29 sierpnia 2018

Ten Który Umie Już Czytać i to w dwóch językach

- Czy umie pan grać na fortepianie
- Nie wiem.
- Jak to pan nie wie? Albo się umie grać, albo nie.
- Nie wiem, nigdy nie próbowałem.

Przypomniała mi się ta anegdota, gdy w poniedziałek leżałam z Młodym wieczorem w łóżku czytając książkę.

Czytamy książkę "Puc, Bursztyn i goście". Wydawało mi się, że ta książka jest fajna, ale cóż - ona była może fajna jak ja miałam sześć czy osiem lat. Od tego czasu (nie)stety wiele rzeczy się zmieniło. Psy nie ganiają bez smyczy, Katarzyny nie biją psów ani nie karmią ich kotletami... Znaczy może i gdzieś tak jest. Ba, nawet na pewno, ale w naszej rzeczywistości psy jeżdżą we wózkach, chodzą do fryzjerów i psich szkół, jedzą tylko specjalne psie żarcie, ubrane psy są czymś zwyczajnym... Książka ma się zatem nijak do rzeczywistości, a gdy dołączyć do tego masę "zabytkowych" wyrazów i zwrotów, ciężko to ogarnąć już nawet mnie, a co dopiero sześciolatkowi. Jednak Młody każe czytać mimo wszystko (bo nie ma akurat nic lepszego na podorędziu), choć wyraźnie się nudzi. I nagle:

- Mamo, czy tu pisze "nie"? - pokazuje paluchem wyraz na drugiej stronie.
- Tak.
- A tu czy pisze "nie było ich..."?

Już mam go poprawić, że nie mówi się "tu pisze" tylko "jest napisane", ale uświadamiam sobie, że przecież ON NIE UMIE CZYTAĆ, a już na pewno NIE CAŁYMI ZDANIAMI!
- Przeczytałeś to sam? Umiesz już czytać?
- Nie wiem. Umiem?
- Zaraz zobaczymy.
Zeskoczyłam z łóżka i przyniosłam Elementarz do czytania metodą sylabową. Otwarłam gdzieś na początku...
- My-a-my mam, my-a-my-a mama. Dobrze?
- Świetnie. Zobaczmy dalej. - Przewracam kartki.
- O-l-a Oolyaa ola OLA?! Ola to taka youtuberka, znam ją!
- Super. (tu na pewno przewróciłam oczami).
- Ly-o-s los? LOS! A los ze mną gra w pokera, raz mi daje, raz zabiera - Młody śpiewa na cały głos i tańczy na siedząco (bo łóżko jest od sufitem i nie da się tam stać).
- Czytasz, czy się wydurniasz?
- Czytam. Ly-a-ty-o Lato. Zawsze z tobą chciaaałbym być przez całe laaato... -

Nie wiem, skąd on zna te piosenki, bo nie jesteśmy fanami disco polo. Ale można rzec, że nasz syn czyta śpiewająco. On zresztą - nawiasem mówiąc - potrafi wszystko zaśpiewać, nawet jak to do śpiewania przeznaczone nie jest.

Tak czy owak niniejszym pragnę Wam oznajmić, że MÓJ NAJMŁODSZY POTOMEK UMIE JUŻ CZYTAĆ.Choć nigdy go nie uczyłam. Czyta i po polsku, i po niderlandzku (nie omieszkałam sprawdzić). Nota bene czyta nad wyraz płynnie jak na pierwsze samodzielnie przeczytane wyrazy. Skąd mu się to bierze? Oczywiście z dwuznakami sobie jeszcze nie radzi (choć już załapał o co kaman), z długimi i/lub nieznanymi wyrazami też się męczy, ale to tylko kwestia odpowiedniej ilości ćwiczeń, a ćwiczy uparcie po parę linijek dziennie po polsku.

Kurde, nie dawno zastanawiałm się jak to będzie z tą nauką czytania, zasięgałam języka o szwagierki mającej dwujęzyczne dzieci, trapiłam się, czy znajdę czas i cierpliwość, by nauczyć go samodzielnie czytać po polsku. A ten przychodzi i pokazuje że umie już czytać. Buachacha.

Takie dziecko to luzik. Najpierw SAM (wujek youtube trochę pomógł) nauczył się liczyć do 20 w trzech językach. Potem nauczył się dodawać do 100 i odejmować do dwudziestu, co doskonalił przez kilka tygodni katując wszystkich pisaniem równań na tablicy. Ostatnio poszerzył dodawanie do kilkuset ogrywając ojca w kości.

W przedszkolu nauczył się liter po niderlandzku, w domu pytał jak się one nazywają po polsku.
Teraz odkrył, że umie czytać.

Ale uwaga, wczoraj rano zauważył, że ta podkładka co ma ją na stole koło kompa to "RAZY"
- Mamo, czy 3 razy 10 to trzydzieści?
- Tak.
- A 3 razy 7 to 21?
- Zgadza się.
- To wszystko tutaj to razy?
- Tak. Możesz się tego wszystkiego na pamięć nauczyć. Przyda ci się w szkole.
- DOBRA.


Tak to jest, gdy człowiek nie ma czasu dla własnych dzieci, tylko same muszą się sobą zajmować i same ze wszystkim radzić.

Od teraz Młody już nie bedzie nazywany Młodym tylko Tymktóryumiejużczytać.

A tymczasem w naszym lesie zrobiło się fioletowo, bo zakwitł wrzos. Las to doskonałe miejsce, by zaczerpnąć porządnie oddechu zanim zacznie sie pakować podręczniki do tornistrów. Las jest piękny nawet w deszcz.




Wrzosy w naszym lesie. Buggenhoutbos


19 sierpnia 2018

Nasze prywatne zoo, magiczna moc zwierząt.

Ciągle opowiadam na tym blogu o przygodach "naszej Piątki" i właśnie skonstatowałam, że określenie jest już od dawna nieaktualne. Od pewnego czasu powinnam raczej mówić o naszej Dziesiątce. Dobrze porachowałam: ja, M_jak_Mąż, Najstarsza, Młoda, Młody, Królowa, dwa morisy i 2 summery -  wielkie kolorowe i szalone zoo, nasza wspaniała rodzinka.

Nasze zwierzaki są przecież członkami naszej rodziny, one są zależne on nas, a my od nich. Gdy pojawiła się Fluffy, mieliśmy wiele obaw, czy to nie będzie za dużo obowiązków, za dużo pieniędzy wydanych, za dużo kłopotów. Takie same pytania pojawiały się z każdą następną żywą istotą.

Dziś wiemy doskonale, że każda żywa istota w domu - zarówno człowiecza, pierzasta jak włochata to kupa problemów, obowiązków, trosk, pieniędzy. Jednakże gdy zobaczy się na własne oczy, doświadczy i poczuje na własnym ciele, ile te wszystkie istoty dają radości, szczęścia, uśmiechu to człowiek wie, że warto było. Że warto mieć partnera, że warto mieć dzieci, że warto mieć zwierzęta.... warto mieć tę kupę szczęścia w swoim domu i czerpać z niej każdego dnia.

Doszłam do wniosku, że mało opowiadam tu na blogu o naszych braciach najmniejszych i chyba pora to nadrobić. 

Puchaty króliczy świat


w koszu jest siano, w sianie jest Zajonc
Kiedyś opowiadałam już o naszej najpierwszej podopiecznej Fluffy, zwanej też Flafunią, Królową, Lusią, Lalunią, Laluszką, Kłapouchą, Zajoncem (nie, nie przez ą). Można przeczytać tutaj (klik)

Dziś Fluffy mieszka z Najstarszą na strychu. Mają zatem dla siebie jakieś 36m kwadratowych przestrzeni. Flafunia ma wydzieloną za pomocą metalowego płotka część pokoju z własnym prywatnym króliczym oknem na świat. Z tego okna Królowa patrzy na świat z góry leżąc na parapecie. Podłogę ma wyścieloną dywanikami, które raz w tygodniu trzeba wytrzepać z kurzu, a raz na jakiś czas wrzucić do pralki w celu odświeżenia. Królowa ma też oczywiście własną toaletę z kuwetą, którą trzeba sprzątać 2 razy w tygodniu, by w pokoju nie troliło. Zresztą Królowa bardzo pilnuje porządku - od razu wiadomo kto tam na tym strychu i w ogóle w domu jest panią. Gdy z kuwety zaczyna trolić a Człowiek zdaje się ten fakt z premedytacją ignorować, królik wkracza do akcji. Od świtu zaczyna czynić taki hałas, że cały dom stawia na nogi. Zastanawiacie się pewnie jak niby królik czyni hałas? Królik nie szczeka, nie miauczy, nie kukuryka c'nie? Może i nie kukuryka, ale myślicie że po co natura dała królikowi wielkie stopy i wielkie zęby? Zastanawialiście się kiedyś nad tym? Powiem wam. Królik po to ma zęby, by chwycić nimi metalowy płotek i nim telepać i tym telepaniem wywołać odpowiednią reakcję.... Wy się pytacie jaką? JAKĄ?!! Weźcie se 4 metalowe ramki, połączcie je luźno drutami, postawcie na podłodze na strychu i potelepcie. Tylko nie po 22giej, żeby sąsiedzi na policję nie zadzwonlili... Ale - jako się rzekło - królik oprócz zębów ma jeszcze wielkie królicze stopy, którymi wali łupce... Gdy macie cienki strop (tak jak my) to na dole słyszycie każdy krok postawiony przez kogoś na strychu, a co dopiero solidne tupnięcie. Królik tupie bardziej niż solidnie, co słychać nawet w salonie 2 piętra niżej...
królicza zagroda na strychu i płotek do robienia hałasu

Jednak uwaga, królik nigdy nie tupie ani nie robi hałasu bez powodu. Nasz tupie, gdy coś mu dolega - jest głodny, zmęczony, czegoś się boi lub coś go boli. Klatką trzęsie, gdy nie dostanie o określonej porze (o tej co zawsze dostaje) świeżej zielonki, gdy Najstarsza śpi wtedy, gdy już powinna do szkoły się zbierać albo siedzi przy kompie wtedy, gdy już powinna spać. Królika oczywiście nie obchodzi czy człowiek idzie do szkoły i czy śpi, królika obchodzi, że przed wyjściem do szkoły i przed spaniem królik otrzymuje porcje głaskania i może biegać po całym pokoju i że w nocy chce sam odpoczywać albo jeść, skoro nie może spać, bo człowiek świeci światło. Królik to bardzo mądra istota.


Opowiem wam też o tym jak nasz królik tupał ostatnio i że bardzo się wtedy martwiliśmy o naszą puchatą kochaną królową.

Najpierw była historia z zapomnianym anturium. Pod naszą nieobecność Mąż otwierał na strychu okno i anturium zamiast postawić z powrotem na parapet, postawił na podłodze. Najstarza nie zauważyła kwiatka na podłodze i uwolniwszy po swoim powrocie kłapouchą przyjaciółkę z ogrodzenia, zajęła się komputerem. Dopiero jak do jej mózgu dotarła informacja o zapachu miażdżonej zieleniny zaczęła się rozglądać po pokoju, bo nie była to wszak pora dostawy trawy do króliczej miski. A wtedy już pół liścia anturium było pożarte. Powszechnie wiadomo, że anturium  należy do roślin trujących i że króliki nie wymiotują... Było za późno na weta, bo to wieczór był... W nocy królik zaczął walić łupce, co znaczy że coś jest nie tak, że coś mu dolega.... Rano leżał jak z diabła skóra, oblizywał się i  ślinił nienormalnie (anturium podrażnia błony śluzowe) no i tupał, tupał, tupał. Musiało piec w pyszczek i może brzuszek bolał... Jednak cały czas piła i jadła normalnie. Z chęcią lizała też kostki lodu, co pewnie troche łagodziło ból. Głaskaliśmy, przytulaliśmy. Na szczęście po południu już wszystko było w porządku - Królowa zaczęła harcować po pokoju. Uff! 

Potem była historia z burzą. Po blisko dwumiesięcznej suszy w końcu z wielkim hałasem nadszedł deszcz. Nadszedł w środku nocy. Wiało, jak by się kto powiesił. Toczyło worki z plastikami i puszkami po drodze, błyskało się jakby paparazzi z całego świata się na wieś zjechali no i grzmiało, buczało, dudniało... Burza letnia w pełnej krasie.  W Belgii burze raczej rzadko sie zdarzają. Myślę, że nasz biedny 2letni królik widział prawdziwą  burzę po raz pierwszy w swoim króliczym życiu. Okropne przeżycie dla małego króliczego serduszka... Najstarsza sama bała się burzy i uciekła do siostry na dół. Zaspana i przestraszona nawet nie pomyślała, że nasze króliczysko też może się bać burzy. A bało się okropnie. Jakieś hałasy, błyski a do tego człowiek uciekł i zostawił biedne króliczysko samotne na strychu...

Usłyszałam że tupie raz za razem i biega po strychu wte i wewte. Gdy weszłam na strych, zobaczyłam, że wskakuje na parapet i zeskakuje, staje słupka i patrzy przez okno na te błyski, znowu wskakuje na parapet, zeskakuje, przebiega przez swoje tunele i pudełka, gania po pokoju i znowu do okna... Strach, panika i przerażenie w wielkich króliczych oczach... W końcu udało mi się ją zdybać i zatrzymać na chwilę na dywanie  z dala od okna. Serducho waliło jej niesamowicie. Zaczęłam głaskać, szeptać i uspokajać... Głaskałam, głaskałam, głaskałam... Po parunastu minutach się uspokoiła, zrozumiała małym króliczym rozumkiem, że jest bezpieczna i już spokojnie po króliczemu pokicała pod ścianę, tam gdzie najchętniej śpi. Ja mogłam wrócić do swojego łóżka. 

Teraz w czasie wakacji Fluffy tylko na noc jest zamykana w swojej części pokoju. Za dnia, gdy tylko Najstarsza nie śpi, króliczysko ma do dyspozycji cały pokój. Ostatnio dla bezpeiczeńswta wszystkie możliwe kable na wysokości królika zostały przyczepione do ścian i zabezpieczone plastikowymi tuneleami, bo króliki - jak każdy wie - oglądają wszystko zębami, a oglądanie zębami kabli jest śmiertelnie niebezbieczne nie tylko dla królika rzecz jasna.

Fluffy kica sobie przeto po pokoju swobodnie, zagląda do wszystkich kątów, asystuje przy każdej czynności, wskakuje na łóżko lub chowa się pod nim. Gdy Człowiek siedzi zapatrzony w kompa, królik siada na specjalnie przygotowanj dla niej poduszcze i zapatrza się w człowieka. Mogą tak siedzieć obie pół dnia. Czasem królik - gdy się znudzi - wskakuje człowiekowi na kolana na krzesło. Od czasu do czasu człowiek zostwia komputer i siada na podłodze i zajmuje się intensywnie pieszczochaniem królika - czesze, głaszcze, przycina futerko, zawija się razem z królikiem w koc i razem sobie leżą relaksując się i ciesząc swoją wzajemną obecnością i przyjaźnią. 

Każdy kto zachodzi na strych jest gorąco witany przez królika kręcącego młynka wkoło stóp i spoglądającego w górę, by sprawdzić czy człowiek przyniósł coś dobrego do jedzenia dla swojego królika. Nasz królik najbardziej lubi dostawać w prezencie winogron (bez pestek), płatki róży, lebiodę, pietruszkę, gałęzie i suchy chleb. No, to ostatnie jest pewnie tak samo zdrowe dla królika jak dla nas cukierki i chipsy, ale tak jak my nie tyjemy po cukierkach tak królik nie utyje od chleba, bo i my i on mamy sporo ruchu. Byście widzieli (albo przynajmniej słyszeli) co ona wyrabia wieczorem. Ło matko - czasem myślę, że sufit się lada moment zawali, a klapa od strychu to już na pewno odpadnie. Gania po całym strychu jak przeciąg, tak że człowiek tylko szarą smugę widzi. Króliki są niesamowite z tymi swoimi zwrotami, skokami, nawrotami w powietrzu, i nigdy nie zderza się z niczym. Wskakuje z rozpędu na łóżko, parapet, przebiega przez tunele (takie dla kotów), pudła kartonowe, ślizga się na zakrętach na drewnianej podłodze, ale widać - bawi się wyśmienicie. Czasem, gdy nie ma ochoty być zamknięta w kojcu, bawi się w berka razem z Najstarszą, a wtedy to już serio tynk z sufitu zaczyna na dole odpadać hehe. Zabawny jest ten nasz królik, ale bardzo go wszyscy kochamy i nie wyobrażamy sobie, by dziś miało go nie być. Najstarsza nie ma przyjaciół w realu, tylko w necie kilku znajomych, ale w domu ma swoją największą przyjaciółkę, którą można przytulać, o którą można się troszczyć, do której można pogadać, która kocha całym swoim króliczym serduszkiem.

Rozćwierkany ptasi świat

Summer
Młoda też ma ogromny ponad trzydziestometrowy pokój i dzieli go od pewnego czasu z dwoma nimfami. Na początku była jedna żółta nimfa, nazwana Summer, by ogrzewać i swoim papuzim ciepłem i rozjaśniać swoim blaskiem nastoletnią zagubioną duszę. Młoda na początku trochę bała się swojej papużki. Obie bały się jedna drugiej. Brakowało jej wiary we własne siły i umiejętności, obawiała się, że nie będzie dobrą "mamą" dla tego pierzastego maleństwa. Jednak walczyła z tym, próbowała i nie poddawała się, czytała internet, poznawała tam innych posiadaczy papug i ich podopiecznych. Dziś po roku czasu czuje się bardzo swobodnie ze swoimi ptaszynami. Jest świetną, troskliwą i odpowiedzialną opiekunką zwierząt. Na początku się wydawało, że nie ma wrodzonego talentu rozumienia języka zwierząt, jednak okazuje się, że tego można się nauczyć, jeżeli tylko się chce. Ona chciała bardzo, bo kocha zwierzęta a dzięki wrodzonej empatii, bardzo szybko zaczęła odkrywać, co jej przyjaciele chcą jej powiedzieć swoim zachowaniem i wydawanymi dźwiękami.

W międzyczasie doszła do wniosku, że samotny Summer nie może być szczęśliwy, bo przecież gdy ona wychodzi do szkoły na 9 godzin, ta ptaszynka musi być bardzo smutna. Kupiliśmy zatem papużce przyjaciela. Młoda wybrała takiego szarutkiego, malutkiego, wyraźnie najsłabszego w klatce, którego najwyraźniej inne ptaki poniewierały... bo słabszym trzeba zawsze pomagać... Szarutki wydawał się być przeciwieństwem słońca, więc dostał imię "Snow flake". I faktycznie okazał się takim małym upierdliwym płatkiem śniegu, który wszędzie może się wcisnąć i narobić wiele zamieszania. Bardzo szybko nauczył spokojną Summer, że życie nie kończy się na klatce i żyrandolu. Razem we dwoje już w pierwszym tygodniu zbadali całe tereny nad szafami, spróbowali ze sto razy usiąść na sznurku z balonami, sprawdzili też ze 100 raz, czy papuga na pewno nie zmieści się na karniszu pod sufitem, próbowali zrobić więcej dziur w firance, zwalili ze stołu wszystko, co się zwalić dało za pomocą machania skrzydłami i dzioba, nasrały na łóżko człowieka. Ostatnio odkryły, że papugi mogą też chodzić na piechotę po podłodze i ile rzeczy tam można znaleźć, o które da się dziób zahaczyć i popsuć to hoho.

Trzeba wam wiedzieć, że nasze papużki - podobnie jak królik, są zwierzętami bezklatkowymi. Latają po całym pokoju kiedy chcą. Przeważnie jednak siedzą na klatce (bo mieć to klatkę mają, tylko że zawsze otwartą) albo na żyrandolu. Od czasu do czasu lecą też na stół, na którym Młoda wystawia im wodę do kąpieli, a po kąpieli oczywiście sprząta ten bajzel, który się wytworzy.

Można godzinami siedzieć i patrzeć na te stworzenia. Snowflake śpiewa Summer swoje miłosne serenady. Obydwie poprawiają sobie wzajemnie piórka na łebkach, co daje przesłodki ale czasem  i komiczny widok. Kąpiel w misce z wodą jest też niesamowita - co ten ptak nie wyrabia, żeby się cały wykąpać w płytkiej wodzie. Młoda oczywiście je próbuje oswoić, co - jak wiadomo - przy dwóch ptakach łatwe nie jest. Summer jednak już pozwala sobie dawać całuski. Snołen cały czas syszy i ciągle straszy otwartym na całą szerokośc dziobem, gdy tylko człwowiek się zbliża za bardzo. Jednak i on się już nie boi. Obydwie papużki szybko przychodzą do trzymanej w ręce gałązki czy mlecza i natychmiast zabierają się za masakrowanie zielonki dziobami i zjadanie co lepszych kawałków oraz wyrzucanie reszty. A takie świeże dojrzałe proso prosto z pola - papuzi raj, frajda niesamowita z wyłuskiwania ziarna dla ptaka, a dla człowieka przyjemność podziwiania tej czynności.

Kwiczący świat.


Młody oczywiście też ma swoich małych włochatych przyjaciół w swoim pokoiku i kocha je całym swoim sześcioletnim serduszkiem. Systematycznym karmieniem i sprzątaniem zajmuje się najczęściej tata, a Młody co najwyżej asystuje i głaszcze swoje świniaki. Od czasu do czasu donosi im smakołyki takie jak cykoria czy papryka. Wieczorem zawsze do nich gada i głaska no i obserwuje ich mniej lub bardziej szalone poczynania w klatce i na wybiegu. Wybieg ma pod swoim łóżkiem (on śpi pod sufitem) pozbijany przez tatę z desek i wyścielony linoleum oraz udekorowany kamieniami, gałęziami itp. Sara jest spokojną świnką, uwielbia głaskanie. Można ją brać na ręce i pieszczochać. Natomiast Niko to typ dzikusa. Jego (oficjalnie wg Młodego to facet, ale tak serio to też dziewczynka) można głaskac tylko po nosie i pod szyją (o ile łaskawie pozwoli nie łapiąc zębami za palce). Gdy tylko wyjedzie się z głaskaniem za świnkowe uszy i swinkowy łeb - świnia w sekundę znika w swoim schowanku. Znika też, gdy usłyszy większy hałas albo zobaczy jakiś cień. Cykor, jakich mało. Ubaw mamy przedni z tych wariatów piszczących za każdym razem, gdy tylko ktoś zaszeleści jakimś workiem lub odezwie się w pobliżu świnkowego pokoju. 

Niko-Tiko mały cykor

moriskowy wybieg
Każdy ma swojego podopiecznego, ale też każdy odwiedza systematycznie wszystkie stworzenia, by pogłaskać, zagadać, poobserwować czy podrzucić jakiś smakołyk.

To nasze zoo dodało nam wszystkim dodatkowych obowiązków i uwiązało na stałe do domu. Pewne jest bowiem, że dziś nie możemy wyjechać nigdzie wszyscy na raz na dłużej niż jeden dzień, gdyż ktoś zawsze musi dbać o nasze maleństwa. Nie wyobrażam sobie, by komuś je dać na przechowanie, bo nie wiadomo co taki obcy zrobiłby naszym stworzeniom, a pewne jest że one by bardzo to przeżyły, bo są do nas i do domu bardzo przywiązane.

Mimo to jakoś nigdy nie żałowałam ani przez sekundę, że przygarnęliśmy te wszystkie istoty pod swój dach. Tak samo jak nigdy nie żałowałam, że zostałam mamą. Każdego dnia bowiem obserwuję, jak wiele znaczą te puchate, cieplutkie kulki dla moich własnych dzieci i wiem, ile znaczą dzieci dla mnie.

Zwierzątko to istotka, którą trzeba się opiekować, o którą się trzeba troszczyć, o której trzeba myśleć tak jak o dziecku. A to wszystko nadaje przecież sens naszemu życiu. Gdy mamy o kim myśleć i o kogo się troszczyć, to jest po co żyć. Miałam okazję obserwować, jaki dobroczynny wpływ miało pojawienie się zwierzątek na moje zagubione w obcym świeci i samotne w tłumie nastocórki. Gdy się nie ma przyjaciół wśród ludzi, dobrze mieć choć przyjaciół wśród innych żywych stworzeń. Człowiek czuje się o wiele mniej samotny, bo jest ktoś, o kogo można się troszczyć i kogo można przytulić. To więcej, niż się niektórym wydaje. 

Gdy ma się jakieś zwierzę w domu, to zawsze ma się też o czym opowiadać, czym pochwalić. Zwierzę usprawiedliwi też w razie co - z tego co mi wiadomo - niewyspanie zauważone w szkole (gdy ulubiony jutuber ma lajwa w nocy to zawsze można wychowawcy rano naściemnić że te wory pod oczami to dlatego że papugi z jakiegoś powodu darły dzioby cała noc). Nie żebym popierała siedzenie po nocach w czasie roku szkolnego i szkolne ściemy, ale byłam kiedyś nasto i wiem, że młodość ma swoje prawa a nauczyciele są jak nietoperze (niedowidzą, a wszystkiego się czepiają, a ja rodzic sie muszę potem na wywiadówce tłumaczyć...). 

Zwierzak to też dobry sposób na poznanie innych posiadaczy zwierzaków, innych nastolatków płci obojga...

Głaskanie i przytulanie zwierząt - jak dowodzą badania psychologów a ja obserwuję na sobie i mojej Piątce - ma dobroczynny wpływ na ludzką psychikę - uspokaja, poprawia nastrój, leczy chorą duszę.

No i zwyczajnie ja bardzo kocham zwierzęta, lubię je mieć blisko siebie, lubię na nie patrzeć, obserwować ich zachowania. Zwierzę wnosi wiele radości do domu. Oczywiście pod warunkiem, że domownicy mają serce do zwierząt i potrafią się o swoich braci mniejszych troszczyć...


NIE KAŻDY POWINIEN MIEĆ ZWIERZKA!!!!!

Niestety zbyt wielu ludzi nigdy nie powinno nawet w pobliżu zwierząt przebywać, bo zwierzęta już na sam ich widok mają dreszcze.

Ludzie czasem nie potrafią zapewnić własnemu dziecku jedzenia i warunków do życia, ale mimo to biorą sobie jeszcze zwierzaka, który potem nie ma nawet własnego kąta, je byle co i byle kiedy o ile w ogóle... Ludzie traktują też często żywe stworzenie jak jakąś gównianą zabawkę, którą można rzucać, kopać, poniewierać, a jak się znudzi wywalić na śmietnik i mieć w dupie że stworzenie cierpi tam z zimna, ze strachu, w samotności umiera powoli bolesną śmiercią głodową... Ludzie bez serca, bez duszy, bez mózgu.... Skurwiele.

ZWIERZĘ TO ŻYWA ISTOTA, KTÓRA CZUJE BÓL I STRACH. 

Niektórym się wydaje, że głupi kot, pies, królik czy ptaszyna może się w domu wychować na odpadkach z ludzkiego stołu siedząc w ciemnej piwnicy lub ciasnej klatce, że głupiemu zwierzęciu nie potrzeba okazywać uczuć i ciepła, bo to TYLKO zwierzę... Wielu ludziom nawet przez myśl nie przyjdzie, by przed zakupem zwierzaka poczytać w necie (o książkach i bibliotece nawet nie mówię, bo wiem że dla wielu te słowa to czysta abstrakcja)  jakich warunków potrzebuje dany zwierzak, co je, jak często sika, jak długo żyje, ile kosztuje jedzenie, wyposażenie, gadżety, utrzymanie. Biorą zwierzaka BO CHCĄ tu i teraz albo co gorsza DZIECKO CHCE. Nie zastanowią się, że utrzymanie gadziny kosztuje dużo pieniędzy i czasu. Nie pomyślą, że zwierzę może nas ograniczać. Nie rozumieją, że zwierzaka nie można schować do szafy czy wyłączyć, jak się znudzi albo chwilowo nie będzie z nim co zrobić. 

ALE PAMIĘTAJCIE...

Ludzie, którzy nie mają serca do zwierząt, nie mają też serca do innych ludzi. 

15 sierpnia 2018

Nasze rowerowanie po Flandrii. Co to są knooppunt-y?

Kiedyś doszły do mnie plotki na mój temat jaka to ja jestem głupia dzida, że nie zrobię se jak każdy normalny człowiek  prawa jazdy, bo kto to wogle widział rowerem do pracy dojeżdżać w dzisiejszych czasach...? Przeco tylko bidoki i głupole jeżdżą rowerami, bo ich nie stać na samochody albo nie potrafią zdać egzaminu na prawo jazdy. 

Wiadomo, że każda NORMALNA polska baba i NORMALNY polski chłop wszędzie popierdziela autem. Jakby się dało, to i do sracza by jeden z drugą jeździli samochodami. Tylko dlaczego potem stoją przed tym lustrem w łazience, dlaczego płaczą nad tą nieszczęsną wagą, dlaczego odpowiadają na fb na każde ogłoszenie "chcesz schudnąć 5 kilo bez diet i wyrzeczeń? napisz!", dlaczego zazdroszczą, że taka głupia Magda może być szczupła i mieć zgrabne giry choć ma 41 wiosen na karku, a on czy ona tacy porządni ludzie muszą mieć taki gruby wanc i te mięśnie takie lelawe...? Dlaczego oni non stop muszą się oschudzać, uważać na każdy kęś a dupa i tak rośnie...? Dlaczego taka niesprawiedliwość na tym świecie? 

Pewnie że prawo jazdy i samochód się przydaje i są potrzebne, a wręcz niezbędne gdy się mieszka na wsi. Pracujący ludzie zakupy robią raz w tygodniu i to jest dużo towaru, który najłatwiej przewieźć autem. Gdy lubi się podróżować, auto jest jednym z bardziej  komfortowych środków transportu. Gdy się musi daleko dojeżdżać do pracy ze wsi, auto też jest niezbędne, by na autobusy godzinami nie czekać. Dlatego mamy auto, ale jedno nam spokojnie wystarcza. Jest nowe, ładne, siedmiosobowe, ma duży bagażnik i nie żre paliwa jak smok. Auto jest fajne i praktyczne, ale rower i tak jest fajniejszy.

ROWER TO NIE POJAZD, ROWER TO STYL ŻYCIA,  rower jest wielce okej. 

12 sierpnia 2018

Wakacje powoli zbliżają się ku końcowi

Był urlop i po urlopie. Mało tego urlopu w Belgii jest. Dwa tygodnie pyknęło zanim się człowiek obejrzał. Ale nic to, dobre i dwa tygodnie - człek se oddychnął zdziebko. Szkoda tylko, że taki skwar był wtedy, nic wiele nie szło porobić, bo ledwie człowiek do ogródka wylazł już się zmęczył, a gdzie tu dopiero iśc do lasu skakać z dziećmi za piłką. Nikomu nic się nie chciało, więc głównie siedzieliśmy i nicnierobiliśmy - dzieci komputer, jak książka - luzik. No, w lesie też byliśmy i pograliśmy chwilę w badmintona, chwillę porzucaliśmy ringo, chwilę poganialiśmy po krzakach - śmiechu było trochę w każdym bądź razie. Młoda co jakiś czas zaganiała resztę z Trójcy do kuchni i razem coś pichcili . A to babeczki z czekoladą, a to galaretki, a to pannenkoeki (naleśniki). RMiło się patrzy jak wszystkie dziecka ładnie ze sobą współpracują, przekomarzają się, śmieją robiąc coś dobrego do wszamania. Któregoś dnia nakleiłyśmy też pierogów rusich i z truskawkami. Jak człowiek chodzi do roboty, nie ma czasu na takie głupoty, więc już dawno pierogów nie jedliśmy. Omniomniom jak smakowały wszystkim i wcale nikomu nie przeszkadza, że do nadzienia do ruskich używam sera greckiego, bo zwykłego białego w kostkach nie znalazłam w żadnym sklepie.

W zeszły weekend znowu skoczyliśmy nad Morze Północne. Tym razem wybraliśmy Koksijde. Byliśmy już tam w zeszłym roku i nam się spodobało bo mało ludzi, duża plaża. Jak ktoś lubi, może sobie własnoręcznie uzbierać w kamurach świeżych małży na obiad. Tylko trzeba się streszczać, bo pierzasta mewia konkurencja pracuje tam całymi stadami. Jedno co nas nieprzyjemnie zaskoczyło to fakt, że nad morzem było 10 stopni zimniej niż u nas na wiosce, czyli ZALEDWIE 25 stopni i do tego wiało okropnie. Zatem w stroju kąpielowym to - że tak powiem - nie przewalało się i trzeba było koniecznie się ruszać, żeby nie zmarznąć.

Na plaży wykopaliśmy małymi łoptakami i wiaderkami wielki dół ku wielkiej uciesze Młodego. Oczywiście nawbijało nam się w stopy pokruszonych muszelek, ale dobra zabawa jest najważniejsza. Woda była tego dnia bardzo brudna i śmierdziała małżami, ale nie przeszkodziło to nam bynajmniej w zamoczeniu kuprów i  skakaniu przez fale. Nad morzem zawsze jest fajnie i wesoło, nawet zimą, a w takie upalne dni jest wręcz wyśmienicie. Przynajmniej można bez ubrań chodzić, bo na wsi to już  w samych majtasach 40letniej grompie hasać nie wypada :-)
plaża w Koksijde

Fantastyczne jest to, że nad morze mamy raptem godzinę jazdy, no może z hakiem - blisko w każdym razie i spokojnie można rano o 10tej wyruszyć a przed wieczorem wrócić do dom. Gdy już naoodychaliśmy się powietrzem śmierdzącym małżami, pojechaliśmy do bardziej oddaleonego od morza miasteczka Veurne, żeby coś zjeść.

widok na Veurne
 Dlaczego jemy daleko od morza? Ano dlatego, że po pierwsze nas samym morzem kuchnie w restauracjach często czynne są dopiero wieczorem a po drugie ludziów jak mrówków, zaś kilkanaście kilometrów od morza już bez problemacji można znaleźć miejsce dla całej rodziny w pierwszej lepszej restauracji, no i jak nie ma tłumów to i na jedzenie nie trzeba godzinami czekać. Tym razem wybraliśmy piwną restaurację ' t Hof van de Hemel, (strona internetowa restauracji), w której większość potraw przygotowano z dodatkiem piwa. Mają tam też 100 różnych piw z całej Belgii i z Holandii do wypróbowania. Ja nie mogłam odmówić sobie skosztowania piwa La Trappe Isid'or z holenderskiego klasztoru trapistów Koningshoeven nazwanego na cześć pierwszego browarnika w tym klasztorze - brata Izydora, skoro  nasz synio jest jego imiennikiem.

Mając na uwadze, że rok szkolny zbliża się wielkimi krokami, pomyślałam, że chyba pora skoczyć do jakiegoś sklepu i kupić tornister dla naszego pierwszaka. Wsiedliśmy więc na rowery i pojechaliśmy do najbliższego sklepu z zabawkami i akcesoriami szkolnymi. Młody wybrał sobie tornister ze spidermanem. Nie podobał mi się ten wybór, bo z doświadzcenia wiem, że jak coś takiego jak torba kosztuje 20€ to raczej za dobre nie będzie. Tornister wyglądał jednak solidnie, więc stwierdziłam, że za takie pieniądze to za pół roku najwyżej się nowy kupi... No i faktycznie ten tornister okazał się bardzo solidny. Był tak solidny, że Młody siedział nad nim pół godziny i ni cholery nie udało mu się ani jedno zapięcia otworzyć samodzielnie. Jeżu, co za buc projektuje tornister dla sześciolatka z zamknięciem, które stary ma problem otworzyć. No wiem w sumie co to za buc -  wszak to jedna z największych amerykańskich firm produkujących zabawki nazwy niebędę wymieniać, bo szajsu nie ma co reklamować. No ale wiadomo, coś co robi zabawki powinno pozostać przy produkcji zabawek i dać sobie spokój z czym innym, skoro się na tym nie zna... A ja mogę przeklinać tylko swoją głupotę, bo Młody to sześciolatek, dla którego najważniejszy jest kolorowy obrazek i znana postać a nie funkcjonalność produktu. Matka zaś powinna się puknąć w głupi łeb i pomyśleć, czy malutkie paluszki będą wstanie samodzielnie tę torbę otwierać i zamykać kilka razy dziennie. Ech. Musiałm iśc drugi raz do tego samego sklepu i oddać ten szajs. Tym razem wzięłam torbę z firmy, która zajmuje się  robieniem toreb a nie czego innego. Jest to tutejsza firma z Antwerpii, która znana jest na świecie. Nazwa firmy pochodzi od autora Księgi Dżungli. Założyciele firmy uznali, że jest to historia wesoła, pełna przygód i takie same emocje mają, zdaje się, wywoływać ich torby, plecaki i tornistry. Do każdej torby, torebki, placeka, tornistra dołączona jest zawsze maskotka - sympatyczna małpka. Mnóstwo belgijskich dzieci nosi tornistry z tej firmy i wytrzymują one długie lata. Tornistry kosztują zwykle  90-150€ zależnie od wielkości. Młodej kupiłam w zeszłym roku plecak z małpą, a raczej plecaczysko, bo to jeden z nielicznych, do którego zmieszczą się wszystkie książki do liceum i który ich ciężar i kanciastość wytrzyma bez problemu. Po roku czasu nawet nie ma wielkich śladów użytkowania. Liczę że ten Młodego wytrzyma 3 lata, bo do czwartej klasy potrzebny pewnie będzie większy. W każdym bądź razie ten tornister ma zapięcie takie samo, jakie miał mój, gdy szłam do pierwszej klasy i Młody radzi sobie z nim bez problemu.



Poza tornistrem kupiliśmy też worek na basen, bo w pierwszej klasie lekcje pływania są obowiązkowe i dzieci jeżdżą w trakcie lekcji na jakiś pobliski basen. Kąpielówki i ręcznik w domu się znajdą. Młody wybrał też nowy metalowy bidonek na wodę i nowe pudełko na kanapki. I to jest w sumie wszystko, czego potrzebuje dziecko do szkoły. Podręczniki, przybory, papier, artykuły techniczno-plastyczne zapewnia uczniom od 2,5 do 12 lat szkoła, więc my rodzice już nie musimy się nad tym głowić. Na początku roku trzeba będzie kupić jeszcze w szkole koszulkę na w-f z logo szkoły. Z przedszkola się nie nada, bo u nas inny kolor t-shirtów mają przedszkolaki, inny klasy od 1-3 i inny klasy 4-6. Taka koszulka kosztuje około 10€, ale w zeszłym roku Rada Rodziców wymyśliła, żeby na początku roku można było sprzedac i kupić używane koszulki, więc pewnie w tym roku już to będzie działać. Na wf trzeba też jakieś buty sportowe i jakieś spodenki lub dres, ale to rzeczy oczywiste. W szkole butów się nie zmienia, więc specjalnych kapci nie trzeba, tylko codzienne buty powinny być wygodne i solidne, żeby dziecko mogło w nich siedzieć te 8-9 godzin w szkole i żeby wytrzymały zabawy na podwórku w warunkach ekstremalnych (deszcz, błoto, upał, wspinaczki po drzewach i kamieniach - czy co tam kto ma koło szkoły, kopanie w piłkę).

Starszakom to w tym roku chyba nie trzeba nic. Podręczniki zamówiłam przez internet jak było kazane na początku wakacji i nie długo powinni je zacząć dostarczać do domów. Tornistry mają z poprzedniego roku, przybory też. Młodej trzeba dokupić tylko parę nowych plastikowych segregatorów, bo stare już trochę wypsute, ale z tym poczekamy do początku roku, bo nie wiadomo jakie oczekiwania ma nowa szkoła.

Najważniejsza i niezbędna rzecz potrzebna w każdej szkole to chęć do nauki, ale tego kurza stopa nigdzie nie idzie kupić, tak samo jak chęci do pracy. Ale jakby ktoś coś gdzieś, to niech da znać :-)

5 sierpnia 2018

Dlaczego lepiej (nie) mieć dzieci?

Nie dawno opublikowano wyniki jakiejś śmiesznej ankiety, z której wynika, że w Be coraz więcej młodych ludzi deklaruje, iż nie zamierza mieć dzieci. Pod artykułem oczywiście zażarta dyskusja  i licytowanie się, kto jest większym egoistą, debilem, ignorantem... ot zwyczajna gównoburza.

Moim zdaniem dyskutowanie na ten temat jest kompletnie bez sensu, przecież - do jasnego grzyba - to każdego indywidualna sprawa, jak se zamierza życie przefurać i z kim. Jeszcze bardziej głupie jest zarzekanie się że nigdy... bo do wszystkiego trzeba najpierw dorosnąć (wiek faktyczny nie ma tu nic do rzeczy) i zrozumieć to i owo.  Choć fakt, niektórzy pewnie nigdy nie dorastają - całe życie są dziećmi i to często bardzo rozkapryszonymi, albo dorastają za późno a wtedy tylko płacz i zgrzytanie zębów... Ale co mnie to?

Dlaczego jednak lepiej nie mieć dzieci (argumenty z dupy... znaczy z dyskusji)?


Bo świat DZIŚ jest bardzo zły? Co prawda w szkole miałam z historii często pały, ale mimo wszystko wiem, że dziś nie różni się wcale a wcale niczym od wczoraj, przedwczoraj czy dwóch tysięcy lat temu pod względem ilości zła i dobra. obu jest po równo i żadne nigdy ostatecznie nie zwycięża, inaczej już dawno mielibyśmy albo na Ziemi raj, albo ta planeta by nie istniała. 

Na świecie jest za dużo ludzi? Co prawda to prawda i jakby taką deklarację złożyli Chińczycy czy Arabowie to może by to i sensownie brzmiało ale w ustach mieszkańców jednego z najmniejszych krajów na świecie brzmi to cokolwiek śmiesznie, zwłaszcza że Arabowie zalewający ten kraj takich deklaracji bynajmniej nie składają, wprost przeciwnie :-)

Planeta jest coraz bardziej zanieczyszczona i za jakiś czas jej istnienie się skończy a ludzkość wymrze. Nooo brawo,  idąc tym tokiem myślenia,  nie warto iść jutro do pracy, kupować ubrań, domów, samochodów i gromadzić innych dóbr... Kurde, poprośmy od razu o zbiorową eutanazję, bo świat kiedyś i tak zniknie to po kij żyć...

Dzieci są nieszczęśliwe, bo wielu rodziców źle wychowuje i źle traktuje swoje dzieci. Dosyć pokrętna logika... znowu eutanazja wskazana jak najszybciej, bo wielu dorosłych to przestępcy, pijacy, złodzieje, gwałciciele, terroryści, dziwki... ? Jak widzę, że coś jest złe, to albo się z tego cieszę, bo też jestem zła i się do złoczynienia przyłączam, albo próbuję to zmienić coś dobrego robiąc i dając dobry przykład... Czy nie...?

Gdy się pracuje, nie można mieć dzieci, bo będą one nieszczęsliwe i/lub źle wychowane. Serio? Wielu znam pracujących rodziców i sami jesteśmy pracującymi rodzicami, stąd wiem, że trudno jest pogodzić obowiązki rodzica z obowiązkami pracownika, ale da się, jeżeli ktoś chce, a dzieci w dziejach ludzkości gorsze rzeczy musiały i muszą przeżyć niż żłobek czy świetlica. 

Tego typu argumentów było tam sporo i ja na prawdę nie wiem, po kiego  takie głupoty wymyślać? Chyba tylko po to, by udowodnić swój debilizm i skretynienie. Jeśli już ktoś się koniecznie musi wszystkim chwalić albo tłumaczyć, że nie zamierza mieć dzieci, dlaczego nie powie normalnie, uczciwie:
NIE CHCĘ, BO NIE! Koniec kropka. 
Nie chcę dzieci, bo ich nie lubię.
Nie czuję się na siłach fizycznych, psychicznych, finansowych i innych, by wychować dziecko. 
Nie mam zamiaru poświęcać 20 czy więcej lat z mojego zajebistego, fajnego, ciekawe życia, by zajmować się dzieckiem.
Chcę przeżyć to życie i umrzeć w samotności.
Wolę hodować krokodyle.
Chcę całe życie podróżować i dzieci by mi w tym przeszkadzały.
Itede itepe. Wielka mi fizjologia :P

Gdybym JA dziś nie miała dzieci, co by się stało? Krowy przestały by się doić? Ptaki fruwały by do tyłu? A może świat przestał by istnieć? Na pewno coś w ten deseń. 

Gdybym ich nie miała to nawet nie wiedziałabym, co straciłam a co zyskałam, bo to dopiero trzeba przeżyć i doświadczyć, by móc się na ten temat wypowiadać sensownie. Tak mniemam...

Niestety z dziećmi nie można się rozwieźć, nie można im dać wypowiedzenia. Można je zabić, sprzedać albo zamknąć w lochu, co - jak wiadomo - też się w historii zdarzało i zdarza ciągle co jakiś czas, ale jest karalne i nie ludzkie (tak mówi nam sumienie, etyka i prawo).

Nie każdy zaryzykuje, nie każdy się odważy, nie każdy poświęci swoje życie. To jego sprawa. Nie każdy też niestety może zostać rodzicem... Życie.

Czasem też ktoś się zarzeka, że nie chce dzieci, że nigdy przenigdy... a potem nagle sru i ni stąd ni z owąd natura zaczyna drzeć ryja i antydzieciowiec już ogląda się po cichu  za potencjalnym dawcą spermy czy w miarę atrakcyjnym inkubatorem. Innym znowu przydarza się zwykły wypadek przy pracy no i wtedy zamiast trzymać się swoich zarzeczeń i czym prędzej pozbyć się życiowego  kłopotu, postanawiają sprawdzić jak to jest być rodzicem i  zwykle nie żałują.

Nigdy nie mów NIGDY. 

Ja mam dzieci i cieszę sie z tego, choć bez wątpienia ich brak na pewno ułatwiał by życie. 

Hm... Można by było do woli podróżować, imprezować, uprawiać sporty, robić karierę, całą wypłatę wydawać tylko na siebie, w każdej wolnej chwili oglądać filmy, czytać, seksić się o dowolnej porze w dowolnym miejscu, spotykać ze znajomymi i nieznajomymi, leżeć do góry dupą, chodzić na golasa po chałupie i robić w cholerę innych rzeczy, które teraz trzeba ograniczać lub wręcz sobie odmawiać na koszt zajęć z potomstwem i dla potomstwa... 

Taa, myślę że z tydzień, miesiąc, no może nawet rok było by to zajebiste, ale w końcu by się znudziło. I co potem? 

Mówię tu o sobie tylko i wyłącznie. Nie wyobrażam sobie nie mieć dziś dzieci. Po co wtedy było by w ogóle żyć? Po co chodzić do pracy? Po co robić cokolwiek? Dla mnie życie bez dzieci nie miało by dziś żadnego sensu.

Domyślam się jednak, że robienie kariery, bicie rekordów, zdobywanie szczytów itp rzeczy są dla wielu właśnie takim motorem życia, jak dla mnie macierzystwo i tym dzieci wcale nie muszą być do szczęścia potrzebne, a wręcz będą im przeszkadzać w drodze do celu. Wolno im? No pewnie, to ich życie - wy za nich dzieci nie wychowacie i nie nakarmicie... A może jednak...?

Mam też wystarczająco lat, by czasem popatrzeć w przyszłość. Oczywiście nie wiem, co mnie tam czeka i czy cokolwiek, bo nie zbadane są wyroki losu, ale wiem że młodsza nie będę. Starzeję się, moje ciało się zużywa, szybciej się męczę, coraz więcej dróg jest dla mnie na zawsze zamkniętych. Nie ubolewam nad tym, cieszę się każdą chwilą która trwa  i staram się te chwile wykorzystywać, zanim staną się historią, ale już mam świadomość swojej przemijalności. Mam świadomość, że życie pędzi coraz szybciej a ja z roku na rok jestem wolniejsza i mniej sprytna. Mam świadomość, że nasze dzieci w końcu się usamodzielnią i zbudują swoje gniazda - same lub z kimś. Wiem jednak, że do końca swoich dni będę mieć o kim myśleć i o kogo się troszczyć (choćby w myślach, bo mogą daleko wyfrunąć) i że po mnie ktoś zostanie... 


Fajnie jest być mamą. Cieszę się tym faktem od 16 lat i nie znudziło mi się ani-ani. Słyszałam kiedyś od kogoś, że dziećmi się trzeba cieszyć, gdy są małe, bo duże już nie są fajne, są wręcz wredne. A figa, dzieci są fajne cały czas bez względu na wiek. Dają czasem w kość, stresują, sprawiają wiele kłopotów i dodają siwych włosów na głowie, ale jest też z nimi masę frajdy każdego dnia. Od dzieci można się też wielu rzeczy nauczyć, bardzo wielu...

Czego ja się niby nauczyłam? Między innymi: cierpliwości, pomysłowości, rozwiązywania najdziwniejszych problemów, zaradności, podziału  uwagi, wytrwałości, wrażliwości, słuchania, przytulania, udoskonaliłam swoją empatię i nauczyłam się nowego spojrzenia na świat i cieszenia się drobiazgami. Poznałam też i udoskonaliłam możliwości mojego ciała, umysłu i ducha. Dzięki dzieciom stałam się silniejsza i odważniejsza, poprawiłam znacznie swoją wiarę w siebie. Dzięki macierzyństwo poczułam się bardziej kobieca. Dzięki dzieciom poznałam też lepiej małżonka. Nic nie sprawdza tak związku jak jak problemy z dziećmi. Nic go tak nie umacnia jak wspólne siedzenie przy chorym dziecku, wspólne rozwiązywanie małych i dużych problemów i wspólne patrzenie na postępy w chodzeniu, mówieniu, nauce, sporcie. 


Co jeszcze jest niesamowitego  w macierzyństwie?

Satysfakcja, że stworzyło się  nowe życie, nowego człowieka
Świadomość, że każde dziecko zawiera cząstkę nas samych
Frajda z odkrywaniem cząstek, cech siebie samego w rosnącym i ciagle zmieniającym się potomku.
Radość, którą czerpie się z pokazywania komuś całego świata i uczenia go wszystkich najważniejszych panujących na nim zasad.
No i jeszcze przytulanie. Nikt cię tak nie przytuli, nie ucałuje, jak własne dziecko. NIKT.

To są moje własne bieżące refleksje o życiu. Spisuję je sobie, by kiedyś do nich wrócić i sprawdzić, jak moje poglądy na różne sprawy się zmieniają wraz z upływem czasu pod wpływem róznych zjawisk, własnego doświadczenia i zdobywanej cały czas wiedzy. To mi pomaga zrozumieć lepiej siebie  i świat. Jeśli kiedyś przyjdzie taki dzień, że przestanę się zastanawiać nad sensem świata, zadawać pytania, szukać odpowiedzi i weryfikować swoje poglądy to będzie znaczyć,  że nie ma po co żyć...