Mój tydzień w dole
W zeszłym tygodniu puściłam wpis o Małżonku, który jakiś czas temu napisałam, ale nie spisałam poprzedniego tygodnia, a powinnam to zrobić dla samej siebie, bo to był diabelnie trudny tydzień, w którym dopadło mnie zwątpienie we wszystko i niemoc ogromna.
Od dnia otrzymania diagnozy, był to jak dotąd najgorszy moment.
Już we wcześniejszy weekend czułam się trochę kiepskawo mentalnie, ale TAKIEGO MEGAdoła mimo wszystko nic nie zapowiadało.
W poniedziałek nie chciało mi się wstać bardziej niż zwykle. Nie miałam chęci iść do pracy. Ta niechęć była większa niż kiedykolwiek, odkąd pracuję w tym zawodzie. To było wręcz obrzydzenie. Doprawdy nie wiem, co było powodem takiego stanu rzeczy i czy w ogóle był jakiś specjalny powód. Mogę jedynie snuć domysły... jako meteopata podejrzewam trochę zmiany pogody i pór roku, przesilenie zimowe, czy jak to tam zwią. Zmiany prawie zawsze odczuwam boleśnie. Gdy na to nałożyć przejścia rakowe i obolałość polekową, mogło to zrobić mieszaninę wybuchową. Zresztą, nie ważne. Dość, że coś pierdyknęło i rozwaliło system.
Poszłam do tej roboty, ale z ogromną niechęcią do sprzątania czegokolwiek, a tu jeszcze taki syf, że głowa mała, bo pies chyba kłaki zmienia na letnie i błoto na podwórku, a jak na podwórku to i w domu... drzwi umazane błotem przez psa do połowy... Ściany nie lepsze, bo chyba się otrzepał po uprzednim wytarzaniu w błocie.... a tu chałupa dwupiętrowa, co mnie jeszcze bardziej zdemotywowało. A tu, co muszę kucnąć, to pieroński ból w kolańskach czuję, co podnoszę rękę, to napierdziela ramię albo blizny po cycku, co po schodach idę, to czuję, jakoby mi się biodro paliło aż do samej stopy... Nosz do kurwy nędzy! I jak ja mam sprzątać tę cholerną chawirę? Jak w ogóle mam wytrzymać przy tej robocie, gdy ten ból będzie się utrzymywał? No przecież już pół roku biorę te piguły, to jak by się miało poprawiać, co doktorka obiecywała, to już chyba powinno co nie? No i zaczynam kminić nad życiem i swoją nieszczęsną przyszłością. Bo to serio nie są śmichy-chichy. Robić trza, bo z leżenia pieniędzy nie ma, ale jak robić, jak zdrowie do dupy? Mam dość roboty z ciągłym bólem przy każdym ruchu! A przy tej robocie nie idzie się nie ruszać! Zapierdzielam z odkurzaczem na pierwsze piętro po tych cholernych wysokich szklanych schodach. Lecę na dół po wiadro i produty. Lecę po drugie wiadro i mopa. Zaczynam sprzątanie, a tu dzwonek do drzwi. Lecę na dół, by odebrać paczkę od listonosza. Znowu na górę. Nogi już mi odpadły od dupy, a jeszcze nie zaczęłam sprzątać pierwszego piętra. Wchodzę do pokoju nastolatka. Rozglądam się wkoło i wołam na cały głos
- NO CHYBA CIĘ, MŁODY, POPIERDOLIŁO!
Mogę se wołać, w domu nikogo nie ma poza psem, a choćby nawet, to polskiego nikt nie rozumie. Ze 20 pustych butelek po najróżniejszych napojach wszędzie. Brudne łachy i osmarkane chusteczki wszędzie. Jakieś klamoty, rupieci, złom, szajs... Odkurzam środek, myję środek, żeby się gdzie indziej nie roznosiło i zamykam drzwi. Takiej stajni nie będę sprzątać…
Czułam się parszywie i czułam nienawiść do ludzi, którym muszę sprzątać ich syf. Czułam też nienawiść do siebie za to, że to robię, za to że nie poszukałam innej roboty. Najbardziej jednak gnębiło mnie i nadal gnębi, jak długo jeszczde dam rady w takim stanie pracować w ogóle? Czy mój stan w końcu się poprawi a jeśli tak to kiedy? Kiedy będę mogła choć trochę odpocząć, bo czuję że powinnam trochę odpocząć, by nie przedobrzyć. No i w końcu postanowiłam pójść do doktora po zwolnienie na tydzień lub dwa, gdyby tylko mi chciał dać... Od razu, jeszcze w robocie otwarłam stronę do rejestracji i zdołowałam się jeszcze bardziej, bo się okazało, że doktor ma urlop. To mnie dopiero wkurzyło! A ja już se nadziei narobiłam na odpoczynek, a tu trzeba będzie orać aż do szesnastej w piątek...
Przerobiłam wtorek. Było niezbyt dobrze, ale tylko 4 godziny. Wróciłam do chaty, ogarnęłam co grubsze rzeczy i poszłam do łóżka poczytać. Potem wrócił Małżonek. Słyszałam jak łazi po dole i mnie szuka. Dzieci wysłały go do sypialni. Przyszedł do mnie z jakimiś kwiatkami i Rafaello. Patrzę na niego, jak na głupa, bo to on miał przecież urodziny. Dlaczego zatem daje mi kwiaty? Mózg nie bardzo był w stanie znaleźć odpowiedźm więc spytałam, a ten mówi, że Walentynki... Wtedy to sama się jak głup poczułam. I to by było na tyle jeśli idzie o czucie. Nie miałam nawet sił, by się ucieszyć z jakże sympatycznych podarunków...
Przerobiłam środę i zaczęłam się bać dwóch ostatnich dni bardzo, ale nie wiedziałam jak rozwiązać problem, skoro naszego doktora nie ma...
bazie spotkane przy drodze |
Problem sam się rozwiązał. W nocy ze środy na czwartek Młody miał wysoką gorączkę i byle jak się czuł, zatem postanowiliśmy, że nazajutrz znajdziemy jakiegoś doktora, żeby nie wiem co, a wtedy ja zostanę w domu i poproszę go o wypisanie urlopu rodzinnego (opieki nad chorym). Zadzwoniłam na specjalny numer, na który dzwoni się w pilnych sprawach w razie nieobecności lekarza rodzinnego, by zostać połączonym z lekarzem pełniącym dyżur w najbliższej okolicy. Powiedziałam mu, że co prawda nic pilnego, jeśli chodzi o zdrowie, ale potrzebuję zwolnienia dla syna i siebie. W Belgii, gwoli przypomnienia, do szkoły trzeba mieć zwolnienie od lekarza. Rodzic może wypisać 4 zwolnienia z powodu choroby, ale Młody już wszystkie wykorzystał w tym roku - ostatnie wypisałam, gdy nie pojechał na te nieszczęsne narty.
Doktor wypytawszy, co jest synowi, kazał pobiec do apteki po szybki test combo, by sprawdzić czy nie pokaże covida, grypy albo rsv i że wieczorem on zadzwoni. Niczego nie pokazało. Doktor zadzwonił koło osiemnastej i powiedział, byśmy zaraz przyjechali. Okazał się bardzo sympatycznym lekarzem. Zabadał Młodego i powiedział, że nic poważnego mu nie jest, co sama wiedziałam, ale ni e po to tam poszłam.... Tam gardło trochę czerwone i spuchnięte. Powinno szybko się poprawić. Wypisał nam zwolnienie na dwa dni.
I świetnie! Bardzo mi to pomogło. Odpoczęłam i mogłam przez cały dzień przytulać Młodego, który w chorobie bardzo dużo przytulania potrzebuje. W czwartek czuł się bardzo słabo. Nawet granie ani oglądanie Netflixa mu nie szło. Więc głównie drzemał i się przytulał. W piątek już było lepiej. W sobotę już całkiem dobrze.
Zadanie domowe online
W czwartek rano tylko musiał wcześnie wstać, bo kolega zadzwonił, że linka nie otrzymał, którego Młody mu wieczorem wysłał. Zadanie domowe w grupach. We trzech robili quiz na Kahoot. Tu zacytuję Młodego: Ruben zebrał i przygotował materiał, ja zrobiłem quiz, a Rens.... Rens po prostu się wygłupiał. Ot, normalka w zadaniach domowych w grupach. Ktoś musi robić, by drugi mógł palić głupa haha.
Normalnie Młody by puścił quiz ze swojego chromebooka, ale jako że do szkoły nie szedł, musiał przesłać koledze, ale ustrojstwo nie chciało współpracować. Pisali z kolegą na czacie i próbowali. Jeden adres, drugi adres, z konta szkolnego, z konta prywatnego, zmiana ustawień, kolejne próby... W końcu Młody odkrył, że link da się na Kahoot (strona z quizami) wyedytować. Wysłał link. Kolega otrzymał. Odtrąbili sukces. Chwilę później wiadmość, że quiz jest prywatny i tamten nie ma dostępu... Gdzie się ustawia na publiczny?! Aaaaa! Mózg Młodego przegrzany nocną gorączką nie dział sprawnie. Młody klikał cały w stresie, bo już ósma dochodziła i kolega zbierał się do wyjścia do szkoły. W końcu znalazł. Poszło! Jeszcze jeden sms od kolegi: "uzupełnij kropki i przecinki i sprawdź błędy, by nam punktów belfer nie obniżył". Młody sprawdził i poprawił. Cały dzień myślał, czy quiz im zadziałał w klasie. Wieczorem zapytał pierwszego kolegę, który pojawił się online. Tak, wszystko działało. Uf.
A ja patrzyłam na to wszystko zauroczona tym, jak Nasz Jedenastolatek sprytnie i sprawnie to wszystko ogarnia, jak zapiernicza palcami po tej klawiaturze laptopa, jak obowiązkowo i odpowiedzialnie podchodzi do zadań domowych i współpracy z kolegami. Jaką wiedzą dysponuje w tak młodym wieku. Nie tylko on, ale ogólnie szóstoklasiści.
Refleksje o życiu
Ja w wieku 11 lat to byłam chyba dopiero w 4 klasie, bo ja nie przeskoczyłam klasy, a przy tym do pierwszej klasy poszłam jako siedmiolatek a nie sześciolatek jak Młody. W każdym razie ja w tym wieku byłam głupawym zacofanym wiejskim dzieciakiem, który nie miał najbledszego pojęcia o prawdziwym świecie i prawdziwym życiu. Mam wrażenie, że Młody jest doroślejszy od jedenastoletniej mnie o jakieś 10 lat. Tak na prawdę to nie ma porówniania pomiędzy tamtymi czasami i ówczesnymi dziećmi a dzisiejszymi dzieciakami. Nie ukrywam też, że aktualne czasy o wiele bardziej mi się podobają niż to nasze dzieciństwo, choć tamto też pewne zalety miało bez wątpienia.
W sobotę świętowaliśmy urodziny Małżonka. Były jak zawsze dekoracje i tort oraz prezenty, a także sałatka. Przede wszystkim okazja do spędzenia czasu razem. W inne dni bowiem nie spędzamy czasu razem. Wszyscy mieszkamy w jednym domu, ale to dwupiętrowy duży dom. Dzieci przeważnie siedzą każdy w swoim pokoju i zajmują się swoimi sprawami, gadają i grają z kumplami. Ja z Małżonkiem przeważnie w salonie - czytamy, Netflixujemy, gadamy. Od czasu do czasu ja spędzam czas z którymś z dzieci albo z kilkoma dziećmi: pieczemy, zajmujemy się zwierzakami, układamy puzzle, gramy w coś, idziemy na zakupy czy zwyczajnie siedzimy i gadamy. Czasem też dzieci spędzają oczywiście czas ze sobą. Dziewczyny lubią razem do miasta wyskoczyć, by po sklepach się poszwendać albo do McDonalda skoczyć. Bywa, że rowerują 8 km do polskiego sklepu po jakieś łakocie. Od czasu do czasu zamykają się w kuchni i robią eksperymenty z piekarnikem. Innym razem Młody coś tam z Młodą knuje, czasem grają też online z kumpalmi Młodej, bo Młody dorósł do dorosłych gier i młodzieżowych dyskusji i żartów. Małżonek często spędza czas z Synem. Razem oglądają mangę, chodzą na spacery albo tata kibicuje synowi w jakiejś grze, a od czasu do czasu dyskutują o muzyce. Ale tak razem wszyscy w pięcioro to raczej rzadko się spotykamy na dłużej w jednym miejscu. Nie jadamy razem, bo Młoda nie lubi jeść w towarzystwie innych, gdyż bardzo jej przeszkadzają dźwięki i zapachy czyjegoś jedzenia (pozdrawiam ze świata spektrum). A skoro jedno może jeść w swoim pokoju, to inni też mogą. Zatem zabierają jedzenie i maszerują do siebie. Nie powiem, by mi to przeszkadzało, bo sama też wolę jeść w ciszy i spokoju.
stara i stary |
Zatem dla nas takie urodziny czy inne tam rocznice to okazja by razem poprzebywać przez chwilę. Oczywiscie niezbyt długą, bo młodzi jednak po chwili czują się tym zmęczeni i idą do siebie. Inne wspólne okazje to jakieś wyjścia do kina, restauracji czy wycieczki rodzinne.
Po tych kilku dniach wolnego i miło spędzonym czasie w rodzinnym gronie moje samopoczucie znacznie się poprawiło. Można rzec, że wróciło do normy. Pewne rzeczy przemyślałam i przedyskutowałam z małżonkiem, co mi pomogło odzyskać równowagę psychiczną.
Udało mi się w końcu zapisać Młodą na wizytę do szpitalnego dentysty. Nie zapisują przez internet, ale odpowiedzili, że jak się nie doczekam, by kto odebrał, to mam zostawić swój numer, a oddzwonią. Zostawiłam i faktycznie za pół godzinki miła pani oddzwoniła i mogłam poprosić o umówienie wizyty. Najbliższy termin mieli na czerwiec. Niech będzie.
Nie wiem, czy wspominałam, ale zapisalismy się też na dzień informacyjny w szkole, do której chcemy zapisać Młodego. To akurat robiło się przez internet.
W tym tygodniu Młody miał ferie krokusowe. Odpoczywał. Któregoś dnia syn klientki zapytał, czy Izydor miałby chęć z nim i innymi chłopakami pojechać na rowerach do lasu. Zadzowniłam do Młodego i podałam chłopakowi telefon i tak się umówili na popołudniu. Ekipa przyjechała po niego, bo my najbliżej lasu mieszkamy i pojechali dalej. Tłukli się trzy godziny po lesie. Łazili po drzewach, wydurniali się, kręcili rowerami.
Nasz mini-las (ok 10ha) to świetne miejsce do zabawy. Autami wjeżdżać tam nie wolno, a posiada całą sieć ścieżek i dróżek. Jest też fajny staw, gdzie można na kaczki popatrzeć. Jest chatka i ławki, gdzie można piknik zrobić. Chłopaki potem przysłali Młodemu zdjęcia, bo któryś miał telefon i pocykali sobie fotek na drzewach. Dobrze się bawili. Pewnie jeszcze nie raz w tym czy innym składzie się wybiorą na rowery, bo wiosna dopiero idzie. Młoda ze swoją klasą z podstawówki też dawniej się systematycznie tłukła na rowerach po wsi. To świetna sprawa, bo 5 i 6 klasa - ostatnie klasy podstawówki - to najwyższa pora na doskonalenie umiejętności rowerowych i zdobywanie samodzielności, by potem bezpiecznie wystartować do szkoły średniej. Tutaj do liceum czy zawodówki większość dzieci dojeżdża na rowerach, o ile nie mają dalej niż 10 km. Od nas do większości okolicznych szkół średnich jest plus minus po 5 km, a pod każdą parking na kilkaset rowerów, a i tak trudno znaleść miejsce, gdy później się przyjedzie.
Jedenaste urodziny. Jak świętować?
Pod koniec tygodnia świętowaliśmy urodziny Młodego. Obchody trwały trzy dni, no bo jak się bawić to się bawić.
Zaczęliśmy w piątek po południu od zabawy w szukanie prezentów. Dzień wcześniej przygotowałam i wydrukowałam kilkanaście kartek z zadaniami. Rano pochowałam prezenty po całym domu i ogrodzie. Młody musiał rozwiązywać krzyżówki, rebusy i zagadki słowne, by znajdować poszczególne rzeczy. Zabawa bardzo mu się podobała. Jeśli chodzi o prezenty to był prezent główny i pełno pierdołek, w śród których znalazły się majtki, skarpety, paczka ciastek, paczka ulubionej herbaty, plakat z Michaelem Jacksonem, wata cukrowa i temu podobne, bo ważna była zabawa.
Potem otworzyliśmy "Picolo" podarowane Młodemu przez siostrzyczkę. I pokroiliśmy czekoladowy tort, który upiekłam dzień wcześniej i przełożyłam przed pójściem do pracy.
Upiekłam biszkopt, do którego dodałam rozpuszczoną gorzką czekoladę. Potem rozpuściłam 150g czekolady w pół litry śmietanki, którą po ostudzeniu na powrót włożyłam do lodówki, by rano ubić mikserem na sztywno i przełożyć przekrojony na 3 placki biszkopt. Na koniec jeszcze odrobina śmietanki z jeszcze większą ilością czekolady (1:1) na polewę ściekającą po bokach.
Młody od razu zażyczył sobie ćwiartkę tortu i prawie całą opędzlował, bo bardzo mu tort smakował.
W sobotę pojechaliśmy do zamku Gravensteen w Gent, a po wyjściu z zamku poszliśmy do restauracji na obiad, który fundowała Najstarsza. Najedliśmy się jak bąki. Do domu wróciliśy wieczorem. Wycieczka była udana. Zamek się wszystkim podobał. Zdjęcia wrzucę na końcu.
Dziś przybyli goście, dzięki którym Młody mógł poczynić pierwsze kroki w korzystaniu ze swojego urodzinowego prezentu. Otrzymał bowiem zabawkę, o której marzył już jakiś czas.
Mikroskop!
Kupiłam mu taki, w opisie którego pisało, że jest zalecany od 12 lat i nikt nie biadolił w opiniach, że zabawka dla dzieci. Akurat była promocja i zamiast 270 kosztował 220 euro. Sprzęt całkiem zacny i powinien na lata posłużyć.
Mikroskop Bresser Erudit DLX i Młody |
Jakiś czas temu Młody adoptował sobie nową Ciocię i nowego Wujka z internetu i teraz Nowa Ciocia przyjechała, by dać Młodemu (i nie tylko Młodemu) lekcje przygotowywania preparatów i prowadzenia badań. Ciocia podarowała Młodemu zestaw specjalnych barwników i trochę innych przydatnych drobiazgów. Kroili, drapali, barwili... Rozbierali na mikroczęści stokrotkę, upuszczali sobie krwi. Oglądali rośliny, owady i komórki ludzkie. Oglądaliśmy preparaty wszyscy po kolei wielce zafascynowani. Ciocia rysowała komórki i tłumaczyła, co i jak, po co i dlaczego.
Kilka godzin minęło niepostrzeżenie, a Młody jeszcze nie miał dosyć. Ciocia poleciła, co jeszcze można wepchać pod obiektyw, by ładne i ciekawe rzeczy zobaczyć. Obiecała, że w przyszłosci porobi z Młodym jeszcze inne ciekawe eksperymenty. Póki co powiedziała, jak Młody ma założyć hodowlę pierwotniaków...
Dokupić musimy jeszcze kamerkę, dzięki której można by przesyłać obrazy z mikroskopu bezpośrednio na komputer albo przynajmniej adapter to telefonu, bo fajnie by było zapisywać rezultaty swoich badań, a może i udostępniać je w sieci.
barwienie preparatu |
Młody bardzo się cieszy z prezentu i z wizyty gości. Urodziny uważamy zatem za wielce udane.
My dorośli też świetnie się w ten weekend bawiliśmy. Podobało nam się na wycieczce, bo dobrze jest czasem wyjść z domu i odetchnąć innym powietrzem, obejrzeć coś innego niż własne cztery kąty.
Odwiedziny i nam się podobały. Gdy naukowcy prowadzili prace badawcze, panowie prowadzili jakieś ważne dysputy (nie wiem o czym, bo przecież asystowałam w labo). Obejrzeliśy krew naszych gości pod mikroskopem i jakeś martwe muchy. Ot, jak to podczas wizyt towarzyskich.
Zdjęcia z Gandawy
W takich kominkach gotowano ludzi żywcem |
pogoda bardzo fotograficzna była |
Izydor wypatrzył z mostu ptaka na gnieździe |
sklep z dziwnymi rzeczami |
Młody pod Gravensteen |
wielkie działo |
Graffitistraat |
dziwna ławka pod dziwnym sklepem |
widoki z zamkowych murów bezcenne |
cuberdons, najobrzydliwsze cukierki belgijskie - specjalność z Gandawy |
zamkowy wucet :-) |
a ludzie były jak mrówki… |