkty siedząc w domu. Uf. Ulżyło mi. Wychowawczyni powiedziała ponadto, że to dorastanie, małpi czas, szaleństwo hormonów i że ona jest pewna, iż w przypadku Młodej to na pewno ma duży wpływ i że trzeba poczekać aż się hormony uspokoją, bo wtedy będzie jej łatwiej zapanować nad wysoką wrażliwością i wyrwać się ze szponów depresji. Ona może mieć rację.

Poza tym mówiła, że ważne by Młoda miała dobrego terapeutę, że jak jeden nie pomaga to szukać innego... Potwierdziła też (podobnie jak wszyscy inni nasi znajomi), że w UZ w Brukseli mają świetnych specjalistów, że faktycznie warto tam robić badania czy się leczyć.

Powtórzyła też to samo co mówiła na pierwszym spotkaniu organizacyjmym do wszystkich rodziców - że można do niej zawsze przyjść, że można napisać email o każdej porze dnia i nocy i  że ona odpowie tak szybko jak tylko będzie mogła. I tak, w Belgii nauczyciele odpowiadają na e-maile także w weekendy a czasem też w nocy, choć wiadomo że kultura nakazuje im byle czym głowy nie zawracać. Po raz kolejny się przekonuję, że na Flamandzkich nauczycieli można liczyć.

Jak zrobić strój Clowna w 15 minut?


W szkole Młodego był dzień Halloween. Od czasow zmiany dyrektorki już nie jest tak czadowo, jak było za poprzedniej i mimo, że niby każdy mógł przyjść do szkoły przebrany, to w tym roku tylko nieliczni z tego skorzystali. No ale cóż - rodzice nie dostali żadnej oficjalnej informacji na ten temat. Nie było mejla ze szkoły, nie było wpisu w agendzie więc każda gapa zapomniała o tym mamie powiedzieć na czas albo mama nie uwierzyła... Nie było też - jak w poprzednich latach - konkursu na najfajniejsze przebranie. Były jakieś zabawy i słodycze, ale bez szału. Młody jednak był wielce zadowolony ze swojego przebrania, które Matka przygotowała na łapu-capu, bo przypomniała sobie o tym o 20tej wieczorem, gdy już była w piżamie i szykowała się do łóżka hahaha.

No, sama to nawet by se w ogóle nie przypomniała, gdyby Syn się nie spytał, co z tym strojem klauna na jutro...

Ale co? Ja nie przygotuję kostiumu Pennywise'a na poczekaniu? JA!? W końcu przecież jestem sprzątaczką - mogę wszystko!

Co potrzeba? Jakąś starą białą koszulkę, sweter, koszulę, cokolwiek białego.
Jakieś guziki wielkie albo pomponiki, albo czerwony materiał do zrobienia kulek, albo czerwony mazak do namalowania guzików.
 Mieliśmy dwa pomponiki dekoracyjne i białą koszulkę z długim rękawem. Znalazł sie też kawałek starej firanki i sznurówki do butów z których powstała kryza.
Do tego szare dresy.
Strój strasznego clowna gotowy w 15 minut. Mogę być z siebie dumna haha.

straszny clown
Rano wymalowałam pysio białą farbą do twarzy i zrobiłam makijaż Pennywise'a czerwoną i czarną kredką. Potem ubrałam Młodego w worek na śmieci, postawiłam włosy na gumie i pomalowałam czerwonym sprayem.

Pewnie niektórzy się dziwią, że też akurat miałam w domu czerwony spray do włosów i farby do makijażu. No cóż - ja jestem normalna inaczej. Może nie mamy w domu takich dziwnych  rzeczy jak babskie cienie do powiek, szminki, tusz do rzęs czy lakier do paznokci, ale zwykle mamy różne peruki, okulary, stroje, najdziwniejsze materiały artystyczne i dekoracyjne, farby, spraye i inne fajne drobiazgi, którymi można się bawić.

Gdy jechaliśmy do szkoły, ludzie machali Młodemu z samochodów, a ten i ów pokazał kciuk w górę. Młody był zachwycony. W szkole też od razu wszyscy do niego przybiegli i mówili, że ma coolerski strój. Tylko, że wtedy pojawił się jeden taki starszak w kompletnym stroju Pennywise'a i zabrał Młodemu cały fejm. Mimo to Młody był wielce zadowolony z tego przebrania. Wieczorem nawet nie chciał się iść kąpać, bo tak mu się podobało bycie strasznym clownem.

Dobrze jest bowiem czasem pobyć kimś innym. Dobrze jest czasem zrobić coś szalonego. Zabawa i wygłupy są nam wszystkim bardzo potrzebne, by dać upóst nazbieranym złym emocjom.


Relaks w lesie.


Miniony tydzień był bardzo ciepły. Termometry pokazywały nawet 20 stopni i można było ganiać jeszcze w krótkich portasach. Korzystaliśmy z tej pogody. Młody doskonalił swoją jazdę na rolkach. W sobotę i w niedzielę spędziliśmy w lesie. Młody robił zdjęcia grzybom za pomocą mojego iphone'a, a Młoda robiła zdjęcia Młodemu za pomocą swojego Nikona. Młody właził na powalone drzewa, ganiał, macał i wąchał grzyby.

Ja też robiłam zdjęcia i oglądałam niezliczone gatunki grzybów. M-Jak-Mąż po prostu spacerował. W lesie było setki ludzi - dzieci, młodzież, rodzice, dziadkowie. Ludzie z psami wszelakich ras. Ludzie pieszo, na hulajnogach i na rowerach.


Młoda zauważyła, że w Polsce to ludzie idą do lasu zbierać grzyby, a w Belgii wszyscy je fotografują. No serio, mnóstwo osób w każdym wieku robiło zdjęcia grzybom, drzewom i sobie na wzajem.
Dodam gwoli ścisłości, że w Belgii nie wolno zbierać ani tym bardziej niszczyć grzybów. Mandaty są dość wysokie (nawet kilkaset euro) . I bardzo dobrze. Dzięki temu las jest piękny i niesamowity jesienią.

Młody pytał, czy w tym lesie są jeże i czy jest szansa, że go spotkamy. Odpowiedziałam mu, że są, ale w dzień raczej nie spotkamy, a poza tym pewnie już szykują się do spania gdzieś pod listkami. Młody był zawiedziony, bo - jak oznajmił - bardzo lubi jeże, ale jeszcze nigdy nie widział prawdziwego jeżyka.


Akcja ratunkowa dla jeżyka


No i proszę Matka Natura spełniła jego życzenie już na następny dzień. Młody nagle wyjrzał przez okno i z głośnym okrzykiem wybiegł przed dom.

- Maamoo, jeż! Jeeeż! Prawdziwy jeeeeżyyyyk!

Wyszłam za nim, a i Młoda z góry też przybiegła zobaczyć co to też za rwetest. Faktycznie drogą maszerował mały jeżyk. Samiuteńki bez mamusi. Maleństwo schowało się za wielką doniczkę przy murze. Doszliśmy do wniosku, że coś się musiało niedobrego wydarzyć w życiu tego stworzenia, bo samotne małe jeże wędrujące drogą w samo południe to nie jest normalne zjawisko. Młoda postanowiła zanieść go do schroniska. Od nas do schroniska dla dzikich zwierząt jest jakieś 4 kilometry, ale Młoda uparła się iść na nogach, bo dla życia jeżyka warto podjąć się takiego trudu.

No i poszła niosąc jezyka w pudełku po butach, gdzie siedział sobie na miękkim ręczniczku i przykryty siankiem pożyczonym od królika. Gdy wróciła, stwierdziła że kopyta jej zaraz odpadną, ale też była z siebie dumna i zadowolona.  Opowiadała, że w drodze spotkała sympatyczną babcię spacerującą z pieskiem, która  do niej zagaiła i zaczęła pogawędkę. Babcia zajrzała do pudełka, pogłaskała jeżyka i opowiedziała, że też różne biedne stworzenia do schroniska nosiła.

Jestem dumna z mojej córki i wiem że każde stworzenie małe i duże może liczyć na jej pomoc. Empatia to wielka zaleta i moc wysokowrażliwych osób. Młody też ma ten dar. Cały wieczór się martwił o jeżyka. Zastanawiał się, czy możliwe, że ktoś znalazł jego mamę, bo może spotka ją tam w schronisku... Powiedziałam mu, że na pewno spotka tam inne zwierzątka, może nawet inne jeżyki, że dobrzy ludzie się nim zaopiekują, że jest tam lekarz dla zwierząt, że jeżyk będzie tam bezpieczny i będzie miał tam ciepło i jedzenie, a na wiosnę, gdy dorośnie, wypuszczą go do lasu, gdzie spotka się z innymi jeżami a może nawet ze swoją mamą albo rodzeństwem. To go uspokoiło i mógł iść spokojnie spać... Tyle że sam zaczął źle się czuć i wyskoczyło mu 38 stopni. 

Urlop. Ortodonta. Choroba


Cieszę się zatem, że mam urlop i mogę z nim spędzac dużo czasu. Wce wtorek do południa miał gorączkę i dużo spał, a jeszcze wiecej się przytulał. Po południu jednak rozebrał sie nagle z gepardowego onesie i kazał dać sobie normalne ubranie i włączył komputer, by sobie zagrać. Super, bo akurat Młoda miała wizytę u ortodonty i musiałyśmy skoczyć do centrum rowerami.

Ortodontka zrobiła odciski japy Młodej, co kosztowało mnie 120€, z czego ubezpieczyciel ma oddać 74€. Następną wizytę ustaliła na ferie świąteczne, kiedy to nam powie, czy trzeba wyrywać 2 zęby u dołu, czy też od razu da się zamontować aparaturę korygującą. Potwierdziła też, że otrzymała mejlem dokumenty od naszego ubezpieczyciela. My też otrzymaliśmy mejlem te dokumenty, w których informują nas, że otrzymamy 375 € zwrotu za aparat. No szał po prostu, przy cenie 2.500€ No, ale lepszy rydz niż nic.

W nocy Młody spał znowu ze mną, a tata u Młodego. Choć nie wiem, czy to można nazwać spaniem. Młody przez większość nocy miał gorączkę, a u niego gorączka to okropne zjawisko. Temperatura rośnie gwałtownie do 39, a Młody ma dreszcze. Po czym równie gwałtownie spada, a Młody się poci i majaczy. Gada od rzeczy, łapie coś w powietrzu i gada do tego, próbuje też czasem gdzieś iść. Masakra. Tej nocy trzy razy zmieniałam mu kompletnie mokrą od potu piżamę. Rano nie pamiętał nic i był zdziwiony, że ma inną piżamę.

Potem postanowił znowu pooglądać "Było sobie życie", który to film odkrył nie dawno na Netflixie. Uważam, że to bajka akuratna na czas choroby. Od razu człowiek lepiej się czuje, jak sobie uświadomi, że w środku mu samolocki latają i żołnierze bronią nas przed wirusami haha. Ale tak serio to ta bajka jest niesmowita. Uwielbiałam ją oglądać za gówniarza i wiele mnie ona nauczyła o moim ciele. Potem poleciłam ją moim córkom i one też oglądały z wielkim zainteresowaniem. Nawet teraz, jak Najstarsza zobaczyła, że Młody to ogląda od razu się przysiadła i wielce się uradowała, gdy powiedziałam jej, że to z Netflixa i że jest nawet w polskiej wersji językowej. Ona stwierdziła, że woli po angielsku i poszła szukać u siebie. Netflixa mamy bowiem wykupionego na 5 stanowisk, więc każdy ma własny profil i może oglądać na własnym laptopie.

Belgisjkie szpitale. 

Wczoraj mieliśmy zaplanowane dwa badania neurologiczne, ale jakaś babka zadzwoniła i powiedziała, że doktor zapisał im to badanie na 15.30 a one pracują tylko do 16, podczas gdy badanie trwa około godziny. Pytały, czy możemy przyjśc rano, ale my mamy wieczorem jeszcze inne badanie w tym samym szpitalu  i 2 razy nie zamierzam tam jechać pociągiem. Złaszcza że nie było wiadomo, jak Młody będzie się czuł i czy może cały dzien siedzieć sam. Znaczy z Najstarszą, ale to nie wiele zmienia, bo siostra to nie mama. Drugie badanie jednak odbyło się normalnie, a nawet wcześniej, bo z godzinę wcześniej dotarłyśmy do poczekalni i doktor kazał nam nigdzie nie łazić, bo może uda mu się wcześniej Młodą przyjąć. I tak się stało.

Ze szpitalami jest tak, że człowiek nigdy nie wie, ile mu zajmie zarejestrowanie się, bo nigdy nie wiadomo ilu ludzi wtedy przyjdzie i ile okienek będzie otwartych. Choć proces rejestracji w belgijskich szpitalach jest bardzo nowoczesny. W tym, w którym byłyśmy wczoraj wygląda to tak, że przy wejściu wtyka się swój dowód do specjalnego czytnika i to ustrojstwo drukuje nam numerek. Idziemy do poczekalni i czekamy aż nasz numerek pojawi się na ekranie wraz z numerek okienka, do którego mamy iść. Gdy podchodzimy do okienka, tam pani (lub pan) już wie o nas wszystko, bo urządzenie przy wejściu pobrało dane z naszego dowodu. Mają więc nazwisko i adres oraz przypisane do nas wizyty, czy informacje o ewentualnym przyjęciu do szpitala, a także informacje o ubezpieczeniu. Jeśli byliśmy już kiedykolwiek w tym samym szpitalu to mają też nazwisko lekarza rodzinnego, adres mejlowy, numer teefonu i wszystko inne. Rejestracja trwa zatem 2-5 minut, nie licząc oczywiście czasu oczekiwania na dojście do okienka, bo to może trwać i godzinę w godzinach szczytu, a innym razem jeszcze dobrze ci się numerk nie wydrukuje a już świeci się on na tablicy. W okienku dostaje się różne dokumenty i wskazówki co do kierunku marszu na dany oddział. Zwykle trasy są oznaczone numerami i trzeba śledzić strzałki w korytarzach. Czasem dla ułatwinia są jeszcze kolorowe kreski albo inne znaczki na podłodze i wtedy pani w okienku mówi "podążaj za żółtą kreską"...


Miniona noc znowu była z gorączką, ale teraz Młody znowu gra na kompie, czyli bedzie żyło :-)

Bardzo się cieszę, że mam ten urlop, bo chyba bym fiu bziu dostała, gdyby musiała teraz do pracy jeszcze chodzić. Wielce prawdopodobne, że zostawię połowę moich klientów po Nowym Roku, żeby pracować tylko do południa, bo tym systemem w takich a nie innych  okolicznościach zwyczajnie długo nie pociągniemy. Z jednej strony pieniądze są nam teraz bardzo potrzebne i te kilkaset euro  miesięcznie mniej, pewnie zrobi różnicę, ale z drugiej strony za te kilkaset euro zdrowia żadne z nas sobie nie kupi. Wszyscy się zgadzamy co do tego, że gdy matka będzie po południu w domu, może to mieć bardzo pozytywny wpływ na nasze życie i zdrowie.